Cienie i śmierć - ebook
Cienie i śmierć - ebook
Niezwykły thriller z bestsellerowego cyklu „Odcienie śmierci” Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.
Porucznik Eve Dallas wkracza w niebezpieczny, pełen cieni świat przeszłości swego męża. Gdy bada zwłoki kobiety, znalezione w Washington Square Park, Roarke dostrzega wśród gapiów osobę, którą zna z dzieciństwa spędzonego na ulicach Dublina. Człowieka, który twierdzi, że jest jego przyrodnim bratem, zarabia na życie zabijaniem i płonie do niego nienawiścią.
Czy małżonek ofiary – żywiący urazę do żony z powodu jej romansu i szykujący się do przejęcia majątku – z radością zapłaciłby zabójcy za wykonanie brudnej roboty?
Roarke ostrzega Eve, że jeśli - jak podejrzewa - poszukiwanym płatnym zabójcą jest Lorcan Cobbe, to musi być ostrożna. Organy ścigania na całym świecie od lat bezskutecznie tropią tego bezwzględnego zabójcę, który chętnie obierze sobie na cel każdego, na kim zależy Roarke’owi.
Eve za wszelką cenę chce chronić Roarke’a.
Roarke za wszelką cenę chce chronić Eve.
Ale też chcą dopaść Cobbe’a, zanim on ich dopadnie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-039-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Jak to się często zdarzało, odkąd poślubił policjantkę, morderstwo oderwało ich od przyjemniejszego zajęcia. Chociaż z drugiej strony, pomyślał Roarke, kobieta leżąca w kałuży własnej krwi pod łukiem w Washington Square Park mogła mieć znacznie większe pretensje do losu.
Ostatecznie, jako były przestępca (nigdy nieskazany), wiedział, w co się pakuje, kiedy się zakochał w policjantce. Ale kobieta w modnym sportowym stroju nie mogła przypuszczać, że zakończy ten ładny wiosenny wieczór z rozprutym brzuchem.
On i jego policjantka stracili ostatnią scenę zabawnej sztuki, ona – resztę życia.
I tak oto podczas ciepłego majowego wieczoru wiosną dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego roku przyglądał się innemu spektaklowi.
W centrum uwagi znajdowały się jego policjantka i ofiara, oświetlone mocnymi policyjnymi reflektorami. Ich sylwetki widoczne były za cienką zasłoną, mającą odgrodzić śmierć od spojrzeń wścibskich gapiów.
Mundurowi rozstawili barierki, żeby odseparować widzów. Uliczni sprzedawcy i zakochani, spacerowicze i turyści, grajkowie i opiekunowie czworonogów, którzy wyprowadzili swych podopiecznych na spacer, z wybałuszonymi oczami gapili się na śmierć.
Trzymał się z boku, kiedy porucznik Eve Dallas, kierująca dochodzeniem, wykonywała swoje obowiązki w tej opowieści o moralności i śmierci.
Przykucnęła obok zwłok, szczupła twardzielka w skórzanej kurtce i botkach, jej krótkie, brązowe włosy lśniły w świetle reflektorów. Obok niej leżał otwarty zestaw podręczny.
– Ofiarą jest Galla Modesto, lat trzydzieści trzy, zamieszkała przy Prince.
– Galla Modesto.
Kiedy Roarke się odezwał, Eve uniosła głowę, zmrużyła brązowe, przenikliwe oczy policjantki.
– Znasz ją?
– Nie. Trochę jej brata. Wina i Alkohole Modesto. Należy do grona spadkobierców. Zdaje się, że to już trzecie pokolenie. Międzynarodowa rodzinna firma z siedzibą w Toskanii.
– Ciekawe. Od sześciu lat żona Jorge Tweena. Jedno dziecko, czteroletni syn. – Wyjęła miernik. – Czas zgonu: dwudziesta druga osiemnaście. Przyczyną śmierci, z tego, co mogę stwierdzić, jest dwudziestocentymetrowej długości rana cięta wzdłuż brzucha.
Założywszy mikrogogle, nachyliła się, by bliżej przyjrzeć się otwartej ranie.
– Wygląda, jakby ktoś wbił jej nóż głęboko w podbrzusze, a następnie przeciągnął nim w górę, żeby ją rozpłatać. Do potwierdzenia przez lekarza sądowego.
Ciągle kucając, zmieniła nieco pozycję.
– Nie widać, żeby się broniła. Brak również innych obrażeń. Nie znaleziono torebki, ale ofiara jest tak ubrana, jakby wybrała się pobiegać lub poćwiczyć. Na lewym ręku ma pierścionek ze sporym brylantem, otoczonym mniejszymi brylancikami, w uszach brylantowe kolczyki – dwa w lewym, jeden w prawym. I sportowy zegarek na rękę.
– Brak dowodów, że to bandycki napad.
Eve rozpięła zapiętą na zamek błyskawiczny kieszeń bluzy treningowej, którą miała na sobie kobieta.
– Komórka. – Umieściła ją w torbie na dowody, sięgnęła do kieszeni spodni do biegania. – Dokument tożsamości.
