Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cienie i śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Ebook
45,00 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Cienie i śmierć - ebook

Niezwykły thriller z bestsellerowego cyklu „Odcienie śmierci” Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.

Porucznik Eve Dallas wkracza w niebezpieczny, pełen cieni świat przeszłości swego męża. Gdy bada zwłoki kobiety, znalezione w Washington Square Park, Roarke dostrzega wśród gapiów osobę, którą zna z dzieciństwa spędzonego na ulicach Dublina. Człowieka, który twierdzi, że jest jego przyrodnim bratem, zarabia na życie zabijaniem i płonie do niego nienawiścią.

Czy małżonek ofiary – żywiący urazę do żony z powodu jej romansu i szykujący się do przejęcia majątku – z radością zapłaciłby zabójcy za wykonanie brudnej roboty?

Roarke ostrzega Eve, że jeśli - jak podejrzewa - poszukiwanym płatnym zabójcą jest Lorcan Cobbe, to musi być ostrożna. Organy ścigania na całym świecie od lat bezskutecznie tropią tego bezwzględnego zabójcę, który chętnie obierze sobie na cel każdego, na kim zależy Roarke’owi.

Eve za wszelką cenę chce chronić Roarke’a.

Roarke za wszelką cenę chce chronić Eve.

Ale też chcą dopaść Cobbe’a, zanim on ich dopadnie.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-039-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Jak to się czę­sto zda­rzało, odkąd poślu­bił poli­cjantkę, mor­der­stwo ode­rwało ich od przy­jem­niej­szego zaję­cia. Cho­ciaż z dru­giej strony, pomy­ślał Roarke, kobieta leżąca w kałuży wła­snej krwi pod łukiem w Washing­ton Squ­are Park mogła mieć znacz­nie więk­sze pre­ten­sje do losu.

Osta­tecz­nie, jako były prze­stępca (ni­gdy nie­ska­zany), wie­dział, w co się pakuje, kiedy się zako­chał w poli­cjantce. Ale kobieta w mod­nym spor­to­wym stroju nie mogła przy­pusz­czać, że zakoń­czy ten ładny wio­senny wie­czór z roz­pru­tym brzu­chem.

On i jego poli­cjantka stra­cili ostat­nią scenę zabaw­nej sztuki, ona – resztę życia.

I tak oto pod­czas cie­płego majo­wego wie­czoru wio­sną dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku przy­glą­dał się innemu spek­ta­klowi.

W cen­trum uwagi znaj­do­wały się jego poli­cjantka i ofiara, oświe­tlone moc­nymi poli­cyj­nymi reflek­to­rami. Ich syl­wetki widoczne były za cienką zasłoną, mającą odgro­dzić śmierć od spoj­rzeń wścib­skich gapiów.

Mun­du­rowi roz­sta­wili barierki, żeby odse­pa­ro­wać widzów. Uliczni sprze­dawcy i zako­chani, spa­ce­ro­wi­cze i tury­ści, graj­ko­wie i opie­ku­no­wie czwo­ro­no­gów, któ­rzy wypro­wa­dzili swych pod­opiecz­nych na spa­cer, z wyba­łu­szo­nymi oczami gapili się na śmierć.

Trzy­mał się z boku, kiedy porucz­nik Eve Dal­las, kie­ru­jąca docho­dze­niem, wyko­ny­wała swoje obo­wiązki w tej opo­wie­ści o moral­no­ści i śmierci.

Przy­kuc­nęła obok zwłok, szczu­pła twar­dzielka w skó­rza­nej kurtce i bot­kach, jej krót­kie, brą­zowe włosy lśniły w świe­tle reflek­to­rów. Obok niej leżał otwarty zestaw pod­ręczny.

– Ofiarą jest Galla Mode­sto, lat trzy­dzie­ści trzy, zamiesz­kała przy Prince.

– Galla Mode­sto.

Kiedy Roarke się ode­zwał, Eve unio­sła głowę, zmru­żyła brą­zowe, prze­ni­kliwe oczy poli­cjantki.

– Znasz ją?

– Nie. Tro­chę jej brata. Wina i Alko­hole Mode­sto. Należy do grona spad­ko­bier­ców. Zdaje się, że to już trze­cie poko­le­nie. Mię­dzy­na­ro­dowa rodzinna firma z sie­dzibą w Toska­nii.

– Cie­kawe. Od sze­ściu lat żona Jorge Twe­ena. Jedno dziecko, czte­ro­letni syn. – Wyjęła mier­nik. – Czas zgonu: dwu­dzie­sta druga osiem­na­ście. Przy­czyną śmierci, z tego, co mogę stwier­dzić, jest dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści rana cięta wzdłuż brzu­cha.

Zało­żyw­szy mikro­go­gle, nachy­liła się, by bli­żej przyj­rzeć się otwar­tej ranie.

– Wygląda, jakby ktoś wbił jej nóż głę­boko w pod­brzu­sze, a następ­nie prze­cią­gnął nim w górę, żeby ją roz­pła­tać. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Cią­gle kuca­jąc, zmie­niła nieco pozy­cję.

– Nie widać, żeby się bro­niła. Brak rów­nież innych obra­żeń. Nie zna­le­ziono torebki, ale ofiara jest tak ubrana, jakby wybrała się pobie­gać lub poćwi­czyć. Na lewym ręku ma pier­ścio­nek ze spo­rym bry­lan­tem, oto­czo­nym mniej­szymi bry­lan­ci­kami, w uszach bry­lan­towe kol­czyki – dwa w lewym, jeden w pra­wym. I spor­towy zega­rek na rękę.

– Brak dowo­dów, że to ban­dycki napad.

Eve roz­pięła zapiętą na zamek bły­ska­wiczny kie­szeń bluzy tre­nin­go­wej, którą miała na sobie kobieta.

– Komórka. – Umie­ściła ją w tor­bie na dowody, się­gnęła do kie­szeni spodni do bie­ga­nia. – Doku­ment toż­sa­mo­ści.

