CIEŃ PALMY, SZEPT DESZCZU - ebook
CIEŃ PALMY, SZEPT DESZCZU - ebook
Myślała, że jedzie leczyć złamane serce. Zamiast tego musiała walczyć o życie. Wszystko zaczyna się od starej fotografii znalezionej w mieszkaniu zmarłej babci: młoda kobieta w objęciach tajemniczego mężczyzny na rajskiej plaży. To, co miało być sentymentalną podróżą do Tajlandii, błyskawicznie przeradza się w śmiertelnie niebezpieczne śledztwo. Tam, gdzie palmy rzucają długie cienie, spotyka Mata- mężczyznę, który wie, że raj ma swoją mroczną cenę. Wspólne śledztwo wciąga ich w sam środek historii o miłości potężniejszej niż strach i w świat syndykatu, który nigdy nie wybacza. Duchy przeszłości nie lubią, gdy się je budzi. Zwłaszcza gdy stawką jest fortuna warta miliony i prawda, za którą ktoś wciąż jest gotów zabić. Czy Helena odważy się odkryć sekret, który może zniszczyć jej rodzinę... i ją samą?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_(Elżbieta)_
Dla Elżbiety mikroskop był portalem do innego wszechświata. Świata doskonałego porządku, logiki i ukrytego piękna, tak odmiennego od szarej, nieprzewidywalnej rzeczywistości komunistycznej Polski. Pochylona nad okularem, z dłonią spoczywającą na pokrętle ostrości, czuła się jak odkrywca na progu nowego kontynentu. Przez ostatnie pięć miesięcy jej kontynentem była _Pueraria mirifica_, niepozorna bulwa, którą tajskie kobiety od wieków czciły jako źródło młodości. Jej koledzy w Krakowie pukali się w czoło, gdy mówiła, że zamierza badać „ludowe zabobony”, ale ona czuła, że kryje się w nich coś więcej.
Jej smukłe, zadbane palce, stworzone do trzymania pióra i probówki, z precyzją chirurga przesuwały szkiełko. Pod potężnym powiększeniem misterna siatka komórek korzenia wyglądała jak witraż w nieznanej katedrze. To tu, w tych niewidocznych gołym okiem strukturach, ukrywał się sekret. Godzinami ślęczała nad wynikami chromatografii gazowej, a wykresy, które dla laika byłyby tylko chaotyczną plątaniną linii, dla niej układały się w fascynującą opowieść. Opowieść o fitoestrogenach o stężeniu i strukturze tak zdumiewającej, że mogły one zrewolucjonizować zachodnią medycynę. Była na tropie czegoś wielkiego i ta myśl napawała ją dumą i ekscytacją, której nie czuła od lat.
Jej praca była jej azylem, ucieczką od miasta, które jednocześnie ją fascynowało i przerażało. Bangkok lat siedemdziesiątych był potworem o dwóch twarzach, żyjącym w schizofrenicznym rozdarciu. Z jednej strony miasto świątyń, buddyjskiego spokoju i łagodnych uśmiechów. O poranku widywała mnichów w szafranowych szatach, przemierzających boso ulice z misami na jałmużnę. Mijała małe, domowe kapliczki, w których paliły się kadzidła, a zapach ofiarnych kwiatów mieszał się z wonią spalin. Płynęła łodzią po mętnych kanałach, _khlongach_, obserwując proste, drewniane domy na palach i codzienne życie, które toczyło się w rytmie niezmiennym od stuleci.
Z drugiej strony, był to mroczny, parny labirynt, w którym każdy cień krył tajemnicę. Echa niedawno zakończonej wojny w Wietnamie wciąż odbijały się w zaułkach Patpongu. Dzielnica czerwonych latarni tętniła życiem napędzanym przez pieniądze i pożądanie amerykańskich żołnierzy, którzy wciąż traktowali Bangkok jak swój egzotyczny plac zabaw. Neony barów go-go syczały w wilgotnym powietrzu, a z ich otwartych na oścież wnętrz wylewała się ogłuszająca muzyka i lepka obietnica zapomnienia.
W tym mieście wszystko było na sprzedaż. W hotelowych barach, przy szklaneczce whisky, spotykali się ludzie, którzy w Europie nigdy nie usiedliby przy jednym stole: agenci CIA o zmęczonych oczach, handlarze bronią, francuscy plantatorzy z Laosu, którzy stracili wszystko, i niemieccy biznesmeni o niejasnej przeszłości. W powietrzu unosiły się niedopowiedzenia, a szept o Złotym Trójkącie – granicy Tajlandii, Birmy i Laosu, światowym centrum produkcji heroiny – był tu tak powszechny jak skargi na wilgotność. To był świat, w którym fortuny powstawały i znikały w ciągu jednej nocy, a ludzkie życie często miało niższą cenę niż kilogram czystego opium.
Elżbieta, kobieta nauki, poruszająca się w uporządkowanym świecie faktów i dowodów, czuła się w tym chaosie jak istota z innej planety. Obserwowała go z mieszanką akademickiej ciekawości i kobiecego lęku. A potem, na jednym z oficjalnych przyjęć, weszła w sam środek tego świata.
Podał jej rękę Aleksander. Przedstawił się jako handlarz jedwabiem ze Szwajcarii. Był uosobieniem europejskiej elegancji – idealnie skrojony garnitur, drogi zegarek, nienaganne maniery. Ale w jego ciemnych, niemal czarnych oczach płonął ogień, który nie pasował do nudnego kupca. Była w nich inteligencja, ironia, a pod nią cień zmęczenia i niebezpieczeństwa. Jego dłonie, choć wypielęgnowane, były dłońmi człowieka, który potrafiłby nimi walczyć. Uśmiechał się czarująco, ale jego uśmiech nigdy nie sięgał oczu.
Rozmawiali o jej badaniach. Zadawał pytania tak wnikliwe i precyzyjne, że była zdumiona. Cytował fragmenty prac naukowych, o których słyszeli tylko specjaliści. A potem płynnie przechodził na tematy lżejsze – sztukę, muzykę, poezję. Był erudytą, człowiekiem renesansu zagubionym w epoce cynizmu. Od pierwszej chwili czuła, że jest nim bezgranicznie zafascynowana i śmiertelnie przerażona. Czuła, że ten mężczyzna jest jak to miasto – piękny, pociągający i śmiertelnie niebezpieczny. A ona, mimo całego swojego rozumu, właśnie zapragnęła rzucić mu się w ramiona.3
Elżbieta z namaszczeniem umieściła ostatnią próbkę pod mikroskopem. Światło prześwietliło cienki plasterek korzenia Pueraria mirifica, ukazując misterną siatkę komórek. Przez ostatnie pięć miesięcy ta roślina stała się jej obsesją. Przyjechała tu, do Instytutu Medycyny Tropikalnej, by badać jej rzekome właściwości odmładzające, o których szeptali lokalni uzdrowiciele. Jej badania, łączące nowoczesną farmakologię z tradycyjną wiedzą, przynosiły rewolucyjne wyniki. Udało jej się wyizolować i zidentyfikować stężenie fitoestrogenów tak wysokie, że mogło ono potencjalnie zrewolucjonizować terapię hormonalną na Zachodzie.
– Madame Kowalska, pani wyniki są… zdumiewające – powiedział doktor Dubois, jej przełożony, wchodząc do laboratorium. Był to elegancki Francuz, który koordynował projekt z ramienia WHO. – Przesłałem pani wstępny raport do Genewy. Są zachwyceni. Chcą, żebyś napisała rozszerzony artykuł.
– Oczywiście, doktorze. Z przyjemnością.
– Właściwie, biorąc pod uwagę zaangażowanie i te przełomowe odkrycia, zakończyła pani główną część badawczą miesiąc przed terminem. – Dubois uśmiechnął się życzliwie. – Uniwersytet Jagielloński byłby dumny. Pomyślałem, że zamiast siedzieć ten ostatni miesiąc nad papierami w Bangkoku, zasłużyła pani na odpoczynek. Proszę potraktować to jako nagrodę. Niech pani zwiedzi Tajlandię. Zobaczy wyspy, o których wszyscy mówią. Papierkową robotę dokończy pani w Krakowie.
Propozycja zwaliła ją z nóg. Miesiąc. Cały miesiąc wolności, zanim będzie musiała wrócić do swojego statecznego, przewidywalnego życia, do męża, do szarego Krakowa. To była szansa, która mogła się nie powtórzyć.
* * *
Tego samego wieczoru, na przyjęciu w ambasadzie Szwajcarii, na które niemal siłą zaciągnął ją doktor Dubois, powiedziała Aleksandrowi o propozycji przełożonego, jego oczy zalśniły.
– Miesiąc w raju – powiedział cicho, dolewając jej wina. – To przeznaczenie, Elżbieto. Znam małą, zapomnianą przez świat wyspę na południu. Nazywa się Koh Tao. To ostatni nietknięty skrawek raju. Ucieknijmy tam!
Jego propozycja była szalona. Była mężatką, on był tajemniczym handlarzem jedwabiu, którego ledwo znała. A jednak, patrząc w jego ciemne, pełne pasji oczy, wiedziała, że się zgodzi.
Ich romans w Bangkoku był grą w chowanego. Potajemne spotkania w ukrytych restauracjach, gdzie nikt z dyplomatycznego światka nie mógł ich zobaczyć. Kradzione pocałunki w dusznych taksówkach. Jego dłoń, szukająca jej dłoni pod stołem podczas oficjalnych kolacji, na które wciąż musieli chodzić osobno. To napięcie, ta tajemnica, tylko potęgowały ich pożądanie.
Noc przed wyjazdem na Koh Tao, wymknęła się ze swojego pensjonatu i pojechała do jego luksusowego apartamentu z widokiem na rozświetlone miasto. Kochali się z desperacją ludzi, którzy wiedzą, że ich czas jest policzony. Jego dotyk był jednocześnie zachłanny i czuły. Badał jej ciało, jakby chciał zapamiętać każdy jego centymetr. Ona odpowiadała mu z pasją, o którą nigdy siebie nie podejrzewała, uwalniając całą tłumioną przez lata namiętność. To nie była miłość spokojna i bezpieczna. To był pożar, który groził, że strawi ich oboje.
Następnego dnia, płynąc promem na Koh Tao, czuła mieszankę strachu i triumfu. Wybrała. Wybrała ten pożar zamiast bezpiecznego, zimnego popiołu. I choćby miało to trwać tylko miesiąc, wiedziała, że nie będzie żałować.4
_(Helena)_
Lotnisko Chopina w środku zimy było królestwem pośpiechu, anonimowości i sterylnego chłodu. Helena stała w długiej, wijącej się kolejce do odprawy, czując się obco w swoim starannie dobranym stroju podróżnym. Oversizowy, beżowy trencz, który w Warszawie był synonimem miejskiego szyku, tutaj, w bezlitosnym, jarzeniowym świetle terminala, wydawał się jedynie cienką zbroją. Miękki, kaszmirowy szal w kolorze owsianki otulał jej szyję, a na nogach miała białe, skórzane sneakersy – jedyny kompromis między stylem a wymogami wielogodzinnej podróży.
Obok niej stała jej walizka w kolorze butelkowej zieleni, twarda i lśniąca pośród dziesiątek czarnych i granatowych bagaży. Była to designerska walizka, prezent od samej siebie po ostatnim dużym projekcie – cichy symbol niezależności. Na ramieniu ciążył jej prosty, skórzany plecak, w którym niosła cały swój świat: smukłego, srebrnego MacBooka, na którego ekranie projektowała rzeczywistość dla innych, kosmetyki, szczoteczka do zębów, i, co najważniejsze, małe, drewniane pudełko, starannie owinięte w sweter, aby nikt nie zobaczył jego tajemniczych rzeźbień.
Otaczali ją ludzie, każdy pogrążony we własnej historii. Obok przepchnęła się rodzina w jednakowych, narciarskich kurtkach, ich twarze jaśniały ekscytacją na myśl o alpejskich stokach. Dalej, pod tablicą odlotów, stał biznesmen w idealnie skrojonym garniturze, nerwowo stukając w klawiaturę laptopa, a jego twarz była ściągnięta w maskę skupienia. Helena poczuła ukłucie zazdrości na widok ich prostych, zrozumiałych celów. Jej cel był mglisty, niepewny, oparty na wyblakłej fotografii.
– Na pewno masz wszystko? – Sabina po raz trzeci poprawiła kołnierz płaszcza Heleny. Była, jak zawsze, uosobieniem elegancji – w wełnianym, grafitowym płaszczu i z idealnie ułożonymi włosami wyglądała, jakby właśnie wyszła ze spotkania w kancelarii, a nie z porannego pożegnania. Jej troska była niemal namacalna. – Kopia paszportu w mailu, ubezpieczenie, numer do ambasady zapisany w telefonie i na kartce?
– Tak, mamo – zażartowała Helena, próbując się uśmiechnąć.
– To nie jest śmieszne. Leci sama kobieta na drugi koniec świata na podstawie zdjęcia sprzed czterdziestu lat. Mam prawo panikować jak matka. – Sabina przytuliła ją mocno. – Pisz codziennie. Nawet jeśli nie będziesz miała nic do powiedzenia, napisz „żyję”. Inaczej z Mają oszalejemy.
Maja, która do tej pory stała z boku, ubrana w jaskrawoczerwoną, puchową kurtkę i żółtą czapkę z wielkim pomponem, wyglądając jak barwny, radosny ptak, podeszła i zamknęła je obie w niedźwiedzim uścisku.
– Jedziesz odnaleźć wielką, zaginioną miłość naszej babci! To jest jak film! Jak „Indiana Jones”, tylko z romansem w tle! – Jej oczy błyszczały. – Słuchaj, jak już go znajdziesz, tego całego Aleksandra, to niech ci opowie wszystko, z detalami! A jeśli okaże się, że zostawił po sobie skarb, to pamiętaj, kto od początku w ciebie wierzył!
– I kto chce nową torebkę – mruknęła Sabina.
– I kto chce nową torebkę – przyznała Maja bez wstydu. – Uważaj na siebie, Helenka. I znajdź tę swoją przygodę.