Wyprostowała się i zrobiła kilka kroków, żeby znaleźć się po drugiej stronie zwłok, następnie rozpięła drugą kieszeń.
– Alarm osobisty. Najwyraźniej nie uruchomiła go w porę.
– A oto i nasza Peabody – odezwał się Roarke. – Z McNabem.
Partnerka Eve szybkim krokiem podeszła do zapór, towarzyszył jej narzeczony, detektyw Ian McNab z wydziału informatyki śledczej.
Ponieważ Peabody miała pod różowym płaszczem sukienkę w różowe tulipany, a McNab wystroił się w workowate, różowe spodnie, tak wściekle zielone buty, że biły po oczach, i koszulę w esy-floresy w obu tych kolorach, Roarke się domyślił, że otrzymali wezwanie, kiedy byli na jakiejś imprezie.
Oboje machnęli mundurowym swoimi odznakami i weszli na odgrodzony teren. Peabody, z odświętnie ułożonymi ciemnymi włosami, w których połyskiwały czerwone pasemka, podeszła prosto do Eve i zwłok.
– Sorki, Dallas, byliśmy w klubie w East Side, dotarcie tutaj zajęło nam trochę czasu.
Eve krótko obrzuciła wzrokiem strój Peabody, łącznie z jej wyjściowymi szpilkami.
– Funkcjonariusze Frist i Nadir byli pierwsi na miejscu przestępstwa. Porozmawiaj z nimi, zacznij przesłuchiwać potencjalnych świadków. – Obejrzała się za siebie. – McNab, skoro już tu jesteś, sprawdź nagrania z kamer monitorujących.
– Tak jest.
– Peabody, zabezpiecz się i pomóż mi ją przekręcić na brzuch. Ofiara to Galla Modesto – zaczęła wyjaśniać i nie przerywając pracy, przekazała swojej partnerce to, co już zdążyła ustalić.
Po odwróceniu zwłok Eve nie stwierdziła żadnych innych ran ani obrażeń, ale zobaczyła małą kieszonkę z tyłu spodni do biegania.
– Karta magnetyczna – powiedziała do mikrofonu. – Body and Mind Fitness Center – odczytała, po czym umieściła kartę w torbie na dowody.
Zamknęła zestaw podręczny, wyjęła komunikator, żeby skontaktować się z technikami i kostnicą.
Kiedy się odwróciła, Roarke podał jej kubek czarnej kawy.
– Skąd to masz?
– Od przedsiębiorczego sprzedawcy. Mam nadzieję, że okaże się znośna.
Napiła się i wzruszyła ramionami.
– Da się przełknąć. Dzięki. Powinieneś wrócić do domu. Muszę porozmawiać ze świadkami, zawiadomić męża ofiary, wstąpić do siłowni, z której usług korzystała.
– Wydam polecenie, żeby podstawiono tu twój wóz, i załatwię transport dla siebie.
Napiła się jeszcze trochę ledwo znośnej kawy i spojrzała na niego.
Ta twarz. Ta twarz. Jeden z prawdziwych cudów natury, który na dodatek trafił się jej. Patrzył na nią tymi swoimi intensywnie niebieskimi oczami, ocienionymi rzęsami równie jedwabistymi jak sięgające mu prawie do ramion czarne włosy. Miał usta wyrzeźbione przez wyjątkowo szczodre anioły. Zmysłowe rysy twarzy, które mógł wymyślić tylko romantyczny poeta. Jeśli dodać do tego śpiewne irlandzkie tony w jego głosie, otrzymywało się wyjątkowy pakiet.
– Zawsze użyteczny.
Rozciągnął w uśmiechu swoje perfekcyjne usta.
– Wszyscy robimy to, co do nas należy. Będę pod ręką, póki nie pojawi się twój wóz. – Obrzucił roztargnionym wzrokiem tłum za barierkami. – McNab powinien wkrótce wrócić z nagraniami z kamer monitorujących, więc…
Zauważyła, że zmrużył oczy, pojawiło się w nich coś mrocznego.
– O co chodzi? – Natychmiast się odwróciła, żeby spojrzeć w tym samym kierunku. – Co takiego zobaczyłeś?
– Kogoś, kogo kiedyś znałem.
Nim zdążyła znów się odezwać, oddalił się szybko, ale spokojnie.
– Kurde. – Skinęła na mundurowego, żeby popilnował zwłok, i ruszyła za Roarkiem, lecz akurat wtedy pojawiła się przed nią Peabody.
– Mamy kilku świadków, którzy widzieli, jak upadała, i jednego, który tego nie widział, ale twierdzi, że przyszła tu, by się z nim spotkać. Jest zdruzgotany, więc przypuszczam, że coś ich łączyło.
– Przesłuchajmy go w pierwszej kolejności.
Co, u diabła, robi Roarke?, zastanawiała się.
Przecisnął się przez tłum. Potrafił szybko się przemieszczać w ludzkiej ciżbie. Kiedyś po takim spacerku miałby kieszenie pełne tego, co wyciągnąłby niczego niepodejrzewającym frajerom.
Ale chociaż szedł szybko, czujnie się rozglądając, nie dostrzegł więcej tamtej twarzy.
Przeklęty cień z przeszłości, pomyślał Roarke, spoglądając w mrok, gdzie nie było tłumów, skrzyła się fontanna, stały puste ławki. Rozmyślnie mu się pokazał.
Drwina. Coś w rodzaju pokazania środkowego palca, bo – znów rozmyślnie – znajdował się wystarczająco daleko, żeby z łatwością rozpłynąć się w ciemnościach i znów zniknąć.
No cóż, jeśli ten pieprzony łajdak chce się ujawnić i z nim poigrać, bardzo chętnie weźmie udział w tej grze.
– Jesteśmy teraz daleko od zaułków Dublina, chłoptasiu – mruknął i zawrócił.
Świadek, Marlon Stowe, dygotał, łzy płynęły mu po twarzy, więc Eve zaprowadziła go do jednej z ławek.
Po trzydziestce, oceniła, prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, gęste, jasne włosy, brązowe oczy, szczeciniasta kozia bródka.
– Umówił się pan tu z panią Modesto?
– Tak, koło fontanny. Powiedziała, że postara się przyjść kwadrans po dziesiątej, najpóźniej o wpół do jedenastej.
Ponieważ miał na sobie czarne spodnie, cienki czarny sweter i czarne buty za kostkę, uznała, że nie planowali wspólnego biegania.
– Dlaczego się państwo umówili?
Przesunął ręką po twarzy. Na kciuku miał smugę niebieskiej farby.
– Mieliśmy romans. Poznaliśmy się zeszłego lata. Galla kupiła jeden z moich obrazów. Wystawiałem swoje prace na ulicy, spodobał jej się obraz, który namalowałem w Toskanii. Jest… Znaczy się, jej rodzina pochodzi z Toskanii, Galla powiedziała, że ten obraz budzi w niej miłe wspomnienia. Wpadła kilka razy do galerii i… Zakochaliśmy się.
– Pozostawał pan w uczuciowym i intymnym związku z panią Modesto.
– Zakochaliśmy się – powtórzył. – Czasami umawialiśmy się tutaj, by posiedzieć i porozmawiać. Czasami szliśmy do mnie. Wiedziałem, że jest mężatką, wyznała mi to. Nigdy się nie okłamywaliśmy. Ma małego synka. Chciała odejść od męża, lecz z uwagi na synka… Chciała odejść od męża, nawet rozmawiała ze swoim prawnikiem, lecz…
Ukrył twarz w dłoniach.
– Podczas naszego ostatniego spotkania oświadczyła, że to koniec. Oboje wiedzieliśmy… Od samego początku oboje wiedzieliśmy, że to nie będzie trwało wiecznie. Przede wszystkim musiała myśleć o synku. Musiała spróbować ratować swoje małżeństwo.
– Ale zgodziła się spotkać tu z panem dziś wieczorem.
– Poprosiłem ją o to. Nie, żeby być razem. Tylko żeby się pożegnać. Chciałem jej coś dać.
– To znaczy co?
Otworzył torbę, którą miał przy sobie, wyjął z niej pakunek, zawinięty w gruby, brązowy papier.
– Obraz. Stanowi dopełnienie tego, który kiedyś kupiła. Pomyślałem sobie: tamten był pierwszy, ten będzie ostatni.
– Musiał się pan czuć zraniony. I odczuwać złość.
Pokręcił głową i do oczu znów napłynęły mu łzy.
– Kochałem ją. Wiedziałem, że jest mężatką, ma dziecko. Nigdy mnie nie okłamywała. Nigdy mi niczego nie obiecywała. I… – wziął głęboki oddech – wiedziałem, że mnie kocha. Nie mogła ze mną być, ale mnie kochała. Gdybym jej nie poprosił dziś wieczorem o spotkanie tutaj…
Załamał się, więc Eve spojrzała na Peabody, pocieszycielkę.
– Marlonie. – Peabody usiadła obok niego. – Nie możesz winić siebie, ale może uda ci się nam pomóc. Czy ktoś wiedział, że dziś wieczorem miałeś się tu spotkać z Gallą?
– Nie. Byliśmy ostrożni. Utrzymywaliśmy naszą znajomość w tajemnicy. To była… – Nasadą dłoni wytarł twarz. – To była nasza prywatna sprawa. Galla miała poinformować męża, że idzie poćwiczyć na siłowni. Na krótko, sama. Czasami tak robiła, więc nie byłoby to nic podejrzanego. Nie powiedziałaby nikomu, że tu przyjdzie. Ja nikomu tego nie zdradziłem.
– W jaki sposób się porozumiewaliście?
– Pisaliśmy SMS-y.
– Kiedy zakomunikowała panu, że chce zakończyć waszą znajomość?
– W zeszłym tygodniu. Przyszła do mnie i mi powiedziała. Kochaliśmy się ostatni raz. Dziś ukończyłem obraz, więc wysłałem jej SMS i poprosiłem, żeby tu przyszła, bym mógł jej go podarować. By łatwiej było mi się z nią pożegnać.