Wypro­sto­wała się i zro­biła kilka kro­ków, żeby zna­leźć się po dru­giej stro­nie zwłok, następ­nie roz­pięła drugą kie­szeń.

– Alarm oso­bi­sty. Naj­wy­raź­niej nie uru­cho­miła go w porę.

– A oto i nasza Peabody – ode­zwał się Roarke. – Z McNa­bem.

Part­nerka Eve szyb­kim kro­kiem pode­szła do zapór, towa­rzy­szył jej narze­czony, detek­tyw Ian McNab z wydziału infor­ma­tyki śled­czej.

Ponie­waż Peabody miała pod różo­wym płasz­czem sukienkę w różowe tuli­pany, a McNab wystroił się w wor­ko­wate, różowe spodnie, tak wście­kle zie­lone buty, że biły po oczach, i koszulę w esy-flo­resy w obu tych kolo­rach, Roarke się domy­ślił, że otrzy­mali wezwa­nie, kiedy byli na jakiejś impre­zie.

Oboje mach­nęli mun­du­ro­wym swo­imi odzna­kami i weszli na odgro­dzony teren. Peabody, z odświęt­nie uło­żo­nymi ciem­nymi wło­sami, w któ­rych poły­ski­wały czer­wone pasemka, pode­szła pro­sto do Eve i zwłok.

– Sorki, Dal­las, byli­śmy w klu­bie w East Side, dotar­cie tutaj zajęło nam tro­chę czasu.

Eve krótko obrzu­ciła wzro­kiem strój Peabody, łącz­nie z jej wyj­ścio­wymi szpil­kami.

– Funk­cjo­na­riu­sze Frist i Nadir byli pierwsi na miej­scu prze­stęp­stwa. Poroz­ma­wiaj z nimi, zacznij prze­słu­chi­wać poten­cjal­nych świad­ków. – Obej­rzała się za sie­bie. – McNab, skoro już tu jesteś, sprawdź nagra­nia z kamer moni­to­ru­ją­cych.

– Tak jest.

– Peabody, zabez­piecz się i pomóż mi ją prze­krę­cić na brzuch. Ofiara to Galla Mode­sto – zaczęła wyja­śniać i nie prze­ry­wa­jąc pracy, prze­ka­zała swo­jej part­nerce to, co już zdą­żyła usta­lić.

Po odwró­ce­niu zwłok Eve nie stwier­dziła żad­nych innych ran ani obra­żeń, ale zoba­czyła małą kie­szonkę z tyłu spodni do bie­ga­nia.

– Karta magne­tyczna – powie­działa do mikro­fonu. – Body and Mind Fit­ness Cen­ter – odczy­tała, po czym umie­ściła kartę w tor­bie na dowody.

Zamknęła zestaw pod­ręczny, wyjęła komu­ni­ka­tor, żeby skon­tak­to­wać się z tech­ni­kami i kost­nicą.

Kiedy się odwró­ciła, Roarke podał jej kubek czar­nej kawy.

– Skąd to masz?

– Od przed­się­bior­czego sprze­dawcy. Mam nadzieję, że okaże się zno­śna.

Napiła się i wzru­szyła ramio­nami.

– Da się prze­łknąć. Dzięki. Powi­nie­neś wró­cić do domu. Muszę poroz­ma­wiać ze świad­kami, zawia­do­mić męża ofiary, wstą­pić do siłowni, z któ­rej usług korzy­stała.

– Wydam pole­ce­nie, żeby pod­sta­wiono tu twój wóz, i zała­twię trans­port dla sie­bie.

Napiła się jesz­cze tro­chę ledwo zno­śnej kawy i spoj­rzała na niego.

Ta twarz. Ta twarz. Jeden z praw­dzi­wych cudów natury, który na doda­tek tra­fił się jej. Patrzył na nią tymi swo­imi inten­syw­nie nie­bie­skimi oczami, ocie­nio­nymi rzę­sami rów­nie jedwa­bi­stymi jak się­ga­jące mu pra­wie do ramion czarne włosy. Miał usta wyrzeź­bione przez wyjąt­kowo szczo­dre anioły. Zmy­słowe rysy twa­rzy, które mógł wymy­ślić tylko roman­tyczny poeta. Jeśli dodać do tego śpiewne irlandz­kie tony w jego gło­sie, otrzy­my­wało się wyjąt­kowy pakiet.

– Zawsze uży­teczny.

Roz­cią­gnął w uśmie­chu swoje per­fek­cyjne usta.

– Wszy­scy robimy to, co do nas należy. Będę pod ręką, póki nie pojawi się twój wóz. – Obrzu­cił roz­tar­gnio­nym wzro­kiem tłum za barier­kami. – McNab powi­nien wkrótce wró­cić z nagra­niami z kamer moni­to­ru­ją­cych, więc…

Zauwa­żyła, że zmru­żył oczy, poja­wiło się w nich coś mrocz­nego.

– O co cho­dzi? – Natych­miast się odwró­ciła, żeby spoj­rzeć w tym samym kie­runku. – Co takiego zoba­czy­łeś?

– Kogoś, kogo kie­dyś zna­łem.

Nim zdą­żyła znów się ode­zwać, odda­lił się szybko, ale spo­koj­nie.

– Kurde. – Ski­nęła na mun­du­ro­wego, żeby popil­no­wał zwłok, i ruszyła za Roar­kiem, lecz aku­rat wtedy poja­wiła się przed nią Peabody.

– Mamy kilku świad­ków, któ­rzy widzieli, jak upa­dała, i jed­nego, który tego nie widział, ale twier­dzi, że przy­szła tu, by się z nim spo­tkać. Jest zdru­zgo­tany, więc przy­pusz­czam, że coś ich łączyło.

– Prze­słu­chajmy go w pierw­szej kolej­no­ści.

Co, u dia­bła, robi Roarke?, zasta­na­wiała się.

Prze­ci­snął się przez tłum. Potra­fił szybko się prze­miesz­czać w ludz­kiej ciż­bie. Kie­dyś po takim spa­cerku miałby kie­sze­nie pełne tego, co wycią­gnąłby niczego nie­podej­rze­wa­ją­cym fra­je­rom.

