Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Cień nocy. Księga Wszystkich Dusz. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
5941 pkt
punktów Virtualo

Cień nocy. Księga Wszystkich Dusz. Tom 2 - ebook

W świecie czarownic, demonów i wampirów chwieje się krucha równowaga. Zakazana miłość Diany i Matthew naruszyła prawa rozdzielające istoty.

Oboje muszą przenieść się w przeszłość, żeby odnaleźć rękopis, w którym kryje się ich nadzieja na przyszłość. Kiedy Diana Bishop, pochodząca z rodu potężnych czarownic, odkryła w Bibliotece Bodlejańskiej ważny alchemiczny manuskrypt, zapoczątkowała wojnę, podczas której związała się z długowiecznym wampirem Matthew Clairmontem.

Teraz pokojowa koegzystencja czarownic, demonów, wampirów i ludzi jest poważnie zagrożona. Szukając bezpieczeństwa, Diana i Matthew przenoszą się do roku 1590. Wkrótce jednak zdają sobie sprawę, że przeszłość może nie zapewnić im schronienia. Odzyskawszy swoją poprzednią tożsamość poety i szpiega królowej Elżbiety, wampir znajduje oparcie w grupie radykałów znanej jako Nocna Szkoła. Wielu z nich to niezdyscyplinowane demony i twórcze umysły tamtych czasów, takie jak: dramatopisarz Christopher Marlowe i matematyk Thomas Harriot. Razem z Matthew i Dianą przeczesują Londyn z okresu Tudorów w poszukiwaniu Ashmole’a nr 782 i czarownicy, która nauczy Dianę, jak zapanować nad jej niezwykłą mocą…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-61-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Wylą­do­wa­li­śmy bez god­no­ści w bez­ład­nym sto­sie zło­żo­nym z cza­row­nicy i wam­pira. Mat­thew leżał pode mną, z dłu­gimi koń­czy­nami wygię­tymi w nie­ty­po­wej i nie­wy­god­nej pozy­cji. Mię­dzy nami tkwiła ści­śnięta duża księga. Impet spra­wił, że srebrna figurka, którą wcze­śniej ści­ska­łam w ręce, poto­czyła się po pod­ło­dze.

– Jeste­śmy we wła­ści­wym miej­scu? – Mia­łam mocno zaci­śnięte powieki, na wypa­dek gdy­by­śmy na­dal znaj­do­wali się w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku w sto­dole Sary w sta­nie Nowy Jork, a nie w szes­na­sto­wiecz­nym Oxford­shire.

Jed­nakże nie­zna­jome wonie powie­działy mi, że to nie jest mój wła­sny czas i miej­sce. Spo­śród tych aro­ma­tów wybi­jał się jakiś tra­wia­sty i słodki, wymie­szany z zapa­chem wosku, który koja­rzył mi się z latem. Wyczu­łam rów­nież nutę dymu drzew­nego. I usły­sza­łam trza­ska­nie ognia.

– Otwórz oczy, Diano, i sama zobacz. – Lek­kie jak piórko dotknię­cie zim­nych warg na policzku, potem cichy chi­chot. Oczy koloru wzbu­rzo­nego morza spo­glą­dały na mnie z twa­rzy tak bla­dej, że mogła nale­żeć tylko do wam­pira. Chłodne dło­nie prze­su­nęły się z mojej szyi na ramiona. – Jesteś cała?

Po prze­nie­sie­niu się tak daleko w prze­szłość mia­łam wra­że­nie, że moje ciało mogło w każ­dej chwili roz­paść się pod wpły­wem nawet lek­kiego podmu­chu wia­tru. Po naszych wcze­śniej­szych sesjach podró­żo­wa­nia w cza­sie w domu mojej ciotki nie czu­łam niczego podob­nego.

– Nic mi nie jest. A tobie? – Sku­pi­łam uwagę na Mat­thew, bo nie mia­łam odwagi się rozej­rzeć.

– Naresz­cie w domu. – Mat­thew z lek­kim stuk­nię­ciem opu­ścił głowę na drew­niane deski pod­łogi, co wyzwo­liło jesz­cze wię­cej let­niego aro­matu z roz­rzu­co­nego na niej sito­wia i lawendy. Stary Dom nawet z roku 1590 był dla niego zna­jomy.

Gdy moje oczy przy­zwy­cza­iły się do sła­bego oświe­tle­nia, zoba­czy­łam solidne łóżko, mały stół, wąskie ławy i krze­sło. Mię­dzy rzeź­bio­nymi słu­pami pod­trzy­mu­ją­cymi bal­da­chim dostrze­głam drzwi łączące ten pokój z następ­nym. Wyle­wa­jące się z niego świa­tło two­rzyło na narzu­cie i pod­ło­dze znie­kształ­cony złoty pro­sto­kąt. Ściany były wyło­żone taką samą ozdobną boaze­rią pane­lową, jaką pamię­ta­łam z kilku pierw­szych wizyt w domu Mat­thew we współ­cze­snym Wood­stock. Kiedy odchy­li­łam głowę do tyłu, zoba­czy­łam sufit pokryty grubą war­stwą tynku i kwa­dra­towe kase­tony z efek­tow­nymi czer­wono-bia­łymi tudor­skimi różami w każ­dym pozła­ca­nym zagłę­bie­niu.

– Róże były obo­wiąz­kowe, kiedy budo­wano ten dom – sko­men­to­wał sucho Mat­thew. – Nie mogę ich znieść. Przy pierw­szej oka­zji zama­lu­jemy je na biało.

Złoto-błę­kitne pło­mie­nie świec umiesz­czo­nych w lich­ta­rzach roz­bły­sły w nagłym prze­ciągu, oświe­tla­jąc róg tapi­se­rii o boga­tych kolo­rach i jasną narzutę, na któ­rej ciem­niej­sze, błysz­czące ściegi ukła­dały się we wzór z owo­ców i liści. Nowo­cze­sne tek­sty­lia nie miały takiego poły­sku.

Uśmiech­nę­łam się pod­eks­cy­to­wana.

– Naprawdę to zro­bi­łam. Niczego nie spar­ta­czy­łam ani nie prze­nio­słam nas w jakieś inne miej­sce, na przy­kład do Mon­ti­cello albo…

– Świet­nie się spi­sa­łaś – pochwa­lił mnie z uśmie­chem Mat­thew. – Witaj w elż­bie­tań­skiej Anglii.

Po raz pierw­szy w życiu byłam zachwy­cona, że jestem cza­row­nicą. Jako histo­ryczka bada­łam prze­szłość. Jako cza­row­nica mogłam naprawdę ją odwie­dzić. Prze­nie­śli­śmy się do roku 1590, żebym mogła wyszko­lić się w zapo­mnia­nej sztuce magii, ale mogłam też nauczyć się tutaj cze­goś wię­cej. Schy­li­łam głowę, żeby poca­ło­wać Mat­thew, ale powstrzy­mał mnie odgłos otwie­ra­nych drzwi.

Mat­thew przy­tknął palec do moich warg. Lekko odwró­cił głowę, jego noz­drza się roz­dęły. Kiedy roz­po­znał, kto jest w sąsied­nim pokoju, skąd docho­dził cichy sze­lest, opu­ściło go napie­cie. Pod­niósł mnie razem z książką jed­nym zręcz­nym ruchem, wziął za rękę i popro­wa­dził do drzwi.

W sąsied­nim pokoju przy stole zasła­nym kore­spon­den­cją stał męż­czy­zna o potar­ga­nych kasz­ta­no­wych wło­sach. Był śred­niego wzro­stu i zgrab­nej budowy, w dro­gim, szy­tym na miarę ubra­niu. Nie­znaną mi melo­dię, którą nucił, od czasu do czasu punk­to­wał sło­wami, zbyt cichymi, żebym mogła je usły­szeć.

Zasko­cze­nie malu­jące się przez chwilę na twa­rzy Mat­thew prze­ro­dziło się w ser­deczny uśmiech.

– Gdzie jesteś naprawdę, mój słodki Mat­thew? – Męż­czy­zna uniósł kartkę do świa­tła.

Mój mąż zmru­żył oczy, pobłaż­li­wość zastą­piło nie­za­do­wo­le­nie.

– Szu­kasz cze­goś, Kit?

Młody czło­wiek upu­ścił kartkę na stół i okrę­cił się na pię­cie, a jego twarz roz­ja­śniła radość. Widzia­łam już tę twarz, na moim egzem­pla­rzu Żyda z Malty Chri­sto­phera Mar­lowe’a.

– Matt! Pierre powie­dział, że jesteś w Che­ster i możesz nie dotrzeć do domu. Ja jed­nak wie­dzia­łem, że nie opu­ścisz naszego dorocz­nego spo­tka­nia.

Słowa były zna­jome, ale wyma­wiane z dziwną into­na­cją, która wyma­gała ode mnie sku­pie­nia, żebym w ogóle mogła je zro­zu­mieć. Elż­bie­tań­ska angielsz­czy­zna wcale aż tak bar­dzo nie przy­po­mi­nała języka, któ­rego mnie nauczono, ani nie była tak zro­zu­miała, jak sądzi­łam na pod­sta­wie sztuk Szek­spira.

– A gdzie twoja broda? Cho­ro­wa­łeś? – Oczy Mar­lowe’a roz­bły­sły, kiedy mnie zauwa­żył, a ich natar­czywe spoj­rze­nie zdra­dziło go jako demona.

Powstrzy­ma­łam impuls, żeby rzu­cić się na jed­nego z naj­więk­szych angiel­skich dra­ma­to­pi­sa­rzy, uści­snąć mu rękę i zasy­pać go pyta­niami. Te nie­liczne infor­ma­cje, które o nim mia­łam, wyle­ciały mi z głowy, kiedy zoba­czy­łam go sto­ją­cego przede mną. Czy jakieś jego sztuki wysta­wiano w 1590 roku? Ile miał lat? Z pew­no­ścią był młod­szy od Mat­thew i ode mnie. Nie mógł jesz­cze skoń­czyć trzy­dziestki. Uśmiech­nę­łam się do niego cie­pło.

– Gdzie to zna­la­złeś? – Głos Mar­lowe’a ocie­kał pogardą.

Obej­rza­łam się przez ramię, spo­dzie­wa­jąc się ujrzeć jakieś okropne dzieło sztuki. Za mną nie było niczego oprócz pustej prze­strzeni.

On miał na myśli mnie. Mój uśmiech zgasł.

– Spo­koj­nie, Kit – rzu­cił Mat­thew z gniewną miną.

Mar­lowe tylko wzru­szył ramio­nami na tę repry­mendę.

– Nie­ważne. Skoro musisz, nasyć się nią, zanim przy­będą pozo­stali. Geo­rge oczy­wi­ście jest tu już od jakie­goś czasu, pochła­nia twoje jedze­nie i czyta twoje książki. Na­dal nie ma mece­nasa ani zła­ma­nego sze­ląga przy duszy.

– Geo­rge jest tu mile widziany, Kit. – Wpa­tru­jąc się w mło­dego czło­wieka z twa­rzą pozba­wioną wyrazu, Mat­thew uniósł nasze sple­cione palce do ust. – Diano, to jest mój drogi przy­ja­ciel Chri­sto­pher Mar­lowe.

Pre­zen­ta­cja dała Mar­lowe’owi oka­zję do przyj­rze­nia mi się bar­dziej otwar­cie. Zmie­rzył mnie wzro­kiem od stóp do głów. Jego pogarda rzu­cała się w oczy, zazdrość ukry­wał lepiej. Mar­lowe był naprawdę zako­chany w moim mężu. Podej­rze­wa­łam to już w Madi­son, kiedy prze­su­nę­łam pal­cami po jego dedy­ka­cji w egzem­pla­rzu Dok­tora Fau­sta nale­żą­cym do Mat­thew.

– Nie mia­łem poję­cia, że w Wood­stock jest bur­del spe­cja­li­zu­jący się w nad­mier­nie wyso­kich kobie­tach. Więk­szość two­ich dzi­wek jest bar­dziej deli­katna i ponętna, Mat­thew. Ta tutaj to praw­dziwa Ama­zonka. – Kit pokrę­cił głową, zer­ka­jąc przez ramię na nie­po­rządne stosy papie­rzysk zale­ga­ją­cych na stole. – Sły­sza­łem, że to raczej inte­resy niż żądza zawio­dły cię na pół­noc. Jak zna­la­złeś czas, żeby zapew­nić sobie jej usługi?

– To godne uwagi, Kit, jak łatwo lek­ce­wa­żysz uczu­cia – stwier­dził Mat­thew, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski, ale w jego tonie pobrzmie­wała nuta ostrze­że­nia.

Mar­lowe, pozor­nie sku­piony na kore­spon­den­cji, naj­wy­raź­niej jej nie roz­po­znał, bo uśmiech­nął się iro­nicz­nie. Mat­thew uści­snął moje palce.

– Czy Diana to jej praw­dziwe imię, czy przy­brała je, żeby zwa­bić klien­tów? A może w ofer­cie znaj­dziemy obna­że­nie pra­wej piersi albo łuk i strzałę. – Mar­lowe wziął do ręki jakąś kartkę. – Pamię­tasz, jak Black­friars Bess zażą­dała, żeby nazy­wać ją Afro­dytą, zanim pozwo­liła nam…

– Diana jest moją żoną. – Mat­thew odsu­nął się ode mnie i chwy­cił przy­ja­ciela za koł­nierz.

– Nie. – Na twa­rzy Kita odma­lo­wał się szok.

– Tak. To zna­czy, że jest panią tego domu, nosi moje nazwi­sko i znaj­duje się pod moją ochroną. Zwa­żyw­szy na to wszystko – i oczy­wi­ście na naszą dłu­go­let­nią przy­jaźń – w przy­szło­ści z two­ich ust nie spły­nie nawet słowo kry­tyki ani naj­mniej­sza uwaga na temat jej cnoty.

Poru­szy­łam dło­nią, żeby przy­wró­cić w niej czu­cie. Mat­thew tak mocno ją ści­skał, że pier­ścień, który nosi­łam na środ­ko­wym palcu lewej ręki, zosta­wił na skó­rze jasno­czer­wony ślad. Osa­dzony w środku dia­ment bez faset pochła­niał cie­pło ognia. Pier­ścio­nek był nie­ocze­ki­wa­nym darem od Ysa­beau, matki Mat­thew. Zale­d­wie parę godzin temu – wieki temu? następne wieki? – Mat­thew powtó­rzył słowa sta­rej mał­żeń­skiej przy­sięgi i wsu­nął dia­ment na mój palec.

Przy wtó­rze pobrzę­ku­ją­cych naczyń do pokoju weszły dwa wam­piry. Jed­nym z nich był szczu­pły męż­czy­zna o wyra­zi­stej twa­rzy, ogo­rza­łej skó­rze koloru orze­cha lasko­wego, czar­nych wło­sach i oczach. Niósł karafkę wina i kie­lich na nóżce w kształ­cie del­fina, na któ­rego płe­twie ogo­no­wej balan­so­wała czarka. Towa­rzy­szyła mu kości­sta kobieta z chle­bem i serem na tacy.

– Wró­cił pan, milor­dzie – ode­zwał się męż­czy­zna, wyraź­nie zasko­czony. Dziwne, ale fran­cu­ski akcent spra­wiał, że łatwiej mi było go zro­zu­mieć. – Posła­niec z czwartku mówił…

– Moje plany się zmie­niły, Pierre. – Mat­thew odwró­cił się do kobiety. – Doby­tek mojej żony zagi­nął w podróży, Françoise, a ubra­nia, które miała na sobie, były tak brudne, że je spa­li­łem. – Wypo­wie­dział to kłam­stwo z wielką pew­no­ścią sie­bie.

Ani wam­piry, ani Kit nie wyglą­dali na prze­ko­na­nych.

– Pań­ska żona? – powtó­rzyła Françoise z akcen­tem takim jak u Pierre’a. – Ale ona jest…

– Cie­pło­krwi­sta – dokoń­czył Mat­thew i wziął pucha­rek z tacy. – Powiedz Char­le­sowi, że jest jesz­cze jedna osoba do wykar­mie­nia. Diana nie czuła się ostat­nio dobrze, dla­tego powinna za radą leka­rza jeść świeże mięso i ryby. Ktoś będzie musiał udać się na targ, Pierre.

Wam­pir zamru­gał.

– Dobrze, milor­dzie.

– I pani będzie potrze­bo­wała cze­goś do ubra­nia – zauwa­żyła Françoise, tak­su­jąc mnie wzro­kiem.

Na znak swo­jego pana słu­żąca wyszła z pokoju. Pierre ruszył w jej ślady.

– Co się stało z two­imi wło­sami? – Mat­thew wziął w palce tru­skaw­kowy pukiel.

– O, nie! – jęk­nę­łam.

Unio­słam ręce i zamiast swo­ich zwy­kłych pasm w kolo­rze słomy, o dłu­go­ści do ramion, nie­ocze­ki­wa­nie tra­fi­łam na krę­cone, czer­wo­nawo-złote loki się­ga­jące do pasa. Ostat­nim razem, kiedy moje włosy prze­ja­wiły swoją wolę, cho­dzi­łam do col­lege’u i gra­łam Ofe­lię w Ham­le­cie. I wtedy, i teraz ich nie­na­tu­ral­nie szybki wzrost i zmiana koloru nie były dobrymi zna­kami. W trak­cie naszej podróży w prze­szłość obu­dziła się we mnie cza­row­nica. Nie wia­domo, jaka jesz­cze magia doszła do głosu.

Wam­piry umiały wyczuć adre­na­linę i nagły nie­po­kój albo usły­szeć muzykę mojej krwi. Nato­miast demony takie jak Kit potra­fiły ode­brać przy­pływ cza­ro­dziej­skiej ener­gii.

– Na grób Chry­stusa. – Uśmiech Mar­lowe’a był pełen zło­śli­wo­ści. – Spro­wa­dzi­łeś do domu cza­row­nicę. Co złego zro­biła?

– Daj spo­kój, Kit. To nie twoja sprawa. – Głos Mat­thew przy­brał wład­czą nutę, ale jego palce na­dal deli­kat­nie doty­kały moich wło­sów. – Nie martw się, mon coeur. To na pewno tylko wyczer­pa­nie.

Mój szó­sty zmysł zapro­te­sto­wał. Tej ostat­niej trans­for­ma­cji nie można było wytłu­ma­czyć zwy­kłym zmę­cze­niem. Jako cza­row­nica z pocho­dze­nia na­dal nie wie­dzia­łam, jakie moce odzie­dzi­czy­łam. Nawet moja ciotka Sarah i jej part­nerka Emily Mather – obie cza­row­nice – nie potra­fiły stwier­dzić z całą pew­no­ścią, co we mnie sie­dzi i jak nad tym zapa­no­wać. Testy naukowe Mat­thew wykryły w mojej krwi mar­kery gene­tyczne magicz­nego poten­cjału, ale nie było gwa­ran­cji, kiedy i czy w ogóle te moż­li­wo­ści się ujaw­nią.

Zanim cał­kiem pogrą­ży­łam się w nie­we­so­łych roz­wa­ża­niach, wró­ciła Françoise z czymś, co wyglą­dało jak igła do cero­wa­nia, i z mnó­stwem szpi­lek w ustach. Towa­rzy­szył jej ruchomy stos aksa­mitu, wełny i lnu. Spod tej góry wysta­wały smu­kłe, brą­zowe nogi, co suge­ro­wało, że gdzieś w środku jest zagrze­bany Pierre.

– Po co to wszystko? – spy­ta­łam podejrz­li­wie, wska­zu­jąc na szpilki.

– Oczy­wi­ście po to, żeby madame miała się w co przy­odziać.

Françoise ścią­gnęła ze stosu ubrań burą część gar­de­roby, która wyglą­dała jak worek na mąkę. Nie sądzi­łam, żeby można w tym podej­mo­wać gości, ale ze względu na słabą zna­jo­mość elż­bie­tań­skiej mody byłam zdana na łaskę słu­żą­cej.

– Idź na dół, gdzie twoje miej­sce, Kit – powie­dział Mat­thew do przy­ja­ciela. – Dołą­czymy do cie­bie wkrótce. I poha­muj język. To moja opo­wieść, nie twoja.

– Jak sobie życzysz, Matt. – Mar­lowe szarp­nął brzeg ciem­no­fio­le­to­wego kaftana, ale ten non­sza­lancki gest stał w sprzecz­no­ści z drże­niem jego rąk. Następ­nie Kit zło­żył krótki, drwiący ukłon, który był potwier­dze­niem roz­kazu Mat­thew i jed­no­cze­śnie zakwe­stio­no­wa­niem go.

Kiedy demon wyszedł, Françoise roz­ło­żyła worek na pobli­skiej ławie i okrą­żyła mnie, przy­glą­da­jąc się mojej figu­rze, żeby wybrać naj­bar­dziej korzystną linię ataku. Potem z wes­tchnie­niem iry­ta­cji zaczęła mnie ubie­rać. Tym­cza­sem Mat­thew pod­szedł do stołu zarzu­co­nego papie­rami. Otwo­rzył sta­ran­nie zło­żony pro­sto­kątny pakie­cik zapie­czę­to­wany klek­sem różo­wa­wego wosku. Prze­biegł wzro­kiem po drob­nym piśmie.

– Dieu. Cał­kiem o tym zapo­mnia­łem. Pierre!

– Milor­dzie? – Spod góry tka­nin dobiegł stłu­miony głos.

– Odłóż to i opo­wiedz mi o ostat­niej skar­dze lady Crom­well.

Mat­thew trak­to­wał Pierre’a i Françoise z mie­sza­niną fami­liar­no­ści i wład­czo­ści. Jeśli wła­śnie tak odno­szono się do słu­żą­cych, to potrze­bo­wa­łam czasu, żeby opa­no­wać tę sztukę.

Obaj zaczęli szep­tać przy kominku, pod­czas gdy ja byłam dra­po­wana, motana, wią­zana i kłuta szpil­kami. Françoise przez chwilę cmo­kała nad moim poje­dyn­czym kol­czy­kiem w kształ­cie skrę­co­nych zło­tych dru­ci­ków wysa­dza­nych klej­no­tami, który pier­wot­nie nale­żał do Ysa­beau. Podob­nie jak egzem­plarz Dok­tora Fau­sta nale­żący do Mat­thew i mała srebrna figurka Diany, ten kol­czyk był jedną z trzech rze­czy, które pomo­gły nam cof­nąć się do tej kon­kret­nej prze­szło­ści. Françoise pogrze­bała w kufrze i z łatwo­ścią zna­la­zła drugi taki sam. Po skom­ple­to­wa­niu biżu­te­rii wsu­nęła na moje nogi grube poń­czo­chy i prze­wią­zała je szkar­łat­nymi wstąż­kami powy­żej kolan.

– Chyba jestem gotowa – stwier­dzi­łam. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej zejść na dół i roz­po­cząć wizytę w szes­na­stym wieku. Czy­ta­nie ksią­żek o prze­szło­ści nie było tym samym co jej bez­po­śred­nie doświad­cze­nie, czego dowio­dły moje spo­tka­nie z Françoise i wstępny kurs ubie­ra­nia się sto­sow­nie do epoki.

Mat­thew zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Może być… na razie.

– Pani wygląda skrom­nie i zwy­czaj­nie – oświad­czyła Françoise – i wła­śnie tak powinna wyglą­dać w tym domu.

Mat­thew zigno­ro­wał słu­żącą i zwró­cił się do mnie:

– Zanim zej­dziemy na dół, Diano, pamię­taj, żeby uwa­żać na słowa. Kit jest demo­nem, a Geo­rge wie, że jestem wam­pi­rem, ale nawet naj­bar­dziej otwarte byty patrzą krzywo na kogoś nowego i innego.

W wiel­kiej sali pozna­łam przy­ja­ciela Mat­thew Geo­rge’a, bez gro­sza przy duszy i bez mece­nasa, i życzy­łam mu miłego wie­czoru, jak mi się wyda­wało, w popraw­nej elż­bie­tań­skiej angielsz­czyź­nie.

– Czy ta kobieta mówi po angiel­sku? – Geo­rge uniósł okrą­głe oku­lary, powięk­sza­jące jego nie­bie­skie oczy do żabich roz­mia­rów. Drugą rękę trzy­mał na bio­drze w pozie, którą ostat­nio widzia­łam na minia­tu­rze w Muzeum Wik­to­rii i Alberta.

– Miesz­kała w Che­ster – pośpiesz­nie wyja­śnił Mat­thew.

Geo­rge zro­bił scep­tyczną minę. Naj­wy­raź­niej nawet odlu­dzia pół­noc­nej Anglii nie tłu­ma­czyły mojej dziw­nej wymowy. Akcent Mat­thew zmiękł i przy­sto­so­wał się do brzmie­nia i into­na­cji tych cza­sów, ale mój pozo­stał zde­cy­do­wa­nie współ­cze­sny i ame­ry­kań­ski.

– Ona jest cza­row­nicą – ode­zwał się Kit, upi­ja­jąc łyk wina.

– Naprawdę? – Geo­rge przyj­rzał mi się z nowym zain­te­re­so­wa­niem. Nie czu­łam żad­nych sztur­chań­ców wska­zu­ją­cych na to, że ten męż­czy­zna jest demo­nem, żad­nego cza­ro­dziej­skiego mro­wie­nia ani lodo­wa­tych spoj­rzeń wam­pira. Geo­rge był zwy­czaj­nym, cie­pło­krwi­stym czło­wie­kiem, w śred­nim wieku i tro­chę już zmę­czo­nym życiem. – Ale ty prze­cież nie lubisz cza­row­nic jesz­cze bar­dziej niż Kit, Mat­thew. Zawsze mnie znie­chę­ca­łeś do poru­sza­nia tego tematu. Kiedy zaczą­łem pisać poemat o Hekate, powie­dzia­łeś, żebym…

– Tę lubię – prze­rwał mu Mat­thew, skła­da­jąc mocny poca­łu­nek na moich ustach. – Tak bar­dzo, że ją poślu­bi­łem.

– Poślu­bi­łeś! – Geo­rge prze­niósł wzrok na Kita i odchrząk­nął. – Więc są dwie nie­ocze­ki­wane oka­zje do uczcze­nia. Twoja podróż w inte­re­sach nie prze­cią­gnęła się, jak zapo­wia­dał Pierre, i wró­ci­łeś do nas z żoną. Moje gra­tu­la­cje. – Jego pom­pa­tyczny ton sko­ja­rzył mi się z prze­mową pod­czas uro­czy­sto­ści ukoń­cze­nia szkoły, ale poha­mo­wa­łam roz­ba­wie­nie. Geo­rge ukło­nił się i posłał mi pro­mienny uśmiech. – Jestem Geo­rge Chap­man, pani Roy­don.

Jego nazwi­sko wyda­wało się zna­jome. Prze­szu­ka­łam nie­upo­rząd­ko­wane zasoby wie­dzy zgro­ma­dzone w moim umy­śle histo­ryczki. Chap­man nie mógł być alche­mi­kiem. Spe­cja­li­zo­wa­łam się w tej dzie­dzi­nie, ale nie zna­la­złam tego nazwi­ska w miej­sach na nią prze­zna­czo­nych. Chap­man był pisa­rzem tak jak Mar­lowe, ale nie mogłam sobie przy­po­mnieć żad­nego tytułu.

Kiedy dokoń­czy­li­śmy pre­zen­ta­cję, Mat­thew zgo­dził się posie­dzieć chwilę przy kominku ze swo­imi gośćmi. Męż­czyźni roz­ma­wiali o poli­tyce, a Geo­rge podej­mo­wał wysiłki, żeby włą­czyć mnie do kon­wer­sa­cji, pyta­jąc o stan dróg i pogodę. Sta­ra­łam się mówić jak naj­mniej i obser­wo­wać drobne gesty oraz dobór słów, które pomo­głyby mi ucho­dzić za osobę z epoki elż­bie­tań­skiej. Geo­rge był zachwy­cony moim zain­te­re­so­wa­niem i nagro­dził mnie dłu­gim wywo­dem na temat swo­ich ostat­nich prób lite­rac­kich. Kit, któ­remu nie podo­bało się, że został ska­zany na dru­go­pla­nową rolę, prze­rwał wykład Geo­rge’a, pro­po­nu­jąc czy­ta­nie na głos Dok­tora Fau­sta.

– To będzie próba wśród przy­ja­ciół przed póź­niej­szym praw­dzi­wym wysta­wie­niem sztuki – powie­dział z błysz­czą­cymi oczami.

– Nie teraz, Kit – zapro­te­sto­wał Mat­thew i pomógł mi wstać. – Diana jest zmę­czona po podróży.

Mar­lowe odpro­wa­dzał nas wzro­kiem, kiedy wycho­dzi­li­śmy z pokoju. Wie­dział, że coś ukry­wamy. Wcze­śniej wyła­py­wał każdą dziwną frazę, gdy odwa­ży­łam się włą­czyć do roz­mowy, i zamy­ślił się, kiedy Mat­thew nie mógł sobie przy­po­mnieć, gdzie trzyma swoją lut­nię.

Zanim opu­ści­li­śmy Madi­son, Mat­thew ostrzegł mnie, że Kit jest nie­zwy­kle spo­strze­gaw­czy nawet jak na demona. Zasta­na­wia­łam się, ile minie czasu, zanim Mar­lowe się domy­śli, jaką tajem­nicę ukry­wamy. Odpo­wiedź na to dosta­łam po kilku godzi­nach.

Następ­nego ranka roz­ma­wia­li­śmy w zaci­szu naszego cie­płego łoża, pod­czas gdy w domu zaczy­nała się krzą­ta­nina.

Z początku Mat­thew chęt­nie odpo­wia­dał na moje pyta­nia o Kita (syna szewca, jak się oka­zało) i Geo­rge’a (który, jak się dowie­dzia­łam ku swo­jemu zasko­cze­niu, był nie­wiele star­szy od Mar­lowe). Kiedy jed­nak zaczę­łam poru­szać prak­tyczne kwe­stie zarzą­dza­nia domem i kobie­cych obo­wiąz­ków, szybko się znu­dził.

– Co z moimi ubra­niami? – zapy­ta­łam, żeby sku­pić z powro­tem jego uwagę na naj­pil­niej­szych tro­skach.

– Nie sądzę, żeby zamężne kobiety spały w czymś takim – stwier­dził Mat­thew, szar­piąc moją koszulę nocną z deli­kat­nego płótna.

Roz­piął jej marsz­czony koł­nie­rzyk i już miał zło­żyć poca­łu­nek pod moim uchem, żeby prze­ko­nać mnie do swo­jego punktu widze­nia, kiedy ktoś roz­su­nął zasłony łoża. Zmru­ży­łam oczy pod wpły­wem bla­sku słońca.

– No i? – rzu­cił Mar­lowe.

Zza jego ramie­nia wyglą­dał drugi, śnia­do­skóry demon. Ze swoją lekką budową i spi­cza­stym pod­bród­kiem pod­kre­ślo­nym przez rów­nie ostrą kasz­ta­nową brodę przy­po­mi­nał ener­gicz­nego skrzata. Jego włosy naj­wy­raź­niej od mie­sięcy nie widziały grze­bie­nia. Chwy­ci­łam za przód mojej koszuli, nagle świa­doma jej prze­zro­czy­sto­ści i braku bie­li­zny.

– Widzia­łeś obrazy pana White’a z Roanoke, Kit, a ta cza­row­nica wcale nie wygląda jak tubylcy z Wir­gi­nii – stwier­dził z roz­cza­ro­wa­niem nie­zna­jomy demon. Dopiero teraz zauwa­żył, że mój mąż pio­ru­nuje go wzro­kiem. – O, dzień dobry, Mat­thew. Poży­czysz mi swoje astro­la­bium? Obie­cuję, że tym razem nie zabiorę go nad rzekę.

Mat­thew oparł czoło o moje ramię i z jękiem zamknął oczy.

– Ona musi pocho­dzić z Nowego Świata albo z Afryki – upie­rał się Mar­lowe, na­dal celowo nie uży­wa­jąc mojego imie­nia. – Nie jest z Che­ster ani ze Szko­cji, Irlan­dii, Walii, Fran­cji czy z Impe­rium. Nie wie­rzę rów­nież, żeby była Holen­derką albo Hisz­panką.

– Dzień dobry, Tom. Jest jakiś powód, dla któ­rego ty i Kit musi­cie dys­ku­to­wać teraz o miej­scu pocho­dze­nia Diany, i to w mojej sypialni? – Mat­thew ścią­gnął troczki mojej koszuli noc­nej.

– Jest za ład­nie, żeby leżeć w łóżku, nawet jeśli stra­ci­łeś rozum od gorączki. Kit mówi, że musia­łeś oże­nić się z cza­row­nicą w cza­sie ataku febry. Ina­czej nie da się wytłu­ma­czyć two­jej lek­ko­myśl­no­ści. – Tom traj­ko­tał w praw­dzi­wie demo­niczny spo­sób, nie zada­jąc sobie nawet trudu, żeby odpo­wie­dzieć na pyta­nie Mat­thew. – Drogi są suche, a my przy­je­cha­li­śmy parę godzin temu.

– I wino się skoń­czyło – poskar­żył się Mar­lowe.

„My”?

Było wię­cej gości? Stary Dom już pękał w szwach.

– Sio! Madame musi się umyć, zanim powita jego lor­dow­ską mość. – Françoise wkro­czyła do pokoju z paru­jącą misą wody w rękach. Pierre jak zwy­kle podą­żał za nią.

– Stało się coś waż­nego? – spy­tał zza zasłony Geo­rge. Wszedł do pokoju nie­za­po­wie­dziany, zręcz­nie uda­rem­nia­jąc wysiłki Françoise, żeby wygo­nić męż­czyzn z pomiesz­cze­nia. – Lord Nor­thum­ber­land został sam w salo­nie. Gdyby był moim klien­tem, nie potrak­to­wał­bym go w ten spo­sób!

– Hal czyta trak­tat o dzia­ła­niu waha­dła przy­słany mi przez pew­nego mate­ma­tyka z Pizy – rzu­cił z roz­draż­nie­niem Tom, sia­da­jąc na brzegu łoża. – Jest cał­kiem zado­wo­lony.

Z pew­no­ścią mówi o Gali­le­uszu, uświa­do­mi­łam sobie z pod­nie­ce­niem. W roku 1590 Galilo Gali­lei był wykła­dowcą mate­ma­tyki na uni­wer­sy­te­cie w Pizie. Jego praca o waha­dle nie została opu­bli­ko­wana… jesz­cze.

Tom. Lord Nor­thum­ber­land. Ktoś, kto kore­spon­do­wał z Gali­le­uszem.

Otwo­rzy­łam usta ze zdu­mie­nia. Demon, który przy­siadł na mojej koł­drze, musiał być Tho­ma­sem Har­rio­tem.

– Françoise ma rację – stwier­dził Mat­thew, rów­nie ziry­to­wany jak Tom. – Wyno­cha! Wszy­scy.

– Co mam powie­dzieć Halowi? – spy­tał Kit i popa­trzył na mnie zna­cząco.

– Że nie­długo zej­dziemy. – Mat­thew prze­to­czył się po łóżku i przy­cią­gnął mnie do sie­bie.

Zacze­ka­łam, aż jego przy­ja­ciele wyjdą rząd­kiem z pokoju, i wtedy ude­rzy­łam go pię­ścią w pierś.

– Za co? – Mat­thew skrzy­wił się z uda­wa­nego bólu, ale jedy­nym, co posi­nia­czy­łam, była moja wła­sna pięść.

– Za to, że mi nie powie­dzia­łeś, kim są twoi przy­ja­ciele! – Opar­łam się na łok­ciu i spoj­rza­łam na niego z góry. – Wielki dra­ma­to­pi­sarz Chri­sto­pher Mar­lowe. Geo­rge Chap­man, poeta i uczony. Mate­ma­tyk i astro­nom Tho­mas Har­riot, o ile się nie mylę. A na dole czeka Hra­bia Czar­no­księż­nik.

– Nie pamię­tam, kiedy Henry zasłu­żył sobie na to prze­zwi­sko, ale nikt go już tak nie nazywa. – Mat­thew wyglą­dał na roz­ba­wio­nego, co jesz­cze bar­dziej mnie roz­zło­ściło.

– Jedyne, czego potrze­bu­jemy, to sir Wal­ter Rale­igh, a będziemy mieli w domu całą Nocną Szkołę. – Mat­thew wyj­rzał za okno, kiedy wspo­mnia­łam o legen­dar­nej gru­pie rady­ka­łów, filo­zo­fów i wol­no­my­śli­cieli. Tho­mas Har­riot, Chri­sto­pher Mar­lowe, Geo­rge Chap­man, Wal­ter Rale­igh i…

– A kim ty wła­ści­wie jesteś, Mat­thew? – Nie pomy­śla­łam wcze­śniej, żeby go o to zapy­tać.

– Mat­thew Roy­don – powie­dział mój mąż, kła­nia­jąc się, jak­by­śmy wła­śnie w tej chwili zostali sobie przed­sta­wieni. – Przy­ja­ciel poetów.

– Histo­rycy pra­wie nic o tobie nie wie­dzą – stwier­dzi­łam osłu­piała. Mat­thew Roy­don był naj­bar­dziej zagad­kową posta­cią zwią­zaną z tajem­ni­czą Nocną Szkołą.

– Nie jesteś zasko­czona, kiedy już wiesz, kim naprawdę jest Mat­thew Roy­don? – Mój mąż uniósł czarną brew.

– Och, będę zasko­czona do końca życia. Mogłeś mnie uprze­dzić, zanim wcią­gną­łeś mnie w sam śro­dek tego wszyst­kiego.

– I co byś zro­biła? Ledwo zdą­ży­li­śmy się ubrać przed wyru­sze­niem, nie mówiąc już o prze­pro­wa­dze­niu prac badaw­czych. – Mat­thew usiadł i opu­ścił nogi na pod­łogę. Nasz pry­watny czas był żało­śnie krótki. – Nie ma powodu, żebyś się dener­wo­wała. To są zwy­kli ludzie, Diano.

Nie­ważne, co mówił Mat­thew, nie było w nich nic zwy­kłego. Nocna Szkoła sze­rzyła here­tyc­kie opi­nie, szy­dziła z zepsu­tego dworu kró­lo­wej Elż­biety i gar­dziła inte­lek­tu­al­nymi pre­ten­sjami Kościoła i uni­wer­sy­tetu. Sza­leni, nie­bez­pieczni, źli. Te słowa dosko­nale opi­sy­wały tę grupę. Nie tra­fi­li­śmy na skromne spo­tka­nie przy­ja­ciół w hal­lo­we­enową noc. Wpa­dli­śmy w gniazdo szer­szeni i elż­bie­tań­skich intryg.

– Pomi­ja­jąc to, jak lek­ko­myślni potra­fią być twoi przy­ja­ciele, nie możesz ocze­ki­wać, że będę zbla­zo­wana, kiedy przed­sta­wiasz mnie ludziom, nad któ­rymi przez całe swoje doro­słe życie pro­wa­dzi­łam stu­dia – powie­dzia­łam. – Tho­mas Har­riot jest jed­nym z czo­ło­wych astro­no­mów swo­ich cza­sów. Twój przy­ja­ciel Henry Percy to alche­mik.

Pierre roz­po­znał po obja­wach zde­ner­wo­waną kobietę i pośpiesz­nie wci­snął w ręce swo­jego pana czarne plu­dry, żeby ten nie stał z gołymi nogami, kiedy mój gniew eks­plo­duje.

– Podob­nie jak Wal­ter i Tom. – Mat­thew podra­pał się po bro­dzie. – Kit też para się alche­mią, choć bez suk­cesu. Nie sku­piaj si na tym, co o nich wiesz. I tak pew­nie więk­szość z tego nie jest prawdą. I powin­naś być ostrożna ze swo­imi współ­cze­snymi histo­rycz­nymi ety­kiet­kami. – W końcu wcią­gnął bry­czesy. – Will wymy­śli Nocną Szkołę jako sztur­cha­niec dla Kita, ale dopiero za kilka lat.

– Nie obcho­dzi mnie, co Wil­liam Szek­spir zro­bił czy zrobi w przy­szło­ści, pod warun­kiem że nie prze­bywa w tej chwili w salo­nie z hra­bią Nor­thum­ber­land! – odpa­ro­wa­łam, zsu­wa­jąc się z wyso­kiego łoża.

– Oczy­wi­ście, że Willa nie ma na dole. – Mat­thew nie­dbale mach­nął ręką. – Wal­ter nie lubi jego stóp metrycz­nych, a Kit uważa go za oszu­sta i zło­dzieja.

– Uf, co za ulga! Co zamie­rzasz im o mnie powie­dzieć? Mar­lowe wie, że coś ukry­wamy.

Spoj­rze­nie sza­ro­zie­lo­nych oczu Mat­thew zwarło się z moim.

– Chyba prawdę. – Pierre podał mu kaftan, czarny z mister­nym piko­wa­niem, i wbił nie­ru­chomy wzrok w jakiś punkt nad moim ramie­niem; wzór dobrego sługi. – Że jesteś podróż­niczką w cza­sie i cza­row­nicą z Nowego Świata.

– Prawdę – powtó­rzy­łam bez­na­mięt­nie.

Pierre sły­szał każde nasze słowo, ale w żaden spo­sób nie reago­wał, a Mat­thew go igno­ro­wał, jakby lokaj był nie­wi­dzialny. Zasta­na­wia­łam się, czy zosta­niemy tu dość długo, żebym stała się rów­nie nie­po­mna na obec­ność służby.

– Dla­czego nie? Tom zapi­sze wszystko, co powiesz, i porówna to ze swo­imi notat­kami na temat języka Algon­ki­nów. Poza tym nikt nie będzie zwra­cał na cie­bie zbyt­niej uwagi. – Mat­thew wyda­wał się bar­dziej zain­te­re­so­wany swoim ubra­niem niż reak­cją przy­ja­ciół.

Tym­cza­sem wró­ciła Françoise z dwiema cie­pło­krwi­stymi kobie­tami, które nio­sły narę­cza czy­stych ubrań. Wska­zała na moją koszulę nocną, a ja scho­wa­łam się za słup bal­da­chimu, żeby się roze­brać. Wdzięczna, że pobyty w szat­niach pra­wie wyle­czyły mnie ze wstydu zwią­za­nego z roz­bie­ra­niem się przy obcych, ścią­gnę­łam płó­cienną bie­li­znę przez głowę.

– Kit będzie szu­kał powodu, żeby mnie nie lubić, i na pewno kilka następ­nych znaj­dzie.

– On nie będzie pro­ble­mem – zapew­nił mnie Mat­thew.

– Mar­lowe jest twoim przy­ja­cie­lem czy pacynką? – Na­dal pró­bo­wa­łam wydo­być głowę spo­mię­dzy warstw tka­niny, kiedy roz­legł się cichy okrzyk prze­ra­że­nia i stłu­mione: Mon Dieu!

Zamar­łam. Françoise zoba­czyła moje plecy i bli­znę w kształ­cie pół­księ­życa prze­ci­na­jącą dolną część klatki pier­sio­wej oraz gwiazdę mię­dzy łopat­kami.

– Ja ubiorę madame – zwró­ciła się chłod­nym tonem Françoise do poko­jó­wek. – Zostaw­cie ubra­nia i wra­caj­cie do pracy.

Słu­żące dygnęły i wyszły z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią na twa­rzach. Nie zdą­żyły zoba­czyć moich ple­ców. Kiedy znik­nęły, wszy­scy zaczę­li­śmy mówić jed­no­cze­śnie. Pełne prze­ję­cia „Kto to zro­bił?” Françoise, „Nikt nie musi wie­dzieć” Mat­thew i moje wła­sne nie­pewne „To tylko bli­zny” zagłu­szyły się wza­jem­nie.

* * *

– Ktoś napięt­no­wał panią godłem rodu de Cler­mont – stwier­dziła Françoise, krę­cąc głową. – Uży­wa­nym przez milorda.

– Zła­ma­li­śmy przy­mie­rze. – Wal­czy­łam z mdło­ściami, które skrę­cały mi żołą­dek za każ­dym razem, kiedy myśla­łam o tam­tej nocy, gdy inna cza­row­nica nazna­czyła mnie jako zdraj­czy­nię. – To jest kara Kon­gre­ga­cji.

– Zatem dla­tego oboje tutaj jeste­ście – domy­śliła się Françoise. – Przy­mie­rze było od początku głu­pim pomy­słem. Phi­lippe de Cler­mont ni­gdy nie powi­nien się na nie zgo­dzić.

– Ale ono chro­niło nas przed ludźmi. – Nie prze­pa­da­łam za tą umową ani za zło­żoną z dzie­wię­ciorga człon­ków Kon­gre­ga­cją, która pil­no­wała jej prze­strze­ga­nia, ale suk­ce­sowi z ukry­wa­niem bytów z innego świata przed nie­chcianą uwagą nie można było zaprze­czyć. Stare obiet­nice zło­żone przez demony, wam­piry i cza­row­nice zabra­niały mie­sza­nia się w poli­tykę czy reli­gię ludzi oraz oso­bi­stych związ­ków mię­dzy tymi trzema gatun­kami. Cza­row­nice miały trzy­mać się w swoim gro­nie, podob­nie jak wam­piry i demony. Człon­ko­wie poszcze­gól­nych grup nie powinni zako­chi­wać się w sobie nawza­jem ani zawie­rać mał­żeństw.

– Chro­niło? Pro­szę nie myśleć, że jest pani tutaj bez­pieczna, madame. Żadne z nas nie jest. Anglicy to prze­sądni ludzie, któ­rzy widzą duchy na każ­dym kościel­nym cmen­ta­rzu i cza­row­nice wokół każ­dego kotła. Tylko Kon­gre­ga­cja ratuje nas przed cał­ko­wi­tym znisz­cze­niem. Jest pani mądra, że się tutaj schro­niła. A teraz musi się pani ubrać i dołą­czyć do pozo­sta­łych.

Françoise pomo­gła mi w końcu wydo­stać się z koszuli noc­nej i wrę­czyła mokry ręcz­nik oraz miskę z jakąś mazią, która pach­niała roz­ma­ry­nem i poma­rań­czami. Stwier­dzi­łam, że to dziwne być trak­to­waną jak dziecko, ale wie­dzia­łam, że dla ludzi o pozy­cji Mat­thew było nor­malne, że ich myto, ubie­rano i kar­miono jak lalki. Pierre podał swo­jemu panu coś zbyt ciem­nego, by mogło być winem.

– Ona nie tylko jest cza­row­nicą, ale rów­nież fileuse de temps? – spy­tała cicho Françoise, zwra­ca­jąc się do Mat­thew. Nie­zna­jome okre­śle­nie „tkaczka czasu” przy­wo­łało obraz wielu róż­no­ko­lo­ro­wych nici, wzdłuż któ­rych podą­ża­li­śmy, żeby dotrzeć do tej kon­kret­nej prze­szło­ści.

– Tak. – Mat­thew kiw­nął głową i sku­piony na mnie sączył płyn z kubka.

– Ale jeśli ona przy­bywa z innego czasu, to ozna­cza… – Françoise wytrzesz­czyła oczy. Potem na jej twa­rzy poja­wił się wyraz zamy­śle­nia. Pan Roy­don musiał mówić i zacho­wy­wać się jakoś ina­czej.

Ona podej­rzewa, że to nie jest ten sam Mat­thew, uświa­do­mi­łam sobie zanie­po­ko­jona.

– Wystar­czy nam wie­dzieć, że pani znaj­duje się pod ochroną milorda – ode­zwał się szorstko Pierre z wyraź­nym ostrze­że­niem w gło­sie i wrę­czył swo­jemu panu szty­let. – Nie­ważne, co to zna­czy.

– To zna­czy, że ją kocham, a ona mnie. – Mat­thew popa­trzył bacz­nie na swo­jego sługę. – Nie­ważne, co powiem innym, taka jest prawda. Zro­zu­miano?

– Tak – odparł Pierre, choć jego ton suge­ro­wał coś zupeł­nie prze­ciw­nego.

Mat­thew rzu­cił Françoise pyta­jące spoj­rze­nie, a ona zasznu­ro­wała wargi i nie­chęt­nie ski­nęła głową.

Z powro­tem zajęła się mną i otu­liła mnie gru­bym lnia­nym ręcz­ni­kiem. Musiała zauwa­żyć rów­nież inne ślady, które zostały na moim ciele po tam­tym nie­koń­czą­cym się dniu z cza­row­nicą Satu, oraz póź­niej­sze bli­zny. Mimo to nie zada­wała wię­cej pytań, tylko posa­dziła mnie w fotelu przy kominku i zaczęła cze­sać moje włosy.

– Czy ta znie­waga przy­da­rzyła się po tym, jak wyznał pan swoją miłość do cza­row­nicy, milor­dzie? – zapy­tała Françoise.

– Tak. – Mat­thew przy­tro­czył szty­let do pasa.

– Czyli to nie man­ja­sang ją nazna­czył – wymam­ro­tał Pierre. Użył sta­rego okre­śle­nia na wam­pira: „krwio­pijca”. – Nikt nie ryzy­ko­wałby gniewu de Cler­mon­tów.

– Nie, to była inna cza­row­nica. – Mimo że ręcz­nik chro­nił mnie przed zim­nym powie­trzem, to wyzna­nie przy­pra­wiło mnie o dreszcz.

– Ale obok stały dwa inne man­ja­sang i pozwo­liły, żeby to się stało – rzekł posęp­nie Mat­thew. – I za to zapłacą.

– Co się stało, to się nie odsta­nie. – Nie chcia­łam wsz­czy­nać wojny mię­dzy wam­pi­rami. Cze­kało nas dość wyzwań.

– Jeśli milord wziął panią na swoją żonę po tym, co zro­biła pani tamta cza­row­nica, to nic się nie stało. – Françoise zręcz­nie zaplo­tła moje włosy w cia­sne war­ko­cze. Potem owi­nęła je wokół mojej głowy i przy­pięła szpil­kami. – Pani nazwi­sko może brzmieć Roy­don w tej kra­inie zapo­mnia­nej przez Boga i ludzi, gdzie nie ma lojal­no­ści war­tej wzmianki, ale my będziemy pamię­tać, że jest pani de Cler­mont.

Matka Mat­thew uprze­dziła mnie, że de Cler­mon­to­wie są jak stado. W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku bun­to­wa­łam się prze­ciwko obo­wiąz­kom i ogra­ni­cze­niom wyni­ka­ją­cym z człon­ko­stwa. Ale w roku 1590 moje moce były nie­prze­wi­dy­walne, zna­jo­mość sztuki magicz­nej pra­wie nie ist­niała, a naj­wcze­śniej­szy znany mi przo­dek jesz­cze się nie naro­dził. Tutaj nie mogłam jedy­nie pole­gać na swoim rozu­mie. I na Mat­thew.

– W takim razie nasze wza­jemne inten­cje są jasne. Ale nie chcę teraz żad­nych kło­po­tów. – Spoj­rza­łam na pier­ścień Ysa­beau i prze­su­nę­łam po nim kciu­kiem. Moja nadzieja, że wto­pimy się gładko w prze­szłość, teraz wyda­wała się nie­praw­do­po­dobna i naiwna. Rozej­rza­łam się po pokoju. – A to…

– Jeste­śmy tutaj tylko z dwóch powo­dów, Diano: żeby zna­leźć ci nauczy­ciela i odszu­kać tam­ten alche­miczny manu­skrypt.

Cho­dziło o tajem­ni­czy ręko­pis Ash­mole nr 782, dzięki któ­remu się spo­tka­li­śmy. W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku tkwił bez­piecz­nie zagrze­bany wśród milio­nów ksią­żek w oks­fordz­kiej Biblio­tece Bodle­jań­skiej. Kiedy wypeł­nia­łam rewers, nie mia­łam poję­cia, że ta pro­sta czyn­ność wyzwoli skom­pli­ko­wany czar wią­żący książkę z rega­łem ani że ten sam czar reak­ty­wuje się w chwili, kiedy ją zwrócę. Nie wie­dzia­łam rów­nież o wielu sekre­tach cza­row­nic, wam­pi­rów i demo­nów, które, jak szep­tano, miały się znaj­do­wać na jej stro­ni­cach. Mat­thew uznał, że będzie roz­sąd­niej poszu­kać Ash­mole’a nr 782 w prze­szło­ści, zamiast pró­bo­wać po raz drugi prze­ła­mać czar we współ­cze­snym świe­cie.

– Dopóki nie wró­cimy, to będzie nasz dom – powie­dział, sta­ra­jąc się dodać mi otu­chy.

Solidne meble sto­jące w pokoju zna­łam z muzeów i kata­lo­gów aukcyj­nych, ale czu­łam, że Stary Dom ni­gdy nie będzie dla mnie swoj­ski. Poma­ca­łam grube płótno ręcz­nika, tak róż­nego od wybla­kłych fro­to­wych kom­ple­tów Sary i Em, cien­kich od zbyt wielu prań. Głosy w dru­gim pokoju wzno­siły się i opa­dały do rytmu, któ­rego nie potra­fiłby prze­wi­dzieć żaden współ­cze­sny czło­wiek, histo­ryk czy nie. Ale prze­szłość była naszym jedy­nym schro­nie­niem. Inne wam­piry dały nam to jasno do zro­zu­mie­nia w cza­sie naszych ostat­nich dni w Madi­son, kiedy nas wytro­piły i omal nie zabiły Mat­thew. Jeśli nasz plan miał się powieść, wcie­le­nie się w praw­dziwą elż­bie­tań­ską kobietę musiało stać się moim prio­ry­te­tem.

– Jak jest szczę­śliwy świat nowy. – Poważ­nym histo­rycz­nym nad­uży­ciem było cyto­wa­nie Burzy Szek­spira dwie dekady przed jej napi­sa­niem, ale mia­łam za sobą trudny pora­nek.

– To nowe dla cie­bie – odpo­wie­dział Mat­thew. – Jesteś gotowa na spo­tka­nie swo­jego kło­potu?

– Oczy­wi­ście. Ubierzmy mnie. – Roz­pro­sto­wa­łam ramiona i wsta­łam z fotela. – Jak się wita z hra­bią?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij