- W empik go
Cień przeszłości - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
25 kwietnia 2018
Ebook
24,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Cień przeszłości - ebook
Tajemnice Dolnego Śląska, zagadkowa walizka, na którą polują niebezpieczni ludzie, i dwójka bohaterów uwikłana w gąszcz niecodziennych zdarzeń.
Adam Floriański jest młodym zapalonym genealogiem. Gdy pewnego dnia odwiedza Archiwum Główne Akt Dawnych i przypadkiem spotyka staruszka przeglądającego materiały z tej samej parafii, co on, jeszcze nie podejrzewa, jak bardzo zaważy na jego życiu ten splot okoliczności. Nieznajomy mężczyzna w pośpiechu opuszczający archiwum zostawia walizkę, którą Adam zabiera i postanawia przechować do czasu odszukania jej właściciela. Znajduje tam stare, wojenne dokumenty i tajemniczy, zaszyfrowany pendrive. Zaintrygowany genealog decyduje się odnowić kontakty z dawną znajomą informatyczką. Anna łamie hasło i nieświadomie wskakuje wraz z Adamem w wir bardzo dziwnych wydarzeń. Okazuje się bowiem, że zawartość torby jest cenniejsza, niż oboje przypuszczali, i staje się obiektem pożądania niebezpiecznych, bezwzględnych ludzi.
Urządzenie zabezpieczono hasłem. Adamowi przebiegła przez głowę myśl, że to sygnał świadczący o tym, że na pendrivie zapisano coś ważnego, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. „Może ma to związek z tajemnicami Dolnego Śląska, którymi zajmował się Stefan Doliński?” Wpisał kilka przychodzących mu do głowy wyrazów. Niestety, za każdym razem strzelał obok tarczy. Zawahał się i postanowił nie podejmować kolejnych prób. Wiedział, że są systemy, które mogą zablokować dostęp do przenośnego urządzenia. Nie znał się na tym, ale wolał być ostrożny. Kto może mu pomóc? Jego szare komórki znów rozpoczęły intensywną pracę. Potrzebował osoby, która świat oprogramowania i systemów komputerowych ma w jednym palcu i będzie potrafiła złamać to zabezpieczenie.
Czasem zwykła ciekawość może sprawić, że przeszłość zacznie kłaść się cieniem na teraźniejszości... Tajemnica sprzed kilkudziesięciu lat, zbrodnia, a w tle rodzące się uczucie – ta książka ma wszystko, by sprawić, że Czytelnik nie będzie się mógł od niej oderwać!
Aneta Grabowska, www.zaczytana.com.pl
Ta książka to gratka nie tylko dla mieszkańców Dolnego Śląska. Czytelnicy, którzy lubią, gdy przeszłość przeplata się z teraźniejszością, na pewno znajdą tu coś dla siebie. Polecam zwłaszcza pasjonatom II wojny światowej.
www.czytelnia-mola-ksiazkowego.pl
Maria Derejczyk-Zwierzyńska
Trzymająca w napięciu historia. Gołębiowski myli tropy i tworzy specyficzny klimat, który znakomicie oddaje zagadkową fabułę.
Agnieszka Krizel, nietypowerecenzje.blogspot.com,
Adam Floriański jest młodym zapalonym genealogiem. Gdy pewnego dnia odwiedza Archiwum Główne Akt Dawnych i przypadkiem spotyka staruszka przeglądającego materiały z tej samej parafii, co on, jeszcze nie podejrzewa, jak bardzo zaważy na jego życiu ten splot okoliczności. Nieznajomy mężczyzna w pośpiechu opuszczający archiwum zostawia walizkę, którą Adam zabiera i postanawia przechować do czasu odszukania jej właściciela. Znajduje tam stare, wojenne dokumenty i tajemniczy, zaszyfrowany pendrive. Zaintrygowany genealog decyduje się odnowić kontakty z dawną znajomą informatyczką. Anna łamie hasło i nieświadomie wskakuje wraz z Adamem w wir bardzo dziwnych wydarzeń. Okazuje się bowiem, że zawartość torby jest cenniejsza, niż oboje przypuszczali, i staje się obiektem pożądania niebezpiecznych, bezwzględnych ludzi.
Urządzenie zabezpieczono hasłem. Adamowi przebiegła przez głowę myśl, że to sygnał świadczący o tym, że na pendrivie zapisano coś ważnego, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. „Może ma to związek z tajemnicami Dolnego Śląska, którymi zajmował się Stefan Doliński?” Wpisał kilka przychodzących mu do głowy wyrazów. Niestety, za każdym razem strzelał obok tarczy. Zawahał się i postanowił nie podejmować kolejnych prób. Wiedział, że są systemy, które mogą zablokować dostęp do przenośnego urządzenia. Nie znał się na tym, ale wolał być ostrożny. Kto może mu pomóc? Jego szare komórki znów rozpoczęły intensywną pracę. Potrzebował osoby, która świat oprogramowania i systemów komputerowych ma w jednym palcu i będzie potrafiła złamać to zabezpieczenie.
Czasem zwykła ciekawość może sprawić, że przeszłość zacznie kłaść się cieniem na teraźniejszości... Tajemnica sprzed kilkudziesięciu lat, zbrodnia, a w tle rodzące się uczucie – ta książka ma wszystko, by sprawić, że Czytelnik nie będzie się mógł od niej oderwać!
Aneta Grabowska, www.zaczytana.com.pl
Ta książka to gratka nie tylko dla mieszkańców Dolnego Śląska. Czytelnicy, którzy lubią, gdy przeszłość przeplata się z teraźniejszością, na pewno znajdą tu coś dla siebie. Polecam zwłaszcza pasjonatom II wojny światowej.
www.czytelnia-mola-ksiazkowego.pl
Maria Derejczyk-Zwierzyńska
Trzymająca w napięciu historia. Gołębiowski myli tropy i tworzy specyficzny klimat, który znakomicie oddaje zagadkową fabułę.
Agnieszka Krizel, nietypowerecenzje.blogspot.com,
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-848-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
W sali pełnej stolików, na których stały lampki z punktowym światłem, nie było zbyt wiele wolnych miejsc. Cisza i panująca atmosfera przypominały klimat, z którym można się zetknąć w typowej czytelni. Wszedł po trzaskającej ze starości podłodze i udał się w kierunku osoby dyżurującej dziś w pracowni naukowej warszawskiego archiwum.
– Dzień dobry, nazywam się Adam Floriański. Składałem prośbę o umożliwienie mi dostępu do zasobów akt metrykalnych z parafii Podhajce, rozpatrzono ją pozytywnie. Wczoraj złożyłem zamówienie – wyrecytował niczym wiersz na akademii szkolnej i spojrzał w kierunku pracownicy archiwum.
Młoda dziewczyna siedząca po drugiej stronie biurka podniosła głowę i popatrzyła na niego z zainteresowaniem. Miała długie blond włosy, błękitne oczy i duży dekolt odsłaniający fragmenty jej niemałych piersi. Od razu przypadła mu do gustu. Lubił piękne kobiety, które mają czym oddychać.
– Dzień dobry – odpowiedziała, wstała i udała się na zaplecze, a poruszone jej ruchem powietrze nasycone zostało zapachem perfum. Delikatny, piżmowy zapach, tak go zinterpretował, spotęgował pozytywne wrażenie.
Nie było jej przez minutę albo dwie. W tym czasie jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszyscy obecni tkwili zatopieni w świecie starych dokumentów albo wpatrywali się w ekrany, w które wyposażone były czytniki mikrofilmów. Pracownia Naukowa Archiwum Głównego Akt Dawnych w Warszawie mieściła trzydzieści jeden miejsc do pracy, w tym siedemnaście stanowisk do pracy z oryginałami i czternaście czytników mikrofilmowych; ponadto podświetlany stół do pracy z planami i mapami. Do dyspozycji użytkowników były inwentarze książkowe zespołów i zbiorów archiwalnych oraz indeks geograficzny kartografików. W pomieszczeniu pracowni był również podręczny księgozbiór, a w nim informatory i przewodniki archiwalne, a także pozycje słownikowe.
Wiedział, że akta, które dziś ma oglądać, są zmikrofilmowane i będzie zmuszony skorzystać z czytnika. Dostrzegł tylko dwa wolne stoliki z czytnikami do mikrofilmów. Duża frekwencja w takim miejscu świadczyła jednoznacznie o narastającej modzie poszukiwania przodków i tworzenia drzew genealogicznych.
– Wszystko się zgadza – zwróciła się do niego kobieta po powrocie. – Proszę wypisać rewers na interesujące pana materiały. Jeśli nie zna pan sygnatury, tam pod ścianą – pokazała dłonią kierunek – może pan ją sprawdzić.
Wziął z biurka kilka sztuk kopii rewersów i udał się we wskazane miejsce. Wrócił po chwili i wręczył młodej kobiecie wypełnione świstki papieru.
– To może potrwać kilka minut – poinformowała. – Proszę zająć sobie miejsce i poczekać – powiedziała, po czym przekazała do realizacji otrzymane rewersy.
Po kilku minutach został wezwany do biurka, do którego podchodził już dziś kilkakrotnie. Podczas oczekiwania oglądał różne zgromadzone na sali opracowania i co jakiś czas przychodził do dyżurującej pani, wymyślając za każdym razem inny pretekst – dopytując o panujące na sali zwyczaje, o godziny otwarcia czytelni – za każdym razem jednak zależało mu na tym, aby zajrzeć w jej kuszący dekolt.
Wręczając mu zamówiony mikrofilm, obiekt jego westchnień powiedział:
– Wydajemy po jednym mikrofilmie. Gdy skończy pan go przeglądać, podam następny. Czy potrafi pan umieścić kliszę w czytniku?
– Może bym sobie poradził, ale gdyby mogła mi pani pomóc, byłbym wielce zobowiązany.
Zaczynał mieć do siebie pretensje, że zamiast skoncentrować się na sprawie, z którą tu przyszedł, podejmuje flirt z tą pociągającą dziewczyną.
Odwiedzał Archiwum Główne Akt Dawnych już wielokrotnie. Postanowił jednak ponownie przejrzeć oglądane już kiedyś akta metrykalne z parafii, do której należeli jego przodkowie – w nadziei, że być może odkryje coś więcej. Pierwszy raz, kilka lat temu, przeglądał je bardzo podekscytowany i nie miał jeszcze takiej wprawy, jaką ma dziś, po wieloletnich poszukiwaniach i po miesiącach spędzonych w różnych archiwach. Jego pasja zamieniła się w sposób na dorobienie do akademickiej pensji. Kiedy rozpoczynał, dziś może powiedzieć, zawodową przygodę z genealogią, pracował jeszcze w Szkole Głównej Handlowej i za zgodą rektora zarejestrował działalność gospodarczą. W wolnych chwilach prowadził na zlecenie kwerendy genealogiczne. Dziś poszukiwania genealogiczne to jego sposób na życie. Nie spodziewał się wówczas, że może to być działalność, z której można się utrzymać. Pomogła mu dobra znajomość języka angielskiego i niemieckiego. Większość jego klientów stanowili obcokrajowcy, którzy poszukiwali informacji o swoich korzeniach. Zdecydowanie wygodniej było im zlecić wykonanie najbardziej pracochłonnych prac komuś będącemu na miejscu – w Polsce. Łatwość, z jaką uczył się języków obcych, pomogła mu w opanowaniu podstaw łaciny, która stała się bardzo przydatna w pracy genealoga.
Klientów napędzała mu dodatkowo moda na wykazanie się szlacheckim pochodzeniem. Co z tego, że rodzin, które mogły się nim poszczycić, było jak na lekarstwo. Wielu chwytało się najdrobniejszej wzmianki o pochodzeniu choćby z drobnej zagrodowej szlachty, która setki lat temu utraciła swoje przywileje, bądź naciągało historie rodzinne, aby móc pokazać światu herb swojego rodu. Co z tego, że nie była to prawda. Faktyczne pochodzenie wypierali ze świadomości jak wspomnienie po traumie.
Wcześniej marzeniem Polaka było mieć to samo, co ma Europejczyk z Zachodu. Samochód, dom i inne dobra, z którymi można się obnosić. Gdy społeczeństwo się wzbogaciło, wybudowało już niezliczoną liczbę domów przypominających dworki, następnym etapem stała się moda na szlachectwo. Kwintesencją tych zbiorowych pragnień był dla niego wywieszony na jednym z pucharowych meczów Legii transparent z napisem „Litewski chamie, klękaj przed polskim panem”.
Tym razem do archiwum ściągnęła go chęć ukończenia monografii rodzinnej. Przez wiele lat zajmował się cudzymi rodzinami. Postanowił zrobić coś dla swojej. Nie miał jednak wątpliwości, że jego przodkami byli chłopi ciężko pracujący na roli. Raz jeszcze chciał zweryfikować zgromadzone wcześniej dane. Spisywał dzieje swojej rodziny w czasie wolnym od wyjazdów służbowych.
– Proszę – powiedziała kobieta po założeniu mikrofilmu.
Podziękował i z dużą przyjemnością odprowadził ją wzrokiem. Wyjął z torby swojego wysłużonego już trochę laptopa i położył go na stoliku. Pamiętał o naładowaniu w domu baterii do pełna. Jakiś czas temu w archiwum wprowadzono oszczędności, co oznaczało, że na potencjalnych trzydziestu jeden użytkowników jedynie czterech może mieć laptopy podłączone do prądu. Gdy wykonał już wszystkie czynności związane z zainstalowaniem się w miejscu pracy, zaczął przeglądać strona po stronie. Po chwili zaczepił go siedzący obok starszy mężczyzna.
– Widzę, młody człowieku, że wzrok ma pan jeszcze dobry. Sprawnie przegląda pan zapisane karty bez użycia okularów. Czy mógłby pan mi pomóc odszyfrować ten zapis? – Tu wskazał na ekran swojego czytnika. – Pomimo że używam lupy, litery mi się rozmywają. Pewnie mój organizm jest już zmęczony. Zależy mi jednak, żeby jeszcze przejrzeć tę jedną stronę akt.
Adam słuchał mężczyzny i przyglądał się jego zmarszczkom na twarzy, a gdy tamten skończył, odpowiedział:
– Oczywiście. – I podszedł do stolika starszego mężczyzny. „Niesamowite – pomyślał – facet analizuje księgi z tej samej parafii, co ja”. Spojrzał na opakowanie po mikrofilmie na biurku. Miejscowością, której dotyczył dokument, była Nowosiółka – wieś leżąca na północny wschód od Podhajec. Przeniósł wzrok na ekran czytnika i zauważył znajomą tabelę z księgi metrykalnej. Wpisy prowadzone były po łacinie. – W czym mogę pomóc? – zapytał.
– Nie mogę odczytać tego imienia. – Starszy pan przewinął kilka stron i wskazał na trzeci wiersz od góry po lewej stronie w tabeli. Rzeczywiście, ktoś niewprawną ręką nabazgrał jakiś wyraz rozpoczynający się z pewnością na literę M, ale dalej był to już zlepek jakichś maźnięć piórem. Tak przynajmniej wydawało się na pierwszy rzut oka. Wpatrywał się przez chwilę w napisane imię i już wiedział, że ma do czynienia z łacińskim odpowiednikiem imienia Maciej lub Mateusz. Litery powoli układały się w całość.
– Przyznam, że przy niewyraźnym piśmie ja też często mam wątpliwości, na które z tych dwu imion właśnie się natykam – powiedział ciepło. Po chwili miał jednak pewność, że napisano Mathiai, czyli Maciej. To imię występowało w różnych wersjach pisowni, spotykane były: Matthiai, Matthias lub Matthias. – Moim zdaniem to Maciej – odrzekł, patrząc w pełne nadziei oczy staruszka.
– Bardzo panu dziękuję. – Starszy mężczyzna odnotował coś na zapisanej kartce leżącej przed nim na biurku. – Gdy byłem w pana wieku, też miałem dobry wzrok. – Uśmiechnął się życzliwie. – Zresztą nie tylko wzrok. Inne części organizmu też działały sprawnie, bez zakłóceń. Choć muszę panu powiedzieć – ciągnął dalej – że Pan Bóg skonstruował człowieka w przemyślany sposób. Weźmy taką prostatę: na starość potrzeba więcej ruchu, więc prostata w tym wieku prowokuje do częstszego chodzenia do toalety – zażartował.
Odwzajemnił uśmiech, ale również rozbawiło go poczucie humoru staruszka. Lubił ludzi wesołych.
– Jeśli będzie pan potrzebował jeszcze jakiejś pomocy, proszę się nie krępować. – Powiedziawszy to, wrócił na swoje miejsce.
Zastanawiał się jeszcze przez chwilę nad tym splotem okoliczności. Ktoś przegląda w tym samym czasie dokumenty z tej samej parafii, co on. „Ciekawe” – pomyślał i wrócił do lektury swoich akt. Szczęśliwie przeglądanie kolejnych stron przebiegało w jego odczuciu dość szybko. Prawdopodobnie wszystkie linie jego biorytmu zbliżały się do swoich maksimów. Szybkiemu tempu pracy sprzyjało też wyraźnie wykaligrafowane pismo w dokumentach. W czasach, w których powstały te zapisy, w szkole uczyli ładnego pisania. Dziś niestety ludzie po prostu bazgrzą. Podobno, jak gdzieś ostatnio czytał, niebawem możemy się spodziewać, że w szkole odstąpi się od nauki ręcznego pisania w ogóle. Pisania będziemy się uczyć na komputerze. Pomimo że uważał się za człowieka otwartego na wszelkie nowości, ta wizja przyszłości nie przebijała się do jego wyobraźni. Podświadomie nie zgadzał się z tym.
Z rozważań wyrwał go sygnał nadjeżdżającej karetki. Podniósł głowę, rozejrzał się po sali. Po starszym panu, który wcześniej siedział obok niego, pozostało puste miejsce. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz. Jakaś siła kazała mu się zainteresować zdarzeniem. W wielkim pośpiechu podszedł do okna, wyjrzał i zobaczył leżącego na chodniku mężczyznę. Początkowo nie skojarzył postaci, ale po chwili miał pewność – to był starszy pan, któremu pomagał przy mikrofilmie. Klęczał przy nim młody mężczyzna, usilnie wykonując czynności reanimacyjne. Z karetki wybiegli sanitariusze. Zorientowawszy się, że z mężczyzną nie jest najlepiej, przynieśli jakiś sprzęt do kontynuowania akcji reanimacyjnej i nosze. Krzątanina nie trwała jednak długo. Serce zaczęło bić mu mocniej, poczuł, że ściska mu gardło, jakby utkwiło w imadle. Starszego pana przenieśli na nosze, wsunęli do karetki, zamknęli drzwi i w pośpiechu wsiedli do samochodu. Cała sytuacja wzbudziła w nim dziwny niepokój.
Roztrzęsiony wrócił na miejsce, ale jego myśli biegały od lewej do prawej strony zwiniętych w jego głowie zwojów mózgowych. Nie mógł skupić się na swojej pracy. Tym bardziej że salę wypełniały szepty innych równie wytrąconych z równowagi osób. Wyjął mikrofilm z czytnika, spakował go, pozbierał do plecaka swoje notatki i odniósł wszystko na wskazane przez panią z okienka miejsce. Wrócił jeszcze do swojego biurka, żeby sprawdzić, czy niczego nie zostawił. Polakierowany fornir, z którego wykonano blat, lśnił niczym puste lodowisko w promieniach słońca. Nic na nim nie pozostało. Wzrok mężczyzny przeniósł się jeszcze na sąsiedni stolik, który też świecił pustkami. Jednak na podłodze pomiędzy krzesłami stała stara skórzana torba przypominająca lekarski neseser. Ten staruszek musiał ją zostawić. Chwycił ją bez namysłu, zbiegł do wyjścia. Na ulicy pozostali jeszcze jacyś gapie wymieniający ze sobą spostrzeżenia.
– Przepraszam – zagadnął do najbliżej stojącej grupy ludzi. – Co się stało z tym mężczyzną, którego zabrała karetka?
Do odpowiedzi wyrwała się kobieta w stylu tych, o których w swoim czasie mówiło się moherowe berety.
– Jak to: co? Zmarł na zawał – odrzekła.
– Jak to: zmarł? – odparł zaskoczony, otwierając szerzej oczy. – Widziałem z góry, z okna, że trwała akcja reanimacyjna i zabrali mężczyznę do karetki.
– Wszystko prawda, ale jak go zabierali, to on już nie żył – wtórowały poprzedniczce dwie kolejne kobiety. – Przecież widziałyśmy, że nie oddychał, oczy miał zamknięte. Z pewnością nie żył – kontynuowała jedna z nich.
Skąd one to wszystko wiedzą, przecież nie jest to dyskusja o tym, czy piłka minęła linię bramkową, czy nie. Przypomniały mu się dyskusje na Pepsi Arenie podczas meczów Legii Warszawa, której był kibicem. „Jak można orzekać o czyjejś śmierci, stojąc obok?” – pomyślał. Podziękował jednak i odszedł kilka kroków dalej, wiedząc, że nie uzyska już żadnych innych informacji.
„Co mam zrobić z zabraną torbą? Po co ją brałem z pracowni? Czy nie powinienem jej zostawić komuś w archiwum? Co oni jednak z nią zrobią? – kłębiły mu się w głowie pytania. – Mężczyzna nie żyje, trzeba torbę przekazać jego rodzinie”. Zajrzał do środka. Oprócz całej masy rożnych dokumentów i jakiejś książki, w małej kieszonce znajdowało się kilka rewersów. Widniały na nich wpisane dane: Stefan Doliński. Korciło go, żeby przejrzeć zawartość torby. Może jest w niej coś, co przyda się w jego poszukiwaniach genealogicznych. Przecież interesował się miejscowością i osobami z tej samej parafii. Nie wiedział, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał. Mógł przecież porozmawiać o tym z mężczyzną. Postanowił ostatecznie, że najpierw przejrzy zawartość nesesera, a potem postara się dotrzeć do rodziny tego człowieka. W najgorszym wypadku zgłosi się z torbą do szpitala. Pewnie szpital ma obowiązek zawiadomić rodzinę.
Trzymając torbę w dłoni, ruszył ulicą Długą do Podwala, w kierunku Miodowej. Lubił tędy chodzić. Pamiętał, jakby to było wczoraj, gdy spacerował tu razem z dziadkiem. To on zasiał w nim pasję do historii. Dziadek dużo czytał. Znał historię Polski i potrafił o niej pięknie opowiadać. Od niego znał szczegóły dotyczące Powstania Warszawskiego. Słyszał też o losach ludzi mieszkających przed wojną wokół Barbakanu. Jednym z nich był Henryk Chmielewski, wielu znany jako Papcio Chmiel. Komiksy, w których stworzył postać Tytusa de Zoo, były jednymi z pierwszych książek, które czytał. Nie pamiętał już kiedy, ale relatywnie szybko kontynuował hobby dziadka. Zamiłowanie do historii w pewnym momencie rozwinęło się w pasję do genealogii. Dzieje państw, miast czy mniejszych osad tworzą ludzie tam mieszkający. Stąd też, jak uważał, należy najpierw poznać koleje losu pojedynczych ludzi i ich rodzin. Poznać historię życia wcześniejszych pokoleń. Zawsze się mówiło, że przodkowie odciskają swe piętno na kolejnych pokoleniach. Podobno najwięcej dziedziczy się po dziadkach.
#
Adam Floriański był trzydziestopięcioletnim mężczyzną. Jego sylwetkę według kategorii rodzajów należałoby zaliczyć do normalnej. Miał szerokie barki, dość dobrze zarysowaną klatkę piersiową, wąskie biodra i proporcjonalne do całej postury długie nogi. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, pociągłą twarz, czarne oczy i czarne brwi. Nosił krótko przycięte czarne włosy. Czoło miał wysokie z tendencją do powiększania się. Zdobiły je już dość duże zakola. Podobał się kobietom. Zresztą często robił z tego użytek w życiu, gdy trzeba było przebić się przez mur ustawiony przez osobnika płci przeciwnej. Wykorzystywał wówczas swoją aparycję, ładnie brzmiący, męski głos, a także umiejętność, jak mówili koledzy, gładkiej gadki.
Mieszkał w kamienicy z lat pięćdziesiątych na warszawskim Powiślu. Mieszkanie, które odziedziczył po babci, znajdowało się na pierwszym piętrze. Składało się z jednego dużego pokoju, łazienki i przestronnej, jasnej kuchni. Jak przystało na powojenne budownictwo, wysokość mieszkania wymuszała trzymanie domowej drabiny do wymiany żarówek w lampach wieszanych pod sufitem. Poza tym do lokum pasowała powszechnie używana nazwa: kawalerka. Adam nie założył rodziny, choć nie mógł narzekać na samotność. Był atrakcyjnym mężczyzną. Należał zresztą do osób lubiących towarzystwo i łatwo nawiązujących kontakty. Miał w zwyczaju pielęgnować znajomości, szczególnie z wartościowymi i ciekawymi osobami. Większość tych relacji mógł jednak nazwać służbowymi. Stosunki te rzadko miały jakąś podbudowę emocjonalną.
Adam zatrzymał się przed witryną osiedlowego kiosku. Wynajmowany lokal mieścił się na parterze kamienicy, w której mieszkał, z dostępem wprost z chodnika. Lubił tu zaglądać ze względu na przemiłego ekspedienta. Zawsze ucinał z nim krótką pogawędkę i zostawiał parę złotych wydanych na jednodniowy soczek bądź na jakąś prasę. Był to jego pierwszy postój od czasu, gdy wyszedł z archiwum. Miał szczęście, bo wpadł na przystanek przy Kapitulnej i od razu pojawił się autobus numer sto szesnaście, którym dojechał niemal do słynnej warszawskiej palmy. Wysiadł przy Foksal i resztę drogi przebył pieszo. Nie lubił jeździć samochodem po Śródmieściu. Cóż to za przyjemność stać w korkach, nie mówiąc już o stracie czasu z tym związanej. Samochodów przybywało i warszawscy urbaniści, jakby złośliwie dla właścicieli czterech kółek, co roku ograniczali przestrzeń do jazdy samochodem i parkowania. Pogoda sprzyjała spacerom. Ładne wrześniowe popołudnie obdarzało spacerowiczów bezwietrzną i słoneczną aurą.
Wiele myśli kłębiło mu się w głowie i mimo że sprzedawca jak zwykle go zagadywał, tym razem nie dał się wciągnąć w rozmowę. Nadal nie mógł zapomnieć o zabranym przez karetkę starszym panu. Zaszokowała go sytuacja, w której w jednej chwili rozmawiasz z człowiekiem, a kilka minut później on nie żyje. Jak to: nie żyje? Wrócił pamięcią do rozmowy z tymi kobietami. Przecież przed chwilą nie chciał się z nimi zgodzić. A może ulegał powszechnemu złudzeniu? Po raz kolejny odrzucił tę myśl. Lecz dreszcz, który przebiegł mu po plecach, nie dawał o sobie zapomnieć. „Może udało się tego człowieka odratować” – nuta nadziei tliła się w jego głowie. W końcu zabrali go do karetki. Gdy tylko przejrzy zawartość torby, musi dowiedzieć się, do którego szpitala zabrali tego mężczyznę i czy udało się go uratować.
Wychodząc, otarł się o wchodzącego gbura, który miał na głowie kaptur od szarego dresu. Wyglądał jak kibic Legii z Żylety. „Skąd on się urwał? Legia przecież dzisiaj nie gra” – pomyślał, odruchowo oglądając się za mężczyzną. Pomimo że kibicował tej drużynie, nie tolerował chamstwa i głupoty kiboli z Żylety, którzy swoim zachowaniem nieraz wpędzali klub w kłopoty. Jego zdaniem nie można tej grupy zaliczyć do grona kibiców, gdyż dobro drużyny i klubu nigdy nie było dla nich najważniejsze. Priorytetowa stawała się jakaś alternatywna rzeczywistość i wyimaginowane chuligańskie zasady. Trochę to jak z ideą cierpienia dla ojczyzny głoszoną przez niektórych prawicowych polityków. Szastają hasłami „cierpienie za ojczyznę” i tylko przez nich rozumianym „patriotyzm”, ale niczego konkretnego nie potrafią dla tej ojczyzny zrobić. Od tego cierpienia, będącego raczej efektem ich życiowej nieudolności, krajowi się nie polepszy albo wręcz przeciwnie – może się pogorszyć.
Wyszedł na chodnik, trzymając w dłoni kupiony soczek marchewkowy, i szybkim krokiem ruszył w kierunku dobrze znanej mu klatki prowadzącej do jego mieszkania. Niemal wbiegł po schodach na piętro. Włożył do zamka klucz, usłyszał charakterystyczny dźwięk przesuwających się rygli w drzwiach i mógł wejść do środka. Bez zbędnych dodatkowych czynności postawił torbę Stefana Dolińskiego na stole i w sposób systematyczny zaczął oglądać znajdujące się w niej rzeczy. Pierwszą, jaka wpadła mu w ręce, był notatnik. Na ostatniej zapisanej kartce znajdowały się informacje o Matthiasie Hüberze urodzonym 18 sierpnia 1905 roku we wsi Beckersdorf. Rodzicami Matthiasa byli Jan Hüber i Rozalia Erdt. To właśnie przy tym wpisie pomagał odszyfrować zapis imienia – przypomniał sobie wydarzenia z archiwum. Na ostatniej stronie notatnika nie było nic więcej. Na pozostałych kartkach nie odnajdywał śladów pisania, może poza odciskiem pisma przebijającego się z pierwszej strony. Nie wiedział dlaczego, ale wewnętrzny głos podpowiadał mu, że powinien utrwalić ten zapis. Wyjął więc telefon i zrobił zdjęcie fiszki z danymi Matthiasa Hübera. Ponownie sięgnął do torby. Jego palce zacisnęły się na książce. Podniósł rękę, w której trzymał dzieło Romualda Owczarka Zagłada „Riese” z serii „Militarne Sekrety”. Zajrzał do środka. Znalazł wewnątrz paragon. Z daty widniejącej na świstku papieru wynikało, że pan Stefan kupił tę książkę tego samego dnia. Kolejną rzeczą znalezioną w torbie była mała składana parasolka. „Stefan Doliński należał do ludzi przezornych” – pomyślał, przypomniawszy sobie, że wprawdzie niebo o poranku nie należało do bardzo przejrzystych, ale nie postawiłby pieniędzy, gdyby ktoś grał o zakład, że dziś spadnie deszcz. Poza kilkoma długopisami, kopiami informacji o zamku Książ i Wałbrzychu wydrukowanymi z sieci oraz pendrive’em marki Kingston o pojemności dwóch gigabajtów niczego więcej w teczce nie było.
Nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Zawartość torby nie wprawiła go w osłupienie ani nie zainteresowała. Przestał to roztrząsać. Powrócił do myśli o stanie zdrowia Dolińskiego i o tym, gdzie zawiozła go karetka. Jak ma się o tym dowiedzieć? Zaczął drapać się po głowie i wzrokiem poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia. Zdał sobie sprawę, że nie wiedział, gdzie powinien zadzwonić. Znalazł się w takiej sytuacji po raz pierwszy w życiu i do tej pory nie rozmawiał z nikim, co należy zrobić i gdzie zadzwonić, gdy znajomy – tak pomyślał o spotkanym w archiwum mężczyźnie – trafia do szpitala. Czy powinien zadzwonić pod sto dwanaście? Chyba nie, bo to numer służący do zgłaszania sytuacji alarmowych – wypadku, pożaru, wycieku paliwa, ulatniającego się gazu czy zagrożenia zamachem terrorystycznym. Innymi słowy: do przypadków związanych z zagrożeniem życia – wytłumaczył sobie. Zaczął zastanawiać się, co zazwyczaj robi, gdy nie zna odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Wyobraził sobie siebie siedzącego na stołku, z głową podpartą obiema rękami. Nad głową podskakiwała gumowa piłeczka, odbijająca się i opadająca. Scena odwoływała się do jednej z bajek – noszącej tytuł Pomysłowy Dobromir – którą oglądał w dzieciństwie. Jej bohaterem był młody inżynier – wynalazca, który w każdym odcinku starał się stworzyć urządzenie mające usprawnić wykonywanie jakiejś skomplikowanej czynności. W sytuacji wymagającej przemyślenia siadał skupiony z zasępioną miną, a w jego myślach powstawały wizje przybliżające go do rozwiązania. W trakcie tego procesu po głowie Dobromira skakała piłeczka. Gdy wygasała amplituda odbić piłeczki, wówczas Dobromir wpadał na racjonalizatorski pomysł i z okrzykiem „juhu!” podskakiwał z radości. Adam Floriański też doszedł do tego stanu, gdy wirtualna piłeczka kończyła się odbijać. Do głowy przyszło mu najprostsze rozwiązanie – Google. Przecież gdy nie znał odpowiedzi na jakieś pytanie, zaglądał do Internetu.
Uruchomił przeglądarkę na iPadzie i wpisał następujące słowa: „jak sprawdzić, w którym szpitalu”. System wypluł milion osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy wyników. Pod pierwszym linkiem, na jednym z portali dla seniorów użytkownik A-JA rozpoczął dyskusję na ten temat. Wynikało z niej, że w Polsce nie istnieje żadna centralna baza danych. Podobno nie ma jej nawet policja. Pozostaje wydzwanianie do poszczególnych jednostek służby zdrowia. W takim razie musi ustalić listę szpitali położonych najbliżej ulicy Długiej, skąd karetka zabrała Stefana Dolińskiego. Powinien jednak podać się za jakiegoś członka rodziny mężczyzny. Z obcą osobą mogą nie chcieć rozmawiać. „A może – przebiegła mu przez głowę myśl – wpisać do przeszukiwarki jego imię i nazwisko – może uda się ustalić jakieś informacje o tym mężczyźnie”. Wprowadził dane i okazało się, że o swoim kompanie z archiwum znalazł całkiem dużo informacji.
Stefan Doliński był emerytowanym nauczycielem historii, pisarzem zajmującym się tematem tajemnic Gór Sowich. Z różnych wpisów na stronach internetowych wynikało, że mieszkał w Wałbrzychu. Adam żałował, że nikt nie stworzył jeszcze biogramu Dolińskiego na Wikipedii. Często korzystał z tego źródła. Uważał je za bardzo przydatne i całkiem wiarygodne, szczególnie od czasu, gdy sam zaczął edytować niektóre hasła związane z genealogią i heraldyką.
Wybrał zakładkę „grafika” – nie brakowało zdjęć, na których znajdował się znany mu mężczyzna. Część z nich stanowiły stopklatki z filmów dokumentalnych o historii Dolnego Śląska. Odnalazł informacje o kilku książkach napisanych przez Stefana Dolińskiego na temat Gór Sowich, kompleksu „Riese” czy zamku Książ.
„Stefan Doliński zostanie więc moim wujkiem z Wałbrzycha” – podsumował w myśli ten etap ustalania strategii postępowania. Był z siebie zadowolony. Z satysfakcją wyprostował ręce ze splecionymi dłońmi. Chrząstki w palcach delikatnie strzeliły. Poczuł przypływ odprężającej energii.
Pozostało ustalić numery telefonów szpitali znajdujących się w sąsiedztwie ulicy Długiej w Warszawie. Ponownie skorzystał z przeszukiwarki internetowej i wpisał „szpitale w Warszawie”. Tym razem lista z odsyłaczami do stron WWW rozpoczynała się od zestawienia na Wikipedii. Zajrzał tam nawet, ale niewiele to mu pomogło. Lista zawierała spis placówek, lecz musiałby zaglądać do artykułu o każdym wymienionym na niej szpitalu, dodatkowo bez gwarancji, że obejmuje wszystkie jednostki. Wrócił do wyników wyszukiwania i gdy zobaczył mapkę z literkami w pinezkach, już wiedział, że to jest to, czego szukał. Uśmiechnął się w myślach. Powiększył fragment Warszawy wokół ulicy Długiej. Z mapy wynikało, że szpitalem, którego szuka, musi być Szpital Praski. Inne odrzucił ze względu na ich specjalizację – ginekologiczno-położniczy na Karowej i Inflanckiej. „Przy obecnych trendach demograficznych nasycenie szpitalami położniczo-ginekologicznymi jest chyba za duże” – pomyślał.
Odnalazł numer do Szpitala Praskiego, wpisał go na swoim smartfonie i nacisnął słuchawkę połączenia. Zorientował się, że ręce zaczynają mu się pocić. Odczuwał napięcie. Po krótkiej chwili oczekiwania nastąpiło połączenie. W słuchawce odezwał się nagrany męski głos:
– Dzień dobry. Dodzwonili się państwo do Szpitala Praskiego. Proszę tonowo wybrać numer wewnętrzny lub poczekać na zgłoszenie się operatora.
Czekał. Nie znał przecież żadnego numeru wewnętrznego. Sekundy mijały jednak wyjątkowo długo. Siedział chwilę, trzymając w ręku telefon, a wydawało się, jakby minęły wieki. Ponownie usłyszał głos w słuchawce. Tym razem odezwała się kobieta.
– Szpital Praski, słucham.
– Dzień dobry. Dzwonię w sprawie mojego wujka. Jakiś czas temu zabrała go karetka z ulicy Długiej. Chciałbym sprawdzić, czy przywieziono go do tego szpitala – wyartykułował sprawnie swoją kwestię i jak to zwykle w takim przypadku bywa, zeszło z niego całe napięcie, które dopadło go kilka minut temu.
– Dzień dobry – odpowiedziała kobieta – a czy mógłby pan podać nazwisko tego pana? – dodała wyraźnie niezadowolona.
Mogła mieć jakieś pięćdziesiąt lat. „Pewnie pali papierosy” – ocenił po jej specyficznym, lekko charczącym głosie.
– Tak. Oczywiście – wystrzelił niczym z procy, uzmysławiając sobie, że nie podał przecież żadnych danych. Osoba po drugiej stronie nie mogła więc w żaden sposób mu pomóc. – Stefan Doliński – odparł. Po tej informacji na chwilę zapadła cisza, a potem znów usłyszał głos rozmówczyni:
– Proszę pana – rozpoczęła – rzeczywiście przywieziono do nas pana Dolińskiego. Żeby mógł pan dowiedzieć się na jego temat więcej, musi pan do nas przyjechać – powiedziała oficjalnym tonem, uprzedzając w zasadzie jego następne pytanie. Rozmowa nie przebiegała po jego myśli. Już na jej początku kobieta w zasadzie zamknęła mu drzwi przed nosem. Postanowił jednak próbować dowiedzieć się więcej.
– A czy może mi pani chociaż powiedzieć, jak on się czuje? Wydzwania już do mnie rodzina z Wałbrzycha – blefował, licząc że znajdzie klucz do otwarcia zatrzaśniętych przed nim drzwi – a ja nie wiem, co mogę im powiedzieć. Wie pani, jak to jest, starszych ludzi nie można narażać na takie stresy – ciągnął dalej, tworząc kolejne odsłony fikcyjnej opowieści. – Niech mi pani chociaż powie: czy jego stan jest stabilny?
– Proszę pana, nie wolno mi udzielać takich informacji. Zresztą najlepiej, żeby pan do nas przyjechał osobiście, sytuacja tego wymaga… – Zaniemówiła na moment, jakby powiedziała o dwa słowa za dużo.
– Co to znaczy, że sytuacja tego wymaga? – zripostował natychmiast, wiedząc, że udało mu się włożyć nogę między drzwi. To, co i w jaki sposób powiedziała jednak jego rozmówczyni, mogło wskazywać na najgorsze.
– Nie mogę panu nic więcej powiedzieć. Proszę do nas przyjechać – powiedziała z nutą porażki pomieszanej z nadzieją. Przerwała połączenie.
Adam wiedział już, że potwierdziły się jego podejrzenia. Stefan Doliński nie żył, a szpital potrzebował skontaktować się z kimś z rodziny. Dlatego kobieta próbowała nakłonić go do pojawienia się u nich, na Pradze. Mogliby w ten sposób dopełnić formalności.
Zaraz, zaraz… Odruchowo spojrzał w okno i przypomniał sobie o pendrivie, którego wyjął z torby. Musi jeszcze sprawdzić, co na nim jest. Sięgnął do plecaka po swój komputer i uruchomił go. W napięciu oczekiwał na sygnał, że system się załadował i komputer jest gotowy do pracy. Miał wrażenie, że procedura ta trwa za każdym razem dłużej. Teraz jego cierpliwość też została poddana próbie. Gdy pojawiły się znajome okienka, włożył do gniazda USB trzymane w ręku urządzenie. Po chwili na ekranie pojawił się komunikat o jego wykryciu i ikonka w pasku zadań. Kliknął na nią i otworzyło się okno z napisem:
BitLocker (E:)
Enter password to unlock this drive
Urządzenie zabezpieczono hasłem. Adamowi przebiegła przez głowę myśl, że to sygnał świadczący o tym, że na pendrivie zapisano coś ważnego, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. „Może ma to związek z tajemnicami Dolnego Śląska, którymi zajmował się Stefan Doliński?” Wpisał kilka przychodzących mu do głowy wyrazów. Niestety, za każdym razem strzelał obok tarczy. Zawahał się i postanowił nie podejmować kolejnych prób. Wiedział, że są systemy, które mogą zablokować dostęp do przenośnego urządzenia. Nie znał się na tym, ale wolał być ostrożny. Kto może mu pomóc? Jego szare komórki znów rozpoczęły intensywną pracę. Potrzebował osoby, która świat oprogramowania i systemów komputerowych ma w jednym palcu i będzie potrafiła złamać to zabezpieczenie. Wielokrotnie widział w filmach takie sytuacje. Potrzebował kogoś o umiejętnościach Lisbeth Salander z powieści Stiega Larssona. „Takie osoby są tylko w filmach i książkach” – pomyślał zmartwiony. Jego mózg wykonywał jednak zadaną wcześniej pracę. Neurony przekazywały kolejne impulsy. Dostrajały się w swojej rytmicznej synchronizacji, doprowadzając do wytworzenia coraz większego potencjału – elektrycznych drgań. Ten najważniejszy z narządów działał z pełnym zaangażowaniem, wytwarzając niezbędne fale mózgowe. Efekt okazał się zadowalający. Adam przypomniał sobie, że zna Annę Kostrzewską – koleżankę z liceum, która ma wszelką wiedzę i predyspozycje, żeby mu pomóc. Postanowił natychmiast do niej zadzwonić.
#
Po komunikacie nadanym przez obsługę samolotu Anna Kostrzewska zapięła pasy. Maszyna podchodziła już do lądowania na lotnisku Chopina na warszawskim Okęciu. Po niecałym roku spędzonym w Stanach Zjednoczonych Ameryki jako visiting professor na George Mason University wracała do ojczystego kraju. Pod względem zawodowym podróż do Stanów zaliczała do bardzo udanych. Pod względem prywatnym – wręcz odwrotnie. Już przed wyjazdem jej stosunki z Krzysztofem się nie układały, a w trakcie jej pobytu za oceanem tylko do pewnego momentu utrzymywali kontakt. Dzisiejsze środki komunikacji takie jak Skype w zasadzie niwelują odległości i nie narażają użytkowników na koszty. Podczas jednej z rozmów z Krzysztofem przez Skype’a niespodziewanie dla niej – w nim prawdopodobnie jakiś czas dojrzewała ta myśl – oświadczył, że z nimi koniec. Początkowo poczuła, jakby cały świat na nią opadł. Z czasem jednak starała się go zrozumieć. Uważała się za osobę umiejącą wczuwać się w sytuację innych. Kierowała się empatią. Rozumiała, że nic nie zastąpi bezpośredniej bliskości. Zresztą wtedy też wyraźnie odczuwała jej brak. Wielokrotnie potrzebowała po prostu do kogoś się przytulić. Poczuć ciepło drugiego człowieka. Zresztą potem wytłumaczyła sobie, że skoro ich uczucie nie wytrzymało tej próby, to może i lepiej, że tak się skończyło. Przekroczyła już wiek Chrystusowy i chciała założyć rodzinę. Nie tylko z wewnętrznej potrzeby bycia z kimś, z kim można dzielić życie – wszystkie troski i sukcesy. Myślała też pragmatycznie – że to najwyższy czas zajść w ciążę i mieć dziecko. Tyle się mówi, że na wszystko przychodzi pora. Organizm kobiety też ma swój wewnętrzny zegar odmierzający czas pomiędzy ważnymi życiowym zadaniami. Nie chciałaby spóźnić się na pociąg z napisem macierzyństwo. Wprawdzie postawiła na robienie naukowej kariery. Po skończeniu studiów na Politechnice Warszawskiej szybko zrobiła doktorat na Wydziale Elektroniki i Technik Informacyjnych. Specjalizowała się w systemie zabezpieczeń teleinformatycznych, szyfrowaniu danych i ochronie informacji. Cóż mogła poradzić, że jej pasją od dziecka były komputery. Kilka lat później zrobiła habilitację i dzięki publikacjom w renomowanych zagranicznych czasopismach zaczęły zapraszać ją różne uczelnie. W kraju starszyzna patrzyła na nią z zazdrością. Nie było też zbyt wielu, od których mogłaby nauczyć się czegoś więcej. Wiedziała, że wyjazd na gościnne wykłady połączony z grantem badawczym finansowanym przez CIA może pomóc w jej rozwoju. Dziś była już w pełni samodzielnym pracownikiem naukowym. Najważniejsze, że wolnym od krajowego piekiełka kokieterii, wzajemnych układów i układzików. Z rozmyślań wyrwał ją głos pilota dziękującego za wspólną podróż i skorzystanie z usług PLL LOT.
Zabrała bagaż podręczny i wyszła do rękawa, przy którym zatrzymał się dreamliner. Niespiesznie udała się w kierunku wyjścia wskazywanego przez strzałki. Wiedziała, że będzie musiała jeszcze czekać przy taśmie podającej walizki. Tak też się stało. Po kilkunastu minutach od lądowania pojawiły się bagaże. Odnalazła swój i ruszyła na postój taksówek. Nie oczekiwała, że ktoś mógłby na nią czekać, i nie pomyliła się. Zresztą kilkakrotnie zmieniała termin rezerwacji biletu i świadomie nie rozpowszechniła tej informacji. Po wejściu do taksówki zamówiła kurs na Bielany. Tam, gdy rozpoczęła studia na Politechnice Warszawskiej, rodzice kupili jej mieszkanie. Sprawili jej tym wielką frajdę. Niestety, wielokrotnie jej to później wypomnieli. Przy różnych okazjach dodawali z wyrzutem, że nie jest im wdzięczna, że ich nie szanuje. To skutecznie ją nauczyło, żeby, jeśli to tylko możliwe, o nic ich nie prosić. Nie będzie wówczas podstaw do nieprzyjemnych wyrzutów. Kiedyś postanowiła, że z okazji jakiejś ich rocznicy – ślubu albo urodzin – odda im pieniądze. Może w ten sposób się od tego uwolni. Na samą myśl o tym pod powieką pojawiła się łza. Wbrew wszystkiemu kochała swoich rodziców, ale miała też w sobie sporo żalu i rysę na duszy.
Jej ojciec był typowym samcem alfa, który musi dominować, jest nieomylny, nie popełnia błędów, zna się na wszystkim. Ciągle musi być w kręgu zainteresowania i najlepiej, żeby wszyscy go podziwiali. Odgrywanie roli córki, obowiązanej wpatrywać się w swojego tatusia jak w obraz, nieraz wywoływało w niej mdłości. Jak czasami próbowała sobie wytłumaczyć, miał przerośnięte ego i stale musiał zdobywać kolejne szczyty. Matka całkowicie podporządkowała się ojcu. W zasadzie wydawało się, że są dumni ze swojej córki. Niestety, nie okazywali tego albo robili to zdecydowanie zbyt rzadko. A ona, gdy już mieszkała sama, nadal potrzebowała, by skupili na niej nieco uwagi. Chciała dzielić się swoimi sukcesami, ale i porażkami, bez konieczności wysłuchania moralizatorskiej epistoły. W istocie była kruchą i uczuciową kobietą, która jednak znała swoją wartość. Przy okazji nawet błahej rozmowy ojciec wchodził w rolę belfra i nauczał, a ona najlepiej, żeby cierpliwie słuchała i ze wszystkim się zgadzała. Wiedziała, że teraz też będzie wytykał jej błędy i pouczał, że to przez jej nadmierne ambicje straciła chłopaka. Zamiast spokojnie pracować w kraju – przecież miała taką dobrą dla kobiety pracę, w szkolnictwie wyższym – powinna skupić się na założeniu rodziny, uwiciu gniazdka domowego, przecież dlatego kupili jej mieszkanie. Jej ojciec nie popełniał błędów, przynajmniej w jego mniemaniu. Jeśli już, to tylko drobne. Jak kiedyś powiedział, gdyby jeszcze raz przeżywał swoje życie, nie zmieniłby w nim nic. Wszystko wydarzyło się zgodnie z jego planem i założeniami.
Za oknem taksówki pojawił się znany jej krajobraz – z ulicy Broniewskiego skręcali w prawo w Jarzębskiego. Na rogu Jarzębskiego i Żeromskiego kilka lat temu deweloper podjął decyzję, że wybuduje blok. Właśnie w nim znajdowało się jej mieszkanie.
– Może pan się zatrzymać tu, w uliczce prowadzącej na parking do urzędu gminy – zagadnęła do taksówkarza.
Zapłaciła i wysiadła. Uprzejmy taksówkarz wystawił z kufra jej bagaże. Chwyciła wysuwający się z walizki uchwyt, zarzuciła na ramię drugą torbę i ruszyła do przejścia dla pieszych. Po odstaniu czasu niezbędnego do zmiany światła z czerwonego na zielone przeszła na drugą stronę ulicy, następnie skierowała się w stronę chodnika prowadzącego do wejścia do bloku. Wstukała numer mieszkania, wcisnęła kluczyk i podała czterocyfrowe hasło – usłyszała brzęczenie, pchnęła drzwi i praktycznie była już u siebie. Jeszcze tylko podróż windą na czwarte piętro i znów stała przed drzwiami do swojego mieszkania. Przekręciła klucz w zamku, nacisnęła klamkę, zapaliła światło i przypomniało jej się stare porzekadło: wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu. Pomyślała, że pierwszą rzeczą, którą musi zrobić, jest wzięcie prysznica. Po kąpieli zarzuciła na siebie szlafrok i nastawiła wodę na herbatę. Z kubkiem gorącego napoju poszła do pokoju i usiadła w fotelu. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. W najmniejszym stały: łóżko, regał z książkami i biurko z pełnym osprzętem komputerowym. W łazience były: wanna z prysznicem, umywalka, pralka i szafka, w której Anna zgromadziła całą masę kosmetyków i sprzętów potrzebnych każdej kobiecie. Kuchnia z niezależnym oknem płynnie przechodziła w salon, w którym znajdowało się wyjście na prawie trzymetrowy balkon. Meble w pokoju znajomi określali jako gustowne, a w katalogach znajdowały się w grupie nowoczesnych.
Siedziała na ulubionym fotelu, który kupiła jakiś czas temu w IKEA. Obok stał stolik, na którym zazwyczaj stawiała kubek z kawą oraz kładła książkę lub przejrzane dokumenty. Spełniało to funkcję miejsca do pracy i odpoczynku. Ciszę przerwał dzwonek telefonu. Sięgnęła po urządzenie. Na wyświetlaczu widniał napis Adam Floriański. Pomyślała o nim ciepło. Adaś był jej kolegą z klasy w ogólniaku. Przesunęła zieloną słuchawkę na iPhonie.
– Słucham.
– Cześć, Adam Floriański – przedstawił się rozmówca. – Nie przeszkadzam? Mogę zająć ci chwilę?
– Witaj. Nie przeszkadzasz. Masz szczęście. Właśnie wróciłam po długim pobycie w Stanach. Jestem w kraju dosłownie od kilku godzin.
– To może jednak zadzwonię jutro? Pewnie jesteś zmęczona po podróży.
Zrobił krótką pauzę i nie zdążył już wypowiedzieć kolejnej myśli, bo Anna go uprzedziła:
– Adaś, bardzo cię przepraszam. Nie powiedziałam tego, żeby w podtekście nie kontynuować rozmowy. Bardzo się cieszę z twojego telefonu i porozmawiam z tobą z największą przyjemnością. – W jej ciało wlało się jakieś zagadkowe ciepło. Od początku rozmowy czuła, że jej organizm zareagował na ten telefon wyjątkowo życzliwie. – Nie miałam ostatnio okazji rozmawiać z żadnym Polakiem – dodała, szukając trochę na oślep argumentów mających za zadanie zatrzeć zakłopotanie Adama, które niechcący wywołała słowami o swoim powrocie.
– Potrzebuję twojej pomocy w pewnej sprawie. Chciałbym z tobą o tym porozmawiać. Wierzę, że możesz rozwikłać zagadkę, na którą się natknąłem – odrzekł ośmielony jej odpowiedzią, niemalże wykładając wszystkie karty z ręki.
– To brzmi interesująco. Jeśli sprawa może poczekać do jutra, zapraszam cię na przedpołudniową herbatę. Przywiozłam kilka smaków idealnych na taką okazję. Sprawisz mi wielką przyjemność, jeśli zechcesz którejś spróbować. Potrzebuję chwili, żeby odhibernować mieszkanie po mojej nieobecności. Spotkajmy się o jedenastej. Zapraszam do siebie – kontynuowała tonem, któremu trudno byłoby się oprzeć każdemu mężczyźnie. Domyślała się jednocześnie, że chodzi o kwestie informatyczne. Bo jaką inną sprawę, którą jest w stanie sam wyjaśnić, może mieć do niej Adam? W takim przypadku najlepszym miejscem spotkania jest jej dom – królestwo urządzeń i oprogramowania, którymi dysponowała.
– Świetnie. Czy możesz mi przypomnieć swój adres?
Podała adres, wymienili uprzejmości i rozłączyła się. Rozbudzona wyobraźnia podpowiadała jej, że spotkanie to może być punktem zwrotnym w jej życiu, nie tylko w kwestiach osobistych.
W sali pełnej stolików, na których stały lampki z punktowym światłem, nie było zbyt wiele wolnych miejsc. Cisza i panująca atmosfera przypominały klimat, z którym można się zetknąć w typowej czytelni. Wszedł po trzaskającej ze starości podłodze i udał się w kierunku osoby dyżurującej dziś w pracowni naukowej warszawskiego archiwum.
– Dzień dobry, nazywam się Adam Floriański. Składałem prośbę o umożliwienie mi dostępu do zasobów akt metrykalnych z parafii Podhajce, rozpatrzono ją pozytywnie. Wczoraj złożyłem zamówienie – wyrecytował niczym wiersz na akademii szkolnej i spojrzał w kierunku pracownicy archiwum.
Młoda dziewczyna siedząca po drugiej stronie biurka podniosła głowę i popatrzyła na niego z zainteresowaniem. Miała długie blond włosy, błękitne oczy i duży dekolt odsłaniający fragmenty jej niemałych piersi. Od razu przypadła mu do gustu. Lubił piękne kobiety, które mają czym oddychać.
– Dzień dobry – odpowiedziała, wstała i udała się na zaplecze, a poruszone jej ruchem powietrze nasycone zostało zapachem perfum. Delikatny, piżmowy zapach, tak go zinterpretował, spotęgował pozytywne wrażenie.
Nie było jej przez minutę albo dwie. W tym czasie jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszyscy obecni tkwili zatopieni w świecie starych dokumentów albo wpatrywali się w ekrany, w które wyposażone były czytniki mikrofilmów. Pracownia Naukowa Archiwum Głównego Akt Dawnych w Warszawie mieściła trzydzieści jeden miejsc do pracy, w tym siedemnaście stanowisk do pracy z oryginałami i czternaście czytników mikrofilmowych; ponadto podświetlany stół do pracy z planami i mapami. Do dyspozycji użytkowników były inwentarze książkowe zespołów i zbiorów archiwalnych oraz indeks geograficzny kartografików. W pomieszczeniu pracowni był również podręczny księgozbiór, a w nim informatory i przewodniki archiwalne, a także pozycje słownikowe.
Wiedział, że akta, które dziś ma oglądać, są zmikrofilmowane i będzie zmuszony skorzystać z czytnika. Dostrzegł tylko dwa wolne stoliki z czytnikami do mikrofilmów. Duża frekwencja w takim miejscu świadczyła jednoznacznie o narastającej modzie poszukiwania przodków i tworzenia drzew genealogicznych.
– Wszystko się zgadza – zwróciła się do niego kobieta po powrocie. – Proszę wypisać rewers na interesujące pana materiały. Jeśli nie zna pan sygnatury, tam pod ścianą – pokazała dłonią kierunek – może pan ją sprawdzić.
Wziął z biurka kilka sztuk kopii rewersów i udał się we wskazane miejsce. Wrócił po chwili i wręczył młodej kobiecie wypełnione świstki papieru.
– To może potrwać kilka minut – poinformowała. – Proszę zająć sobie miejsce i poczekać – powiedziała, po czym przekazała do realizacji otrzymane rewersy.
Po kilku minutach został wezwany do biurka, do którego podchodził już dziś kilkakrotnie. Podczas oczekiwania oglądał różne zgromadzone na sali opracowania i co jakiś czas przychodził do dyżurującej pani, wymyślając za każdym razem inny pretekst – dopytując o panujące na sali zwyczaje, o godziny otwarcia czytelni – za każdym razem jednak zależało mu na tym, aby zajrzeć w jej kuszący dekolt.
Wręczając mu zamówiony mikrofilm, obiekt jego westchnień powiedział:
– Wydajemy po jednym mikrofilmie. Gdy skończy pan go przeglądać, podam następny. Czy potrafi pan umieścić kliszę w czytniku?
– Może bym sobie poradził, ale gdyby mogła mi pani pomóc, byłbym wielce zobowiązany.
Zaczynał mieć do siebie pretensje, że zamiast skoncentrować się na sprawie, z którą tu przyszedł, podejmuje flirt z tą pociągającą dziewczyną.
Odwiedzał Archiwum Główne Akt Dawnych już wielokrotnie. Postanowił jednak ponownie przejrzeć oglądane już kiedyś akta metrykalne z parafii, do której należeli jego przodkowie – w nadziei, że być może odkryje coś więcej. Pierwszy raz, kilka lat temu, przeglądał je bardzo podekscytowany i nie miał jeszcze takiej wprawy, jaką ma dziś, po wieloletnich poszukiwaniach i po miesiącach spędzonych w różnych archiwach. Jego pasja zamieniła się w sposób na dorobienie do akademickiej pensji. Kiedy rozpoczynał, dziś może powiedzieć, zawodową przygodę z genealogią, pracował jeszcze w Szkole Głównej Handlowej i za zgodą rektora zarejestrował działalność gospodarczą. W wolnych chwilach prowadził na zlecenie kwerendy genealogiczne. Dziś poszukiwania genealogiczne to jego sposób na życie. Nie spodziewał się wówczas, że może to być działalność, z której można się utrzymać. Pomogła mu dobra znajomość języka angielskiego i niemieckiego. Większość jego klientów stanowili obcokrajowcy, którzy poszukiwali informacji o swoich korzeniach. Zdecydowanie wygodniej było im zlecić wykonanie najbardziej pracochłonnych prac komuś będącemu na miejscu – w Polsce. Łatwość, z jaką uczył się języków obcych, pomogła mu w opanowaniu podstaw łaciny, która stała się bardzo przydatna w pracy genealoga.
Klientów napędzała mu dodatkowo moda na wykazanie się szlacheckim pochodzeniem. Co z tego, że rodzin, które mogły się nim poszczycić, było jak na lekarstwo. Wielu chwytało się najdrobniejszej wzmianki o pochodzeniu choćby z drobnej zagrodowej szlachty, która setki lat temu utraciła swoje przywileje, bądź naciągało historie rodzinne, aby móc pokazać światu herb swojego rodu. Co z tego, że nie była to prawda. Faktyczne pochodzenie wypierali ze świadomości jak wspomnienie po traumie.
Wcześniej marzeniem Polaka było mieć to samo, co ma Europejczyk z Zachodu. Samochód, dom i inne dobra, z którymi można się obnosić. Gdy społeczeństwo się wzbogaciło, wybudowało już niezliczoną liczbę domów przypominających dworki, następnym etapem stała się moda na szlachectwo. Kwintesencją tych zbiorowych pragnień był dla niego wywieszony na jednym z pucharowych meczów Legii transparent z napisem „Litewski chamie, klękaj przed polskim panem”.
Tym razem do archiwum ściągnęła go chęć ukończenia monografii rodzinnej. Przez wiele lat zajmował się cudzymi rodzinami. Postanowił zrobić coś dla swojej. Nie miał jednak wątpliwości, że jego przodkami byli chłopi ciężko pracujący na roli. Raz jeszcze chciał zweryfikować zgromadzone wcześniej dane. Spisywał dzieje swojej rodziny w czasie wolnym od wyjazdów służbowych.
– Proszę – powiedziała kobieta po założeniu mikrofilmu.
Podziękował i z dużą przyjemnością odprowadził ją wzrokiem. Wyjął z torby swojego wysłużonego już trochę laptopa i położył go na stoliku. Pamiętał o naładowaniu w domu baterii do pełna. Jakiś czas temu w archiwum wprowadzono oszczędności, co oznaczało, że na potencjalnych trzydziestu jeden użytkowników jedynie czterech może mieć laptopy podłączone do prądu. Gdy wykonał już wszystkie czynności związane z zainstalowaniem się w miejscu pracy, zaczął przeglądać strona po stronie. Po chwili zaczepił go siedzący obok starszy mężczyzna.
– Widzę, młody człowieku, że wzrok ma pan jeszcze dobry. Sprawnie przegląda pan zapisane karty bez użycia okularów. Czy mógłby pan mi pomóc odszyfrować ten zapis? – Tu wskazał na ekran swojego czytnika. – Pomimo że używam lupy, litery mi się rozmywają. Pewnie mój organizm jest już zmęczony. Zależy mi jednak, żeby jeszcze przejrzeć tę jedną stronę akt.
Adam słuchał mężczyzny i przyglądał się jego zmarszczkom na twarzy, a gdy tamten skończył, odpowiedział:
– Oczywiście. – I podszedł do stolika starszego mężczyzny. „Niesamowite – pomyślał – facet analizuje księgi z tej samej parafii, co ja”. Spojrzał na opakowanie po mikrofilmie na biurku. Miejscowością, której dotyczył dokument, była Nowosiółka – wieś leżąca na północny wschód od Podhajec. Przeniósł wzrok na ekran czytnika i zauważył znajomą tabelę z księgi metrykalnej. Wpisy prowadzone były po łacinie. – W czym mogę pomóc? – zapytał.
– Nie mogę odczytać tego imienia. – Starszy pan przewinął kilka stron i wskazał na trzeci wiersz od góry po lewej stronie w tabeli. Rzeczywiście, ktoś niewprawną ręką nabazgrał jakiś wyraz rozpoczynający się z pewnością na literę M, ale dalej był to już zlepek jakichś maźnięć piórem. Tak przynajmniej wydawało się na pierwszy rzut oka. Wpatrywał się przez chwilę w napisane imię i już wiedział, że ma do czynienia z łacińskim odpowiednikiem imienia Maciej lub Mateusz. Litery powoli układały się w całość.
– Przyznam, że przy niewyraźnym piśmie ja też często mam wątpliwości, na które z tych dwu imion właśnie się natykam – powiedział ciepło. Po chwili miał jednak pewność, że napisano Mathiai, czyli Maciej. To imię występowało w różnych wersjach pisowni, spotykane były: Matthiai, Matthias lub Matthias. – Moim zdaniem to Maciej – odrzekł, patrząc w pełne nadziei oczy staruszka.
– Bardzo panu dziękuję. – Starszy mężczyzna odnotował coś na zapisanej kartce leżącej przed nim na biurku. – Gdy byłem w pana wieku, też miałem dobry wzrok. – Uśmiechnął się życzliwie. – Zresztą nie tylko wzrok. Inne części organizmu też działały sprawnie, bez zakłóceń. Choć muszę panu powiedzieć – ciągnął dalej – że Pan Bóg skonstruował człowieka w przemyślany sposób. Weźmy taką prostatę: na starość potrzeba więcej ruchu, więc prostata w tym wieku prowokuje do częstszego chodzenia do toalety – zażartował.
Odwzajemnił uśmiech, ale również rozbawiło go poczucie humoru staruszka. Lubił ludzi wesołych.
– Jeśli będzie pan potrzebował jeszcze jakiejś pomocy, proszę się nie krępować. – Powiedziawszy to, wrócił na swoje miejsce.
Zastanawiał się jeszcze przez chwilę nad tym splotem okoliczności. Ktoś przegląda w tym samym czasie dokumenty z tej samej parafii, co on. „Ciekawe” – pomyślał i wrócił do lektury swoich akt. Szczęśliwie przeglądanie kolejnych stron przebiegało w jego odczuciu dość szybko. Prawdopodobnie wszystkie linie jego biorytmu zbliżały się do swoich maksimów. Szybkiemu tempu pracy sprzyjało też wyraźnie wykaligrafowane pismo w dokumentach. W czasach, w których powstały te zapisy, w szkole uczyli ładnego pisania. Dziś niestety ludzie po prostu bazgrzą. Podobno, jak gdzieś ostatnio czytał, niebawem możemy się spodziewać, że w szkole odstąpi się od nauki ręcznego pisania w ogóle. Pisania będziemy się uczyć na komputerze. Pomimo że uważał się za człowieka otwartego na wszelkie nowości, ta wizja przyszłości nie przebijała się do jego wyobraźni. Podświadomie nie zgadzał się z tym.
Z rozważań wyrwał go sygnał nadjeżdżającej karetki. Podniósł głowę, rozejrzał się po sali. Po starszym panu, który wcześniej siedział obok niego, pozostało puste miejsce. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz. Jakaś siła kazała mu się zainteresować zdarzeniem. W wielkim pośpiechu podszedł do okna, wyjrzał i zobaczył leżącego na chodniku mężczyznę. Początkowo nie skojarzył postaci, ale po chwili miał pewność – to był starszy pan, któremu pomagał przy mikrofilmie. Klęczał przy nim młody mężczyzna, usilnie wykonując czynności reanimacyjne. Z karetki wybiegli sanitariusze. Zorientowawszy się, że z mężczyzną nie jest najlepiej, przynieśli jakiś sprzęt do kontynuowania akcji reanimacyjnej i nosze. Krzątanina nie trwała jednak długo. Serce zaczęło bić mu mocniej, poczuł, że ściska mu gardło, jakby utkwiło w imadle. Starszego pana przenieśli na nosze, wsunęli do karetki, zamknęli drzwi i w pośpiechu wsiedli do samochodu. Cała sytuacja wzbudziła w nim dziwny niepokój.
Roztrzęsiony wrócił na miejsce, ale jego myśli biegały od lewej do prawej strony zwiniętych w jego głowie zwojów mózgowych. Nie mógł skupić się na swojej pracy. Tym bardziej że salę wypełniały szepty innych równie wytrąconych z równowagi osób. Wyjął mikrofilm z czytnika, spakował go, pozbierał do plecaka swoje notatki i odniósł wszystko na wskazane przez panią z okienka miejsce. Wrócił jeszcze do swojego biurka, żeby sprawdzić, czy niczego nie zostawił. Polakierowany fornir, z którego wykonano blat, lśnił niczym puste lodowisko w promieniach słońca. Nic na nim nie pozostało. Wzrok mężczyzny przeniósł się jeszcze na sąsiedni stolik, który też świecił pustkami. Jednak na podłodze pomiędzy krzesłami stała stara skórzana torba przypominająca lekarski neseser. Ten staruszek musiał ją zostawić. Chwycił ją bez namysłu, zbiegł do wyjścia. Na ulicy pozostali jeszcze jacyś gapie wymieniający ze sobą spostrzeżenia.
– Przepraszam – zagadnął do najbliżej stojącej grupy ludzi. – Co się stało z tym mężczyzną, którego zabrała karetka?
Do odpowiedzi wyrwała się kobieta w stylu tych, o których w swoim czasie mówiło się moherowe berety.
– Jak to: co? Zmarł na zawał – odrzekła.
– Jak to: zmarł? – odparł zaskoczony, otwierając szerzej oczy. – Widziałem z góry, z okna, że trwała akcja reanimacyjna i zabrali mężczyznę do karetki.
– Wszystko prawda, ale jak go zabierali, to on już nie żył – wtórowały poprzedniczce dwie kolejne kobiety. – Przecież widziałyśmy, że nie oddychał, oczy miał zamknięte. Z pewnością nie żył – kontynuowała jedna z nich.
Skąd one to wszystko wiedzą, przecież nie jest to dyskusja o tym, czy piłka minęła linię bramkową, czy nie. Przypomniały mu się dyskusje na Pepsi Arenie podczas meczów Legii Warszawa, której był kibicem. „Jak można orzekać o czyjejś śmierci, stojąc obok?” – pomyślał. Podziękował jednak i odszedł kilka kroków dalej, wiedząc, że nie uzyska już żadnych innych informacji.
„Co mam zrobić z zabraną torbą? Po co ją brałem z pracowni? Czy nie powinienem jej zostawić komuś w archiwum? Co oni jednak z nią zrobią? – kłębiły mu się w głowie pytania. – Mężczyzna nie żyje, trzeba torbę przekazać jego rodzinie”. Zajrzał do środka. Oprócz całej masy rożnych dokumentów i jakiejś książki, w małej kieszonce znajdowało się kilka rewersów. Widniały na nich wpisane dane: Stefan Doliński. Korciło go, żeby przejrzeć zawartość torby. Może jest w niej coś, co przyda się w jego poszukiwaniach genealogicznych. Przecież interesował się miejscowością i osobami z tej samej parafii. Nie wiedział, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał. Mógł przecież porozmawiać o tym z mężczyzną. Postanowił ostatecznie, że najpierw przejrzy zawartość nesesera, a potem postara się dotrzeć do rodziny tego człowieka. W najgorszym wypadku zgłosi się z torbą do szpitala. Pewnie szpital ma obowiązek zawiadomić rodzinę.
Trzymając torbę w dłoni, ruszył ulicą Długą do Podwala, w kierunku Miodowej. Lubił tędy chodzić. Pamiętał, jakby to było wczoraj, gdy spacerował tu razem z dziadkiem. To on zasiał w nim pasję do historii. Dziadek dużo czytał. Znał historię Polski i potrafił o niej pięknie opowiadać. Od niego znał szczegóły dotyczące Powstania Warszawskiego. Słyszał też o losach ludzi mieszkających przed wojną wokół Barbakanu. Jednym z nich był Henryk Chmielewski, wielu znany jako Papcio Chmiel. Komiksy, w których stworzył postać Tytusa de Zoo, były jednymi z pierwszych książek, które czytał. Nie pamiętał już kiedy, ale relatywnie szybko kontynuował hobby dziadka. Zamiłowanie do historii w pewnym momencie rozwinęło się w pasję do genealogii. Dzieje państw, miast czy mniejszych osad tworzą ludzie tam mieszkający. Stąd też, jak uważał, należy najpierw poznać koleje losu pojedynczych ludzi i ich rodzin. Poznać historię życia wcześniejszych pokoleń. Zawsze się mówiło, że przodkowie odciskają swe piętno na kolejnych pokoleniach. Podobno najwięcej dziedziczy się po dziadkach.
#
Adam Floriański był trzydziestopięcioletnim mężczyzną. Jego sylwetkę według kategorii rodzajów należałoby zaliczyć do normalnej. Miał szerokie barki, dość dobrze zarysowaną klatkę piersiową, wąskie biodra i proporcjonalne do całej postury długie nogi. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, pociągłą twarz, czarne oczy i czarne brwi. Nosił krótko przycięte czarne włosy. Czoło miał wysokie z tendencją do powiększania się. Zdobiły je już dość duże zakola. Podobał się kobietom. Zresztą często robił z tego użytek w życiu, gdy trzeba było przebić się przez mur ustawiony przez osobnika płci przeciwnej. Wykorzystywał wówczas swoją aparycję, ładnie brzmiący, męski głos, a także umiejętność, jak mówili koledzy, gładkiej gadki.
Mieszkał w kamienicy z lat pięćdziesiątych na warszawskim Powiślu. Mieszkanie, które odziedziczył po babci, znajdowało się na pierwszym piętrze. Składało się z jednego dużego pokoju, łazienki i przestronnej, jasnej kuchni. Jak przystało na powojenne budownictwo, wysokość mieszkania wymuszała trzymanie domowej drabiny do wymiany żarówek w lampach wieszanych pod sufitem. Poza tym do lokum pasowała powszechnie używana nazwa: kawalerka. Adam nie założył rodziny, choć nie mógł narzekać na samotność. Był atrakcyjnym mężczyzną. Należał zresztą do osób lubiących towarzystwo i łatwo nawiązujących kontakty. Miał w zwyczaju pielęgnować znajomości, szczególnie z wartościowymi i ciekawymi osobami. Większość tych relacji mógł jednak nazwać służbowymi. Stosunki te rzadko miały jakąś podbudowę emocjonalną.
Adam zatrzymał się przed witryną osiedlowego kiosku. Wynajmowany lokal mieścił się na parterze kamienicy, w której mieszkał, z dostępem wprost z chodnika. Lubił tu zaglądać ze względu na przemiłego ekspedienta. Zawsze ucinał z nim krótką pogawędkę i zostawiał parę złotych wydanych na jednodniowy soczek bądź na jakąś prasę. Był to jego pierwszy postój od czasu, gdy wyszedł z archiwum. Miał szczęście, bo wpadł na przystanek przy Kapitulnej i od razu pojawił się autobus numer sto szesnaście, którym dojechał niemal do słynnej warszawskiej palmy. Wysiadł przy Foksal i resztę drogi przebył pieszo. Nie lubił jeździć samochodem po Śródmieściu. Cóż to za przyjemność stać w korkach, nie mówiąc już o stracie czasu z tym związanej. Samochodów przybywało i warszawscy urbaniści, jakby złośliwie dla właścicieli czterech kółek, co roku ograniczali przestrzeń do jazdy samochodem i parkowania. Pogoda sprzyjała spacerom. Ładne wrześniowe popołudnie obdarzało spacerowiczów bezwietrzną i słoneczną aurą.
Wiele myśli kłębiło mu się w głowie i mimo że sprzedawca jak zwykle go zagadywał, tym razem nie dał się wciągnąć w rozmowę. Nadal nie mógł zapomnieć o zabranym przez karetkę starszym panu. Zaszokowała go sytuacja, w której w jednej chwili rozmawiasz z człowiekiem, a kilka minut później on nie żyje. Jak to: nie żyje? Wrócił pamięcią do rozmowy z tymi kobietami. Przecież przed chwilą nie chciał się z nimi zgodzić. A może ulegał powszechnemu złudzeniu? Po raz kolejny odrzucił tę myśl. Lecz dreszcz, który przebiegł mu po plecach, nie dawał o sobie zapomnieć. „Może udało się tego człowieka odratować” – nuta nadziei tliła się w jego głowie. W końcu zabrali go do karetki. Gdy tylko przejrzy zawartość torby, musi dowiedzieć się, do którego szpitala zabrali tego mężczyznę i czy udało się go uratować.
Wychodząc, otarł się o wchodzącego gbura, który miał na głowie kaptur od szarego dresu. Wyglądał jak kibic Legii z Żylety. „Skąd on się urwał? Legia przecież dzisiaj nie gra” – pomyślał, odruchowo oglądając się za mężczyzną. Pomimo że kibicował tej drużynie, nie tolerował chamstwa i głupoty kiboli z Żylety, którzy swoim zachowaniem nieraz wpędzali klub w kłopoty. Jego zdaniem nie można tej grupy zaliczyć do grona kibiców, gdyż dobro drużyny i klubu nigdy nie było dla nich najważniejsze. Priorytetowa stawała się jakaś alternatywna rzeczywistość i wyimaginowane chuligańskie zasady. Trochę to jak z ideą cierpienia dla ojczyzny głoszoną przez niektórych prawicowych polityków. Szastają hasłami „cierpienie za ojczyznę” i tylko przez nich rozumianym „patriotyzm”, ale niczego konkretnego nie potrafią dla tej ojczyzny zrobić. Od tego cierpienia, będącego raczej efektem ich życiowej nieudolności, krajowi się nie polepszy albo wręcz przeciwnie – może się pogorszyć.
Wyszedł na chodnik, trzymając w dłoni kupiony soczek marchewkowy, i szybkim krokiem ruszył w kierunku dobrze znanej mu klatki prowadzącej do jego mieszkania. Niemal wbiegł po schodach na piętro. Włożył do zamka klucz, usłyszał charakterystyczny dźwięk przesuwających się rygli w drzwiach i mógł wejść do środka. Bez zbędnych dodatkowych czynności postawił torbę Stefana Dolińskiego na stole i w sposób systematyczny zaczął oglądać znajdujące się w niej rzeczy. Pierwszą, jaka wpadła mu w ręce, był notatnik. Na ostatniej zapisanej kartce znajdowały się informacje o Matthiasie Hüberze urodzonym 18 sierpnia 1905 roku we wsi Beckersdorf. Rodzicami Matthiasa byli Jan Hüber i Rozalia Erdt. To właśnie przy tym wpisie pomagał odszyfrować zapis imienia – przypomniał sobie wydarzenia z archiwum. Na ostatniej stronie notatnika nie było nic więcej. Na pozostałych kartkach nie odnajdywał śladów pisania, może poza odciskiem pisma przebijającego się z pierwszej strony. Nie wiedział dlaczego, ale wewnętrzny głos podpowiadał mu, że powinien utrwalić ten zapis. Wyjął więc telefon i zrobił zdjęcie fiszki z danymi Matthiasa Hübera. Ponownie sięgnął do torby. Jego palce zacisnęły się na książce. Podniósł rękę, w której trzymał dzieło Romualda Owczarka Zagłada „Riese” z serii „Militarne Sekrety”. Zajrzał do środka. Znalazł wewnątrz paragon. Z daty widniejącej na świstku papieru wynikało, że pan Stefan kupił tę książkę tego samego dnia. Kolejną rzeczą znalezioną w torbie była mała składana parasolka. „Stefan Doliński należał do ludzi przezornych” – pomyślał, przypomniawszy sobie, że wprawdzie niebo o poranku nie należało do bardzo przejrzystych, ale nie postawiłby pieniędzy, gdyby ktoś grał o zakład, że dziś spadnie deszcz. Poza kilkoma długopisami, kopiami informacji o zamku Książ i Wałbrzychu wydrukowanymi z sieci oraz pendrive’em marki Kingston o pojemności dwóch gigabajtów niczego więcej w teczce nie było.
Nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Zawartość torby nie wprawiła go w osłupienie ani nie zainteresowała. Przestał to roztrząsać. Powrócił do myśli o stanie zdrowia Dolińskiego i o tym, gdzie zawiozła go karetka. Jak ma się o tym dowiedzieć? Zaczął drapać się po głowie i wzrokiem poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia. Zdał sobie sprawę, że nie wiedział, gdzie powinien zadzwonić. Znalazł się w takiej sytuacji po raz pierwszy w życiu i do tej pory nie rozmawiał z nikim, co należy zrobić i gdzie zadzwonić, gdy znajomy – tak pomyślał o spotkanym w archiwum mężczyźnie – trafia do szpitala. Czy powinien zadzwonić pod sto dwanaście? Chyba nie, bo to numer służący do zgłaszania sytuacji alarmowych – wypadku, pożaru, wycieku paliwa, ulatniającego się gazu czy zagrożenia zamachem terrorystycznym. Innymi słowy: do przypadków związanych z zagrożeniem życia – wytłumaczył sobie. Zaczął zastanawiać się, co zazwyczaj robi, gdy nie zna odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Wyobraził sobie siebie siedzącego na stołku, z głową podpartą obiema rękami. Nad głową podskakiwała gumowa piłeczka, odbijająca się i opadająca. Scena odwoływała się do jednej z bajek – noszącej tytuł Pomysłowy Dobromir – którą oglądał w dzieciństwie. Jej bohaterem był młody inżynier – wynalazca, który w każdym odcinku starał się stworzyć urządzenie mające usprawnić wykonywanie jakiejś skomplikowanej czynności. W sytuacji wymagającej przemyślenia siadał skupiony z zasępioną miną, a w jego myślach powstawały wizje przybliżające go do rozwiązania. W trakcie tego procesu po głowie Dobromira skakała piłeczka. Gdy wygasała amplituda odbić piłeczki, wówczas Dobromir wpadał na racjonalizatorski pomysł i z okrzykiem „juhu!” podskakiwał z radości. Adam Floriański też doszedł do tego stanu, gdy wirtualna piłeczka kończyła się odbijać. Do głowy przyszło mu najprostsze rozwiązanie – Google. Przecież gdy nie znał odpowiedzi na jakieś pytanie, zaglądał do Internetu.
Uruchomił przeglądarkę na iPadzie i wpisał następujące słowa: „jak sprawdzić, w którym szpitalu”. System wypluł milion osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy wyników. Pod pierwszym linkiem, na jednym z portali dla seniorów użytkownik A-JA rozpoczął dyskusję na ten temat. Wynikało z niej, że w Polsce nie istnieje żadna centralna baza danych. Podobno nie ma jej nawet policja. Pozostaje wydzwanianie do poszczególnych jednostek służby zdrowia. W takim razie musi ustalić listę szpitali położonych najbliżej ulicy Długiej, skąd karetka zabrała Stefana Dolińskiego. Powinien jednak podać się za jakiegoś członka rodziny mężczyzny. Z obcą osobą mogą nie chcieć rozmawiać. „A może – przebiegła mu przez głowę myśl – wpisać do przeszukiwarki jego imię i nazwisko – może uda się ustalić jakieś informacje o tym mężczyźnie”. Wprowadził dane i okazało się, że o swoim kompanie z archiwum znalazł całkiem dużo informacji.
Stefan Doliński był emerytowanym nauczycielem historii, pisarzem zajmującym się tematem tajemnic Gór Sowich. Z różnych wpisów na stronach internetowych wynikało, że mieszkał w Wałbrzychu. Adam żałował, że nikt nie stworzył jeszcze biogramu Dolińskiego na Wikipedii. Często korzystał z tego źródła. Uważał je za bardzo przydatne i całkiem wiarygodne, szczególnie od czasu, gdy sam zaczął edytować niektóre hasła związane z genealogią i heraldyką.
Wybrał zakładkę „grafika” – nie brakowało zdjęć, na których znajdował się znany mu mężczyzna. Część z nich stanowiły stopklatki z filmów dokumentalnych o historii Dolnego Śląska. Odnalazł informacje o kilku książkach napisanych przez Stefana Dolińskiego na temat Gór Sowich, kompleksu „Riese” czy zamku Książ.
„Stefan Doliński zostanie więc moim wujkiem z Wałbrzycha” – podsumował w myśli ten etap ustalania strategii postępowania. Był z siebie zadowolony. Z satysfakcją wyprostował ręce ze splecionymi dłońmi. Chrząstki w palcach delikatnie strzeliły. Poczuł przypływ odprężającej energii.
Pozostało ustalić numery telefonów szpitali znajdujących się w sąsiedztwie ulicy Długiej w Warszawie. Ponownie skorzystał z przeszukiwarki internetowej i wpisał „szpitale w Warszawie”. Tym razem lista z odsyłaczami do stron WWW rozpoczynała się od zestawienia na Wikipedii. Zajrzał tam nawet, ale niewiele to mu pomogło. Lista zawierała spis placówek, lecz musiałby zaglądać do artykułu o każdym wymienionym na niej szpitalu, dodatkowo bez gwarancji, że obejmuje wszystkie jednostki. Wrócił do wyników wyszukiwania i gdy zobaczył mapkę z literkami w pinezkach, już wiedział, że to jest to, czego szukał. Uśmiechnął się w myślach. Powiększył fragment Warszawy wokół ulicy Długiej. Z mapy wynikało, że szpitalem, którego szuka, musi być Szpital Praski. Inne odrzucił ze względu na ich specjalizację – ginekologiczno-położniczy na Karowej i Inflanckiej. „Przy obecnych trendach demograficznych nasycenie szpitalami położniczo-ginekologicznymi jest chyba za duże” – pomyślał.
Odnalazł numer do Szpitala Praskiego, wpisał go na swoim smartfonie i nacisnął słuchawkę połączenia. Zorientował się, że ręce zaczynają mu się pocić. Odczuwał napięcie. Po krótkiej chwili oczekiwania nastąpiło połączenie. W słuchawce odezwał się nagrany męski głos:
– Dzień dobry. Dodzwonili się państwo do Szpitala Praskiego. Proszę tonowo wybrać numer wewnętrzny lub poczekać na zgłoszenie się operatora.
Czekał. Nie znał przecież żadnego numeru wewnętrznego. Sekundy mijały jednak wyjątkowo długo. Siedział chwilę, trzymając w ręku telefon, a wydawało się, jakby minęły wieki. Ponownie usłyszał głos w słuchawce. Tym razem odezwała się kobieta.
– Szpital Praski, słucham.
– Dzień dobry. Dzwonię w sprawie mojego wujka. Jakiś czas temu zabrała go karetka z ulicy Długiej. Chciałbym sprawdzić, czy przywieziono go do tego szpitala – wyartykułował sprawnie swoją kwestię i jak to zwykle w takim przypadku bywa, zeszło z niego całe napięcie, które dopadło go kilka minut temu.
– Dzień dobry – odpowiedziała kobieta – a czy mógłby pan podać nazwisko tego pana? – dodała wyraźnie niezadowolona.
Mogła mieć jakieś pięćdziesiąt lat. „Pewnie pali papierosy” – ocenił po jej specyficznym, lekko charczącym głosie.
– Tak. Oczywiście – wystrzelił niczym z procy, uzmysławiając sobie, że nie podał przecież żadnych danych. Osoba po drugiej stronie nie mogła więc w żaden sposób mu pomóc. – Stefan Doliński – odparł. Po tej informacji na chwilę zapadła cisza, a potem znów usłyszał głos rozmówczyni:
– Proszę pana – rozpoczęła – rzeczywiście przywieziono do nas pana Dolińskiego. Żeby mógł pan dowiedzieć się na jego temat więcej, musi pan do nas przyjechać – powiedziała oficjalnym tonem, uprzedzając w zasadzie jego następne pytanie. Rozmowa nie przebiegała po jego myśli. Już na jej początku kobieta w zasadzie zamknęła mu drzwi przed nosem. Postanowił jednak próbować dowiedzieć się więcej.
– A czy może mi pani chociaż powiedzieć, jak on się czuje? Wydzwania już do mnie rodzina z Wałbrzycha – blefował, licząc że znajdzie klucz do otwarcia zatrzaśniętych przed nim drzwi – a ja nie wiem, co mogę im powiedzieć. Wie pani, jak to jest, starszych ludzi nie można narażać na takie stresy – ciągnął dalej, tworząc kolejne odsłony fikcyjnej opowieści. – Niech mi pani chociaż powie: czy jego stan jest stabilny?
– Proszę pana, nie wolno mi udzielać takich informacji. Zresztą najlepiej, żeby pan do nas przyjechał osobiście, sytuacja tego wymaga… – Zaniemówiła na moment, jakby powiedziała o dwa słowa za dużo.
– Co to znaczy, że sytuacja tego wymaga? – zripostował natychmiast, wiedząc, że udało mu się włożyć nogę między drzwi. To, co i w jaki sposób powiedziała jednak jego rozmówczyni, mogło wskazywać na najgorsze.
– Nie mogę panu nic więcej powiedzieć. Proszę do nas przyjechać – powiedziała z nutą porażki pomieszanej z nadzieją. Przerwała połączenie.
Adam wiedział już, że potwierdziły się jego podejrzenia. Stefan Doliński nie żył, a szpital potrzebował skontaktować się z kimś z rodziny. Dlatego kobieta próbowała nakłonić go do pojawienia się u nich, na Pradze. Mogliby w ten sposób dopełnić formalności.
Zaraz, zaraz… Odruchowo spojrzał w okno i przypomniał sobie o pendrivie, którego wyjął z torby. Musi jeszcze sprawdzić, co na nim jest. Sięgnął do plecaka po swój komputer i uruchomił go. W napięciu oczekiwał na sygnał, że system się załadował i komputer jest gotowy do pracy. Miał wrażenie, że procedura ta trwa za każdym razem dłużej. Teraz jego cierpliwość też została poddana próbie. Gdy pojawiły się znajome okienka, włożył do gniazda USB trzymane w ręku urządzenie. Po chwili na ekranie pojawił się komunikat o jego wykryciu i ikonka w pasku zadań. Kliknął na nią i otworzyło się okno z napisem:
BitLocker (E:)
Enter password to unlock this drive
Urządzenie zabezpieczono hasłem. Adamowi przebiegła przez głowę myśl, że to sygnał świadczący o tym, że na pendrivie zapisano coś ważnego, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. „Może ma to związek z tajemnicami Dolnego Śląska, którymi zajmował się Stefan Doliński?” Wpisał kilka przychodzących mu do głowy wyrazów. Niestety, za każdym razem strzelał obok tarczy. Zawahał się i postanowił nie podejmować kolejnych prób. Wiedział, że są systemy, które mogą zablokować dostęp do przenośnego urządzenia. Nie znał się na tym, ale wolał być ostrożny. Kto może mu pomóc? Jego szare komórki znów rozpoczęły intensywną pracę. Potrzebował osoby, która świat oprogramowania i systemów komputerowych ma w jednym palcu i będzie potrafiła złamać to zabezpieczenie. Wielokrotnie widział w filmach takie sytuacje. Potrzebował kogoś o umiejętnościach Lisbeth Salander z powieści Stiega Larssona. „Takie osoby są tylko w filmach i książkach” – pomyślał zmartwiony. Jego mózg wykonywał jednak zadaną wcześniej pracę. Neurony przekazywały kolejne impulsy. Dostrajały się w swojej rytmicznej synchronizacji, doprowadzając do wytworzenia coraz większego potencjału – elektrycznych drgań. Ten najważniejszy z narządów działał z pełnym zaangażowaniem, wytwarzając niezbędne fale mózgowe. Efekt okazał się zadowalający. Adam przypomniał sobie, że zna Annę Kostrzewską – koleżankę z liceum, która ma wszelką wiedzę i predyspozycje, żeby mu pomóc. Postanowił natychmiast do niej zadzwonić.
#
Po komunikacie nadanym przez obsługę samolotu Anna Kostrzewska zapięła pasy. Maszyna podchodziła już do lądowania na lotnisku Chopina na warszawskim Okęciu. Po niecałym roku spędzonym w Stanach Zjednoczonych Ameryki jako visiting professor na George Mason University wracała do ojczystego kraju. Pod względem zawodowym podróż do Stanów zaliczała do bardzo udanych. Pod względem prywatnym – wręcz odwrotnie. Już przed wyjazdem jej stosunki z Krzysztofem się nie układały, a w trakcie jej pobytu za oceanem tylko do pewnego momentu utrzymywali kontakt. Dzisiejsze środki komunikacji takie jak Skype w zasadzie niwelują odległości i nie narażają użytkowników na koszty. Podczas jednej z rozmów z Krzysztofem przez Skype’a niespodziewanie dla niej – w nim prawdopodobnie jakiś czas dojrzewała ta myśl – oświadczył, że z nimi koniec. Początkowo poczuła, jakby cały świat na nią opadł. Z czasem jednak starała się go zrozumieć. Uważała się za osobę umiejącą wczuwać się w sytuację innych. Kierowała się empatią. Rozumiała, że nic nie zastąpi bezpośredniej bliskości. Zresztą wtedy też wyraźnie odczuwała jej brak. Wielokrotnie potrzebowała po prostu do kogoś się przytulić. Poczuć ciepło drugiego człowieka. Zresztą potem wytłumaczyła sobie, że skoro ich uczucie nie wytrzymało tej próby, to może i lepiej, że tak się skończyło. Przekroczyła już wiek Chrystusowy i chciała założyć rodzinę. Nie tylko z wewnętrznej potrzeby bycia z kimś, z kim można dzielić życie – wszystkie troski i sukcesy. Myślała też pragmatycznie – że to najwyższy czas zajść w ciążę i mieć dziecko. Tyle się mówi, że na wszystko przychodzi pora. Organizm kobiety też ma swój wewnętrzny zegar odmierzający czas pomiędzy ważnymi życiowym zadaniami. Nie chciałaby spóźnić się na pociąg z napisem macierzyństwo. Wprawdzie postawiła na robienie naukowej kariery. Po skończeniu studiów na Politechnice Warszawskiej szybko zrobiła doktorat na Wydziale Elektroniki i Technik Informacyjnych. Specjalizowała się w systemie zabezpieczeń teleinformatycznych, szyfrowaniu danych i ochronie informacji. Cóż mogła poradzić, że jej pasją od dziecka były komputery. Kilka lat później zrobiła habilitację i dzięki publikacjom w renomowanych zagranicznych czasopismach zaczęły zapraszać ją różne uczelnie. W kraju starszyzna patrzyła na nią z zazdrością. Nie było też zbyt wielu, od których mogłaby nauczyć się czegoś więcej. Wiedziała, że wyjazd na gościnne wykłady połączony z grantem badawczym finansowanym przez CIA może pomóc w jej rozwoju. Dziś była już w pełni samodzielnym pracownikiem naukowym. Najważniejsze, że wolnym od krajowego piekiełka kokieterii, wzajemnych układów i układzików. Z rozmyślań wyrwał ją głos pilota dziękującego za wspólną podróż i skorzystanie z usług PLL LOT.
Zabrała bagaż podręczny i wyszła do rękawa, przy którym zatrzymał się dreamliner. Niespiesznie udała się w kierunku wyjścia wskazywanego przez strzałki. Wiedziała, że będzie musiała jeszcze czekać przy taśmie podającej walizki. Tak też się stało. Po kilkunastu minutach od lądowania pojawiły się bagaże. Odnalazła swój i ruszyła na postój taksówek. Nie oczekiwała, że ktoś mógłby na nią czekać, i nie pomyliła się. Zresztą kilkakrotnie zmieniała termin rezerwacji biletu i świadomie nie rozpowszechniła tej informacji. Po wejściu do taksówki zamówiła kurs na Bielany. Tam, gdy rozpoczęła studia na Politechnice Warszawskiej, rodzice kupili jej mieszkanie. Sprawili jej tym wielką frajdę. Niestety, wielokrotnie jej to później wypomnieli. Przy różnych okazjach dodawali z wyrzutem, że nie jest im wdzięczna, że ich nie szanuje. To skutecznie ją nauczyło, żeby, jeśli to tylko możliwe, o nic ich nie prosić. Nie będzie wówczas podstaw do nieprzyjemnych wyrzutów. Kiedyś postanowiła, że z okazji jakiejś ich rocznicy – ślubu albo urodzin – odda im pieniądze. Może w ten sposób się od tego uwolni. Na samą myśl o tym pod powieką pojawiła się łza. Wbrew wszystkiemu kochała swoich rodziców, ale miała też w sobie sporo żalu i rysę na duszy.
Jej ojciec był typowym samcem alfa, który musi dominować, jest nieomylny, nie popełnia błędów, zna się na wszystkim. Ciągle musi być w kręgu zainteresowania i najlepiej, żeby wszyscy go podziwiali. Odgrywanie roli córki, obowiązanej wpatrywać się w swojego tatusia jak w obraz, nieraz wywoływało w niej mdłości. Jak czasami próbowała sobie wytłumaczyć, miał przerośnięte ego i stale musiał zdobywać kolejne szczyty. Matka całkowicie podporządkowała się ojcu. W zasadzie wydawało się, że są dumni ze swojej córki. Niestety, nie okazywali tego albo robili to zdecydowanie zbyt rzadko. A ona, gdy już mieszkała sama, nadal potrzebowała, by skupili na niej nieco uwagi. Chciała dzielić się swoimi sukcesami, ale i porażkami, bez konieczności wysłuchania moralizatorskiej epistoły. W istocie była kruchą i uczuciową kobietą, która jednak znała swoją wartość. Przy okazji nawet błahej rozmowy ojciec wchodził w rolę belfra i nauczał, a ona najlepiej, żeby cierpliwie słuchała i ze wszystkim się zgadzała. Wiedziała, że teraz też będzie wytykał jej błędy i pouczał, że to przez jej nadmierne ambicje straciła chłopaka. Zamiast spokojnie pracować w kraju – przecież miała taką dobrą dla kobiety pracę, w szkolnictwie wyższym – powinna skupić się na założeniu rodziny, uwiciu gniazdka domowego, przecież dlatego kupili jej mieszkanie. Jej ojciec nie popełniał błędów, przynajmniej w jego mniemaniu. Jeśli już, to tylko drobne. Jak kiedyś powiedział, gdyby jeszcze raz przeżywał swoje życie, nie zmieniłby w nim nic. Wszystko wydarzyło się zgodnie z jego planem i założeniami.
Za oknem taksówki pojawił się znany jej krajobraz – z ulicy Broniewskiego skręcali w prawo w Jarzębskiego. Na rogu Jarzębskiego i Żeromskiego kilka lat temu deweloper podjął decyzję, że wybuduje blok. Właśnie w nim znajdowało się jej mieszkanie.
– Może pan się zatrzymać tu, w uliczce prowadzącej na parking do urzędu gminy – zagadnęła do taksówkarza.
Zapłaciła i wysiadła. Uprzejmy taksówkarz wystawił z kufra jej bagaże. Chwyciła wysuwający się z walizki uchwyt, zarzuciła na ramię drugą torbę i ruszyła do przejścia dla pieszych. Po odstaniu czasu niezbędnego do zmiany światła z czerwonego na zielone przeszła na drugą stronę ulicy, następnie skierowała się w stronę chodnika prowadzącego do wejścia do bloku. Wstukała numer mieszkania, wcisnęła kluczyk i podała czterocyfrowe hasło – usłyszała brzęczenie, pchnęła drzwi i praktycznie była już u siebie. Jeszcze tylko podróż windą na czwarte piętro i znów stała przed drzwiami do swojego mieszkania. Przekręciła klucz w zamku, nacisnęła klamkę, zapaliła światło i przypomniało jej się stare porzekadło: wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu. Pomyślała, że pierwszą rzeczą, którą musi zrobić, jest wzięcie prysznica. Po kąpieli zarzuciła na siebie szlafrok i nastawiła wodę na herbatę. Z kubkiem gorącego napoju poszła do pokoju i usiadła w fotelu. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. W najmniejszym stały: łóżko, regał z książkami i biurko z pełnym osprzętem komputerowym. W łazience były: wanna z prysznicem, umywalka, pralka i szafka, w której Anna zgromadziła całą masę kosmetyków i sprzętów potrzebnych każdej kobiecie. Kuchnia z niezależnym oknem płynnie przechodziła w salon, w którym znajdowało się wyjście na prawie trzymetrowy balkon. Meble w pokoju znajomi określali jako gustowne, a w katalogach znajdowały się w grupie nowoczesnych.
Siedziała na ulubionym fotelu, który kupiła jakiś czas temu w IKEA. Obok stał stolik, na którym zazwyczaj stawiała kubek z kawą oraz kładła książkę lub przejrzane dokumenty. Spełniało to funkcję miejsca do pracy i odpoczynku. Ciszę przerwał dzwonek telefonu. Sięgnęła po urządzenie. Na wyświetlaczu widniał napis Adam Floriański. Pomyślała o nim ciepło. Adaś był jej kolegą z klasy w ogólniaku. Przesunęła zieloną słuchawkę na iPhonie.
– Słucham.
– Cześć, Adam Floriański – przedstawił się rozmówca. – Nie przeszkadzam? Mogę zająć ci chwilę?
– Witaj. Nie przeszkadzasz. Masz szczęście. Właśnie wróciłam po długim pobycie w Stanach. Jestem w kraju dosłownie od kilku godzin.
– To może jednak zadzwonię jutro? Pewnie jesteś zmęczona po podróży.
Zrobił krótką pauzę i nie zdążył już wypowiedzieć kolejnej myśli, bo Anna go uprzedziła:
– Adaś, bardzo cię przepraszam. Nie powiedziałam tego, żeby w podtekście nie kontynuować rozmowy. Bardzo się cieszę z twojego telefonu i porozmawiam z tobą z największą przyjemnością. – W jej ciało wlało się jakieś zagadkowe ciepło. Od początku rozmowy czuła, że jej organizm zareagował na ten telefon wyjątkowo życzliwie. – Nie miałam ostatnio okazji rozmawiać z żadnym Polakiem – dodała, szukając trochę na oślep argumentów mających za zadanie zatrzeć zakłopotanie Adama, które niechcący wywołała słowami o swoim powrocie.
– Potrzebuję twojej pomocy w pewnej sprawie. Chciałbym z tobą o tym porozmawiać. Wierzę, że możesz rozwikłać zagadkę, na którą się natknąłem – odrzekł ośmielony jej odpowiedzią, niemalże wykładając wszystkie karty z ręki.
– To brzmi interesująco. Jeśli sprawa może poczekać do jutra, zapraszam cię na przedpołudniową herbatę. Przywiozłam kilka smaków idealnych na taką okazję. Sprawisz mi wielką przyjemność, jeśli zechcesz którejś spróbować. Potrzebuję chwili, żeby odhibernować mieszkanie po mojej nieobecności. Spotkajmy się o jedenastej. Zapraszam do siebie – kontynuowała tonem, któremu trudno byłoby się oprzeć każdemu mężczyźnie. Domyślała się jednocześnie, że chodzi o kwestie informatyczne. Bo jaką inną sprawę, którą jest w stanie sam wyjaśnić, może mieć do niej Adam? W takim przypadku najlepszym miejscem spotkania jest jej dom – królestwo urządzeń i oprogramowania, którymi dysponowała.
– Świetnie. Czy możesz mi przypomnieć swój adres?
Podała adres, wymienili uprzejmości i rozłączyła się. Rozbudzona wyobraźnia podpowiadała jej, że spotkanie to może być punktem zwrotnym w jej życiu, nie tylko w kwestiach osobistych.
więcej..