Ale cho­ciaż szedł szybko, czuj­nie się roz­glą­da­jąc, nie dostrzegł wię­cej tam­tej twa­rzy.

Prze­klęty cień z prze­szło­ści, pomy­ślał Roarke, spo­glą­da­jąc w mrok, gdzie nie było tłu­mów, skrzyła się fon­tanna, stały puste ławki. Roz­myśl­nie mu się poka­zał.

Drwina. Coś w rodzaju poka­za­nia środ­ko­wego palca, bo – znów roz­myśl­nie – znaj­do­wał się wystar­cza­jąco daleko, żeby z łatwo­ścią roz­pły­nąć się w ciem­no­ściach i znów znik­nąć.

No cóż, jeśli ten pie­przony łaj­dak chce się ujaw­nić i z nim poigrać, bar­dzo chęt­nie weź­mie udział w tej grze.

– Jeste­śmy teraz daleko od zauł­ków Dublina, chłop­ta­siu – mruk­nął i zawró­cił.

Świa­dek, Mar­lon Stowe, dygo­tał, łzy pły­nęły mu po twa­rzy, więc Eve zapro­wa­dziła go do jed­nej z ławek.

Po trzy­dzie­stce, oce­niła, pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, gęste, jasne włosy, brą­zowe oczy, szcze­ci­nia­sta kozia bródka.

– Umó­wił się pan tu z panią Mode­sto?

– Tak, koło fon­tanny. Powie­działa, że postara się przyjść kwa­drans po dzie­sią­tej, naj­póź­niej o wpół do jede­na­stej.

Ponie­waż miał na sobie czarne spodnie, cienki czarny swe­ter i czarne buty za kostkę, uznała, że nie pla­no­wali wspól­nego bie­ga­nia.

– Dla­czego się pań­stwo umó­wili?

Prze­su­nął ręką po twa­rzy. Na kciuku miał smugę nie­bie­skiej farby.

– Mie­li­śmy romans. Pozna­li­śmy się zeszłego lata. Galla kupiła jeden z moich obra­zów. Wysta­wia­łem swoje prace na ulicy, spodo­bał jej się obraz, który nama­lo­wa­łem w Toska­nii. Jest… Zna­czy się, jej rodzina pocho­dzi z Toska­nii, Galla powie­działa, że ten obraz budzi w niej miłe wspo­mnie­nia. Wpa­dła kilka razy do gale­rii i… Zako­cha­li­śmy się.

– Pozo­sta­wał pan w uczu­cio­wym i intym­nym związku z panią Mode­sto.

– Zako­cha­li­śmy się – powtó­rzył. – Cza­sami uma­wia­li­śmy się tutaj, by posie­dzieć i poroz­ma­wiać. Cza­sami szli­śmy do mnie. Wie­dzia­łem, że jest mężatką, wyznała mi to. Ni­gdy się nie okła­my­wa­li­śmy. Ma małego synka. Chciała odejść od męża, lecz z uwagi na synka… Chciała odejść od męża, nawet roz­ma­wiała ze swoim praw­ni­kiem, lecz…

Ukrył twarz w dło­niach.

– Pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia oświad­czyła, że to koniec. Oboje wie­dzie­li­śmy… Od samego początku oboje wie­dzie­li­śmy, że to nie będzie trwało wiecz­nie. Przede wszyst­kim musiała myśleć o synku. Musiała spró­bo­wać rato­wać swoje mał­żeń­stwo.

– Ale zgo­dziła się spo­tkać tu z panem dziś wie­czo­rem.

– Popro­si­łem ją o to. Nie, żeby być razem. Tylko żeby się poże­gnać. Chcia­łem jej coś dać.

– To zna­czy co?

Otwo­rzył torbę, którą miał przy sobie, wyjął z niej paku­nek, zawi­nięty w gruby, brą­zowy papier.

– Obraz. Sta­nowi dopeł­nie­nie tego, który kie­dyś kupiła. Pomy­śla­łem sobie: tam­ten był pierw­szy, ten będzie ostatni.

– Musiał się pan czuć zra­niony. I odczu­wać złość.

Pokrę­cił głową i do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Kocha­łem ją. Wie­dzia­łem, że jest mężatką, ma dziecko. Ni­gdy mnie nie okła­my­wała. Ni­gdy mi niczego nie obie­cy­wała. I… – wziął głę­boki oddech – wie­dzia­łem, że mnie kocha. Nie mogła ze mną być, ale mnie kochała. Gdy­bym jej nie popro­sił dziś wie­czo­rem o spo­tka­nie tutaj…

Zała­mał się, więc Eve spoj­rzała na Peabody, pocie­szy­cielkę.

– Mar­lo­nie. – Peabody usia­dła obok niego. – Nie możesz winić sie­bie, ale może uda ci się nam pomóc. Czy ktoś wie­dział, że dziś wie­czo­rem mia­łeś się tu spo­tkać z Gallą?

– Nie. Byli­śmy ostrożni. Utrzy­my­wa­li­śmy naszą zna­jo­mość w tajem­nicy. To była… – Nasadą dłoni wytarł twarz. – To była nasza pry­watna sprawa. Galla miała poin­for­mo­wać męża, że idzie poćwi­czyć na siłowni. Na krótko, sama. Cza­sami tak robiła, więc nie byłoby to nic podej­rza­nego. Nie powie­dzia­łaby nikomu, że tu przyj­dzie. Ja nikomu tego nie zdra­dzi­łem.

– W jaki spo­sób się poro­zu­mie­wa­li­ście?

– Pisa­li­śmy SMS-y.

– Kiedy zako­mu­ni­ko­wała panu, że chce zakoń­czyć waszą zna­jo­mość?

– W zeszłym tygo­dniu. Przy­szła do mnie i mi powie­działa. Kocha­li­śmy się ostatni raz. Dziś ukoń­czy­łem obraz, więc wysła­łem jej SMS i popro­si­łem, żeby tu przy­szła, bym mógł jej go poda­ro­wać. By łatwiej było mi się z nią poże­gnać.

– Kiedy się tu spo­ty­ka­li­ście, czy kie­dy­kol­wiek zauwa­żył pan, by ktoś zwra­cał uwagę na nią, na pań­stwa?

– Nie. To takie dobre miej­sce. Zawsze czu­li­śmy się tu bez­piecz­nie.

– A kiedy odwie­dzała pana? – Eve znów sku­piła jego uwagę na sobie. – Czy kie­dy­kol­wiek zauwa­żył pan kogoś na ulicy, kogoś, kto spra­wiał, że poczuł się pan nie­swojo?

– Nie. Miesz­kam w Vil­lage w małym lof­cie nad gale­rią. Pra­cuję tam, urzą­dzam wystawy, udzie­lam lek­cji. Mogła mnie odwie­dzać tylko raz w tygo­dniu, cza­sami dwa razy. Ale zwy­kle mogła się wyrwać z domu raz w tygo­dniu, kiedy jej synek był na spa­ce­rze z opie­kunką albo na przy­ję­ciu dla dzieci. Mie­li­śmy dla sie­bie tylko godzinę, może dwie. Sta­ra­li­śmy się mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać ten czas. Wie­dzie­li­śmy, że nie będziemy go mieli wiele.

– Czy kie­dy­kol­wiek powie­działa panu, że czuje się zagro­żona albo że ktoś jej gro­ził?

– Nie, nie. Na Boga, nie.

– Czy kłó­ciła się z mężem?

Nie­mal machi­nal­nie potarł pal­cami powieki.

– Wła­ści­wie nie, ni­gdy o tym nie mówiła. Bar­dziej pochła­niała go praca i zacho­wy­wa­nie pozo­rów. No wie pani, jak się razem pre­zen­tują, kiedy gdzieś się poja­wiają. Chciała wró­cić do Toska­nii, zabrać ze sobą synka. Żeby­śmy mogli tam zamiesz­kać. Marzy­li­śmy o tym, cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, że to tylko marze­nie.

Wci­snął Eve obraz.

– Weź­mie go pani? Nie mogę na niego patrzeć. Nie chcę go. To zbyt bole­sne.

– Peabody, wypisz panu Stowe’owi pokwi­to­wa­nie na obraz. Na razie to jeden z dowo­dów.

– Nie chcę go. – Znów zaczął pła­kać. – Nie mogę go sprze­dać. Pro­szę go zatrzy­mać.

– Nie wolno nam tego zro­bić. Ale coś wymy­ślimy. Detek­tyw Peabody da panu pokwi­to­wa­nie i zapi­sze pań­skie dane kon­tak­towe.

Eve dostrze­gła Roarke’a i prze­ka­zała obraz Peabody.

– Nie będziemy pana dłu­żej zatrzy­my­wać. Czy pod­wieźć pana?

– Nie, nie. Pójdę pie­chotą.

– Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia, panie Stowe. Może się pan skon­tak­to­wać ze mną albo detek­tyw Peabody, jeśli przy­po­mni pan sobie coś, co mogłoby pomóc w docho­dze­niu.

Wstała, pospiesz­nie pode­szła do Roarke’a.

– O co cho­dzi? – spy­tała go. – Jesteś wku­rzony. Groźny Roarke wku­rzony?

Ujął ją pod ramię.

– Przejdźmy się.

– Nie mogę ot tak…

– Chodź ze mną. – Ujął ją moc­niej i zabrał z miej­sca prze­stęp­stwa. – Lor­can Cobbe – powie­dział. – Sprawdź go. Jest z Dublina. Trzy, cztery, może pięć lat star­szy ode mnie.

– To jeden z two­ich daw­nych przy­ja­ciół?

– Wprost prze­ciw­nie. – Zapro­wa­dził ją tam, gdzie nie docie­rało świa­tło reflek­to­rów, więc stali w mroku. – Pra­co­wał dla mojego ojca, a ponie­waż nie miał smy­kałki do kra­dzieży, a wyróż­niał się bru­tal­no­ścią, zaj­mo­wał się wymu­sza­niem, zastra­sza­niem, poma­gał przy ścią­ga­niu hara­czy za „ochronę”. Możemy poroz­ma­wiać o tym póź­niej, jeśli zechcesz, ale przyj­rzyj mu się. I zacho­waj ostroż­ność.

Poło­żył dło­nie na jej ramio­nach.

– Wyjąt­kową ostroż­ność, Eve.

– Dla­czego?

– Gdyby mógł, ugo­dziłby mnie pro­sto w serce, ale jesz­cze więk­szą przy­jem­ność spra­wi­łoby mu ode­bra­nie życia tym, na któ­rych mi zależy. Jest i zawsze był zabójcą.

– I zauwa­ży­łeś go na miej­scu prze­stęp­stwa.

– Widzia­łem go. Upew­nił się, że go zoba­czy­łem. O tak, już się o to posta­rał, prze­klęty drań.

Znów rozej­rzał się po parku, cho­ciaż wie­dział, że nie ujrzy jego twa­rzy ponow­nie. Nie dzi­siej­szego wie­czoru.

– Uwierz mi, że nie musia­łem widzieć, jak wbija nóż tej kobie­cie, by mieć pew­ność, że to jego dzieło. To twój sprawca.

– Dla­czego zabił aku­rat ją? Nie mógł wie­dzieć, że tu będziesz.

– Tak się aku­rat dla niego szczę­śli­wie zło­żyło. Zabija dla przy­jem­no­ści i zysku, Eve. Działa głów­nie w Euro­pie, ale to raczej nie pierw­sza jego robota w Sta­nach. Nie sły­sza­łem, by wcze­śniej przy­jeż­dżał do Nowego Jorku, przy­naj­mniej nie służ­bowo, a sądzę, że wie­dział­bym o tym. Ale teraz tu jest.

Zanie­po­ko­iło ją to, co powie­dział. Rzadko widziała go tak poru­szo­nego, wię­cej niż zagnie­wa­nego. Dla­tego zasta­no­wiła się nad tym i potrak­to­wała jego słowa poważ­nie.

– Opisz mi go. Opisz, jak dziś wyglą­dał.

– Ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, moc­nej budowy ciała, sze­roki w barach, jasno­brą­zowe włosy zwią­zane na czubku głowy. Jasna kar­na­cja, gładko ogo­lony. Miał na sobie czarne spodnie, koszulę i czer­woną kurtkę. Wyszedł z tłumu, żebym go zoba­czył, patrzył mi pro­sto w twarz. Uśmie­chał się.

Prze­su­nął dłońmi w dół i w górę jej ramion.

– Zorien­tuje się, ile dla mnie zna­czysz. Jeśli jesz­cze tego nie wie, postara się dowie­dzieć.

– Dla­czego tak bar­dzo cię nie­na­wi­dzi?

– Dla­czego? Twier­dzi, że jest synem Patricka Roarke’a, a ponie­waż jest star­szy ode mnie, więc jego pier­wo­rod­nym.

– A jest?

– To mało praw­do­po­dobne, cho­ciaż przy­pusz­czam, że nie można tego wyklu­czyć. Mało praw­do­po­dobne, bo stary lubił go o wiele bar­dziej niż mnie, a gdyby w jego żyłach pły­nęła krew mojego ojca, przy­gar­nąłby go. Ale w tej chwili to nie ma zna­cze­nia. Z całą pew­no­ścią nie zna­lazł się w parku przy­pad­kiem, kiedy kobie­cie – boga­tej kobie­cie – roz­pła­tano brzuch. A patro­sze­nie, pod­ci­na­nie gar­deł, wypru­wa­nie wnętrz­no­ści to ulu­bione zaję­cia Lor­cana Cobbe’a.

– No dobrze, spraw­dzę go. Wydam pole­ce­nie, żeby go odszu­kano.

Ujął jej twarz w obie dło­nie, zanim mogła się sprze­ci­wić.

– I bądź ostrożna. Wyjąt­kowo ostrożna.

– Dobrze – powie­działa, wie­dząc, że Roarke chce to usły­szeć. – Ty też.

– Nie będzie mnie pró­bo­wał dorwać od razu, bo to żadna frajda. Muszę się skon­tak­to­wać z kil­koma oso­bami.

– Będziemy musieli o tym poroz­ma­wiać bar­dziej szcze­gó­łowo.

– I poroz­ma­wiamy. Twój wóz już tu jest. – Wska­zał w stronę łuku. – Do zoba­cze­nia w domu.

Spo­glą­da­jąc za nim, uświa­do­miła sobie, że czuje nie­po­kój, ponie­waż Roarke jest zanie­po­ko­jony.

Mał­żeń­stwo, pomy­ślała. Potrafi zupeł­nie czło­wie­kowi spie­przyć życie.

– Pani porucz­nik. – McNab zbli­żył się tanecz­nym kro­kiem, dłu­gie, jasne włosy zwią­zane w kucyk poru­szały się w rytm jego kro­ków. – Mam dyski z kamer moni­to­ru­ją­cych. Już obej­rza­łem nagra­nie zabój­stwa.

– Mamy nagra­nie zabój­stwa?

– Tak i nie. Śmiem twier­dzić, że zabójca wie­dział, gdzie są roz­miesz­czone kamery, i nie poka­zał twa­rzy. Ale widać, jak poja­wia się ofiara, a po chwili prze­cina jej drogę naj­praw­do­po­dob­niej męż­czy­zna, jakieś metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, z dzie­więć­dzie­siąt kilo wagi, w czar­nych spodniach, w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem. Widać go z tyłu, więc nie można ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią okre­ślić wieku, rasy ani nawet płci.

McNab obej­rzał się za sie­bie, kiedy ekipa z kost­nicy umiesz­czała zwłoki w worku. Kilka kolo­ro­wych kół zalśniło w jego uchu.

– Ręce trzy­mał w kie­szeni, głowę miał spusz­czoną, szedł pro­sto na nią. Zatrzy­mała się. Widać, jak gwał­tow­nie uniósł prawą rękę, a potem się cof­nął. Poszedł dalej, a kobieta się zato­czyła. Jesz­cze zanim upa­dła, poja­wiło się mnó­stwo krwi. Potem widać dwoje ludzi, bie­gną­cych w jej stronę. Jeden z nich odwró­cił ją i zaczął krzy­czeć. Ale wtedy sprawca był już poza zasię­giem kamery.

– Weź dyski i prze­ana­li­zuj nagra­nia. Potrzebne mi będą kopie. Ze wszyst­kich kamer.

– Jasne. Sądząc po tym, jak do niej pod­szedł, musiał na nią cze­kać, Dal­las. Nie było w tym nic przy­pad­ko­wego. Zro­bił to celowo. Takie odnosi się wra­że­nie.

Może McNab ubiera się jak cyr­kowy klown, ale Eve wie­działa, że świetny z niego gli­niarz.

– Nie, nie sądzę, że to było przy­pad­kowe. Peabody – zwró­ciła się do swo­jej part­nerki, kiedy ta do nich dołą­czyła.

– Roz­ma­wia­łam z kil­koma oso­bami i z dwójką gli­nia­rzy, któ­rzy prze­słu­chali świad­ków. Więk­szość niczego nie widziała ani niczego nie zauwa­żyła, póki ofiara nie upa­dła, ale dwoje zeznało, że widziało męż­czy­znę w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem, odda­la­ją­cego się z miej­sca, gdzie leżała kobieta. Nie potra­fią powie­dzieć nic wię­cej poza tym, że miał na sobie zno­szoną bluzę i przy­pusz­czają, że to męż­czy­zna.

– To się zga­dza z nagra­niem z kamery. McNab, prze­glą­da­jąc dyski, szu­kaj męż­czy­zny wzro­stu i budowy, jakie opi­sa­łeś, bia­łego, trzy­dzie­sto-, czter­dzie­sto­let­niego, z jasno­brą­zo­wymi wło­sami zwią­za­nymi na czubku głowy, w czer­wo­nej kurtce. Oznacz wszyst­kie nagra­nia, na któ­rych go wypa­trzysz.

– Dobra. Czy to nasz podej­rzany?

– To wielce praw­do­po­dobne. Nazywa się Lor­can Cobbe, pocho­dzi z Dublina. Roarke dostrzegł go w tłu­mie i roz­po­znał. To zawo­do­wiec.

– Mogę tu zostać i zacząć oglą­dać nagra­nia na prze­no­śnym sprzę­cie – powie­dział McNab.

– Świet­nie. W takim razie do roboty. Peabody, sprawdź męża ofiary, Jorge Twe­ena. I trzeba go poin­for­mo­wać, co się stało.

– Jeśli ktoś wyna­jął zabójcę… – zaczęła Peabody.

– Mał­żo­nek jest podej­rza­nym numer jeden – dokoń­czyła Eve.

Jej wóz cze­kał przy kra­węż­niku, zgod­nie ze sło­wami Roarke’a. Wsia­dła i pomy­ślała chwilę.

– Cobbe’a też spraw­dzimy, roze­ślij komu­ni­kat, że jest poszu­ki­wany, ale naj­pierw prze­ko­najmy się, z kim teraz poroz­ma­wiamy.

Peabody zajęła miej­sce w fotelu dla pasa­żera i nie­zbyt dys­kret­nie uwol­niła stopy od czó­łe­nek, McNab usiadł z tyłu.

– Tween ma czter­dzie­ści dwa lata, jest wice­pre­ze­sem Mode­sto odpo­wie­dzial­nym za dys­try­bu­cję. Pra­cuje dla nich od szes­na­stu lat. Ma czy­stą kar­to­tekę. Poślu­bił Gallę Mode­sto sześć lat temu. Wcze­śniej nie był żonaty, ani ona zamężna. Mają czte­ro­let­niego syna Angelo.

Eve uru­cho­miła sil­nik i ruszyła do znaj­du­ją­cej się w pobliżu rezy­den­cji Mode­sto i Twe­ena.

– Kupili ten dom pięć lat temu. Tween urzę­duje w cen­trali firmy w Nowym Jorku. Jego mają­tek wyce­niany jest na pra­wie dzie­więć milio­nów.

– Ona ma ponad dzie­sięć razy tyle – przy­po­mniała sobie Eve. – To dosko­nały motyw, jeśli dodać do tego, że miała romans.

– Ale go zakoń­czyła – zwró­ciła jej uwagę Peabody, lecz Eve tylko pokrę­ciła głową.

– Miała romans, a co wię­cej, jeśli Stowe nie kła­mie, zako­chała się w nim. Zle­ce­nie zabój­stwa wymaga tro­chę czasu. I czy rezy­gnu­jesz z usług płat­nego zabójcy, ponie­waż żona zakoń­czyła romans? Czy można mieć pew­ność, że to zro­biła? Czy wszystko wyznała? Wąt­pię. Poza tym co mogłoby ją powstrzy­mać przed zmianą decy­zji, powro­tem do kochanka mala­rza, zabra­niem nale­żą­cej do niej góry pie­nię­dzy i prze­pro­wadzką do Włoch?

Kiedy Eve wci­snęła się w nie­wielką lukę przy kra­węż­niku, Peabody z ocią­ga­niem z powro­tem wsu­nęła stopy w czó­łenka.

– Zostanę w wozie – powie­dział McNab z tyl­nego sie­dze­nia. – Szcze­gól­nie, jeśli mi pozwo­lisz wziąć z lodówki jakiś napój gazo­wany.

– Nie krę­puj się.

Uśmiech­nął się cza­ru­jąco.

– Może znajdą się też czipsy.

– Nie mam poję­cia, co jest w auto­ku­cha­rzu. – Eve wysia­dła, zosta­wia­jąc spraw­dze­nie tego McNa­bowi.

Peabody nawet nie ukryła gry­masu, kiedy ruszyły chod­ni­kiem.

– Dla­czego wło­ży­łaś te kre­tyń­skie czó­łenka?

– Bo są ładne. Wybra­li­śmy się na tańce. Kiedy idziesz potań­czyć, musisz mieć ładne pan­to­fle. Nie wie­dzia­łam, że będę musiała w nich para­do­wać na służ­bie.

Jęk­nęła cicho.

– Są pie­kiel­nie nie­wy­godne.

– Zaci­śnij zęby.

– Już je zaci­snę­łam. Czyli Roarke zna tego Cobbe’a z Irlan­dii?

– Poznał go w Dubli­nie, kiedy był dziec­kiem. Póź­niej poznam wię­cej szcze­gó­łów, na razie wiem, że Cobbe chciał, by Roarke go zoba­czył. Posta­rał się o to. Według Roarke’a to uro­dzony mor­derca. A zabi­ja­nie to jego zawód. Póź­niej poznam wię­cej szcze­gó­łów – powtó­rzyła i zatrzy­mała się przed budyn­kiem, żeby mu się przyj­rzeć.

Liczył trzy kon­dy­gna­cje, wznie­siono go z pobie­lo­nych cegieł, był ele­gancki i miał nie­od­party urok. Dioda alarmu świe­ciła bla­do­zie­lono, ale lampy po obu stro­nach drzwi fron­to­wych były zga­szone.

Lampy, które powinny witać przy­by­szy.

W oknach było ciemno, czyli nikt nie cze­kał na kobietę, która już ni­gdy nie wróci do domu. Kwiaty wysy­py­wały się z malo­wa­nych pojem­ni­ków w oknach po obu stro­nach wej­ścia.

Poczuła ich deli­katną, słodką woń, kiedy weszła po stop­niach i naci­snęła guzik dzwonka.

Miesz­kańcy domu udali się na nocny spo­czy­nek. Pro­szę zosta­wić nazwi­sko i dane kon­tak­towe. Jeśli sprawa jest pilna…

– Poli­cja – prze­rwała Eve kom­pu­te­rowi, poka­zała odznakę. – Poin­for­muj Jorge Twe­ena, że poli­cja nowo­jor­ska musi z nim poroz­ma­wiać.

Pro­szę okre­ślić cha­rak­ter sprawy.

– Twoje obwody będą wyma­gały pil­nej naprawy, jeśli nie poin­for­mu­jesz pana Twe­ena, że poli­cja nowo­jor­ska stoi na progu jego domu. Prze­ska­nuj odznakę i wyko­naj pole­ce­nie.

Pro­mień ska­nera prze­su­nął się po odznace.

Zwe­ry­fi­ko­wano toż­sa­mość porucz­nik Eve Dal­las. Pro­szę zacze­kać.

– Nie­na­wi­dzę tych prze­klę­tych urzą­dzeń.

– Sama masz zain­sta­lo­wane te prze­klęte urzą­dze­nia. No wiesz, w bra­mie i w…

– To nie zna­czy, że nie mogę ich nie­na­wi­dzić. Wszyst­kie świa­tła w domu są zga­szone – zauwa­żyła Eve. – Twoja żona idzie na siłow­nię, nie wraca, powiedzmy, po godzi­nie. A ty gasisz wszyst­kie świa­tła i kła­dziesz się spać?

– Coś mi tu nie gra – zgo­dziła się z nią Peabody. – Nawet gdy jeste­ście na sie­bie wku­rzeni, tak się nie postę­puje. Jeśli ktoś jest poza domem, powinny się palić przy­naj­mniej lampy przy wej­ściu. Kto postę­puje ina­czej?

– Ktoś, kto się nikogo nie spo­dziewa. To dro­biazg. To zupełny dro­biazg.

W środku zapa­liło się świa­tło, które zalało falą kolo­rowe kwiaty w oknach. Szczęk­nęły zamki.

W otwar­tych drzwiach ujrzały pięć­dzie­się­cio­let­nią kobietę w ciem­no­nie­bie­skim szla­froku. Ciemne włosy wiły się wokół jej twa­rzy. W brą­zo­wych oczach malo­wały się strach i nie­po­kój.

– Panie są z poli­cji?

– Zga­dza się, pro­szę pani. – Eve znów unio­sła swoją odznakę. – Musimy poroz­ma­wiać z panem Twe­enem.

– Och! Obu­dził mnie alarm. Jestem gospo­dy­nią. Pro­szę wejść.

Mówiła z wło­skim akcen­tem, paznok­cie u nóg miała poma­lo­wane na jaskra­wo­czer­wony kolor.

Po obu stro­nach wej­ścia stały wąskie sto­liki, na nich umiesz­czono dłu­gie, fio­le­towe kwiaty w wyso­kich, smu­kłych wazo­nach, odbi­ja­ją­cych się w wyso­kich lustrach. Pod­łoga wyło­żona była płyt­kami cera­micz­nymi koloru zło­tego pia­sku.

– Pro­szę, mogą panie usiąść w salo­nie. – Ruszyła przo­dem, wska­zu­jąc im drogę. – Napiją się panie kawy? Her­baty?

– Nie, dzię­ku­jemy. Czy mogłaby pani podać nam swoje nazwi­sko?

– Natu­ral­nie. Elena Rinaldi, gospo­dyni. Pro­szę usiąść. Zawia­do­mię pana Twe­ena. On i pani Mode­sto już śpią. Jest bar­dzo późno.

– Pani Rinaldi, kiedy ostatni raz widziała pani pana Twe­ena albo panią Mode­sto lub roz­ma­wiała pani z nimi?

– Ach… Chyba o dzie­wią­tej wie­czo­rem. Tak, koło dzie­wią­tej, nim uda­łam się na noc do swo­ich poko­jów. Pro­szę usiąść – powtó­rzyła i wyszła.

– Zanim Mode­sto opu­ściła dom – mruk­nęła Peabody.

– Taa. – Eve rozej­rzała się po salo­nie.

Dużo kwia­tów – ktoś ma do nich sła­bość. I dość ofi­cjalny wystrój: kre­mowe kanapy, nie­bie­skie fotele, sto­liki z lek­kim zło­ta­wym poły­skiem. Złota, bogato zdo­biona rama dużego, owal­nego lustra nad komin­kiem z bia­łego mar­muru, do któ­rego wsta­wiono świece i wio­senne kwiaty.

Obrazy przed­sta­wiały wło­skie pej­zaże. Dachy pokryte czer­woną dachówką, mury ozdo­bione stiu­kami, wiel­kie kopuły katedr. Wzgó­rza i wiej­skie domy. Roz­po­znała Toska­nię, bo tam była. I Hisz­pań­skie Schody w Rzy­mie.

Pode­szła do jed­nego obrazu, przed­sta­wia­ją­cego Toska­nię – wzgó­rza, wyso­kie, smu­kłe drzewa, win­nice ze zwi­sa­ją­cymi fio­le­to­wymi kiściami wino­gron, krętą drogę, pro­wa­dzącą do bla­do­ró­żo­wego domu w kwia­tach mie­nią­cych się wszyst­kimi kolo­rami tęczy.

A w rogu pod­pis arty­sty.

_M. Stowe._

– Cał­kiem nie­zły – stwier­dziła Peabody. – Drugi wysła­łam do komendy, nie roz­pa­ko­wu­jąc go. Byłaś tam, prawda?

– Taa.

– Czy naprawdę tak tam jest?

– Ow­szem. To jej pokój.

– Dla­czego tak uwa­żasz?

– Jest urzą­dzony ofi­cjal­nie, a zara­zem ele­gancko. Kwiaty, obrazy – szcze­gól­nie ten. Parę zdjęć. – Eve wska­zała ręką foto­gra­fie. – Dzie­ciaka, jej z dzie­cia­kiem, ale nie jej męża. Naj­praw­do­po­dob­niej jej krew­nych, ale bez niego. Te bibe­loty są bar­dzo kobiece.

Peabody się rozej­rzała, zmarsz­czyw­szy czoło.

– Masz rację. To wszystko jest kobiece. Nie nazbyt ozdobne, ale kobiece.

– Ten tablet na sto­liku obok krze­sła naprze­ciwko obrazu Mar­lona Stowe’a? – Eve wska­zała go ręką. – Mogła przy nim prze­sia­dy­wać, czy­tać, pra­co­wać i spo­glą­dać na obraz. Myśleć o swoim kochanku. Myśleć o domu rodzin­nym.

– To salon, gdzie przyj­mują gości – dodała Eve. – Ale przede wszyst­kim jej pokój.

Eve, cze­ka­jąc na spo­tka­nie z Jorge Twe­enem, odwró­ciła się, kiedy usły­szała kroki.ROZDZIAŁ 3

3

Eve obu­dził zapach kawy. Otwo­rzyła jedno oko i dostrze­gła Roarke’a. Stał obok auto­ku­cha­rza w sypialni, w sła­bym świe­tle poranka, z ręcz­ni­kiem owi­nię­tym wokół pasa.

Pomy­ślała, że to cał­kiem miły widok na dzień dobry. Cał­kiem, cał­kiem.

– Nie jesteś spóź­niony na jakąś tele­kon­fe­ren­cję w spra­wie zakupu pół­kuli połu­dnio­wej?

Bez zmru­że­nia oka zapro­gra­mo­wał drugą kawę.

– Prze­ło­ży­łem ją na póź­niej.

Pod­szedł do niej z fili­żanką kawy, a grube koci­sko, leżące na wyso­ko­ści jej krzyża, leni­wie się prze­wró­ciło na wznak i prze­cią­gnęło.

Uznała, że pół­nagi mąż, poda­jący kawę do łóżka, to wielki plus mał­żeń­stwa. Usia­dła, wzięła od niego kawę.

– Dobrze spa­łeś?

– Tak. – Prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach, po czym pod­szedł do szafy.

Eve spoj­rzała prze­cią­gle na Gala­hada.

– Dobrze to rzecz względna – mruk­nęła i wstała, by wziąć prysz­nic.

Naj­lep­sze – i wła­ści­wie jedyne, co mogła zro­bić – to ostro się zabrać do pracy, by wycią­gnąć ten cierń z boku Roarke’a.

Cierń, aku­rat, popra­wiła się, kiedy stru­mie­nie gorą­cej wody w pełni ją roz­bu­dziły. Już prę­dzej maj­cher.

Wysłu­cha, co lekarz sądowy ma jej do powie­dze­nia o śmierci Mode­sto, a czego jesz­cze nie wie­działa, uważ­niej przyj­rzy się nagra­niom z kamer i skon­tak­tuje się w tej spra­wie z McNa­bem.

Krewni Mode­sto – rodzice, brat, bra­towa – zamie­rzali dziś rano przy­le­cieć do Nowego Jorku. Poroz­ma­wia z nimi, postara się wycią­gnąć z nich, co wie­dzą na temat jej mał­żeń­stwa z Twe­enem.

A potem prze­słu­cha gospo­dy­nię.

Eve wyszła spod prysz­nica i jak zwy­kle posta­no­wiła szybko i dokład­nie osu­szyć się w kabi­nie suszą­cej.

Z wła­snego doświad­cze­nia (Sum­mer­set!) wie­działa, że słu­żący dosko­nale się orien­tują, co się dzieje w domu.

Wysko­czyła z kabiny suszą­cej, zła­pała szla­frok wiszący na drzwiach łazienki.

Musiała poznać wszystko, co wia­domo o Cob­bie, może będzie jej potrzebna do tego pomoc komen­danta. I chciała się skon­sul­to­wać z Mirą, chciała, żeby czo­łowa pro­fi­lerka i psy­cho­lożka poli­cyjna przyj­rzała się zarówno Cobbe’owi, jak i Twe­enowi.

A prawdę mówiąc – pomy­ślała – sko­rzy­sta z pomocy wszyst­kich, żeby dorwać Cobbe’a i wsa­dzić go za kratki.

Kiedy wró­ciła do sypialni, Roarke, już w gar­ni­tu­rze króla świata wiel­kich inte­re­sów, zawią­zy­wał jeden z kolek­cji wymyśl­nych kra­wa­tów w fan­ta­zyjny węzeł.

– Zapo­wia­dają na dziś ładną pogodę – poin­for­mo­wał ją. – Gala­had już wcią­gnął poranną por­cję suchej karmy.

Zamie­rzała postę­po­wać pro­fe­sjo­nal­nie i prag­ma­tycz­nie, ale zamiast tego poszła za gło­sem serca, a nie roz­sądku. Zbli­żyła się do Roarke’a i ujęła jego twarz w obie dło­nie.

– Dorwę go.

– Nie mam co do tego cie­nia wąt­pli­wo­ści.

– To dobrze.

Skie­ro­wała się do swo­jej szafy, się­gnęła po pierw­szą z brzegu parę spodni. Wło­żyła je i spor­towy sta­nik, przy­po­mniała sobie, że ma być ładna pogoda, więc zła­pała koszulkę z krót­kimi ręka­wami i mary­narkę.

Kiedy wkła­dała koszulkę, Roarke sta­nął obok jej otwar­tej szafy.

– Robisz to spe­cjal­nie, żeby mnie ziry­to­wać?

– Co? – Się­gnęła po pasek.

– Zesta­wia­jąc tę mary­narkę z tymi spodniami. I odłóż ten pasek z powro­tem.

– Dla­czego? Spodnie są czarne, mary­narka jest czarna, pasek jest czarny.

Wziął mary­narkę, odwie­sił ją.

– Spodnie są w kolo­rze indygo.

Prze­wró­ciła oczami za jego ple­cami, kiedy wybie­rał inną mary­narkę.

– Możesz prze­wra­cać oczami, ile chcesz – powie­dział, nie odwra­ca­jąc się. – Jeśli zamie­rzasz wło­żyć coś w kolo­rze indygo, czyli nie czar­nym, tylko ciem­no­gra­na­to­wym, wpa­da­ją­cym nieco w sele­dyn…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: