Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Cień nocy letniej - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 marca 2025
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Cień nocy letniej - ebook

Miasteczko Łukty skrywa tajemnicę sprzed wieków. Pięcioro nastolatków nieświadomie otwiera drzwi do zagadki, którą ktoś chciał pogrzebać na zawsze. Lato 1980 roku. Marek i jego przyjaciele natrafiają na ślady wydarzeń, o których nikt nie chce mówić. Gdy w okolicznych lasach zaczynają dziać się dziwne rzeczy, muszą zdecydować, czy to tylko zbieg okoliczności… czy coś pradawnego wróciło, by dokończyć dzieło. Upalne dni, mgły unoszące się nad jeziorem i zapomniane legendy, które budzą się do życia. To lato zmieni ich na zawsze. Jeśli w porę nie połączą wszystkich tropów, tajemnica pochłonie ich tak samo, jak tych, którzy zniknęli przed nimi. Dla fanów Stranger Things, Pana Samochodzika i powieści Stephena Kinga – historia o przyjaźni, dorastaniu i tajemnicach, które nigdy nie powinny zostać odkryte.


Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397499607
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

– Łap! – Usłyszał z góry głos Janka. Jego umięśniony przyjaciel wyciągał w dół rękę, gotów go pochwycić.

Marek zareagował bez namysłu. Ujął podaną dłoń i poczuł, jak jego ciało unosi się w górę. Szybko podciągnął się i wspiął na gałąź, podkulając w ostatniej chwili nogi. Żłobiąc w pniu głębokie ślady pazury przeorały powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się stopy chłopaka.

W tym momencie Marek usłyszał dwa rodzaje dźwięków jednocześnie – niski, wibrujący warkot i wysoki, metaliczny pisk, tworzące razem nieznośną dla ludzkiego ucha kakofonię. Z dołu doszedł go nieznośny smród. Pokonując narastające mdłości ostatkiem sił podźwignął się wyżej, aż jego stopy znalazły oparcie na solidnej gałęzi. Oddychał szybko, z przerażeniem zdając sobie sprawę, że znaleźli się w pułapce.

– Co teraz? – szepnęła Ania, trzymając się mocno pnia.

Marek myślał gorączkowo, ale nie potrafił znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Ich przeciwnik najwyraźniej nie zamierzał odpuścić, a gałęzie, choć grube, nie mogły im mimo wszystko zapewnić bezpiecznego schronienia.

Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ich czas za chwilę się skończy.ROZDZIAŁ 1

NA MAZURY!

Czerwony Fiat 126p z warszawską rejestracją podskakiwał na dziurawej drodze, jakby próbował oderwać się od ziemi. Marek siedział z tyłu, trzymając na kolanach aparat fotograficzny, jak niemal jakiś skarb. Aparat był jego oczkiem w głowie. Od dziesiątego roku życia, gdy zaczął interesować się fotografią, patrzył na świat jak przez obiektyw. Teraz, mając piętnaście lat, nie wyobrażał sobie wakacji na Mazurach bez tego prezentu od rodziców. Dostał go za dobre wyniki w nauce, choć podejrzewał, że rodzice liczyli też na to, że dzięki temu prezentowi chętniej zgodzi się na wspólny wyjazd.

Rodzice Marka byli w porządku, ale w jego wieku trudno było chwalić się wspólnymi wakacjami z nimi. To byłby raczej temat do żartów niż poważnych rozmów.

Marek oparł się o szybę, zmazując z niej parę oddechu, i spojrzał na przesuwające się za oknem sosny. Wysokie, proste drzewa wyglądały jak szeregi cichych żołnierzy, choć niektóre były powyginane przez wichury. W głowie przewijały mu się wspomnienia z Warszawy – gwarne wakacyjne dni spędzane z przyjaciółmi, jazdy na składakach po osiedlach, eksploracja podwórek. To była prawdziwa kwintesencja lata: wolność, życie, anonimowość. Teraz siedział zamknięty w ciasnym Maluchu, kołysanym przez kolejne wyboje.

By zabić nudę, Marek czyścił obiektyw aparatu. W walizce miał też kilka książek i notatnik, w którym zapisywał pomysły na zdjęcia. Te rzeczy były jego sposobem na przetrwanie tego wyjazdu. Choć rodzice nie rozumieli, co naprawdę go fascynowało – zakamarki miasta, mglisty poranek, powojenne ruiny – zabrał aparat, licząc, że i tutaj znajdzie coś interesującego. Coś tajemniczego.

Spojrzał na zegarek, prezent od dziadków, i zirytował się. Dochodziła czternasta, a oni wciąż nie dotarli na miejsce. Długi dzień spędzony w aucie zdawał się nie mieć końca.

Rower Marka, składak, jechał z tyłu w małej przyczepce pożyczonej od kuzyna. Był dla niego symbolem wolności. W Warszawie rower był pretekstem do ucieczki, pozwalał mu wyrwać się z domu i spotkać z przyjaciółmi. Teraz miał nadzieję, że w tych mazurskich lasach również da mu choć namiastkę niezależności. Ale z każdym kilometrem potwornie nudnej drogi Marek coraz bardziej wątpił, że ten wyjazd przyniesie cokolwiek ciekawego.

– Tomek, jesteś pewien, że dobrze skręciliśmy? – zapytała mama, patrząc na zmiętą mapę. W jej głosie pobrzmiewał niepokój.

– Oczywiście – odparł tata z przekonaniem. – Widziałem drogowskaz na Łukty.

Marek zauważył, jak ojciec z determinacją trzyma kierownicę, niemal zlewając się z autem, jakby razem walczyli z wybojami. Dla taty podróż była wyzwaniem. Dla Marka – męczarnią.

Krajobraz za szybą nie zmieniał się ani trochę. Wciąż te same sosny i niekończąca się zieleń. Czasem mijali małe osady, które znikały szybciej, niż się pojawiały. Marek wracał myślami do Warszawy, gdzie jego znajomi pewnie właśnie organizowali kolejne wypady na miasto. Ze smutkiem stwierdził, że na tym odludziu z pewnością ominie go wiele ważnych rzeczy.

W końcu las zaczął się przerzedzać, a na horyzoncie pojawiły się pierwsze domy. Były szare, z czerwonymi dachówkami, sprawiające wrażenie, jakby trwały tam od wieków. Na jednym z nich Marek zauważył napis „Solidarność”, wykonany czerwoną farbą. Wiedział, że rodzice popierali ten ruch, choć sam jeszcze nie do końca rozumiał jego znaczenia.

– Nareszcie – mruknął tata, zwalniając przy zardzewiałym znaku „ŁUKTY”. Marek przykleił nos do szyby, próbując ogarnąć wzrokiem miasteczko. Było ciche, spokojne, jakby czas płynął tu wolniej.

Całe wakacje w takim miejscu? – pomyślał, czując, że przed nim rozpościera się długi, monotonny czas w otoczeniu ciszy i nudy. To lato zapowiadało się na jedno z najdłuższych w jego życiu.

* * *

– Najpierw musimy wymienić nasze kartki – oznajmiła mama, wysiadając z samochodu przed niewielkim, wiejskim sklepem spożywczym.