– Kiedy się tu spotykaliście, czy kiedykolwiek zauważył pan, by ktoś zwracał uwagę na nią, na państwa?
– Nie. To takie dobre miejsce. Zawsze czuliśmy się tu bezpiecznie.
– A kiedy odwiedzała pana? – Eve znów skupiła jego uwagę na sobie. – Czy kiedykolwiek zauważył pan kogoś na ulicy, kogoś, kto sprawiał, że poczuł się pan nieswojo?
– Nie. Mieszkam w Village w małym lofcie nad galerią. Pracuję tam, urządzam wystawy, udzielam lekcji. Mogła mnie odwiedzać tylko raz w tygodniu, czasami dwa razy. Ale zwykle mogła się wyrwać z domu raz w tygodniu, kiedy jej synek był na spacerze z opiekunką albo na przyjęciu dla dzieci. Mieliśmy dla siebie tylko godzinę, może dwie. Staraliśmy się maksymalnie wykorzystać ten czas. Wiedzieliśmy, że nie będziemy go mieli wiele.
– Czy kiedykolwiek powiedziała panu, że czuje się zagrożona albo że ktoś jej groził?
– Nie, nie. Na Boga, nie.
– Czy kłóciła się z mężem?
Niemal machinalnie potarł palcami powieki.
– Właściwie nie, nigdy o tym nie mówiła. Bardziej pochłaniała go praca i zachowywanie pozorów. No wie pani, jak się razem prezentują, kiedy gdzieś się pojawiają. Chciała wrócić do Toskanii, zabrać ze sobą synka. Żebyśmy mogli tam zamieszkać. Marzyliśmy o tym, chociaż wiedzieliśmy, że to tylko marzenie.
Wcisnął Eve obraz.
– Weźmie go pani? Nie mogę na niego patrzeć. Nie chcę go. To zbyt bolesne.
– Peabody, wypisz panu Stowe’owi pokwitowanie na obraz. Na razie to jeden z dowodów.
– Nie chcę go. – Znów zaczął płakać. – Nie mogę go sprzedać. Proszę go zatrzymać.
– Nie wolno nam tego zrobić. Ale coś wymyślimy. Detektyw Peabody da panu pokwitowanie i zapisze pańskie dane kontaktowe.
Eve dostrzegła Roarke’a i przekazała obraz Peabody.
– Nie będziemy pana dłużej zatrzymywać. Czy podwieźć pana?
– Nie, nie. Pójdę piechotą.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panie Stowe. Może się pan skontaktować ze mną albo detektyw Peabody, jeśli przypomni pan sobie coś, co mogłoby pomóc w dochodzeniu.
Wstała, pospiesznie podeszła do Roarke’a.
– O co chodzi? – spytała go. – Jesteś wkurzony. Groźny Roarke wkurzony?
Ujął ją pod ramię.
– Przejdźmy się.
– Nie mogę ot tak…
– Chodź ze mną. – Ujął ją mocniej i zabrał z miejsca przestępstwa. – Lorcan Cobbe – powiedział. – Sprawdź go. Jest z Dublina. Trzy, cztery, może pięć lat starszy ode mnie.
– To jeden z twoich dawnych przyjaciół?
– Wprost przeciwnie. – Zaprowadził ją tam, gdzie nie docierało światło reflektorów, więc stali w mroku. – Pracował dla mojego ojca, a ponieważ nie miał smykałki do kradzieży, a wyróżniał się brutalnością, zajmował się wymuszaniem, zastraszaniem, pomagał przy ściąganiu haraczy za „ochronę”. Możemy porozmawiać o tym później, jeśli zechcesz, ale przyjrzyj mu się. I zachowaj ostrożność.
Położył dłonie na jej ramionach.
– Wyjątkową ostrożność, Eve.
– Dlaczego?
– Gdyby mógł, ugodziłby mnie prosto w serce, ale jeszcze większą przyjemność sprawiłoby mu odebranie życia tym, na których mi zależy. Jest i zawsze był zabójcą.
– I zauważyłeś go na miejscu przestępstwa.
– Widziałem go. Upewnił się, że go zobaczyłem. O tak, już się o to postarał, przeklęty drań.
Znów rozejrzał się po parku, chociaż wiedział, że nie ujrzy jego twarzy ponownie. Nie dzisiejszego wieczoru.
– Uwierz mi, że nie musiałem widzieć, jak wbija nóż tej kobiecie, by mieć pewność, że to jego dzieło. To twój sprawca.
– Dlaczego zabił akurat ją? Nie mógł wiedzieć, że tu będziesz.
– Tak się akurat dla niego szczęśliwie złożyło. Zabija dla przyjemności i zysku, Eve. Działa głównie w Europie, ale to raczej nie pierwsza jego robota w Stanach. Nie słyszałem, by wcześniej przyjeżdżał do Nowego Jorku, przynajmniej nie służbowo, a sądzę, że wiedziałbym o tym. Ale teraz tu jest.
Zaniepokoiło ją to, co powiedział. Rzadko widziała go tak poruszonego, więcej niż zagniewanego. Dlatego zastanowiła się nad tym i potraktowała jego słowa poważnie.
– Opisz mi go. Opisz, jak dziś wyglądał.
– Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, mocnej budowy ciała, szeroki w barach, jasnobrązowe włosy związane na czubku głowy. Jasna karnacja, gładko ogolony. Miał na sobie czarne spodnie, koszulę i czerwoną kurtkę. Wyszedł z tłumu, żebym go zobaczył, patrzył mi prosto w twarz. Uśmiechał się.
Przesunął dłońmi w dół i w górę jej ramion.
– Zorientuje się, ile dla mnie znaczysz. Jeśli jeszcze tego nie wie, postara się dowiedzieć.
– Dlaczego tak bardzo cię nienawidzi?
– Dlaczego? Twierdzi, że jest synem Patricka Roarke’a, a ponieważ jest starszy ode mnie, więc jego pierworodnym.
– A jest?
– To mało prawdopodobne, chociaż przypuszczam, że nie można tego wykluczyć. Mało prawdopodobne, bo stary lubił go o wiele bardziej niż mnie, a gdyby w jego żyłach płynęła krew mojego ojca, przygarnąłby go. Ale w tej chwili to nie ma znaczenia. Z całą pewnością nie znalazł się w parku przypadkiem, kiedy kobiecie – bogatej kobiecie – rozpłatano brzuch. A patroszenie, podcinanie gardeł, wypruwanie wnętrzności to ulubione zajęcia Lorcana Cobbe’a.
– No dobrze, sprawdzę go. Wydam polecenie, żeby go odszukano.
Ujął jej twarz w obie dłonie, zanim mogła się sprzeciwić.
– I bądź ostrożna. Wyjątkowo ostrożna.
– Dobrze – powiedziała, wiedząc, że Roarke chce to usłyszeć. – Ty też.
– Nie będzie mnie próbował dorwać od razu, bo to żadna frajda. Muszę się skontaktować z kilkoma osobami.
– Będziemy musieli o tym porozmawiać bardziej szczegółowo.
– I porozmawiamy. Twój wóz już tu jest. – Wskazał w stronę łuku. – Do zobaczenia w domu.
Spoglądając za nim, uświadomiła sobie, że czuje niepokój, ponieważ Roarke jest zaniepokojony.
Małżeństwo, pomyślała. Potrafi zupełnie człowiekowi spieprzyć życie.
– Pani porucznik. – McNab zbliżył się tanecznym krokiem, długie, jasne włosy związane w kucyk poruszały się w rytm jego kroków. – Mam dyski z kamer monitorujących. Już obejrzałem nagranie zabójstwa.
– Mamy nagranie zabójstwa?
– Tak i nie. Śmiem twierdzić, że zabójca wiedział, gdzie są rozmieszczone kamery, i nie pokazał twarzy. Ale widać, jak pojawia się ofiara, a po chwili przecina jej drogę najprawdopodobniej mężczyzna, jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, z dziewięćdziesiąt kilo wagi, w czarnych spodniach, w czarnej bluzie z kapturem. Widać go z tyłu, więc nie można ze stuprocentową pewnością określić wieku, rasy ani nawet płci.
McNab obejrzał się za siebie, kiedy ekipa z kostnicy umieszczała zwłoki w worku. Kilka kolorowych kół zalśniło w jego uchu.
– Ręce trzymał w kieszeni, głowę miał spuszczoną, szedł prosto na nią. Zatrzymała się. Widać, jak gwałtownie uniósł prawą rękę, a potem się cofnął. Poszedł dalej, a kobieta się zatoczyła. Jeszcze zanim upadła, pojawiło się mnóstwo krwi. Potem widać dwoje ludzi, biegnących w jej stronę. Jeden z nich odwrócił ją i zaczął krzyczeć. Ale wtedy sprawca był już poza zasięgiem kamery.
– Weź dyski i przeanalizuj nagrania. Potrzebne mi będą kopie. Ze wszystkich kamer.
– Jasne. Sądząc po tym, jak do niej podszedł, musiał na nią czekać, Dallas. Nie było w tym nic przypadkowego. Zrobił to celowo. Takie odnosi się wrażenie.
Może McNab ubiera się jak cyrkowy klown, ale Eve wiedziała, że świetny z niego gliniarz.
– Nie, nie sądzę, że to było przypadkowe. Peabody – zwróciła się do swojej partnerki, kiedy ta do nich dołączyła.
– Rozmawiałam z kilkoma osobami i z dwójką gliniarzy, którzy przesłuchali świadków. Większość niczego nie widziała ani niczego nie zauważyła, póki ofiara nie upadła, ale dwoje zeznało, że widziało mężczyznę w czarnej bluzie z kapturem, oddalającego się z miejsca, gdzie leżała kobieta. Nie potrafią powiedzieć nic więcej poza tym, że miał na sobie znoszoną bluzę i przypuszczają, że to mężczyzna.
– To się zgadza z nagraniem z kamery. McNab, przeglądając dyski, szukaj mężczyzny wzrostu i budowy, jakie opisałeś, białego, trzydziesto-, czterdziestoletniego, z jasnobrązowymi włosami związanymi na czubku głowy, w czerwonej kurtce. Oznacz wszystkie nagrania, na których go wypatrzysz.
– Dobra. Czy to nasz podejrzany?
– To wielce prawdopodobne. Nazywa się Lorcan Cobbe, pochodzi z Dublina. Roarke dostrzegł go w tłumie i rozpoznał. To zawodowiec.
– Mogę tu zostać i zacząć oglądać nagrania na przenośnym sprzęcie – powiedział McNab.
– Świetnie. W takim razie do roboty. Peabody, sprawdź męża ofiary, Jorge Tweena. I trzeba go poinformować, co się stało.
– Jeśli ktoś wynajął zabójcę… – zaczęła Peabody.
– Małżonek jest podejrzanym numer jeden – dokończyła Eve.
Jej wóz czekał przy krawężniku, zgodnie ze słowami Roarke’a. Wsiadła i pomyślała chwilę.
– Cobbe’a też sprawdzimy, roześlij komunikat, że jest poszukiwany, ale najpierw przekonajmy się, z kim teraz porozmawiamy.
Peabody zajęła miejsce w fotelu dla pasażera i niezbyt dyskretnie uwolniła stopy od czółenek, McNab usiadł z tyłu.
– Tween ma czterdzieści dwa lata, jest wiceprezesem Modesto odpowiedzialnym za dystrybucję. Pracuje dla nich od szesnastu lat. Ma czystą kartotekę. Poślubił Gallę Modesto sześć lat temu. Wcześniej nie był żonaty, ani ona zamężna. Mają czteroletniego syna Angelo.
Eve uruchomiła silnik i ruszyła do znajdującej się w pobliżu rezydencji Modesto i Tweena.
– Kupili ten dom pięć lat temu. Tween urzęduje w centrali firmy w Nowym Jorku. Jego majątek wyceniany jest na prawie dziewięć milionów.
– Ona ma ponad dziesięć razy tyle – przypomniała sobie Eve. – To doskonały motyw, jeśli dodać do tego, że miała romans.
– Ale go zakończyła – zwróciła jej uwagę Peabody, lecz Eve tylko pokręciła głową.
– Miała romans, a co więcej, jeśli Stowe nie kłamie, zakochała się w nim. Zlecenie zabójstwa wymaga trochę czasu. I czy rezygnujesz z usług płatnego zabójcy, ponieważ żona zakończyła romans? Czy można mieć pewność, że to zrobiła? Czy wszystko wyznała? Wątpię. Poza tym co mogłoby ją powstrzymać przed zmianą decyzji, powrotem do kochanka malarza, zabraniem należącej do niej góry pieniędzy i przeprowadzką do Włoch?
Kiedy Eve wcisnęła się w niewielką lukę przy krawężniku, Peabody z ociąganiem z powrotem wsunęła stopy w czółenka.
– Zostanę w wozie – powiedział McNab z tylnego siedzenia. – Szczególnie, jeśli mi pozwolisz wziąć z lodówki jakiś napój gazowany.
– Nie krępuj się.
Uśmiechnął się czarująco.
– Może znajdą się też czipsy.
– Nie mam pojęcia, co jest w autokucharzu. – Eve wysiadła, zostawiając sprawdzenie tego McNabowi.
Peabody nawet nie ukryła grymasu, kiedy ruszyły chodnikiem.
– Dlaczego włożyłaś te kretyńskie czółenka?
– Bo są ładne. Wybraliśmy się na tańce. Kiedy idziesz potańczyć, musisz mieć ładne pantofle. Nie wiedziałam, że będę musiała w nich paradować na służbie.
Jęknęła cicho.
– Są piekielnie niewygodne.
– Zaciśnij zęby.
– Już je zacisnęłam. Czyli Roarke zna tego Cobbe’a z Irlandii?
– Poznał go w Dublinie, kiedy był dzieckiem. Później poznam więcej szczegółów, na razie wiem, że Cobbe chciał, by Roarke go zobaczył. Postarał się o to. Według Roarke’a to urodzony morderca. A zabijanie to jego zawód. Później poznam więcej szczegółów – powtórzyła i zatrzymała się przed budynkiem, żeby mu się przyjrzeć.
Liczył trzy kondygnacje, wzniesiono go z pobielonych cegieł, był elegancki i miał nieodparty urok. Dioda alarmu świeciła bladozielono, ale lampy po obu stronach drzwi frontowych były zgaszone.
Lampy, które powinny witać przybyszy.
W oknach było ciemno, czyli nikt nie czekał na kobietę, która już nigdy nie wróci do domu. Kwiaty wysypywały się z malowanych pojemników w oknach po obu stronach wejścia.
Poczuła ich delikatną, słodką woń, kiedy weszła po stopniach i nacisnęła guzik dzwonka.
Mieszkańcy domu udali się na nocny spoczynek. Proszę zostawić nazwisko i dane kontaktowe. Jeśli sprawa jest pilna…
– Policja – przerwała Eve komputerowi, pokazała odznakę. – Poinformuj Jorge Tweena, że policja nowojorska musi z nim porozmawiać.
Proszę określić charakter sprawy.
– Twoje obwody będą wymagały pilnej naprawy, jeśli nie poinformujesz pana Tweena, że policja nowojorska stoi na progu jego domu. Przeskanuj odznakę i wykonaj polecenie.
Promień skanera przesunął się po odznace.
Zweryfikowano tożsamość porucznik Eve Dallas. Proszę zaczekać.
– Nienawidzę tych przeklętych urządzeń.
– Sama masz zainstalowane te przeklęte urządzenia. No wiesz, w bramie i w…
– To nie znaczy, że nie mogę ich nienawidzić. Wszystkie światła w domu są zgaszone – zauważyła Eve. – Twoja żona idzie na siłownię, nie wraca, powiedzmy, po godzinie. A ty gasisz wszystkie światła i kładziesz się spać?
– Coś mi tu nie gra – zgodziła się z nią Peabody. – Nawet gdy jesteście na siebie wkurzeni, tak się nie postępuje. Jeśli ktoś jest poza domem, powinny się palić przynajmniej lampy przy wejściu. Kto postępuje inaczej?
– Ktoś, kto się nikogo nie spodziewa. To drobiazg. To zupełny drobiazg.
W środku zapaliło się światło, które zalało falą kolorowe kwiaty w oknach. Szczęknęły zamki.
W otwartych drzwiach ujrzały pięćdziesięcioletnią kobietę w ciemnoniebieskim szlafroku. Ciemne włosy wiły się wokół jej twarzy. W brązowych oczach malowały się strach i niepokój.
– Panie są z policji?
– Zgadza się, proszę pani. – Eve znów uniosła swoją odznakę. – Musimy porozmawiać z panem Tweenem.
– Och! Obudził mnie alarm. Jestem gospodynią. Proszę wejść.
Mówiła z włoskim akcentem, paznokcie u nóg miała pomalowane na jaskrawoczerwony kolor.
Po obu stronach wejścia stały wąskie stoliki, na nich umieszczono długie, fioletowe kwiaty w wysokich, smukłych wazonach, odbijających się w wysokich lustrach. Podłoga wyłożona była płytkami ceramicznymi koloru złotego piasku.
– Proszę, mogą panie usiąść w salonie. – Ruszyła przodem, wskazując im drogę. – Napiją się panie kawy? Herbaty?
– Nie, dziękujemy. Czy mogłaby pani podać nam swoje nazwisko?
– Naturalnie. Elena Rinaldi, gospodyni. Proszę usiąść. Zawiadomię pana Tweena. On i pani Modesto już śpią. Jest bardzo późno.
– Pani Rinaldi, kiedy ostatni raz widziała pani pana Tweena albo panią Modesto lub rozmawiała pani z nimi?
– Ach… Chyba o dziewiątej wieczorem. Tak, koło dziewiątej, nim udałam się na noc do swoich pokojów. Proszę usiąść – powtórzyła i wyszła.
– Zanim Modesto opuściła dom – mruknęła Peabody.
– Taa. – Eve rozejrzała się po salonie.
Dużo kwiatów – ktoś ma do nich słabość. I dość oficjalny wystrój: kremowe kanapy, niebieskie fotele, stoliki z lekkim złotawym połyskiem. Złota, bogato zdobiona rama dużego, owalnego lustra nad kominkiem z białego marmuru, do którego wstawiono świece i wiosenne kwiaty.
Obrazy przedstawiały włoskie pejzaże. Dachy pokryte czerwoną dachówką, mury ozdobione stiukami, wielkie kopuły katedr. Wzgórza i wiejskie domy. Rozpoznała Toskanię, bo tam była. I Hiszpańskie Schody w Rzymie.
Podeszła do jednego obrazu, przedstawiającego Toskanię – wzgórza, wysokie, smukłe drzewa, winnice ze zwisającymi fioletowymi kiściami winogron, krętą drogę, prowadzącą do bladoróżowego domu w kwiatach mieniących się wszystkimi kolorami tęczy.
A w rogu podpis artysty.
_M. Stowe._
– Całkiem niezły – stwierdziła Peabody. – Drugi wysłałam do komendy, nie rozpakowując go. Byłaś tam, prawda?
– Taa.
– Czy naprawdę tak tam jest?
– Owszem. To jej pokój.
– Dlaczego tak uważasz?
– Jest urządzony oficjalnie, a zarazem elegancko. Kwiaty, obrazy – szczególnie ten. Parę zdjęć. – Eve wskazała ręką fotografie. – Dzieciaka, jej z dzieciakiem, ale nie jej męża. Najprawdopodobniej jej krewnych, ale bez niego. Te bibeloty są bardzo kobiece.
Peabody się rozejrzała, zmarszczywszy czoło.
– Masz rację. To wszystko jest kobiece. Nie nazbyt ozdobne, ale kobiece.
– Ten tablet na stoliku obok krzesła naprzeciwko obrazu Marlona Stowe’a? – Eve wskazała go ręką. – Mogła przy nim przesiadywać, czytać, pracować i spoglądać na obraz. Myśleć o swoim kochanku. Myśleć o domu rodzinnym.
– To salon, gdzie przyjmują gości – dodała Eve. – Ale przede wszystkim jej pokój.
Eve, czekając na spotkanie z Jorge Tweenem, odwróciła się, kiedy usłyszała kroki.ROZDZIAŁ 3
3
Eve obudził zapach kawy. Otworzyła jedno oko i dostrzegła Roarke’a. Stał obok autokucharza w sypialni, w słabym świetle poranka, z ręcznikiem owiniętym wokół pasa.
Pomyślała, że to całkiem miły widok na dzień dobry. Całkiem, całkiem.
– Nie jesteś spóźniony na jakąś telekonferencję w sprawie zakupu półkuli południowej?
Bez zmrużenia oka zaprogramował drugą kawę.
– Przełożyłem ją na później.
Podszedł do niej z filiżanką kawy, a grube kocisko, leżące na wysokości jej krzyża, leniwie się przewróciło na wznak i przeciągnęło.
Uznała, że półnagi mąż, podający kawę do łóżka, to wielki plus małżeństwa. Usiadła, wzięła od niego kawę.
– Dobrze spałeś?
– Tak. – Przesunął dłonią po jej włosach, po czym podszedł do szafy.
Eve spojrzała przeciągle na Galahada.
– Dobrze to rzecz względna – mruknęła i wstała, by wziąć prysznic.
Najlepsze – i właściwie jedyne, co mogła zrobić – to ostro się zabrać do pracy, by wyciągnąć ten cierń z boku Roarke’a.
Cierń, akurat, poprawiła się, kiedy strumienie gorącej wody w pełni ją rozbudziły. Już prędzej majcher.
Wysłucha, co lekarz sądowy ma jej do powiedzenia o śmierci Modesto, a czego jeszcze nie wiedziała, uważniej przyjrzy się nagraniom z kamer i skontaktuje się w tej sprawie z McNabem.
Krewni Modesto – rodzice, brat, bratowa – zamierzali dziś rano przylecieć do Nowego Jorku. Porozmawia z nimi, postara się wyciągnąć z nich, co wiedzą na temat jej małżeństwa z Tweenem.
A potem przesłucha gospodynię.
Eve wyszła spod prysznica i jak zwykle postanowiła szybko i dokładnie osuszyć się w kabinie suszącej.
Z własnego doświadczenia (Summerset!) wiedziała, że służący doskonale się orientują, co się dzieje w domu.
Wyskoczyła z kabiny suszącej, złapała szlafrok wiszący na drzwiach łazienki.
Musiała poznać wszystko, co wiadomo o Cobbie, może będzie jej potrzebna do tego pomoc komendanta. I chciała się skonsultować z Mirą, chciała, żeby czołowa profilerka i psycholożka policyjna przyjrzała się zarówno Cobbe’owi, jak i Tweenowi.
A prawdę mówiąc – pomyślała – skorzysta z pomocy wszystkich, żeby dorwać Cobbe’a i wsadzić go za kratki.
Kiedy wróciła do sypialni, Roarke, już w garniturze króla świata wielkich interesów, zawiązywał jeden z kolekcji wymyślnych krawatów w fantazyjny węzeł.
– Zapowiadają na dziś ładną pogodę – poinformował ją. – Galahad już wciągnął poranną porcję suchej karmy.
Zamierzała postępować profesjonalnie i pragmatycznie, ale zamiast tego poszła za głosem serca, a nie rozsądku. Zbliżyła się do Roarke’a i ujęła jego twarz w obie dłonie.
– Dorwę go.
– Nie mam co do tego cienia wątpliwości.
– To dobrze.
Skierowała się do swojej szafy, sięgnęła po pierwszą z brzegu parę spodni. Włożyła je i sportowy stanik, przypomniała sobie, że ma być ładna pogoda, więc złapała koszulkę z krótkimi rękawami i marynarkę.
Kiedy wkładała koszulkę, Roarke stanął obok jej otwartej szafy.
– Robisz to specjalnie, żeby mnie zirytować?
– Co? – Sięgnęła po pasek.
– Zestawiając tę marynarkę z tymi spodniami. I odłóż ten pasek z powrotem.
– Dlaczego? Spodnie są czarne, marynarka jest czarna, pasek jest czarny.
Wziął marynarkę, odwiesił ją.
– Spodnie są w kolorze indygo.
Przewróciła oczami za jego plecami, kiedy wybierał inną marynarkę.
– Możesz przewracać oczami, ile chcesz – powiedział, nie odwracając się. – Jeśli zamierzasz włożyć coś w kolorze indygo, czyli nie czarnym, tylko ciemnogranatowym, wpadającym nieco w seledyn…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki