- nowość
-
W empik go
Cień wielkiej doliny - ebook
Cień wielkiej doliny - ebook
Kacper jest człowiekiem sukcesu. Jedna – z pozoru błaha – decyzja uruchamia lawinę nieszczęść, które doszczętnie niszczą jego świat. Główny bohater, aby uporać się z demonami przeszłości, decyduje się porzucić dotychczasowe życie i wyrusza na wyprawę najtrudniejszymi polskimi szlakami. „Cień wielkiej doliny” to poruszająca opowieść o próbie odzyskania samego siebie i zapis heroicznych zmagań z samotnością, tęsknotą, wyrzutami sumienia i licznymi słabościami. To pozycja idealna dla wszystkich tych, którzy – podobnie jak główny bohater – zostali doświadczeni przez los, ale także tych marzących o lepszym życiu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397379619 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako ludzie nieustająco jesteśmy w drodze. Czasem wdrapujemy się pod górkę, by później z niej spaść, lecz najczęściej chodzimy po płaskim, czego zwykle nie doceniamy. Bywa jednak też tak, że niespodziewanie przed nami pojawia się gigantyczna i przerażająca góra.
Boimy się z nią zmierzyć, bo zdajemy sobie sprawę, że to starcie można wygrać bądź przegrać, ale nigdy zremisować. Wiemy też, jak wiele wysiłku i cierpienia będzie ta walka kosztować. Finalnie jednak ruszamy w górę, ponieważ szybko orientujemy się, że innej drogi już nie ma.
Podejście sprawia nam wiele trudności. Upadamy, kaleczymy się. Przeklinamy rzeczywistość i zastanawiamy się, dlaczego wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. Załamani zaczynamy wątpić w to, że damy radę. Idziemy jednak dalej, gdyż odwrotu już nie ma.
Wykończeni zakładamy kolejne obozy. W pewnym momencie chcemy się poddać. Jest nam już obojętne, co się stanie. Nagle jednak pojawia się ktoś lub coś, co sprawia, że obolali i ze łzami w oczach wstajemy. Zamiast zwątpienia pojawia się determinacja i jakaś nadzwyczajna chęć zwycięstwa.
Rozpoczynamy morderczy atak szczytowy. Walkę o wszystko, której wynik do ostatnich metrów pozostanie nieznany. Być może czeka nas klęska, być może nawet już się po niej nie podniesiemy. Jednak, jeśli nie spróbujemy to przegramy na pewno. Góra może nas pokonać, ale to od nas zależy czy nas złamie.
Każdy z nas ma w życiu takie swoje własne K2. Potężne wyzwanie, z którym musi się skonfrontować. Osobiste starcie, w którym toczy się nierówną walkę o najwyższą stawkę. I choć nie każdemu z nas pisana jest wygrana, to są takie wartości, o które nie tylko warto, ale trzeba walczyć do końca.ROZDZIAŁ 1
W DRODZE
10 maja
Gapiłem się beznamiętnie w okno, starając się zapanować nad chaosem, który zatruł moją głowę, gdy z letargu wyrwał mnie męski głos. „Centralna! Wysiadać! Dalej nie jadę!” – warkotał. Rozbudzony wstałem z fotela i nie bez trudu założyłem plecak ważący nieco ponad dwadzieścia kilogramów. Nieporadnie wygrzebałem się z autobusu, chwiejąc się pod naporem mojego towarzysza wędrówki.
Była ciepła i bezchmurna noc, gdy stanąłem naprzeciwko oświetlonego Pałacu Kultury i Nauki. Nigdy mnie nie zachwycał, nie rozumiałem też tych, którzy się przy nim fotografowali, ale tym razem, gdy patrzyłem na iglicę obskurnego podarku od Stalina, wydał mi się on szczególnie bliski. Gdybym stał bliżej pogładziłbym jego brudne mury i powiedział mu czule „do widzenia, trzymaj się!”. Czy tego chciałem, czy nie, „Pekin” stał się niemym świadkiem moich codziennych powrotów do domu. Był – jak mi się zdawało – powiernikiem wszystkich pięknych wspomnień. Tych samych, które w mojej głowie coraz bardziej blakły.
Zszedłem po schodach do wymarłego przejścia podziemnego prowadzącego wprost na dworzec kolejowy. Na peronie trzecim stał już pociąg do Wrocławia. Nie planowałem wrócić prędko, a w zasadzie… Chociaż kochałem to miasto, nie wiedziałem nawet, czy chcę jeszcze kiedykolwiek tu wrócić.
Moja droga zaczynała się właśnie teraz i właśnie w tym pociągu, a wieść miała przez całe Sudety i Beskidy, by po kilku tygodniach pieszej wędrówki doprowadzić mnie w Bieszczady. Do pokonania miałem około tysiąca kilometrów. Około, bo nawet nie dbałem o to, czy będzie ich mniej, czy – jak przypuszczałem – więcej.
Tak naprawdę jednak zacząłem tę podróż znacznie wcześniej. To, że mknąłem przez mrok do Wrocławia, było wynikiem wielomiesięcznego procesu, który zachodził w moim umyśle. Procesu, w którego czasie kotłowały się we mnie różne emocje – apatia, nadzieja, entuzjazm, frustracja, wyciszenie, po to, bym znów doświadczył stanów apatii, nadziei, entuzjazmu, frustracji i wyciszenia.
Pierwsze zdarzenie, które ostatecznie sprawiło, że znalazłem się w tym pociągu, miało miejsce niemal rok wcześniej. Bezwiednie leżałem w szpitalnym łóżku, licząc krople środków przeciwbólowych, spływających po kablu wprost do moich żył. Gdybym mógł, pewnie płakałbym z bezsilności. Jednak już nie miałem w sobie łez. Te są bowiem wyrazem jakichś targających nami emocji, a mnie było wszystko jedno. Gdyby lekarz powiedział mi, że jutro już nie otworzę oczu, przyjąłbym to z nieskrywaną ulgą.
To był czas pandemii. Leżałem sam na sali i bywały dni, gdy całymi godzinami nie widziałem żywego ducha. A jeśli już, to personel, który mnie odwiedzał rzeczywiście wyglądał jak duchy, przyodziane w białe kombinezony astronautów. Tak jakby mieli za chwilę wbić flagę w powierzchnię Księżyca i powiedzieć „to jest mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”.
Jednak któregoś dnia jeden z tych duchów usiadł koło mojego łóżka, wypalił zawadiacko „no cześć” i zaczął troskliwie gładzić moją dłoń. To była Marlena. Zapewne musiała stanąć na głowie, aby przebrnąć przez wszystkie COVID-owe zakazy i nakazy, po to, by mogło dojść do naszego surrealistycznego spotkania. „A może to już wyczekiwany koniec? Tylko w takich ostatecznych sytuacjach pozwalają rodzinom odwiedzać bliskich” – przeszło mi przez myśl.
„Tęskniłem za tobą” – powiedziałem cichutko. Marlena równie cicho się zaśmiała. „Nostalgia to błysk” – odparła. Patrzyła w moje nieobecne i zamglone oczy, które na chwilę odzyskały chociaż trochę blasku. A ja patrzyłem w jej wielkie niebieskie oczy, schowane teraz za zaparowaną przyłbicą. Był to pierwszy widok od dawna, który spowodował przyspieszone bicie serca.
Długi czas milczeliśmy, jakby skrępowani tym, że spotykamy się w tym miejscu i w takich okolicznościach, nie mogąc znaleźć właściwych słów, aby wyrazić swoje myśli. Marlena patrzyła na mnie przenikliwie, ale nie zadała tego najbardziej z oczywistych pytań – „dlaczego?”. Może się bała, a może po prostu znała na nie odpowiedź i żadne wyjaśnienia nie były jej potrzebne.
W pewnym momencie tego melodramatycznego spotkania Marlena złapała mnie mocno za dłoń swoją grubą rękawicą i błagalnym tonem wymusiła na mnie obietnicę, że się nie poddam i będę szukał swojego szczęścia. Obiecałem jej to. Właściwie obiecałbym jej wtedy cokolwiek, o co tylko by poprosiła, byleby tylko się nie martwiła. Choć było to niedorzeczne, czułem jednak, że ta obietnica jest czymś więcej niż tylko słowem. Postrzegałem ją jako coś, co związuje nas ze sobą, jako pewne zobowiązanie, ale też współzależność. Coś co sprawi, że w jakiejś cząstce będziemy razem.
Spotkanie z Marleną stworzyło podwaliny pod to, abym w ogóle mógł myśleć o wyrwaniu się z emocjonalnych kazamatów. Impuls do ruszenia w nieznane przyszedł jednak później. Była sobota, 16 stycznia. Wracałem właśnie z długiego, nudnego spaceru, podczas którego ponownie toczyłem nic niewnoszące rozmowy z samym sobą, gdy dostałem SMS-a od mojego przyjaciela Pawła. „Widzisz to?! Zrobili to! Historia na naszych oczach!” – pisał, a z jego słów wylewała się ekscytacja. Nie tylko nie widziałem, ale nawet nie wiedziałem, o co chodzi. Nie chcąc wyjść na ignoranta, włączyłem Internet, gdzie zostałem zalany nagłówkami, że Nepalczycy jako pierwsi w historii zdobyli K2 zimą.
Nigdy nie interesowałem się himalaizmem, jednak osiągnięcie dzielnych Nepalczyków zachwyciło mnie i wzruszyło. Stanowiło triumf humanizmu. Nie tylko człowieka, ale też wartości, jakie on wyznaje. Padła ostatnia niezdobyta twierdza, ostatnie wielkie wyzwanie tutaj na Ziemi. To było zwycięstwo marzeń, determinacji, heroizmu i niezłomności. Potwierdzenie tego, że wciąż możemy przekraczać granice, nadal potrafimy marzyć i wyłącznie niebo jest naszym limitem.
Myśląc o tym, patrzyłem, jak kaczki nieporadnie stąpają po cienkim lodzie częściowo zamarzniętego stawu w Łazienkach, a na mój czarny płaszcz spadają płatki delikatnego śniegu. Ogarnęła mnie wtedy potężna złość. Na samego siebie. „Co ja robię ze swoim życiem?” – zapytałem. „Co ja, kurwa, robię ze swoim życiem?” – powtórzyłem w myślach, znacznie bardziej stanowczo. Poczułem, że świat bez zawahania gna do przodu, a tymczasem ja zostaję coraz bardziej za nim, pogrążony w bagnie marazmu i swoich niekończących się emocjonalnych udrękach. „Czy naprawdę chcę, żeby tak wyglądało życie? Moje życie?” – pytałem siebie. „Czy naprawdę chcę gapić się na cholerne kaczki i tylko użalać się nad swoim losem?” – dopytywałem. Otóż nie chciałem.
Zdałem sobie sprawę, że dla świata jestem tylko jednym z wielu nic nieznaczących elementów i że światu jest zupełnie obojętne czy marnuję swoje życie, czy też nie. Tak naprawdę tylko dla mnie nie była to już sprawa obojętna. Stałem tak bezsilny i bezradny, ale zarazem gotowy do decydującego starcia. Niczym bokser, który upada na deski i mimo migotania przed oczami, wstaje by raz jeszcze, może po raz ostatni przyjąć kolejne ciosy.
W przypływie nieopisanej energii zadzwoniłem do Pawła i podniosłym tonem zakomunikowałem: „Koniec tego marazmu, koniec tego dołowania, koniec tej depresji. Jeszcze nie wiem jak, ale zrobię wszystko, aby wyjść z tego gówna. Skoro Nepalczycy mogli wejść na K2, ja też mogę dać radę”. Natychmiast zacząłem mocno żałować, że mu to powiedziałem. Od teraz nie był to jedynie mój osobisty zryw, a publiczna deklaracja, którą należało zrealizować.
Jedno jest pewne, gdybym nie wykonał wówczas tego telefonu albo gdyby Paweł nie odebrał, nie siedziałbym w pociągu do Wrocławia. Tylko dlaczego właśnie do Wrocławia?
Tamtej styczniowej soboty pomyślałem, że i ja ruszę w góry, choć byłem w nich raptem kilka razy i właściwie to za nimi nie przepadałem. Przypomniałem sobie wtedy o Głównym Szlaku Beskidzkim. Usłyszałem o nim kilkanaście lat wcześniej na studiach. Wówczas zastanawiałem się, co jest ekscytującego w długiej, morderczej wędrówce z ciężkim plecakiem. Nie pojmowałem, co wynika z takiego wycieńczającego marszu. Zrozumiałbym jeszcze zdobyć jakiś szczyt, ale ciągle iść i iść?
W dniu, kiedy Nepalczycy stanęli na K2, a ja zadeklarowałem walkę o siebie, ta wizja zaczęła jednak mnie coraz bardziej pociągać i jawić się jako nie tyle bezcelowy marsz, co marsz w poszukiwaniu siebie, podczas którego będę mógł rozprawić się z demonami niszczącymi moje życie.
W końcu bez większego namysłu, a w zasadzie bez żadnego namysłu, postanowiłem „robię to!”. Szybko zerknąłem na szlak. Liczył sobie około pięciuset kilometrów. Pomyślałem – zupełnie głupio, ale i niezwykle ambitnie – mało, za mało. Pomyślałem tak, mimo że nigdy wcześniej nie mierzyłem się z niczym podobnym. Wtedy odkryłem GSS – Główny Szlak Sudecki. Był nieco krótszy od GSB i prowadził niemal wzdłuż całej granicy polsko-czeskiej. Zdecydowałem, że od razu zmierzę się z jednym i drugim. „Muszę wyznaczyć sobie poprzeczkę wysoko” – uznałem. Nie było to mądre ani odpowiedzialne, ale czułem, że właściwe.
Gdy za oknem pociągu świt zaczął powoli wygrywać z mrokiem nie byłem już taki pewny swego. Wręcz przeciwnie. Ogarniał mnie niepokój połączony chwilami z paniką. Zachodziłem w głowę, co ja najlepszego wyprawiam? Wydawało mi się to wszystko totalną niedorzecznością i porwaniem się z motyką na słońce. Nawet nie wiem, co przerażało mnie bardziej – nieunikniony ból fizyczny czy jeszcze bardziej nieunikniony ból psychiczny wynikający z samotności.ROZDZIAŁ 2
GÓRY IZERSKIE
11 maja
Pociąg do Wrocławia doczłapał się z blisko godzinnym opóźnieniem. W rezultacie nie zdążyłem na poranny autobus do Świeradowa, gdzie zaczynał się Główny Szlak Sudecki. Kolejny był dopiero przed dziesiątą, a szanse na złapanie stopa znikome.
Tym samym już na starcie moje plany stanęły pod dużym znakiem zapytania. Właśnie tego dnia chciałem pokonać całe Góry Izerskie – od Świeradowa aż do Szklarskiej Poręby. Ponad dwadzieścia sześć kilometrów. Dystans ten miał mi zająć osiem godzin. Doliczając postoje, które planowałem robić, a także nieprzewidziane sytuacje, szacowałem optymistycznie, że wyrobię się w dziesięć godzin.
Snułem takie plany, chociaż ani nigdy nie przeszedłem aż tylu kilometrów w górach, ani tym bardziej nie zrobiłem tego z obrzydliwie ciężkim dobytkiem na plecach. Naiwnie wierzyłem, że dam radę. Nie dopuszczałem do siebie innych scenariuszy, choć doskonale wiedziałem, że ich realizacja jest bardziej niż prawdopodobna.
Jednak teraz, gdy na start szlaku miałem dotrzeć w samo południe, nawet ta wielka wiara we własne możliwości została mocno nadszarpnięta. Zacząłem rozważać opcję powrotu do Warszawy. Byłby to przecież bardzo wygodny pretekst. Mógłbym nawet wmówić wszystkim, że zamierzam wrócić tu jeszcze raz. Wszystkim, ale nie sobie. Wiedziałem, że jeśli wyjadę z Wrocławia, to już nigdy nie ruszę w te pieprzone góry.
Zostałem. Pełen wątpliwości, lęków i znaków zapytania. Postanowiłem spróbować, skoro przyjechałem aż tutaj.
W Świeradowie zamiast majestatycznych, zielonych krajobrazów powitał mnie intensywny deszcz i mgła spowijająca góry. „A miało nie padać!” – pomyślałem oburzony. Byłem jednak przygotowany na taką ewentualność. Na tyle ile mogłem, opatuliłem plecak peleryną, po czym nałożyłem na siebie płaszcz przeciwdeszczowy w formie poncho. Kupiłem go w sklepie wojskowym, bo Paweł przekonywał mnie, że taka peleryna najlepiej sprosta trudom podróży. Deszcz był mi już niestraszny. A przynajmniej tak sądziłem…
Główny Szlak Sudecki zaczyna się przy nieczynnym dworcu kolejowym, który obecnie pełni rolę centrum kultury. O początku szlaku informuje czerwona kropka znajdująca się na drzewie. Gdy do niej dotarłem, moim oczom ukazał się widok dwóch ubłoconych i przemokniętych piechurów, którzy robili sobie z nią zdjęcie.
– Cześć! – krzyknęli.
– Cześć!
– Na GSS?
– Tak.
– My właśnie skończyliśmy – odparli z dumą.
– Gratuluję – odpowiedziałem z pewną nutą zazdrości. – Było ciężko?
– Momentami tak, ale najgorsza była końcówka. Ulewa, błoto, masakra – mówili przekonująco.
W mojej głowie zaczęła się palić lampka ostrzegawcza. Szedłem bowiem w stronę tej – jak to ujęli – masakry. Ponadto górołazi sprawiali wrażenie zaprawionych w bojach i na pewno nie należeli do grona wariatów, którzy postanowili z dnia na dzień porzucić miejskie życie i bez żadnego przygotowania ruszyć na ekstremalną wyprawę. Nie mogłem jednak dać po sobie poznać, że jestem jakoś specjalnie tym zaniepokojony. Pożegnaliśmy się więc, życząc sobie wszystkiego dobrego.
„Kolego! Zapomniałeś o kropce” – krzyknęli za mną. Zmieszałem się. „Musisz dotknąć czerwonej kropki! To na szczęście” – uzupełnili. Nie wiem, czy się ze mnie nabijali, czy mówili całkowicie serio, ale cofnąłem się do drzewa, dotknąłem czerwonej kropki, prosząc ją o łaskawość i ruszyłem przed siebie. Byłem już na GSS!
Po opuszczeniu Świeradowa zacząłem kierować się na pierwszy ze szczytów – Stóg Izerski. Początkowo nie było trudno, a szlak wiódł pod górę asfaltem. W końcu jednak odbił w las, asfalt został zastąpiony przez kamienie, a łagodność stromizną.
Padało coraz mocniej, a co za tym idzie kamienie, po których starałem się asekuracyjnie stąpać, były coraz bardziej śliskie. Kilkukrotnie się na nich boleśnie poślizgnąłem. Raz na tyle niefortunnie, że ociężały plecak zjechał parę metrów w dół, ciągnąc mnie za sobą. Poobijany zatrzymałem się dopiero w kałuży błota. Zajęło mi dobrych kilka, a kto wie, czy nawet nie kilkanaście minut, nim zdołałem wygrzebać się z bajora i stanąć na równe nogi. Przeklinając wszystko, co tylko się dało, ruszyłem dalej, jeszcze ostrożniej stawiając kroki.
Po blisko czterech, a nie jak zakładałem, najwyżej dwóch godzinach doszedłem wreszcie do schroniska na Stogu Izerskim. Podobno w pogodne dni są stamtąd pięknie widoki, ale teraz zasłaniała je mleczna mgła. Zziębnięty wszedłem do środka i zrzuciłem z siebie plecak, zapewniając moim plecom ulgę.
Byłem padnięty, a to przecież dopiero początek początku. Jedyna myśl, która mnie pocieszała to ta, że kolejne odcinki w Górach Izerskich miały być łatwiejsze. Upewniła mnie w tym pani obsługująca bufet. Przestrzegła jedynie, żeby trzymać się szlaku, ponieważ Izery bywają zwodnicze, a dookoła wiele mokradeł. Tym akurat niespecjalnie się przejąłem, gdyż zbaczanie ze szlaku to ostatnie, co planowałem zrobić.
„Będzie łatwiej, będzie łatwiej” – powtarzałem, gdy ruszyłem dalej do Łącznika, a następnie ścieżką zwaną urokliwie Drogą Telefoniczną. Faktycznie było już całkiem płasko. Stawiając kolejne kroki po błotnistej nawierzchni, wyobrażałem sobie, jak ładnie musi być tu, gdy nie ma mgły, a niebo jest przejrzyste. Gdy dotarłem do Polany Izerskiej, zauważyłem pojedyncze zabudowania wyłaniające się z mleka. Była to osada Drwale. W zamierzchłych czasach zamieszkiwali ją pionierzy, którzy pracowali przy wyrębie lasu. Teraz ta osada wydarta przed laty naturze powoli do niej wracała. Był las, nie było nas, będzie las, nie będzie nas.
Tymczasem pogoda się pogarszała. Lało bez przerwy i jedyne co ulegało zmianie to intensywność: gigantyczna ulewa zmieniała się w dużą ulewę, aby za chwilę znowu stać się gigantyczną. Peleryna na szczęście zdawała egzamin, ale skarpetki w zabłoconych butach stawały się coraz wilgotniejsze. Były to zwykłe skarpetki, ponieważ w swej głupocie wydawało mi się, że nie potrzebuję żadnych profesjonalnych. W dodatku temperatura coraz bardziej spadała, a z ust zaczęła wydobywać się para. Z kolei mgła zgęstniała do tego stopnia, że widziałem już tylko na odległość kilku metrów.
Zmęczony od ciężaru plecaka i przeszywającej ciało wilgoci, głodny i zdezorientowany przez mgłę szedłem coraz wolniej. Ponadto na rozejściu się szlaków zamiast czerwonym poszedłem żółtym, o czym zdałem sobie sprawę po pół godziny marszu.
W rezultacie dopiero późnym popołudniem zameldowałem się pod Wysoką Kopą. Słońce, którego od dawna i tak już nie widziałem, miało zajść już wkrótce, pogrążając Góry Izerskie w okrutnym mroku. I nie były to tylko poetyckie słowa, zważywszy na fakt, że to jedno z najciemniejszych miejsc w Polsce. Lało jeszcze bardziej, zamieniając szlak w błotnisty potok pełen kamyków i żwiru. Mgła natomiast zdawała się przenikać już absolutnie wszystko.
Szklarska Poręba była o kilka godzin stąd i nie miałem żadnych szans dotrzeć do niej przed zmrokiem. Nocna wędrówka, mimo czołówki, też odpadła ze względu na gęstą mgłę. „I na co mi to wszystko było?” – powtarzałem non-stop, zdając sobie sprawę z beznadziejności mojego położenia, za każdym razem czyniąc to powtórzenie coraz bardziej żałosnym.
Pod Wysoką Kopą znajduje się wiata. Jest tam miejsce, gdzie można usiąść i zjeść, ale też przestrzeń, gdzie można rozłożyć śpiwór i pójść spać. Słowacy – jak się później dowiedziałem – nazwali to „utulnią”, ale u nas to była po prostu wiata. Jej obecność stanowiła jedyny pozytyw tego tragizmu. Czułem się przy niej bezpieczniejszy. Postanowiłem więc, że zostanę tu na noc. Nie była to z mojej strony żadna odwaga, ani też akt brawury, a jedyne co przyszło mi w tej sytuacji do głowy.
Rozłożyłem karimatę i sięgnąłem do plecaka. Na szczęście nie przemókł, aczkolwiek cała jego zawartość była wilgotna. Wygrzebałem z niego śpiwór, który miał być moim łóżkiem przez kolejne tygodnie. Temperatura spadła poniżej 10. stopni, więc zdecydowałem się nie przebierać i pozostać w tym, czym byłem. Zmieniłem tylko skarpetki, a pod kurtkę założyłem jeszcze jedną bluzę. „Przydałoby się rozpalić ognisko” – pomyślałem, patrząc tęsknie na palenisko. Nie miałem jednak szans na znalezienie suchego chrustu. A nawet jeśli, to mgła była tak gęsta, że wydawało się, że wiata dryfuje pośród chmur.
Nawet dość sprawnie rozłożyłem natomiast mini kuchenkę turystyczną na gazowe kartusze. To była jedna z niewielu rzeczy, którą testowałem przed wyjazdem. Czułem się jak jakiś Bear Grylls, gdy płomień buchnął, a ja mogłem zaparzyć herbatę, a potem przyrządzić zupę w proszku. Zupka – co nie może dziwić – smakowała okropnie, ale w takich warunkach zjadłbym ją, nawet jeśli całą jej zawartość musiałbym wsypać sobie wprost do gardła.
W końcu Góry Izerskie zostały całkowicie spowite mrokiem, a mnie ogarnął wewnętrzny niepokój. Mało tego, że pierwszy raz byłem sam w górach, o których niewiele wiedziałem, to w dodatku jeszcze musiałem w nich nocować. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czego mogę się spodziewać. Zgodnie z internetowymi radami zamontowałem głośny dzwonek do plecaka, który następnie wsunąłem pod głowę. Wszystko na wypadek próby kradzieży, choć trudno było mi sobie wyobrazić złodzieja, grasującego po takim wygwizdowie i to w dodatku w taką pogodę.
Zamiast wygodnego łóżka w przytulnym pensjonacie, przyszło mi spać w śpiworze na drewnianych dechach i wszechobecną wilgocią. Jednak najgorsza była samotność. Równie dokuczliwa, jak mgła i tak samo przeszywająca. Przenikała mój umysł i serce bez żadnej litości. A ja czułem się okropnie samotny. Próbowałem zasnąć, ale w tej okrutnej ciszy nie mogłem uwolnić się od pytań, a zwłaszcza tego najważniejszego: czy los naprawdę musiał mnie zaprowadzić w to miejsce, czy naprawdę to wszystko musiało się wydarzyć? Nieustannie myślałem o Marlenie i zastanawiałem się, czy ona też myśli o mnie. Chciałem w to wierzyć, ponieważ dawało mi to ukojenie. Dopóki bowiem ktoś o nas myśli, dopóty jesteśmy dla tej osoby ważnymi. A ja bardzo chciałem być dla niej wciąż ważnym.
12 maja
„Kurwa, co jest?” – brzmiała moja pierwsza myśl, gdy obudziłem się po szóstej, czując się tak, jakbym pił przez cały poprzedni dzień, a może i dłużej. Byłem totalnie połamany. Bolało mnie absolutnie wszystko, a najbardziej plecy. Raz – z powodu plecaka, dwa – drewnianego „materaca”. Do tego wszystkiego miałem mokre włosy, co w chłodny poranek było mało komfortowym uczuciem. Mimo wewnętrznej niechęci wygrzebałem się z ciepłego śpiwora, założyłem po omacku wilgotne buty i wyszedłem z wiaty, aby się wysikać. Choć już nie lało, a jedynie mżyło, grunt tak bardzo nasiąknął, że przypominał gąbkę.
„Ja pierdolę! Kurwa mać!” – krzyknąłem, a potem jeszcze wielokrotnie powtórzyłem. Wracając, stanąłem na kamieniu, a ten wraz z moją lewą nogą niczym winda zapadł się w dół. Znalazłem się na jakimś cholernym torfowisku. Po wykonaniu kilku mocniejszych ruchów zdołałem wyrwać nogę z grząskiej ziemi. Niestety… bez buta, którego wcześniej należycie nie zasznurowałem. Próbowałem go wyciągnąć ręką, ale nie mogłem go wyczuć. Nie udało mi się to, nawet gdy rozpaczliwie przekopywałem teren saperką. Lewy but przepadł na zawsze, pochłonięty przez Góry Izerskie.
Byłem zupełnie sam na szczycie, z dala od cywilizacji, a teraz w dodatku jeszcze bez buta. Poczułem bezsilność. Rozrywała mnie od wewnątrz. Głowa stała się tak ciężka od nadmiaru myśli, że bałem się, że zaraz eksploduje. W okamgnieniu przypomniałem sobie te okrutne dni, gdy traciłem wręcz nad nią kontrolę. Krzyknąłem zawodząco „dlaczego ja?!”, po czym wybuchłem płaczem. Po raz pierwszy od dawna płakałem. Nie dlatego że przez swoją głupotę straciłem tego cholernego buta. Tylko dlatego, że świat, który ledwo udało mi się jakoś opanować, znów trząsł się w posadach.
Ta wyprawa miała być dla mnie ostatnią szansą na odnalezienie siebie, na wyjście na prostą. Miała być szansą na przezwyciężenie własnych mroków. Tymczasem zamiast tego siedziałem na ławce opanowywany przez strach i beznadziejność. Znów nie dałem rady. Miało być inaczej, a wyszło jak zawsze ostatnimi czasy. Nie miałem już siły na dalszą walkę. Żałowałem obietnicy, którą złożyłem Marlenie. Żałowałem słów, które pełen wiary wręcz wykrzyczałem do Pawła. Ogarniała mnie pustka. Gdybym mógł, położyłbym się na deskach i już nigdy się nie obudził. Nigdy!
Zaakceptowałem swoją porażkę. Uznałem, że dotrę do Szklarskiej Poręby i tam pożegnam się ze szlakiem. Co dalej? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że muszę zejść z tych przeklętych gór. Zamiast zgubionego buta trekkingowego włożyłem klapka. Nie mogłem przecież schodzić w samej skarpetce. Wyglądałem kuriozalnie, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Chciałem po prostu zejść i zakończyć tę irracjonalną wędrówkę. W końcu, przewracając się, włożyłem plecak i poszedłem przed siebie. Nie baczyłem już nawet na szlak.
Po drodze minąłem kopalnię kwarcu „Stanisław” wraz z jej odkrywką. Ten postindustrialny widok robił ogromne wrażenie. A mnie przez myśl przemknęło, że może gdybym nie zdecydował się na nocleg pod wiatą, to w gęstej mgle mógłbym raz na zawsze przepaść w czeluściach wykopalisk. „Tak byłoby prościej” – pomyślałem. Patrzyłem też na okolice – z jednej strony ogołoconą z drzew wskutek katastrofy ekologicznej z lat osiemdziesiątych, a z drugiej pokrytą bujnym lasem. Poczułem wtedy bliskość z tymi górami. Dawniej pełnymi życia, energii i piękna. Dziś tego pozbawionymi. I choć czas robił swoje, to rany zabliźniały się powoli, tworząc liczne blizny.
W drodze do Szklarskiej Poręby działałem jak robot zaprogramowany do stawiania kolejnych i kolejnych kroków. Byłem wypluty z jakichkolwiek emocji, tak jakbym włączył w głowie stan zawieszenia. Liczył się tylko kolejny krok. Nic więcej. Szedłem między drzewami po ścieżkach, które w deszczowy dzień stawały się potokami błota. Odczuwała to zwłaszcza moja lewa stopa. Założona na nią skarpetka była cała mokra i całkowicie oblepiona błotem. Była też obolała od ostrych kamieni, mocno wyczuwalnych przez klapka. Barki też bolały coraz mocniej. Momentami musiałem nawet zsuwać ramiączko plecaka z lewego ramienia, aby chociaż na chwilę poczuć ulgę.
Dotarłem wreszcie do schroniska Wysoki Kamień. Oznaczało to, że przede mną już tylko kilka kilometrów do centrum miasta. A to wszystko z górki. Choć wydawało się to prostym zadaniem, to przy tak śliskich kamieniach i wystających korzeniach, a także – bynajmniej nie sportowym – klapku, wcale takie nie było. Przekonałem się o tym kilkukrotnie, wpadając w poślizg i lądując na tyłku.
Był środek tygodnia, pomiędzy sezonami turystycznymi, stąd też Szklarska Poręba zdawała się dość wymarła, co ani trochę mi nie przeszkadzało. Jednak, gdy tylko kogokolwiek mijałem, czułem na sobie prześmiewcze, a w najlepszym wypadku litościwe spojrzenie. Krocząc niezdarnie w bucie trekkingowym i klapku, z wielbłądzim garbem w postaci plecaka, umorusany błotem, wyglądałem jak przybysz z innej planety. Całkowicie kontrastowałem z tym, co zastałem na miejscu.
„Spodziewaliśmy się pana wczoraj” – powiedział właściciel pensjonatu, gdy do niego nareszcie doszedłem. Lakonicznie odpowiedziałem, że miałem nieprzewidziane problemy. „Właśnie widzę” – odparł, pokpiwając. „Na jak długo pan zostanie?” – zapytał. „Tylko na noc. Jutro rano wracam do Warszawy” – odrzekłem. Byłem zdecydowany i pogodzony z tym, że tak właśnie będzie.
Wszedłem do pokoju i dynamicznie zrzuciłem plecak. Następnie błyskawicznie zdjąłem to, co miałem na sobie. Chciałem jak najszybciej pozbyć się tych wszystkich zabłoconych, przepoconych, wilgotnych rzeczy. Nagi padłem na łóżko i choć tego nie planowałem, to niemal natychmiast zasnąłem.
Obudziłem się po kilku godzinach w tej samej pozycji. Brudny i śmierdzący. Było już późne popołudnie. Wziąłem wymarzony, gorący prysznic, który pozbawiał moje ciało całego brudu, żałując jedynie, że tak samo nie da się zmyć z siebie natłoku myśli.
Skoro nazajutrz miałem wrócić do Warszawy, to chciałem, chociaż zjeść coś porządnego, a już na pewno lepszego niż chińska zupa z proszku czy bułka z pasztetem. Wyjąłem z plecaka drugiego klapka i ruszyłem na miasto.
Siedząc w ogródku przy głównej ulicy, obserwowałem leniwie spacerujących turystów. Czasem byli to pojedynczy przechodnie, czasem pary, a czasem rodziny z dziećmi. Mówili głośno i szeptali, śmiali się i krzyczeli na siebie, uśmiechali się szeroko i robili gniewne miny. To był normalny i zwyczajny świat. Jeszcze kilka lat temu byłbym jedną z tych osób.
Jednak dziś była to pocztówka z życia, które wciąż pamiętałem, ale którego już nie czułem. Świat, do którego już nie przynależałem. Odruchowo zerknąłem na kilka zdjęć, których nie potrafiłem usunąć z telefonu. Widziałem na nich szczęśliwego chłopaka. Wiedziałem, że to ja. Pamiętałem tamte chwile, tamte emocje. A jednak czułem, że to już nie należy do mnie. To było życie, do którego nie dało się już wrócić.
Uświadomiłem sobie wówczas, że nie tylko nie przynależę do świata widzianego z ogródka knajpy, ale również nie potrafię się już w nim odnaleźć. Choć kiedyś doskonale czułem się wśród ludzi, teraz zwykle mnie męczyli i przytłaczali. Irytowało mnie ich szczęście, dobry nastrój, a zwłaszcza to, że nie rozumieją mojego bólu.
Zdałem sobie sprawę, że powrót do Warszawy sprawi, iż przyjdzie mi się ponownie zderzyć z tym obcym mi światem. Że na każdym kroku będę widział normalne życie i szczęśliwych ludzi. Nie mogłem wrócić. Nie teraz. Samotność jest okrutna, ale samotność wśród tłumu wcale nie boli mniej.
Postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę i wrócić na szlak. Nie chciałem tego robić, ale na powrót do Warszawy i ponowne mierzenie się ze światem, przed którym uciekłem, było zdecydowanie za wcześnie.
13 maja
Zamiast odjechać pociągiem do Warszawy, zostałem kolejny dzień w Szklarskiej Porębie. Wolny czas wykorzystałem przede wszystkim na zakup nowych butów trekkingowych. Nie mogłem przecież iść dalej w klapku. Ostatecznie dobrze, że cały ten obuwniczy dramat wydarzył się na początku mojej wyprawy, gdy mogłem jeszcze bez większego problemu kupić buty w miejscowym sklepie. Gdyby stało się to na kolejnych odcinkach GSS, najpewniej musiałbym je zamówić przez Internet i czekać, aż dotrą do miejsca mojego koczowania. Ile dni bym wówczas stracił? Czy nie wykorzystałbym tego jako pretekstu do rezygnacji?
Byłem przygotowany, że na szlaku będę musiał robić pranie, więc spakowałem do plecaka woreczek z proszkiem. Nie sądziłem jednak, że będę musiał to robić tak szybko. Wszystkie brudne i zabłocone ubrania wrzuciłem do umywalki i wyprałem w rękach. Wszystkie poza skarpetkami, w których schodziłem z Gór Izerskich. Te nie nadawały się już do niczego. Wstydziłem się nawet wyrzucić je do kosza w pokoju, dlatego ukradkiem wywaliłem je do śmietnika na zewnątrz.
Choć przed wyjazdem kiepsko znosiłem dni, w których miałem więcej wolnego czasu, ten stanowił wyjątek. Dzięki niemu mogłem się zregenerować i ponownie wyciszyć. Trudno powiedzieć, co w zaistniałej sytuacji stanowiło większe wyzwanie. Czasem łatwiej jest uzdrowić ciało niż duszę, zwłaszcza tak niespokojną, jak moja. Bardzo trudno jest odrzucić złe myśli i być dla siebie bardziej wyrozumiałym.MOMENT 1
Początek września 2007 roku. Środa. Kacper jeszcze rano pisał poprawkę na studiach, a gdy tylko skończył, wsiadł do samochodu i ruszył nad Bałtyk. W Chałupach, wiosce, która dzięki Wodeckiemu obrosła legendą, jego najlepsi kumple Paweł i Robert wynajęli domek letniskowy w podrzędnym ośrodku. Chłopaki byli tam już od kilku dni i codziennie wkurzali Kacpra wiadomościami, o tym, że balanga nie ma końca.
Ekscytacja zamieniła się we frustrację, gdy samochód chłopaka popsuł się gdzieś na pomorskiej prowincji. Po lewej miał łąkę, po prawej miał łąkę, a przed sobą drogę pomiędzy łąkami. Dzwonienie po pomoc było zupełnie daremne. Nie wiadomo czy dziś byłby tam zasięg, a co dopiero wtedy. Kacper grzebał pod maską, próbując ustalić przyczynę awarii, gdy nagle usłyszał nadjeżdżający samochód.
Stanął przy wozie i zaczął machać. Po chwili z piskiem opon wyhamował biały kabriolet. „No cześć!” – powiedziała dziewczyna, przeciągając „e”. A następnie z gracją wyszła z samochodu i siadając na masce, zapytała Kacpra, czy ma ognia. Nie o to, czy potrzebuje pomocy, a o to, czy ma ognia. „Bezczelna” – pomyślał od razu. Wyglądała jednak tak obłędnie, że nie umiał oderwać od niej wzroku. Miała długie blond włosy przykryte czarnym kapeluszem i nogi wprost do nieba. Do tego nosiła męską, czarną koszulę, zapiętą jedynie na trzy, może cztery guziki. Dym z papierosa roztaczał wokół niej aurę tajemniczości i niedostępności.
– Słuchaj, nie podrzuciłabyś mnie do jakiejś wioski? Popsuł mi się samochód, a tu nie ma nawet zasięgu, żeby zadzwonić.
– A jaką mam pewność, że mnie nie zgwałcisz? – zapytała śmiertelnie poważnie. – Już ja znam takich jak wy. Bałamucicie niewinne dziewczyny, a potem wykorzystujecie w miejscach takich jak to. Nie ma świadków, nie ma jak wezwać pomocy. Idealnie, co? – kontynuowała.
– Gdybym chciał cię zgwałcić, zrobiłbym to już teraz. Nie musiałbym w tym celu wsiadać do samochodu.
– Może i tak, ale seks w samochodzie jest znacznie bardziej podniecający, nie uważasz? – odparła, wypuszczając dym.
– Może i bardziej podniecający, ale znacznie wygodniej jest na masce – powiedział z przedwczesną satysfakcją, że pozbawił ją riposty.
– A to już zależy od pozycji – dodała bez ogródek.
– Każdego obcego tak prowokujesz?
– Każdego, kogo chcę zbałamucić!
– Chcesz mnie zbałamucić?
– Przekonaj się – odpowiedziała zawadiacko, po czym otworzyła drzwi swojego samochodu. – Wsiadasz?
Wsiadł. Ich podróż trwała niespełna dwadzieścia minut, a Kacper czuł, że właśnie zmienia się jego życie. Pierwszy raz wariował na czyimś punkcie. Wiedział, że to głupie, ale nie potrafił się oprzeć temu wariactwu. Wystarczyłaby tylko iskra, a samochód wybuchnąłby od nadmiaru emocji. Patrzył, jak wiatr rozwiewa jej długie, blond włosy i tylko marzył, aby móc się w nich zanurzyć.
W końcu dojechali do jakiejś wioski z zasięgiem.
– Chcesz mnie całować? – zapytała bezceremonialnie.
– To pytanie, czy propozycja?
– Pytanie.
– Złóż mi propozycję, to się ustosunkuję – odrzekł krnąbrnie.
– Nie podpuścisz mnie tak… Albo dobra! To propozycja.
– To chcę.
– Więc nie zepsuj tego. Jestem do końca tygodnia w Kuźnicy – powiedziała, po czym przekręciła kluczyk w stacyjce.
– Czekaj! Jak cię tam znajdę? Nawet nie wiem, jak masz na imię.
– Jestem twoim lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok – rzuciła i odjechała.
Kacper patrzył, jak odjeżdża w tumanach kurzu. Już wiedział, że zrobi wszystko, żeby ją odnaleźć. To była dziewczyna warta wszystkiego. Denerwowała go jej arogancja i pewność siebie, ale zarazem właśnie to najbardziej go pociągało. Była dziewczyną całkowicie inną od pozostałych. Silną, niezależną, a do tego zmysłową i uwodzicielską. Była jak nieznany ląd – niebezpieczna, drapieżna, ale kusząca i przyciągająca swym pięknem.
Szukał jej przez cały kolejny dzień. Choć Kuźnica to mała wioska, a w dodatku o tej porze roku już mocno wyludniona, po dziewczynie nie było śladu. „Ależ się wygłupiłem!” – zirytował się, idąc wzdłuż jedynej ulicy. Zrozumiał, że tak naprawdę jej tu nie ma i padł ofiarą niewybrednego żartu. Jakaż błogość ogarnęła go, gdy już wkrótce okazało się, jak bardzo się pomylił.
Poszedł na plażę i wówczas ją zobaczył. Szła dumnym krokiem w stronę zachodzącego słońca. Miała na sobie asymetryczną, czarną sukienkę. Z przodu odsłaniała ona jej boskie nogi, z kolei z tyłu frunął długi tren. Jej stopy brodziły w morzu i grzęzły w mokrym piasku, a wiatr rozwiewał włosy na wszystkie strony. Oszołomiony Kacper szedł w jej stronę. Wreszcie ich spojrzenia się spotkały. Patrzyli sobie głęboko w oczy. Byli o krok od szaleństwa. Żadna siła nie mogła powstrzymać tego, co musiało się wydarzyć.
– A więc ten wieczór spędzimy już razem – powiedziała po pierwszym pocałunku.
– Pójdziemy do ciebie?
– Nie… Zostańmy tu… W domach z betonu nie ma wolnej miłości – odpowiedziała, ściskając go za rękę.
Wrześniowe morze uderzało o brzeg, wyrzucając na plaże muszle i glony. Wiatr kołysał drzewa i delikatnie łechtał ich rozpalone ciała. Nad nimi były miliony gwiazd, które tej nocy wydawały się na wyciągnięcie ręki. A w tym wszystkim byli oni, ulegający bez reszty dzikim żądzom. Całą noc bezpruderyjnie kochali się na plaży i modlili, aby słońce tego dnia nie wzeszło.
Świt musiał dopaść jednak nawet tak najwspanialszych kochanków, jak oni. Leżeli nadzy, mocno wtulając się w siebie. Milczeli, próbując uczynić tę chwilę nieśmiertelną.
– Chciałabym, żebyś się we mnie zakochał – wyszeptała.
– Chyba już za późno – odparł.
To była jedna z tych nocy, która może istnieć tylko, gdy jesteśmy młodzi. Oni tacy byli. Mieli raptem 21 lat i całe życie przed sobą. Jednak wtedy na plaży zdawało im się, że mogą już umierać, bo spotkało ich to co najpiękniejsze i nic lepszego już nie może.ROZDZIAŁ 3
KARKONOSZE
14 maja
Wyszedłem z pensjonatu, jeszcze zanim wzeszło słońce. Po załamaniu, które przeszedłem w Górach Izerskich, chciałem sobie udowodnić, że dam radę. Postanowiłem przestać odbiegać myślami w odległe galaktyki i skoncentrować się na tym, co tu i teraz. Podszedłem do Karkonoszy zadaniowo, licząc, że będą dla mnie łaskawsze i bardziej wyrozumiałe.
Minąłem Krucze Skały i zameldowałem się przy Wodospadzie Kamieńczyka. Zwykle w tym miejscu są tłumy turystów, jednak bardzo wczesna pora i dżdżysta aura sprawiły, że teraz było inaczej. Zupełnie sam wsłuchiwałem się w odgłosy nieujarzmionej wody i chłonąłem jej intensywny zapach.
Pierwsze kilometry szlaku szły mi całkiem nieźle, ale jak się szybko okazało, były to tylko miłe złego początki. Wkraczając do Karkonoskiego Parku Narodowego, rozpocząłem podejście pod Halę Szrenicką. Miało ono długość dwóch i pół kilometra. Niby nie dużo, ale gdy trzeba iść ostro pod górę w dodatku z ponad dwudziestokilogramowym tobołem, czyni to ekstremalnym nawet tak krótki odcinek. Sporo ułatwił natomiast wybrukowany szlak. Dzięki temu nie musiałem aż tak bardzo uważać pod nogi. To rozwiązanie, choć pomocne, wydało mi się jednak nazbyt dużą ingerencją człowieka w naturę, jakąś formą jej rozdziewiczania.
Natychmiast po dotarciu do schroniska na Hali Szrenickiej zrzuciłem plecak i padłem zziajany na ławkę. Byłem wykończony i cały mokry od potu. To, co dla zaprawionych w bojach górołazów byłoby pewnie formą spacerku, dla mnie stanowiło katorgę. Czułem jednak satysfakcję, że dałem radę i w dodatku ani razu się nie wywaliłem. Co więcej, zrobiłem to w przyzwoitym czasie. Zjadłem szybkie śniadanie i ruszyłem dalej. Przed sobą miałem jeszcze wiele godzin marszu. Najgorsze – przynajmniej według mapy – miałem jednak już za sobą.
Kolejny postój zrobiłem na Śnieżnych Kotłach. Nawet najlepiej zrobione zdjęcie, nie było w stanie oddać ich piękna. „Wow! Czy to naprawdę Polska?” – pomyślałem. A potem zażenowałem się na samą myśl, że przez lata przejeździłem całą Europę, a nigdy nie pojawiłem się w tak niezwykłym miejscu, jak to. Nieustannie gonimy za czymś wyjątkowym, nie dostrzegając, że często mamy to pod nosem. W zamglonym anturażu stacja przekaźnikowa wyglądała niczym żywcem wyjęta ze skandynawskiego kryminału.
Patrzyłem w majestatyczną przepaść, gdy nagle ogarnęła mnie pustka. Choć widok mnie zachwycił, to jednak najbardziej żałowałem, że w pobliżu nie było nikogo, z kim nie tylko mógłbym podzielić się tym doznaniem, ale wspólnie je przeżyć. Samemu możemy zobaczyć wiele niezwykłych rzeczy, ale dopiero obecność drugiej osoby sprawia, że możemy odczuć to w pełni. Czasem nie trzeba nawet nic mówić, wystarczy wspólnie doświadczać tego samego. Kiedyś zawsze w takich sytuacjach dzwoniłem do Marleny i wręcz krzyczałem z zachwytu, prowadząc długi i chaotyczny monolog. Jednak to było kiedyś… Teraz byłem sam pośród mgieł i chmur, smagany lodowatym wiatrem.
W końcu pogoda się załamała. Zaczęło padać, więc ruszyłem do Czarnej Przełęczy, do której droga prezentowała się jak ścieżka do Tolkienowskiego Mordoru, i dalej do Petrovej Boudy, Odrodzenia, Słonecznika i Kocioła Wielkiego Stawu. Lało tak intensywnie, że woda wypływa absolutnie zewsząd. Nigdy w życiu nie widziałem takiej ulewy jak tego dnia.
Czasem następowały jednak kilkuminutowe okna pogodowe. Chmury nagle się rozpływały, przebijało słońce, a przed moimi oczami roztaczał się piękny krajobraz. Wówczas mogłem oglądać Karkonosze w pełnej krasie. Mokry od deszczu i potu zdejmowałem wtedy plecak i siadałem. Patrzyłem wnikliwie przed siebie, po czym zamykałem oczy, próbując zapisać ten obraz w głowie. W tych krótkich chwilach czułem spokój. Potem, gdy otwierałem oczy, byłem już pośród chmur, na moją twarz spadły liczne krople deszczu, a ciało przeszywał chłód. Zakładałem więc plecak i przeklinając go na wszelkie możliwe sposoby, szedłem dalej.
Po południu dotarłem pod Śnieżkę. Mimo kiepskiej pogody w okolicach Domu Śląskiego nie brakowało turystów. Mało kto targał ze sobą jednak tak wielki tobół na plecach, jak ja, stąd zakładałem, że nie są to osoby, które pokonują dłuższe dystanse. Patrząc z lekką zazdrością na ich nieskazitelnie czyste ubrania, doszedłem do wniosku, że jedynym dystansem, jaki najpewniej pokonali, był ten od okolicznej stacji kolejki.
Wszedłem do schroniska, aby odpocząć, osuszyć się i coś zjeść. W oczekiwaniu na obiad analizowałem mapę i zastanawiałem się co dalej. Mogłem albo zostać na noc w Domu Śląskim, albo zejść do Karpacza. Drugiej z tych opcji wolałem uniknąć, wiedząc, że w Karpaczu – podobnie jak wcześniej w Szklarskiej Porębie – zobaczę tłumy zwykłych, zadowolonych z życia osób. Mimo dużego zmęczenia szkoda było mi też już teraz brać nocleg, zwłaszcza że do zachodu słońca wciąż pozostawało kilka godzin. Postanowiłem więc spróbować pójść do Przełęczy Okraj, a nazajutrz wrócić na GSS w Rudawach Janowickich.
Pogańscy mieszkańcy tych terenów wierzyli, że Karkonoszami włada Duch Gór. Według legend miał on zakochać się w śląskiej księżniczce, a następnie porwać ją i uwięzić w wieży swojego zamku. Aby nie czuła się samotna, Duch Gór dostarczał jej rzepy, które dzięki czarom księżniczka mogła zamieniać w ludzkie istoty. Gdy jednak pewnego razu władca poszedł uzbierać nowe rzepy, dziewczyna uciekła. Nieszczęśliwy Duch Gór pogrążył się w żalu i rozpaczy. Ludzie przezwali go Liczyrzepą, a on w odwecie sprowadzał na Karkonosze ulewy.
Ktoś musiał mu szczególnie zajść za skórę, ponieważ lało już bez przerwy. Śnieżka opatulona była gęstymi chmurami, z którymi porywisty wiatr robił, co chciał. Tak samo, jak i zresztą ze mną. Na najwyższym szczycie Karkonoszy wiatr wiejący z prędkością ponad 100 km/h jest czymś normalnym, a i taki ponad 200 km/h nie jest jakimś ewenementem. Tym razem na pewno nie wiało tak mocno, ale i tak musiałem twardo stać na nogach. Mimo pokusy nie zdjąłem plecaka, bojąc się, że skaże to moje spocone plecy na lodowate biczowanie, a już i tak przeszywał mnie okrutny chłód.
Gdy szedłem w stronę Przełęczy Okraj, cały czas wypominałem sobie swoją głupotę i niewzięcie noclegu pod Śnieżką. Byłem totalnie wykończony. Nogi stawały się coraz bardziej miękkie i wlekły się po ziemi. Barki ledwo dźwigały już ciężar bagażu, który musiałem zresztą częściej zdejmować, by dać odpocząć plecom. Nawet majtki mnie obcierały. Myślałem wtedy tylko o kolejnym kroku. Krok, krok i jeszcze jeden krok. Czułem determinację, która kazała mi je stawiać.
Nareszcie dotarłem na miejsce. Dopiero wówczas zrozumiałem, co zrobiłem. Przeszedłem całe Karkonosze jednego dnia. W kilkanaście godzin pokonałem ponad trzydzieści kilometrów! Ja! Ten sam, który kilka dni wcześniej nie potrafił sforsować Gór Izerskich. Ten sam, który pogrzebał buta w błocie. „Naprawdę dałem radę!” – powtarzałem, chcąc przekonać samego siebie. To nie miało prawa się udać, ale udało się właśnie, dlatego że tak wiele wcześniej nie wyszło. Klęski w Górach Izerskich były dla mnie motywacją, aby iść w deszczu, błocie i mgle, bez względu na zmęczenie. Nie wiedziałem, co czeka mnie w kolejnych dniach, ale karkonoska przeprawa dała mi wielką nadzieję, że jestem w stanie sforsować GSS, a potem GSB.
Ten entuzjazm opadł w bacówce, w której się zatrzymałem. W saloniku siedziało kilkanaście osób. Gorączkowo ze sobą dyskutowali. Dla nich wyprawy po Karkonoszach stanowiły ledwie przebieżkę przed Alpami. To, co mnie przyprawiło o dumę, dla nich było czymś najzwyczajniejszym w świecie. Prześcigali się swoimi osiągnięciami, zdobytymi szczytami, a także czasami, w jakich na nie weszli. Opowiadali niezwykłe historie o swoich przygodach w górach. Ja nie byłem jednym z nich. Byłem amatorem, który przypadkiem znalazł się pośród profesjonalistów. Nie miałem się czym pochwalić poza porażkami. Byłem kimś znacznie gorszym, co zresztą dawali mi odczuć na każdym kroku. Zjadłem pospiesznie kolację i ukradkiem wyszedłem na zewnątrz.
– Nie przejmuj się – usłyszałem łamaną polszczyznę.
– Czym?
– Nimi – odparł facet, wskazując głową na salon.
– A kto powiedział, że się nimi przejmuję?
– Nie trzeba mówić, żeby coś widzieć. Ci tutaj, to górskie snoby. Zdobyli kilka większych szczytów, a zachowują się, jakby weszli na Koronę Ziemi.
– Jestem po prostu zmęczony… – próbowałem wybrnąć.
– U nas w Czechach mówi się „male ryby taky ryby”.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie musisz czuć się gorszy od nikogo tylko, dlatego że dopiero zaczynasz. Góry są dla wszystkich. Dla tych wielkich ryb i tych małych. I to w nich najpiękniejsze. Nie ma bardziej demokratycznego miejsca na świecie. Skoro tu wszedłeś, to jesteś takim samym zwycięzcą jak oni. A tak w ogóle to Frantisek jestem.
– Kacper – odpowiedziałem, wyciągając dłoń.
– Dopiero zaczynasz, co?
– A po czym to widać?
– Przede wszystkim po plecaku. Wyglądasz, jakbyś szedł w Himalaje – roześmiał się. – Powinieneś go mocno odchudzić, inaczej nawet idąc po płaskim, będzie ci ciężko. Zobacz, oni tutaj wędrują na lekko. Oszczędzają kilogramy, na czym tylko się da. Szczoteczkę do zębów tną na pół, pastę przeciskają do mniejszych tubek. Byleby tylko mieć kilka gramów mniej do niesienia.
– Wszystko, co niosę, jest mi potrzebne i może mi się przydać – odparłem z pełną powagą.
– Tak ci się teraz wydaje. Ale za jakiś czas sam dojdziesz do tego, że połowa rzeczy w plecaku jest ci niepotrzebna. Wspomnisz moje słowa – mówił spokojnie, choć brzmiał złowieszczo.
Gdy jesteś dzieckiem często słyszysz „nie dotykaj ognia”. Większość dzieci posłucha i nie dotknie. Są jednak i takie, które na przekór włożą palec do ognia, tylko po to by samemu przekonać się o tym, czy się sparzą. Ja byłem w tym drugim gronie. Mimo rad Frantiska nie odciążyłem plecaka. Wiedziałem, że pewnie ma rację, ale nie miałem pojęcia z czego właściwie mógłbym zrezygnować.MOMENT 2
– Chciałabym zostać twoją żoną – wypaliła w swoim stylu Marlena, gdy Kacper odprowadzał ją na pociąg.
– Zostaniesz… – odparł znużony.
– Kiedy?
– A kiedy chcesz nią zostać?
– Może właśnie teraz? – Stanęła, patrząc mu głęboko w oczy.
– Teraz? – zdziwił się.
– Tak, teraz – kontynuowała śmiertelnie poważnie.
– Nie naoglądałaś się czasem za dużo filmów?
– Nie rozumiem ludzi, którzy ciągle gadają „takie rzeczy to tylko w filmach”, zamiast samemu tworzyć filmowe historie, żyć pełnią życia i nie zastanawiać się nad niczym.
– Chcesz, żebym oświadczył ci się na dworcu?
– A co ci się nie podoba w tym miejscu?
– Zwariowałaś… – odrzekł i ruszył dalej.
– Życie składa się z momentów. To jeden z nich! – krzyknęła, łapiąc go za rękę.
BESTSELLERY
- EBOOK
41,59 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,59 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: MarginesyFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: PowieśćPowieść przygodowo-podróżnicza opowiadająca prawdziwą historię autora, który po ucieczce z australijskiego więzienia zamieszkał w Bombaju i związał się z miejscową mafią. Stanowi swoistą pochwałę cywilizacji WschoduEBOOK
36,72 zł 45,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
33,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Stara SzkołaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: PowieśćRodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości?EBOOK
20,25 zł 27,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.