Wcześniej tata wyjaśnił Markowi, że kartki żywnościowe, które pozwalały na zakup niektórych „reglamentowanych” towarów, takich jak masło, mięso czy słodycze, przyjmowano jedynie w miejscu zameldowania. Gdy ktoś wyjeżdżał gdzieś dalej na dłuższy czas, musiał wystąpić o nowe, ważne w danej gminie. Zwykle Marek nie zawracał sobie głowy takimi detalami, dlatego teraz potraktował zapowiedziany przystanek, jako świetną okazję do rozprostowania nóg.

Dzień był upalny i duszny, a słońce odbijało się od wypłowiałej, żółtej fasady sklepu, której poplamiona farba aż krzyczała o odświeżenie. Marek rozejrzał się, oszołomiony skromnością tego miejsca. Żadnej wystawy, jedynie zamazana witryna a przy wejściu mała tabliczka z napisem „Spożywczy” – ledwie widoczna, jakby ukryta w cieniu poprzednich czasów.

– Marku, chodź z nami – zawołała mama, zauważając, że niechętnie zbierał się do wspólnego spaceru.

Wzdychając cicho, powlókł się za rodzicami, trzymając aparat fotograficzny przewieszony przez ramię.

Spojrzał na sklep przez wizjer, a następnie przeciągnął obiektyw po kolejce kobiet stojących pod ścianą w cieniu. Starsze, młodsze, każda z siatką w rękach i wyczekującym spojrzeniem wbitym w drzwi sklepu – jakby za nimi kryło się coś znacznie bardziej cennego niż zwykły towar.

– …dopiero mają do GS–u przywieźć – usłyszał urywek rozmowy kobiety w kwiecistej chustce.

– A kiedy? – dopytała druga, z nadzieją, ale i nutą sceptycyzmu w głosie.

– Podobno w przyszłym tygodniu. Ale pani Helence z poczty córka mówiła, że może być wcześniej.

– To trzeba będzie przyjść z samego rana, bo znowu wszystko wykupią – zakończyła z rezygnacją rozmowę kolejna z pań.

Marek spojrzał na wyblakły transparent wiszący nad nimi – biały napis na czerwonym tle „PARTIA Z NARODEM, NARÓD Z PARTIĄ” obwieszczał swoje hasło nad postaciami uśmiechniętych robotników i rolników z sierpami i młotami w dłoniach. Obok ktoś nakleił nowy afisz: „MŁODZIEŻY – OJCZYZNA CIĘ POTRZEBUJE.” To połączenie przeszłości i teraźniejszości wydawało mu się fascynujące, więc podniósł aparat, by uchwycić moment.

W tym samym momencie poczuł mocny uścisk na ramieniu. Ojciec delikatnie, ale stanowczo opuścił mu rękę z aparatem.

– Nie fotografuj – szepnął tata. Zdumiony Marek spojrzał na niego dokładnie w tym momencie, gdy ojciec ukradkiem rozejrzał się wokół. – Nie wiemy, kto tu może obserwować.

Marek poczuł dreszcz, jakby nagle znalazł się w świecie, którego zasad jeszcze nie rozumiał. Kobiety w kolejce raz po raz rzucały mu podejrzliwe, nieco zaciekawione spojrzenia. Miał wrażenie, że patrzą na niego, jakby był intruzem z innej rzeczywistości.

Wreszcie nadeszła ich kolej. Gdy uchylili drzwi sklepu, w nozdrza Marka uderzył zapach świeżo wypieczonego chleba, który w tym miejscu mieszał się z ciężką wonią tytoniu i potu. W środku było duszno, a stare, drewniane deski podłogi skrzypiały pod ich stopami.

Półki za ladą, w większości zastawione butelkami z octem, nie pozostawiały złudzeń, co do jakości zaopatrzenia. W chłodni obok walało się kilka kostek margaryny i jakiś niezachęcający kawałek mięsa z kością. A może na odwrót, kości z odrobiną mięsa? Marek nie był w stanie rozpoznać.

– Kartki żywnościowe, poproszę – powiedziała mama, wręczając ekspedientce dokumenty.

Starsza kobieta za ladą ubrana w wyświechtany biały fartuch spojrzała na papiery bez śladu emocji i przeglądała je jak maszyna, niewzruszona i beznamiętna. Jej szara i pozbawiona wyrazu twarz wydawała się obojętna na wszystko, co działo się dokoła.

– Państwo na wakacje? – zapytała, zerkając na dowody i warszawski adres zameldowania, jakby z rezerwą.

– Tak, na dwa tygodnie – odpowiedziała mama z uśmiechem, próbując rozluźnić atmosferę.

Kobieta smętnie pokiwała głową, przybijając pieczątkę na kartonikach.

– Proszę – odpowiedziała chłodno, przesuwając kartki po ladzie i zaraz rzuciła mocnym głosem. – Następny!

Marek i rodzice wyszli na zewnątrz, mijając pozostałych w kolejce, którzy zdawali się przemieszczać zaledwie o centymetry w stronę drzwi. Odnosił wrażenie, że ich spojrzenia śledziły go. Gdy chłopak odwrócił się, by zrozumieć, dlaczego wzbudza takie zainteresowanie, uświadomił sobie, że jest tu postrzegany jak obcy, niechciany przybysz. W tym momencie Warszawa wydała mu się odległa jak inna planeta – pełna hałasu, ruchu i życia, podczas gdy tutaj panowała niemal przytłaczająca cisza. Codzienność w Łuktach biegła innym rytmem: domy z prostymi, drewnianymi okiennicami, pokryte pelargoniami i bzami, furmanki na głównej ulicy, kolejka po podstawowe produkty – to wszystko zdawało się być obce i egzotyczne.

„Intruz z aparatem”, przemknęło mu przez myśl. Sam nie wiedział, co go tutaj tak naprawdę przyciągnęło i czemu w ogóle zgodził się na ten wyjazd. Ale kiedy spojrzał na jezioro otoczone pagórkami i starymi sosnami, poczuł w głębi dziwne drżenie.

Zawsze miał nosa do niesamowitych historii, potrafił je wyczuć i gonić za nimi przy każdej okazji. I tu również było coś więcej niż zwykła nostalgia – to miejsce, Łukty na Mazurach, wydawało się kryć sekrety czekające właśnie na niego. I to czekające niecierpliwie.

* * *

Marek siedział na murku przed domem wujostwa, gdzie zatrzymali się na wakacje, i powoli obracał w palcach aparat, wyczuwając precyzyjne pokrętła. Każde kliknięcie dawało przyjemne poczucie kontroli. Powietrze pachniało kurzem i lipami, a słońce, powoli chyląc się ku zachodowi, rzucało złociste światło na zakurzoną ulicę, oblewając wszystko ciepłymi promieniami.

Dom był spory, otoczony drzewami, które tuliły do niego swoje gałęzie. Obok domu stał murowany garaż i budynek gospodarczy, który wuj Leon przerobił na warsztat. Szutrowa ścieżka prowadząca od drogi wiła się między zadbanymi klombami i elegancko przyciętymi tujami. Za ogrodzeniem z siatki zaczynał się rzadki las.

Marek pomyślał sobie, że w sumie nie jest tu tak najgorzej. Dostał własny pokój na poddaszu a na dole w kuchni wiecznie uśmiechnięta ciotka zawsze miała dla niego jakieś smakołyki i lemoniadę własnej produkcji.

Przepełniło go uczucie spokoju, oderwania od zgiełku i szybko mijającego czasu wielkomiejskiego świata. Cisza, spokój, delikatny szum liści, ciepło powietrza i delikatny zapach łąk otuliły go tak serdecznie, że poczuł się zrelaksowany, a wszystkie jego wcześniejsze wątpliwości z wolna odpływały w niebyt.

Nagle te uczucia przerwał dobiegający z oddali śmiech i odgłos zbliżających się kroków. Podniósł głowę, przerywając regulację ostrości aparatu.

Grupka nastolatków szła w jego stronę, lekko pochylona ku sobie w skupionej rozmowie. Na przedzie podążała wysoka dziewczyna z rudymi włosami spiętymi w koński ogon, ubrana w sportowe, krótkie szorty i prostą koszulkę. W jej spojrzeniu Marek dostrzegł zdecydowanie i pewność siebie, które rzadko widywał u dziewcząt. Za nią szła drobna brunetka w dżinsowej kurtce – o ostrym, bystrym spojrzeniu, które od razu go przeniknęło, jakby oceniała go już z dystansu. Obok nich podążało dwóch chłopaków – wysoki, szeroki w ramionach, o intensywnym spojrzeniu oraz niższy, blondyn z kręconymi włosami i zamyślonym wyrazem twarzy, który zdawał się trzymać nieco z boku.

Kiedy Marek wstał, strzepując kurz z ubrań, dostrzegł ich spojrzenia. Każde z inną mieszanką ciekawości, rezerwy i wyczekiwania.

– To pewnie ten warszawiak – rzucił blondyn, krzyżując ręce na piersi i mierząc Marka od stóp do głów, jakby nie do końca wierzył w jego obecność.

– Cześć – odezwał się Marek, starając się brzmieć pewnie. – Jestem Marek.

– Nowy nabytek naszej dziury – powiedział wysoki chłopak z zadziornym uśmiechem, który, mimo lekko kpiącego tonu, zdradzał skrywaną aprobatę. – Janek. A to Ania, Magda i Tadek – dodał, wskazując na pozostałych.

Ruda dziewczyna, Ania, podeszła bliżej, zatrzymując wzrok na aparacie. W jej oczach błysnęło coś, co Marek odczytał jako ciekawość odkrywcy, badawcze zainteresowanie, sięgające głębiej niż tylko do jego sprzętu. Ale mógł się mylić.

– Robisz zdjęcia? – zapytała, a ton jej głosu zdradzał Markowi pewną dociekliwość, jakby mówiła nie tylko o aparacie, ale o czymś znacznie więcej. – Pstryknąłeś już coś w naszym miasteczku?

– Niewiele – Marek wzruszył ramionami. – Rodzice nie pozwolili mi fotografować przy sklepie.

Tadek, blondyn z kręconymi włosami, prychnął i odwrócił wzrok z widocznym grymasem na twarzy.

– I dobrze. Po co komu zdjęcia kolejek? Żeby się potem śmiali w Warszawie, jacy my tu zacofani?

Ten, który przedstawił się jako Janek rzucił mu ostre spojrzenie. Marek poczuł się w obowiązku, by powiedzieć, że kolejki w Warszawie wcale nie są mniejsze, ale powstrzymał się. Nie był pewien reakcji obcych nastolatków na tego typu wielkomiejskie rewelacje.

Jego wzrok napotkał spojrzenie drobnej brunetki, Magdy, która patrzyła na niego z chłodnym wyrazem twarzy, jakby czekając co odpowie na uszczypliwość Tadka.

– A co myślisz o Łuktach? – zapytała nagle tonem, który nie pozostawiał mu zbyt dużego pola do żartów. – To chyba spora zmiana po Warszawie, co?

Marek zawahał się, czując, że każde jego słowo będzie dokładnie rozliczone. Miał wrażenie, że stąpa po cienkim lodzie.

– Są… inne – odpowiedział ostrożnie, czując, jak dziewczyna uważnie analizuje każde jego słowo. – Ale wydaje mi się, że kryją więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Na twarzy dziewczyny zagościł uśmiech. Jego odpowiedź najwyraźniej przekroczyła jakieś oczekiwania. W oczach przez chwilę dostrzegł u niej ciepły, akceptujący błysk – być może to jedno zdanie okazało się kluczem, którym Marek otworzył sobie drzwi do ich świata.

– Może jednak nie jest z nim tak źle – mruknęła. – Przynajmniej nie udaje, że wszystko wie lepiej.

– Na razie – dorzucił Tadek, choć bez dawnej niechęci, a może nawet z cieniem sympatii. – Różnie bywa z miastowymi.

– Daj spokój. – Janek klepnął go w ramię. – Na pewno przyda się nam ktoś z zewnątrz. Czasem świeże spojrzenie to jedyny sposób, żeby coś naprawdę zobaczyć.

Magda odchyliła głowę, wciąż oceniając Marka spojrzeniem, w którym niechęć zaczynała ustępować miejsca ciekawej zadumie.

– Właśnie – powiedziała powoli. Jej głos stał się miękki, bardziej refleksyjny. – Czasem świeże spojrzenie wyłapuje to, czego sami już nie dostrzegamy.

Te słowa wywołały u Marka lekki dreszcz, jakby za tym prostym stwierdzeniem kryła się jakaś dziwna tajemnica.

– Idziemy nad jezioro – poinformowała go z uśmiechem Ania. – Przejdziesz się z nami?

Tadek otworzył usta, jakby chciał coś dodać, ale Janek go uprzedził.

– No chodź, warszawiaku. Pokażemy ci prawdziwe Łukty.

Marek rzucił ostatnie spojrzenie na dom wujostwa i skinął głową. Wszystko było lepsze niż siedzenie tu bez celu i nudzenie się na potęgę.

Przewiesił aparat przez ramię i raźno ruszył za nimi. Gdy szli, słońce rzucało na ich plecy długie, zdeformowane cienie. Przez chwilę wydały się one Markowi nieco zbyt liczne i powykrzywiane. Jakby coś niewidzialnego podążało tuż za nimi, chłonąc echa kroków i zapowiadając nadchodzące lato pełne sekretów.

Obejrzał się za siebie, ale zwykła małomiasteczkowa okolica wyglądała na cichą i spokojną. Pokręcił delikatnie głową i przyspieszył kroku, aby nadążyć za nowo poznanymi.

* * *

Szli wąską uliczką między domami. Marek rozglądał się i próbował zapamiętać każdy szczegół. Po prawej ciągnął się rząd starych, przedwojennych kamienic, których każde zdobienie wokół okien wydawało się mieć swoją własną, zapomnianą historię. Po lewej stronie piętrzyły się nowe budynki – surowe, betonowe struktury, wyróżniające się obcością i prostotą, emanujące sterylnym chłodem. Marek, zafascynowany kontrastem starych i nowych światów, szedł, trzymając aparat w dłoni, jakby był gotów utrwalić każdy mijany widok.

– To Mickiewicza – wyjaśniła Ania, wskazując ręką, z dumnym błyskiem w oczach. – Główna ulica, ale nie jedyna. Mamy też rynek i...

– I tyle – wtrącił Tadek, przewracając oczami. Jego westchnienie niosło w sobie całą rezygnację nastolatka uwięzionego w małym miasteczku. – Wielka metropolia – dodał sarkastycznie.

Ania posłała mu krzywy uśmiech i szturchnęła lekko. Marek domyślił się, że te ich codzienne drobne przekomarzania były czymś naturalnym, pewnym elementem wspólnego życia, bez którego trudno by im było funkcjonować. Zauważył, że choć Ania sprawia wrażenie twardej i bezpośredniej, to w jej spojrzeniu czasem pojawia się miękkość, zwłaszcza, gdy wymieniała się żartami z Tadkiem. Domyślał się, że razem tworzyli żywiołową drużynę.

– Za to mamy jezioro. – Janek z triumfem spojrzał na Tadka i uśmiechnął się szelmowsko. – I las. I stare bunkry. I...

– I koszary – dokończyła Magda, która szła nieco z tyłu.

Marek dostrzegł, jak jej czujne i analizujące spojrzenie prześlizgnęło się po nim w oczekiwaniu na reakcję. Wydało mu się, że obserwuje go bez szczególnego entuzjazmu, ale z czymś na kształt... Sam nie wiedział. Badawczej ostrożności?

– Ale w sumie tam lepiej nie chodzić – dodała.

– Dlaczego? – Marek natychmiast się ożywił, wyczuwając w jej słowach niedopowiedzenie, które przyciągnęło go niczym magnes. Czuł, że kryło się za tym coś więcej.

– Bo to opuszczona ruina – odpowiedziała zwięźle Magda, nie wyjawiając nic poza chłodnym faktem. – Niezbyt bezpieczna.

Ania teatralnie przewróciła oczami. Machnęła ręką, odwracając się do Marka.

– Magda zawsze jest taka ostrożna. Jak prawdziwa córka milicjanta.

Wzmianka o ojcu sprawiła, że Magda spochmurniała, a jej twarz na moment zamieniła się w zimną maskę. Drobne spięcie ramion i błysk irytacji w oczach zdradziły Markowi, że temat jej rodziny zapewne był dla niej drażliwy i że skrywała to za tarczą pozornej obojętności.

– A ty zawsze musisz wszystko wypaplać – odparła Magda ostro, ciskając Ani chłodne spojrzenie. – Świetnie, teraz będzie wiedział...

– Że twój tato to komendant? – Ania wzruszyła ramionami, zupełnie obojętna na wzburzenie Magdy. – To małe miasto, wcześniej czy później i tak by się wydało. – Mrugnęła do Marka.

Chłopak zauważył, jak Magda się spina, słysząc słowo „komendant” – jakby ciążył na niej pewien obowiązek, dystans, którego niełatwo było się pozbyć.

Janek spróbował załagodzić sytuację, wskazując niebieski szyld na rogu ulicy.

– A tam jest sklep Peweksu – powiedział, z dumą wymieszaną z cichą satysfakcją, mówiącą Markowi, że ten niepozorny budynek reprezentował ich małe okno na świat. – Czasem przychodzą fajne rzeczy z Zachodu.

– Jak płyty Stonesów – westchnął Tadek a jego głos zabrzmiał melancholijnie. Utkwił tęskny wzrok w szyldzie. – No, ale do tego potrzebne są dolary.

Ruszyli dalej, a Marek dostrzegł między drzewami stary, drewniany kościół z wysoką wieżą, wystającą ponad listowie. Ania, wyczuwając jego zainteresowanie, natychmiast podchwyciła temat, jakby nie mogła się powstrzymać, żeby nie pochwalić się każdym zakamarkiem Łukt.

– Najstarszy budynek w mieście. Z siedemnastego wieku – rzuciła z błyskiem w oku, którym obejmowała całą okolicę.

– Osiemnastego – poprawiła ją Magda rzeczowym tonem. Marek wyczuł, że zrobiła to niemal odruchowo, jakby była skarbnicą faktów. – Siedemnastowieczny spłonął.

Ania przewróciła oczami i wymownie wzruszyła ramionami, jak gdyby ta mała korekta była jej zupełnie niepotrzebna. Marek wyczuł, że dziewczyny, choć bliskie, żyły w delikatnej równowadze między konkurencją a przyjaźnią. Magda była opanowana i zdystansowana, oceniająca w myślach każdą sytuację, podczas gdy Ania kipiała pasją i spontanicznością, z niewypowiedzianą pewnością siebie.

– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Marek, próbując rozładować narastające napięcie.

– Czytam – odpowiedziała Magda chłodno, a w jej spojrzeniu błysnęła nuta wyższości. – W przeciwieństwie do niektórych.

Marek wyczuł, jak między nimi zaczyna iskrzyć, a jednocześnie miał poczucie, że ta rywalizacja jest dla nich dość naturalna. Jakby to przyciąganie i odpychanie było nieodłączną częścią ich przyjaźni.

– Tędy dojdziemy do jeziora – Janek wskazał na ścieżkę, odbiegającą w bok, łagodząc atmosferę żartem. – Chyba że wolisz zwiedzać dalej centrum naszej metropolii?

Tadek parsknął śmiechem, a Janek ruszył przodem, przyciągając resztę grupy. Marek dostrzegł, że Janek jest dla nich cichym przewodnikiem – niby trzymającym się z boku, ale też w jakiś sposób spajającym grupę, wyciągającym ich z drobnych tarć i nieporozumień.

Zeszli ścieżką między drzewami, gdzie powietrze stawało się chłodniejsze i wypełnione zapachem sitowia. Marek poczuł ciężar aparatu na szyi, a widok trzcin otulonych słońcem obudził w nim pragnienie, by utrwalić ten widok. Doszli do brzegu i wchodzącego w taflę jeziora pomostu. Ania usiadła na deskach obok Magdy, patrząc na zachód słońca z błyskiem w oku.

– Piękny widok, co nie? Zrób jakieś zdjęcie – zachęciła Marka, niecierpliwie przyglądając się aparatowi. Marek poczuł jej pełną energii ciekawość, niemal przymus, by doświadczać każdej chwili na żywo. – Jestem ciekawa, jak ci wychodzą.

Marek podniósł aparat i zaczął kadrować scenę, gdy złote promienie przebijały przez trzciny, tworząc świetliste wzory na wodzie.

– To nowy Zenit. Zdjęcie będzie gotowe, ale najpierw muszę wypstrykać do końca całą rolkę. Wtedy trzeba będzie wywołać film i zrobić odbitki – wyjaśnił, dostrzegając rozczarowanie na twarzy Ani.

– A masz gdzie to zrobić? – zainteresował się Janek. – Bo to chyba nie taka prosta sprawa. Potrzeba ciemni i w ogóle…

Marek już miał odpowiedzieć, ale Magda przerwała.

– Możesz u mnie. W piwnicy mamy niewykorzystane miejsce.

Marek poczuł wdzięczność, jednak Magda dodała, jakby z zastrzeżeniem.

– Ale najpierw musisz zrobić coś wartego wywołania.

Ania parsknęła śmiechem, szturchając Magdę.

– No tak, ty i twoje testy. Zawsze musisz wszystkich sprawdzać?

– Lepiej sprawdzić wcześniej niż żałować później – odparła Magda, wpatrując się w wodę. Marek miał wrażenie, że mówi nie tylko o zdjęciach.

Słońce z wolna zanurzało się już w linię drzew po drugiej stronie. Cisza nad jeziorem robiła się coraz intensywniejsza. Z oddali dał się słyszeć cichy plusk wody, a trzciny łagodnie poruszały się w rytmie wieczornego wiatru. Dla Marka brzmiało to zupełnie, jakby coś niewidzialnego czaiło się w głębi jeziora.

Zerknął ukradkiem na Magdę. Dziewczyna wpatrywała się w horyzont, a jej twarz nabrała odległego wyrazu, jakby myślami wywędrowała za daleko, aby dało się je uchwycić.

Ania, również dostrzegając chłodną powagę przyjaciółki, szeptem mruknęła coś pod nosem, a potem wstała nagle i z dumnym uśmiechem na twarzy podbiegła na skraj pomostu.

– Hej, umarlaki! – zawołała, nie kryjąc rozbawienia. – Założę się, że nikt nie ma odwagi pójść w moje ślady. – Po czym odwróciła się i zrobiła krok poza deski pomostu, z pluskiem lądując cała w jeziorze.

Na ten widok Tadek bez wahania poderwał się i również wskoczył do wody, wywołując lawinę śmiechu. Gdy się wynurzył, w jego oczach pojawiła się nutka wyzwania, skierowanego w stronę Marka, który mimo że był nowy w grupie, nie mógł już pozostać obojętny na ich szaleńcze wyzwania.

– No chodź! – zaśmiał się Tadek, wymachując rękami zanurzony po szyję.

Marek początkowo wolał trzymać się na uboczu – nie był pewien, w jakim stopniu bycie mieszczuchem może stanąć na przeszkodzie w rozwoju tej świeżej znajomości. Teraz jednak poczuł przypływ niepohamowanej odwagi. Dostrzegając badawcze spojrzenie Magdy, zebrał się w sobie, wstał i ściągnął buty. W końcu przecież chodziło nie tylko o odwagę, ale też o to, by poczuć, że naprawdę przynależy do tej zwariowanej paczki.

Zanim zdążył się zastanowić, już był bez spodni i wskakiwał w ciemne odmęty jeziora. Ciepła woda otuliła go miękko, a jego myśli rozpłynęły się, ustępując miejsca czystej, nieskrępowanej radości. Na brzegu Magda i Janek patrzyli na nich, a w oczach dziewczyny pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech, jakby wyrażający dumę z nowego kumpla.

Kiedy Marek wynurzył się z wody, zobaczył, że Ania weszła z powrotem na pomost i teraz wyciąga w jego stronę rękę, by pomóc mu wydostać się z jeziora. Podał jej swoją mokrą dłoń, ale zamiast wyjść, pociągnął ją w dół z rozbawionym chichotem. Chwilę później wynurzyli się oboje, na przemian śmiejąc się i kaszląc, i próbując złapać oddechy.

Magda, stojąca na brzegu, odwróciła wzrok, nie wyrażając głośno swojej dezaprobaty, ale Marek zauważył, że jej oczy przybrały stalowy, chłodny wyraz. Wiedział, że między nimi pojawiło się coś niewypowiedzianego, coś, czego nie potrafił jeszcze sprecyzować.

* * *

Wieczorny mrok pogłębiał się stopniowo, gdy bez pośpiechu wracali do miasta. Zanurzeni we własnych myślach, wolnym krokiem szli polną drogą w stronę Łukt. Włosy i ubrania mieli mokre, ale w ciepłym wieczornym powietrzu zbytnio im to nie przeszkadzało. Marek odnosił wrażenie, że pewnie tak, jak jemu, nikomu za bardzo się nie spieszyło, żeby zakończyć wspólny dzień.

W końcu Tadek z nonszalancją przerwał milczenie.

– No to co, jutro ciąg dalszy zwiedzania? Może w końcu odkryjemy jakieś nowe tajemnice? Kto się pisze?

– Jeśli kolega miastowy nie wymięka, możemy zabrać go jeszcze w parę miejsc, co nie, wiara? – rzucił Janek z szelmowskim uśmiechem.

– Chce czy nie chce, musimy się nim zaopiekować – odezwała się Ania. – Jesteśmy tu przecież gospodarzami, a on, jakby, naszym gościem.

– Przyjedziemy po ciebie rano, z rowerami. – poinformowała Magda beztrosko, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Masz na czym jeździć?

Marek kiwnął głową i uśmiechnął się, czując ekscytację, która wzbierała w nim jak fala.

Szli jeszcze chwilę w milczeniu, gdy Marek kątem oka zobaczył, jak Ania masuje się po ramionach. Musiało jej się już zrobić chłodno.

– Ścigamy się do tamtej stodoły! – rzucił ochoczo Marek i nie czekając na resztę, puścił się biegiem.

– Nie zadzieraj z mistrzami! – usłyszał za plecami śmiech Janka, szybko zastąpiony przez odgłos butów całej biegnącej grupy.

Może jednak te wakacje nie będą takie beznadziejne, jak się początkowo obawiał? Z niecierpliwością czekał na kolejną przygodę.

Nie spodziewał się jednak, że nie będzie musiał czekać zbyt długo.ROZDZIAŁ 2

PIECZONE JABŁKA

Burza nadciągnęła, gdy zegar na dole wybił dwudziestą trzecią. Marek leżał w łóżku, wsłuchując się w rosnący szum wiatru za oknem. Na początku odległe grzmoty dudniły gdzieś za lasem. Ich niski, głęboki dźwięk miał w sobie coś kojącego, niemal usypiającego. W Warszawie burze były inne – gwałtowne i krótkie, często kończyły się, zanim w ogóle mógł je usłyszeć. Tutaj, w ciszy nocy, każdy dźwięk wydawał się głośniejszy, jakby niebo było bliżej, gotowe w każdej chwili runąć na ziemię.

Nagle silny podmuch wiatru uderzył w dom, dzwoniąc szybami. Marek zamarł, czując, jak jego ciało mimowolnie się napina. Wydawało mu się, że ciemność w pokoju zgęstniała, otaczając go jak dusząca, ciężka powłoka. Na ścianie dostrzegł cień – z początku przypominał krzywą gałąź, ale im dłużej się w niego wpatrywał, tym bardziej przeobrażał się w niepokojący kształt. Wyglądał jak sylwetka człowieka, nienaturalnie smukła i przerażająco powykręcana.

Podszedł do okna. Wiatr miotał gałęziami drzew, a liście wirowały w świetle ulicznych latarni. Pierwsze ciężkie krople deszczu stuknęły o dach, a krajobraz rozświetliła błyskawica. Przez ułamek sekundy Marek zobaczył coś dziwnego przy granicy lasu. Stała tam jakaś postać. Nieruchoma. Odległa. Ale była na tyle wyraźna, że mógłby przysiąc, że to człowiek. Zanim zdążył się jej przyjrzeć, ciemność wróciła, a w ślad za nią potężny grzmot wstrząsnął powietrzem.

Marek cofnął się i usiadł na łóżku, podkulając nogi. Patrzył na deszcz bijący o szybę, słuchał, jak woda dudni w rynnach. W tej chwili poczuł się przerażająco samotny. Otoczony burzą, nieprzyjazną i obcą, bez nikogo, kto powiedziałby mu, że to tylko zwykła noc. Gdzieś z tyłu głowy zakiełkowała dziwna myśl – jakby coś próbowało go stąd przegonić. Każdy dźwięk wydawał się ostrzeżeniem, że to miejsce nie akceptuje nieproszonych gości.

Grzmot uderzył tak blisko, że dom zadrżał. Okiennica uderzyła o ścianę z głuchym hukiem, a Marek aż podskoczył. Próbował się uspokoić, ale serce waliło mu jak oszalałe. Zmusił się, by podejść znowu do okna. Niepewność walczyła w nim z ciekawością. Kolejna błyskawica rozjaśniła okolicę i znów zobaczył to samo. Ta dziwna, nieruchoma sylwetka wciąż tam była. Stała na skraju lasu, wyraźniejsza niż wcześniej. Zbyt nieruchoma, by być człowiekiem, ale zbyt wyraźna, by mogła być cieniem drzewa.

Marek wstrzymał oddech. Co to było? Wyciągnął szyję, próbując dostrzec więcej, gdy nagle coś uderzyło w szybę. Szkło z hukiem rozprysło się na kawałki, a do środka wpadła gruba gałąź. Marek odskoczył, potykając się o krawędź łóżka. Wiatr wdarł się do pokoju, szarpiąc firankami, a deszcz znaczył krople na podłodze.

Zza okna dobiegły go krzyki. Marek zbliżył się do parapetu, uważając, by nie nadepnąć na potłuczone szkło i nie dać się zmoczyć. Na podwórzu widział tańczące promienie latarek, które ślizgały się po deszczu, murach i gałęziach. Cienie, które rzucały, były groteskowe i szybko znikały.

Okiennica jęknęła, wydając niski, przeraźliwy dźwięk. Marek wstrzymał oddech. Czy to tylko zawias, czy coś więcej? Bał się spojrzeć przez rozbitą szybę, ale jakaś wewnętrzna siła go do tego zmuszała. Ostrożnie wyciągnął rękę, opierając się o parapet.

I wtedy grzmot znów wstrząsnął domem. Marek cofnął się, czując, że napięcie i strach przerastają go. Wskoczył na łóżko, przykrył się kołdrą i leżał, czując się jak w oku burzy – samotny, zagubiony, bezradny. Słuchał wycia wiatru i łoskotu deszczu, niezdolny wezwać pomocy ani się uspokoić.

Minęło trochę czasu, zanim burza zaczęła cichnąć. Marek wysunął głowę spod kołdry. Cisza powoli zastępowała hałas, a w jego pokoju panował dziwny spokój. Patrzył w sufit, zastanawiając się, czy to, co widział, było prawdziwe, czy tylko wytworem jego wyobraźni. Albo czymś, czego wolałby nigdy nie zobaczyć.

* * *

– Chyba połowa drzew w okolicy się wywróciła – Janek rozejrzał się wokół, przysłaniając dłonią oczy przed wczesnym słońcem.

Dzień wstał słoneczny i ciepły, jakby natura próbowała zatrzeć ślady nocnego szaleństwa. Ale widok mówił sam za siebie. Powalone drzewa, połamane płoty, kawałki dachówek i gałęzi rozrzucone po całej okolicy.

Marek przełknął ślinę i popatrzył na destrukcyjne efekty burzy. Przewrócone sosny przypominały gigantyczne patyki, leżące bezwładnie na ziemi. Jeden z olbrzymich konarów blokował niemal całą drogę prowadzącą do miasta. W Warszawie burze były głośne, ale nigdy nie widział czegoś takiego. Patrząc na potrzaskane gałęzie i wgniecione dachy, Marek poczuł mieszankę fascynacji i niepokoju. W nocy burza wydawała się czymś nierealnym, ale teraz, w świetle dnia, czuł, jakby oglądał scenę z filmu katastroficznego.

– Droga do miasta jest całkiem zablokowana – dodała Magda, poprawiając bransoletkę. – Tata mówił, że dziś żadna ciężarówka z dostawami tu nie dotrze.

Ania zmarszczyła brwi, obserwując zorganizowany chaos wokół.

– Trzeba to jakoś uprzątnąć, zanim zrobi się naprawdę gorąco. W południe nie da się już za bardzo pracować.

Dorośli, jakby na potwierdzenie tych słów, zabrali się do pracy kwadrans wcześniej. Kilku mężczyzn przywiozło piły spalinowe i siekiery, a kobiety roznosiły kawę w szklankach. Marek patrzył na porozrzucane deski, kawałki blachy i resztki dachówek. W powietrzu unosił się zapach mokrego drewna, wilgotnej ziemi i kawy, przeplatany głosami pełnymi zmartwień i organizacyjnych instrukcji.

Odruchowo sięgnął po aparat. To wszystko wygląda tak niesamowicie, nietypowo. Niby to tylko zniszczenia po żywiole, ale i tak coś przyciąga wzrok, pomyślał, zerkając na przygaszoną, szarą scenerię w wizjerze. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że film trzeba oszczędzać, by później móc wywołać coś naprawdę wartego zachodu.

Zanim zdecydował, czy warto zrobić zdjęcie, usłyszał kroki podchodzących przyjaciół. Wcześniej rozeszli się, żeby poszukać zajęcia dla ich grupy przy usuwania skutków nawałnicy.

– Nikt nie ma dla nas czasu. – Janek wzruszył ramionami. – Tylko nas odpędzają, żebyśmy nie przeszkadzali.

– Mam pomysł – odezwał się nagle Marek, zaskoczony odwagą własnego głosu. – Zamiast czekać na dorosłych, możemy zacząć od małych gałęzi. Jeśli podzielimy się na pary...

– I co? Będziemy zbierać patyki jak przedszkolaki? – prychnął Tadek, wyraźnie sceptyczny. Patrzył na Marka, jakby oceniał jego pomysł pod kątem typowej „warszawskiej” naiwności.

Marek nie dał się zbić z tropu.

– Nie. Spójrzcie: jeśli oczyścimy grube konary z drobnych gałęzi, drwale szybciej uporają się z pniami. A przy okazji… – wyjął z kieszeni notes i naszkicował krótki plan. – Tu jest droga, a tutaj łąka przy lesie. Główne prace skupiają się z tej strony. Żeby nie wchodzić nikomu w paradę, zaczniemy od drugiej strony, o tu. A zebrane przez nas suche gałęzie możemy składować tutaj – wskazał bezdrzewne miejsce kawałek od pobocza. – Na wieczorne ognisko.

Ania uniosła brwi, zerkając z zainteresowaniem na prowizoryczny rysunek.

– Niegłupie – przyznała. – Janek, ty z Tadkiem weźmiecie tamtą stronę. Magda, my pójdziemy...

– Ja mogę z Markiem – przerwał jej niespodziewanie Janek. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. – No co? Jest miastowy, pokażę mu, jak szybko odłamywać mniejsze gałęzie. – Po czym mrugnął ukradkiem do Marka.

Marek nie miał pewności, czy Janek chce mu pomóc, czy po prostu nie ufa, że poradzi sobie sam. Jednak, widząc pewne rozluźnienie w jego spojrzeniu, poczuł coś w rodzaju wdzięczności. Może ten chłopak nie jest jednak taki zły, pomyślał.

Rozdzielili się, przystępując do pracy. Mimo że gałęzie były mokre, szybko zaczęły tworzyć stos przy drodze. Marek toczył z Jankiem ożywioną dyskusję o czworonożnych mieszkańcach tutejszych lasów. Od czasu do czasu któryś z nich wybuchał śmiechem, gdy drugiego ochlapywała woda z odłamywanej gałęzi. Miał też wrażenie, że z każdą minutą zyskuje trochę więcej uznania u chłopaków, którzy przestali już patrzeć na niego, jakby był z innej planety.

Gdy skończyli układanie kolejnej sterty, Marek odwrócił się i spojrzał na powalony pień, nadal przyblokowany przez konary. Zniszczenia wokół wydały mu się nagle bardziej osobiste, jakby Łukty chciały go przetestować, czy jest godny być częścią lokalnej grupy łobuziaków.

Ania zawołała ich, machając ręką z drugiej strony drogi. Wyglądała na rozgrzaną pracą, z zaczerwienionymi policzkami, ale i dumą w oczach.

– Słuchajcie, spisaliśmy się – przyznała z uśmiechem.

Marek poczuł klepnięcia na plecach i w szczerym odruchu odwzajemnił uśmiech. Pomimo nocnych strachów, burza sprawiła, że kolejne lody w jego nowym towarzystwie zostały przełamane.

* * *

Ogień trzaskał wesoło, strzelając w granatowe niebo drobnymi, rozbłyskującymi iskrami. Siedzieli w kręgu wokół płomieni, wyczerpani całodniową pracą, lecz zadowoleni z siebie. Na ich twarzach widać było zmęczenie, ale też i dumę – nawet Marek, choć dołączył do tej grupy zaledwie dzień wcześniej, czuł się tak, jakby faktycznie wspólnie zrobili coś ważnego. A on dołożył się do tego choćby tym drobnym planem, który okazał się użyteczny.

Z oddali wciąż dochodziły do niego monotonne warkoty pił motorowych i odgłosy uderzeń siekier. Dorośli nadal walczyli z najgrubszymi pniami, torując w końcu przejazd przez drogę. Po burzy, która szalała przez pół nocy, została jedynie sterta powalonych drzew, zmiętych gałęzi i wyrwanych z korzeniami krzaków. Rodzice Marka też pomagali, a jego mama, jako pielęgniarka, opatrywała tych, którzy ucierpieli nie tylko podczas nawałnicy, lecz także pokaleczonych podczas sprzątania.

Tutaj wszystko jest trochę dziksze, pomyślał Marek, przyglądając się nieskończonym rzędom ciemnych, poskręcanych sosen, których korony zdawały się dosięgać samego nieba. Jakby to ludzie ze swoimi domostwami byli gośćmi wśród przyrody. Zupełnie odwrotnie niż w dużym mieście.

– Niezły pomysł z tymi parami – odezwał się Tadek, podając Markowi kawałek pieczonego jabłka. Jego ton brzmiał niemal przyjacielsko, choć jeszcze kilka godzin temu nie krył sceptycyzmu wobec „warszawskiego planowania”. – Faktycznie, w ten sposób poszło nam chyba szybciej.

Marek uśmiechnął się, czując wewnętrzną satysfakcję. Może jednak mimo wszystko się tu jakoś wpasował.

– No, w sumie to był nasz wspólny pomysł, co nie? – odpowiedział skromnie, przegryzając kęs jabłka. Smakowało kwaśno–słodko, niemal cierpko, ale to ciepło, które rozchodziło się się w jego ustach po każdym kęsie, idealnie pasowało do atmosfery wokół ogniska. – Ja tylko zebrałem to wszystko do kupy.

– Czy w Warszawie też miewacie takie burze? – zapytała Magda, przysuwając się bliżej ognia, odruchowo zakładając kosmyk włosów za ucho. Była wyraźnie zainteresowana, choć w jej głosie Marek wyczuł też nutę czegoś intymniejszego.

Pokręcił głową.

– Nie aż takie. U nas są nieco, no nie wiem, łagodniejsze? Tu brzmiało i wyglądało to trochę inaczej. Groźniej, mocniej – odpowiedział po chwili, próbując opisać to dziwne uczucie, które ogarnęło go w nocy, gdy patrzył na ciemne kształty drzew i rozjaśniane piorunami niebo nad lasem.

Zastanawiał się, czy wspomnieć o tym, co zobaczył w świetle błyskawic. Albo co wydawało mu się, że widział. Może to była jedynie wyobraźnia. Nie, lepiej zostawić ten temat dla siebie. Miał wrażenie, że raz wypowiedziane, jego przywidzenia okażą się dziecinnymi strachami i tematem do żartów z niego w przyszłości.

– Bo tu wszystko jest silniejsze – odezwała się cicho Ania. Jej głos był ledwie słyszalny, jak gdyby mówiła tylko do siebie, lecz wszyscy siedzący wokół ogniska natychmiast ucichli. – Natura. Ludzie. Tajemnice...

Marek spojrzał na nią zaintrygowany.

– Tajemnice? – wymknęło mu się przypadkiem, po czym natychmiast ugryzł się w język. Pochylił się lekko do przodu, czując ciepło ogniska na twarzy i nieprzyjemne ciarki na karku.

To jedno słowo zdawało się trwać przez chwilę, zawieszone w powietrzu.

Zauważył, że Janek i Tadek wymienili szybkie spojrzenia, których Marek nie potrafił odczytać. Magda nerwowo bawiła się bransoletką, a jej spojrzenie było utkwione w płomieniach. Wydawało się, że wszyscy doskonale rozumieją, o czym mówi Ania.

Wszyscy, oprócz niego.

Ania spojrzała na Marka tajemniczo, jej oczy odbijały blask płomieni.

– Może kiedyś ci opowiemy – uśmiechnęła się zagadkowo. – Jak już będziesz gotowy.

– Gotowy na co? – dopytał, lecz nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy, jak na komendę, w milczeniu wpatrzyli się w strzelający ogień, który co chwila wyrzucał w ciemność nocy wirujące iskry.

Siedzieli, nasłuchując trzasków płonących gałęzi i dalekich odgłosów pracujących dorosłych, gdy nagle Tadek poderwał głowę, patrząc w stronę lasu.

– Widzieliście? – Jego głos zabrzmiał nieco wyższy niż zazwyczaj. Wskazał dłonią mrok za pierwszymi rzędami drzew.

– Co? – Marek spojrzał w tamtą stronę, lecz dostrzegł jedynie ciemną ścianę pni, zlewającą się z granatem wieczornego nieba.

Tadek zamrugał, jakby sam nie był pewien, czy to, co zobaczył, było prawdziwe.

– Wydawało mi się... – urwał, jakby w połowie zdania stracił pewność siebie. – Nieważne. Pewnie to tylko cień.

Marek zauważył, że teraz z kolei Magda i Ania wymieniły szybkie spojrzenia, których nie potrafił zrozumieć. Janek również odwrócił wzrok, starannie unikając patrzenia w stronę lasu. Czuł, że chodzi o coś, z czego on, jako przyjezdny, wciąż nie zdawał sobie sprawy. Jakiś mroczny sekret, ukryty za szeptami i spojrzeniami, do którego jeszcze nie został dopuszczony. Może kiedyś, gdy już go w pełni zaakceptują i obdarzą zaufaniem, pozna prawdę.

Na razie pozostawał w nieświadomości. Ta myśl fascynowała go i denerwowała jednocześnie.

Marek wspomniał swoje „przywidzenie” z poprzedniej nocy. Stał wtedy przy oknie, patrząc, jak błyskawice przecinały niebo nad lasem, a przez chwilę zdawało mu się, że widzi jakieś poruszające się w oddali cienie. Teraz, gdy siedział w cieple ogniska, w otoczeniu nowych znajomych, myśl o tym zdarzeniu nie wydawała się już taka realna. Może to wszystko istniało tylko w jego wyobraźni? Albo było efektem, jaki zostawiły błyskawice w jego zmęczonych oczach? Nocne strachy, ha ha.

Ale gdy spojrzał na wyraz twarzy Ani, która bez słowa wpatrywała się w ciemność, poczuł, że nie jest jedynym, który miewał podobne przeczucia. Być może to, co widział, nie było jedynie przewidzeniem.

Choć zmęczenie dawało mu się we znaki, wiedział, że tej nocy łatwo nie zaśnie. Coś dziwnego wisiało w powietrzu, a cisza, która zapadła wokół ogniska, sprawiała, że nawet trzask gałęzi wydawał się intensywniejszy i bardziej przejmujący.ROZDZIAŁ 3

SYLWETKI NAD JEZIOREM

Poranne słońce odbijało się w szprychach rowerów. Jadąc na przedzie, Ania prowadziła ich leśną drogą w stronę jeziora. Marek starał się nadążyć, ale jego miejski rower Wigry 3 nie radził sobie najlepiej na wyboistej ścieżce.

– No co, warszawiaku? – Tadek zrównał się z nim, szczerząc zęby. Jego rower wyglądał na znacznie starszy, ale miał za to duże koła i solidne siodełko na szerokich sprężynach, co powodowało, że pozwalał na zacznie łatwiejsze pokonywanie wszelkich nierówności terenu. – Nie takie proste, jak po miejskim asfalcie?

– Daj mu spokój – rzucił Janek zza nich. – Już nie pamiętasz, jak na swoim poprzednim rowerze sam wywalałeś się na każdym zakręcie, cwaniaku?

Magda jechała na końcu, pogwizdując jakąś melodię. Przedwczorajsza burza zostawiła w lesie ślady – połamane gałęzie i kałuże na ścieżce, ale ten poranek był tak piękny, że trudno było myśleć o nocnych zniszczeniach.

Nagle Ania zatrzymała się tak gwałtownie, że Marek ledwo wyhamował.

– Coś nie tak? – zapytał.

Dziewczyna przyłożyła palec do ust i spojrzała na nich.

– Słyszycie?

Zza drzew dobiegły ich słabe głosy i trzask łamanych gałęzi. Ktoś biegł przez las.

– To nie tutaj, tam dalej! Koło cypla – usłyszeli stłumiony okrzyk.

– Szybko, radiowóz! I zawiadomcie Komendę Wojewódzką!

Ania bez słowa zeskoczyła z roweru i poprowadziła go w zarośla. Reszta poszła za jej przykładem.

– Co się... – zaczął Marek, ale Magda uciszyła go gestem.

Ukryci za krzakami obserwowali, jak drogą przebiegło dwóch milicjantów. Jeden z nich miał wyraźnie zieloną twarz.

– Chodźcie – szepnęła Ania, gdy kroki ucichły.

Wstawiła swój rower w pobliskie krzaki. Marek i reszta poszli w jej ślady.

Przemykali między drzewami, starając się stąpać bezszelestnie. Las się już tu trochę przerzedzał, odsłaniając brzeg jeziora. Marek poczuł, jak Tadek łapie go za ramię.

– Tam – wyszeptał, wskazując polanę.

Przed nimi, może trzydzieści metrów dalej, mała grupa milicjantów gromadziła się wokół czegoś leżącego na ziemi. Ktoś próbował rozciągnąć brezentową płachtę. Przez moment, zanim zdołali ją rozwinąć, Marek dostrzegł kształt w jasnej kurtce. Leżący człowiek. Rozrzucone ręce i nogi, i… miejsce, gdzie powinna znajdować się głowa.

Ale jej nie było.

Odwrócił się gwałtownie, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Obok niego Magda zakryła usta dłonią.

– Jezu... – wyszeptał Tadek. – Czy on nie ma...

– Nie ma – przerwała cicho Magda. Jej twarz była blada jak kreda, ale głos miała opanowany.

– Jak to w ogóle możliwe? – Janek przełknął ślinę. – Żeby ktoś...

Z polany dobiegł ich strzęp rozmowy.

– No i co pan sądzi, sierżancie? Jaka przyczyna śmierci?

– A jak pan myśli, Nowak? – warknął drugi głos.

– Muszę przecież coś wpisać w raporcie.

– Dekapitacja! De–ka–pi–ta–cja!

– Deka… A skąd wiadomo, że to przez to?

– Nikt bez głowy długo nie pożyje!

– A może to wilki?

– Wilki zabrałyby całe ciało, nie samą głowę, człowieku!

– To może po fakcie…?

Magda wydała zduszony dźwięk, coś pomiędzy śmiechem a szlochem.

– Jak w tym komiksie o Kapitanie Żbiku – szepnął Tadek, ale jego głos drżał. – "Ślady prowadzą donikąd", pamiętacie? Tam też...

– To nie komiks – przerwała mu ostro Magda. – I nie żaden wilk.

– Seryjny morderca? – podsunął niepewnie Janek. – Jak u Agaty Christie...

– Głupek – Ania pokręciła głową. – Po co seryjny morderca miałby zabierać czyjąś... – urwała, jakby sama myśl była nie do zniesienia.

– Poza tym, żeby był seryjny, musi być więcej ofiar. A od… No od dawna nie było tu żadnego wypadku – dodała rzeczowym tonem Magda.

Od dawna? Marek zastanowił się nad użytym przez dziewczynę zwrotem. To znaczy, że coś się już tu kiedyś wydarzyło.

Wiatr przyniósł kolejny fragment rozmowy.

– ...dzwonili... wojewódzkiej...

– ...znowu jak w pięćdziesiątym szóstym...

– Ani słowa o tym! Rozumiesz, Nowak? Ani słowa!

– Było więcej takich...? – zapytał szeptem Marek.

Dłoń Magdy powędrowała do bransoletki.

Morderstwo nad jeziorem, ciało pozbawione głowy? I co tak naprawdę wydarzyło się w pięćdziesiątym szóstym? Marek zastanawiał się gorączkowo na tymi rewelacjami.

Wreszcie otworzył usta, by o to zapytać, ale przerwał mu trzask łamanej gałęzi. Ktoś szedł w ich kierunku.

– Zmywamy się – syknął Janek.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij