Cienie moich czasów - ebook
Cienie moich czasów - ebook
Bronisław Wildstein, autor „Cieni moich czasów”, uczestnik i obserwator najnowszej historii Polski, opowiada o swoich doświadczeniach od wczesnego dzieciństwa po chwilę obecną, koncentrując się głównie na ostatnim ćwierćwieczu losów naszego kraju. Książka jest więc także rodzajem eseju, w którym autor próbuje się zmierzyć z dziejami III RP oraz pokazać Polskę na tle gwałtownie zmieniającej się cywilizacji Zachodu. Historia oglądana jest z bliska poprzez losy konkretnych ludzi i wydarzenia, w których sam Wildstein brał udział, a pokazywana jest w wielu wymiarach: od anegdotycznej warstwy wydarzeń przez szkice biograficzne jej głównych aktorów po historiozoficzną refleksję.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-939-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opisanie mojego życia sens może mieć dlatego, że dzieliłem przesądy i szaleństwa swojego wieku. Wychodząc z dzieciństwa, uwierzyłem w utopię, możliwość stworzenia doskonałego ładu na ziemi. Więcej, uznałem, że jedynie absolutyzm moralny jest na miarę naszej godności. Jakikolwiek kompromis z rzeczywistością wydawał mi się niedopuszczalny. Domagałem się nie mniej niż powszechnego zbawienia. Tu i teraz. Tej gnostyckiej pokusie, która nawiedza ludzkość prawie od początków znanych nam cywilizacji, towarzyszyć musi wyjątkowo wyostrzone poczucie ułomności i zła. W imię doskonałości przyszłego, świat obecny, a więc istniejący, wydawać się musi szczególnie ohydny, plugawy i nie do przyjęcia. Jego akceptacja staje się zbrodnią i wszystko okazuje się dobre do jego obalenia. To rewolucyjna postawa.
Gnostycyzm zakłada, że świat stworzony został przez złego demiurga. Człowiek został w nim uwięziony, ale w jego ciele, w całym jego materialnym plugastwie zamknięta została iskra boskości, dziedzictwo prawdziwego stwórcy, Boga, który wycofał się z naszego uniwersum. Gnosis — wiedza, która pozwala na samozbawienie — pochodzi właśnie z tego źródła, z nieprzystającego do więzienia ziemskiej materii Bożego pierwiastka w człowieku.
W Enneadach Plotyna znajduje się mały traktat wymierzony w gnostyków. Mimo że twórca neoplatonizmu żywi pogardę do materii, uniwersalny porządek jest dla niego oczywisty. Sama idea kosmosu oznacza przecież ład. Brutalne odrzucenie istniejącego uniwersum przez gnostyków wywołuje jego oburzenie. Dla Plotyna skandalem jest, że jako bliźniego traktują oni najnędzniejszego z ludzi, a odrazę żywią do wspaniałych gwiazd, źródeł światła.
Ta konfrontacja wydaje się ciekawa i sugeruje przyszłe trajektorie idei. Ci, którzy kwestionują obowiązującą moralność, muszą odrzucać porządek rzeczywistości, a w konsekwencji i rzeczywistość samą. Staje się ona wyłącznie naszą projekcją, materią, z której jesteśmy w stanie formować dowolne kształty. Ten typ myślenia zdominował teraźniejszość.
Oświeceniowe i pooświeceniowe gnozy zmaterializowały ją i spolitycyzowały; zaproponowały zbawienie kolektywne. Złą materię zastąpiła zła cywilizacja, ale mechanizm pozostał ten sam. Efektem była rewolucyjna gorączka, impuls zniszczenia świata istniejącego w imię przyszłego. Apokaliptyczno-genezyjskie rojenie tych, którzy uznali, że człowiek zastąpi Boga, a precyzyjniej, że to właśnie oni przejmą Boską rolę.
Dobrze rozumiem ów „pożar umysłu”, gdyż przeżywałem go w młodości i pamiętam doskonale. Może zresztą nie uwolniłem się od niego do końca?
Czy owa chora namiętność, pycha wyrastała z poczucia nieszczęścia, w jakim pogrążony byłem zwłaszcza w dzieciństwie?
Choroba matki odbierała mi ojca, wypełniała dom przerażeniem i nieszczęściem. Moją samotność potęgowało to, że w Przemyślu żyłem w odosobnieniu (mieszkałem w szpitalu wojskowym), osobny, bez podwórkowego środowiska i jego socjalizującego wpływu. Dołączało się do tego wcześniejsze dojrzewanie, poczucie obcości i nieprzystawalności do rówieśniczego towarzystwa, a jednocześnie pragnienie zaistnienia w nim i dominacji. Te przypadłości, które były drugą stroną moich przewag, powinny być tonowane przez relacje z ojcem. Ograniczała je choroba matki. To ona pętała ojca, dokładała się do brzemienia losu, które dzielił z całym narodem wybranym. Na nigdy nieminiony koszmar wojny nakładało się nieszczęście najbliższej mu osoby, jego żony, które ona usiłowała przerzucić na niego. Pomimo niezwykle intensywnego i odwzajemnionego uczucia, jakie żywił do mnie, nie do końca potrafił wyjść z zamknięcia, które zbudował wokół siebie. W dymie papierosów, w tężejącej aurze smutku, patrzył w sobie tylko dostępnym kierunku. A choroba matki wymagała jego stałego zaangażowania.
Umarł już w Krakowie, kiedy miałem szesnaście lat. Bardzo go wtedy potrzebowałem. Jeszcze wiele lat później nagłe poczucie jego braku, ból utraty przyprawiały mnie o rozpacz. Miałem osiemnaście lat, kiedy po raz pierwszy wyruszyłem autostopem przez Polskę. Na początku z kolegą, potem jeszcze z dwoma innymi stworzyliśmy małą grupkę, która jednak szybko zaczęła mnie ograniczać i przeszkadzać. Oderwałem się od nich i jeździłem już samotnie. W wielogodzinnym oczekiwaniu przy pustej szosie, w miejscach bez ludzi widmo ojca czyhało na mnie. Tak bardzo brakowało mi rozmów z nim, tak potrzebowałem jego perspektywy, że wtedy, już osiemnastoletni, kiedy nikt nie widział, potrafiłem się rozpłakać, gdy jego nieobecność nabrała intensywności i stała nie do zniesienia.
Teraz myśli o nim znów nawiedzają mnie częściej i są bardziej wyraziste. Chociaż na różne sposoby towarzyszył mi zawsze. Dziś próbuję wyobrazić sobie nasze już rówieśnicze spotkania. Wyobraźnia zawodzi.
A przecież, mimo że odszedł tak wcześnie, a nasze kontakty były ograniczone domowymi warunkami, zostawił mi bardzo dużo. Kiedyś z kilkuletnią naiwnością zapytałem go: „Co jest najważniejsze w życiu?”. Odpowiedział prawie bez zastanowienia: „Najważniejsze, abyśmy, kiedy patrzymy na swoje życie, nie wstydzili się za bardzo”. Było to dla mnie jak objawienie. I takie pozostało.
Moje pokolenie było w większości spadkobiercą wojny. Nasze dzieciństwo zdominowały wojenne wspomnienia rodziców i ich traumy, które wykorzystywała komunistyczna propaganda; wojenne wątki wypełniały ówczesną masową kulturę. W podwórkowych zabawach występowali „dobrzy” i Niemcy.
W moim przypadku, a pewnie znowu nie jest on odosobniony, równie poważne znaczenie miały doświadczenia czasu wojny, które nie zostały wypowiedziane, gdyż nie nadawały się do odsłonięcia. To było dużo później, już w Paryżu. Najwspanialszy szef, jakiego miałem w życiu, a miałem ich wielu, czyli dyrektor paryskiego biura Radia Wolna Europa, Maciej Morawski — przeszliśmy na „ty” dopiero w Polsce — wiele razy opowiadał mi swoje doświadczenia wojenne. W czasie Powstania wraz z matką znalazł się w Warszawie. Miał wtedy piętnaście lat. Jego warszawski dom został zajęty przez brygadę Kamińskiego. O Powstaniu opowiadał mi wiele razy. Nie znosił go, ale z jego relacji wynikało, że on i matka wyszli z kataklizmu bez szwanku. Dopiero po kilku latach naszej znajomości jego wspomnienia o tamtych czasach nabrały bardziej osobistego tonu. Mówił, że nie jest pewny tego, co działo się z nimi, ale w kolejnych, przywoływanych przez niego scenach ujawniały się rzeczy straszne, które bezpośrednio dotknęły jego i jego matkę. Groza tego doświadczenia powodowała, że w jego opowieści jawiło się ono jako koszmar, w którym nie sposób odróżnić lęków od rzeczywistości.
Te nienazwane wypadki naznaczały także życie naszej rodziny. Ich zawartości mogłem się tylko częściowo domyślać. Nocne koszmary matki, z których długo nie mogła się wybudzić pomimo zabiegów ojca, wspomaganych spontanicznie przez siostrę i mnie. Na zawsze pozostanie mi jej krzyk i nieprzytomne opowieści przed obudzeniem.
W pamięć wrył mi się początek przerażającej historii. To było w środku nocy. Matka, która nie dawała się obudzić, krzyczała, że Niemcy rozpalili ogniska. Wiedziałem, że zaraz zacznie się coś strasznego. Kojarzyłem to z tym, co opowiadała wcześniej: gestapowcy torturowali jej przyjaciół z AK, obwozili ich po okolicy i pokazywali miejscowym, dopóki ich nie zamęczyli.
Późną jesienią, uciekając przed obławą — to już inna historia — było już bardzo zimno, matka przesiedziała wiele godzin zanurzona w wodzie jednego z jeziorek, które znajdują się w rejonie Knurowca. Wokoło przeczesywali las Niemcy z psami. Od tamtych czasów strasznie bała się tych zwierząt i nie znosiła szczekania. Niekiedy próbowała przełamać traumę, zbliżając się do nich, ale one wyczuwały lęk i reagowały agresją. To w czasach wojny matka nabawiła się chorób, które odezwą się w późniejszym wieku.
Dom pełen był jej złych wspomnień. Nie mniej ciężkie były ponure, milczące zapaści ojca, jego nieruchoma sylwetka z nieodłącznym papierosem.
Na kondycję ojca wpływać musiał również powojenny stan rzeczy. Problemy z matką, ale chyba także komunistyczna rzeczywistość, w której zanurzony był dodatkowo jako oficer, chociaż na specyficznym, lekarskim posterunku.
W nocy w Olsztynie obudził nas telefon. Ojciec wstał z łóżka, podszedł, podniósł słuchawkę i nieomal w tym samym momencie upadł, na chwilę stracił przytomność. To wspomnienie wydaje mi się nie do końca realne, a przecież jest zbyt intensywne, aby było tylko fantazją. Mam nawet wrażenie, że zaraz potem pytam o to matkę, a ona zbywa mnie, ale rozumiem, że wokół nas dzieje się coś złego. A przecież nie mogły to być chyba czasy czystek w wojsku dokonywanych przez Informację, których temat przewijał się niekiedy w rozmowach rodziców. Skończyły się około 1954 roku. Może więc wyniesiony z nich strach odezwał się u ojca nieco później, kiedy mieszkaliśmy na Działdowskiej, gdyż moje wspomnienie umieszcza tę scenę w tamtym mieszkaniu? A może to refleks mojej dwuletniej pamięci?
Pamiętam także — to już na pewno — odwiedziny wielkiego, grubego oficera, którego rodzice przyjmują długo w nocy, a on upija się. Pokrzykuje coś, puszy się, mam wrażenie wręcz, że choć nie wprost, ale grozi ojcu, opowiada, jak załatwia jakichś ludzi i wywołuje u mnie wyjątkową niechęć. Kręci się na krześle za małym dla jego ogromnego zadu, a więc rzucam z pasją: „Niech pan uważa, żeby nie spaść z krzesła!”. Wygląda na zaskoczonego i przez chwilę zbitego z pantałyku.
Na pewno wojna w części zabrała mi ojca. Potem dołączyły się do tego kolejne nieszczęścia.
Ojciec okupację spędził poza Polską. Najpierw zmobilizowany — jako lekarz był oficerem rezerwy. Kampania wrześniowa w jego wspomnieniach jawiła się jako wielki chaos. W pewnym momencie, przypadkiem, jako najwyższy stopniem został dowódcą oddziału, który dostał się w niemiecko-sowieckie kleszcze. Ponieważ walka nie miała szans — zostali odcięci od sztabu i zniszczono im ciężkie uzbrojenie — ojciec zdecydował się rozpuścić żołnierzy, zachęcając ich do ukrycia broni i informując, że sam przechodzi do Rumunii. Tam funkcjonował jakoś w strukturach armii, uczestniczył w przerzucaniu ludzi i środków do Francji. Opowiadał nawet, że został z wielką kasą, którą po upadku Francji nie wiedział, komu przekazać. Zajęło mu to jakiś czas, zanim oddał ją w ręce ludzi, którzy przerzucili fundusze do Anglii. Internowany na Węgrzech, chyba w 1944 roku, jako oficer trafił do oflagu w Niemczech, skąd uwolnili go alianci. Wrócił do Polski, żeby dowiedzieć się, że cała jego liczna rodzina nie żyje zamordowana przez Niemców. Zdaje się, że tylko jeden z jego braci zaginął w ZSRR.
Zginęła też jego ukochana siostra, która była mu najbliższą, chyba również wiekowo — był najmłodszy — osobą w rodzinie. Po niej mam imię. To dziwne, że nazwana została tak po polsku. Moi dziadkowie mieszkali w Tarnowie, nosili imiona Baruch i Doba, chociaż w niektórych dokumentach występowały ich zlatynizowane wersje: Benedykt i Dora, i byli jeszcze religijnymi Żydami, jak wnosiłem z niektórych napomknień ojca, na przykład reakcji jego matki, która rozpłakała się, gdy przypadkiem zorientowała się, że z siostrą usmażyli coś na boczku. W domu mówili w jidysz. Niestety, przepadły mi prawie wszystkie zdjęcia rodzinne, między innymi parę zachowanych fotografii ciotki, eleganckiej, światowej kobiety w wielkim kapeluszu. Była dyrektorem (może była w zarządzie?) fabryki w Wiedniu, co samo w sobie jest już zadziwiające, i fundowała mojemu ojcu medyczne studia we Włoszech. Studia w Polsce były dla niego niemożliwe chyba z powodu numerus clausus. Moja nieznana ciotka wróciła do Polski, aby opiekować się swoimi rodzicami. Zginęła razem z nimi.
Poszukując pamiątek po niej, ojciec znalazł człowieka, który miał je przechować. Ten tłumaczył się, że wszystko przepadło w czasie wojny. Ojciec nie wierzył. Przypuszczał, że tamten przywłaszczył sobie wartościowe rzeczy, a resztę zniszczył, aby ukryć dowody.
Od kiedy pamiętam, ojciec szukał rodziny. Publikował anonse w gazetach. Parę lat przed śmiercią odezwała się jego kuzynka z Anglii. Wymienili parę listów — chwaliła się swoją córką, która skończyła prawo w Oksfordzie, przysłała jej zdjęcia z uzyskania dyplomu — i… nagle umarła. Tuż przed śmiercią ojca odezwał się jego dalszy kuzyn ze Stanów Zjednoczonych. Niedługo po jego pogrzebie przysłał list — był zamożnym człowiekiem, właścicielem przedsiębiorstwa — w którym zapraszał mnie i matkę na stałe do Ameryki. Deklarował, że zapewni nam utrzymanie, a mnie wykształcenie. Matka chciała jechać, ja odmówiłem. Czułem się związany z Polską, a wyjazd do Stanów wydawał mi się ucieczką.
Mój dziadek ze strony ojca był rzemieślnikiem, rodzina była biedna, natomiast wszystkie jego liczne (co najmniej piątka) dzieci miały już wyższe wykształcenie. Ojciec opowiadał, że w dzieciństwie nie miał łóżka i spał na skrzyni.
Pradziadek mieszkał na podkarpackiej wsi i był podobno bardzo szanowaną tam z powodu rozumu i przymiotów moralnych osobą. Był także nieprzeciętnie silny. Miał już po sześćdziesiątce, gdy złodzieja ze stodoły wyniósł na widłach.
Po śmierci ojca odkryłem w papierach, że w 1939 roku się ożenił. Żona zapewne zginęła, bo nie było żadnych adnotacji o rozwodzie. Ani on, ani matka nigdy o niej nie wspomnieli.
Konsekwencją wojny był alkoholiczny etap życia ojca. Napomknął kiedyś, że w pewnym okresie musiał wypić, aby opanować drżenie rąk. Wtedy zdecydował się na odstawienie wódki — alkohol, który konsumowano wokół mnie w dzieciństwie, to wyłącznie wódka. Za mojej pamięci zdarzało się mu wypić wyłącznie przy towarzyskich okazjach.
Mimo swojej specyfiki, w pewien sposób moje doświadczenie z ojcem jest typowe dla naszej epoki. Żyjemy w dobie kryzysu ojcostwa. Dzieje się tak, jak zawsze w wypadku zjawisk społecznych, z wielu powodów. W naszym regionie może mieć na to wpływ spustoszenie wojny. Niezależnie jednak od historii zagrożenie takie niesie ideologia postępu. Jest przecież istotnym elementem naszych współczesnych dziejów.
Walka z „patriarchalnym modelem” stała się możliwa z powodu słabości rodziny, a zwłaszcza roli ojca. Toczone chorobami organizmy i instytucje wywołują agresję, tak jak w znanej zasadzie Tocqueville’a, który wskazywał, że rewolucja dokonuje się przeciw słabnącym, a więc reformującym się władzom, a nie w triumfujących despotyzmach.
Młodzi ludzie nie cierpią dziś na nadmiar ojcowskiego autorytetu, ale jego brak. Również i mnie zabrakło tej porządkującej świat opieki. Nie była to wina ojca, a splot wielu czynników, zwłaszcza sytuacji w domu. Urodziłem się, kiedy ojciec miał już czterdzieści pięć lat. Głównie jednak odbierała mi go choroba matki. Niszczyła rodzinę.
Brak ojca albo redukcja jego roli to nie tylko ułomne wychowanie, które istotnie wpływa na psychikę człowieka, zwłaszcza chłopca, i pozostawia na niej trwałe ślady. Stany Zjednoczone w środowiskach murzyńskich demonstrowały wszystkie konsekwencje tej społecznej przypadłości. To jednak również trwalsze naruszenie porządku świata dla dorastających dzieci, pozbawienie ich autorytetu, który współtworzy uniwersalny ład.
W naszych czasach dominujące środowiska postępowców upowszechniają obrazy rodzin kaleczonych przez ojców dewiantów. W ten sposób patologia uznawana jest za normę, a realna norma niszczona przez inżynierów ludzkiego świata, którzy wszelkie problemy usiłują rozwiązać prawnymi zapisami oraz interwencją państwa i doprowadzają tym jedynie do ich przemieszczenia i spotęgowania.
W nieco późniejszym dzieciństwie, mniej więcej od dziewiątego roku życia, najbardziej lubiłem okresy, gdy matka znajdowała się w szpitalu. W domu panował spokój, a ojciec miał dla mnie więcej czasu. Miałem może dziesięć lat, gdy matka trafiła do szpitala w Krakowie. W odwiedziny do niej wyjeżdżaliśmy pociągiem, nocą, aby do celu dojechać rano. Była chyba późna jesień, prawie zima. W przedziale, który zwykle zajmowaliśmy sami, ojciec opowiadał mi o historii, a za oknem zaczynało świtać. W Krakowie zabierał mnie na śniadanie do pustej o tej porze restauracji w Grand Hotelu na Sławkowskiej, gdzie jadałem swoje ulubione danie: karpia w galarecie. Findesieclowe wnętrze powielało się w nieskończoność, niosło w kolejnych złoconych lustrach nasze dwie samotne sylwetki.
Kochałem czas, gdy ojciec odbierał mnie ze szkoły podstawowej położonej na ulicy Władycze w Przemyślu. Działo się to bardzo rzadko — już od przedszkola sam wracałem do domu — czasem jednak pojawiał się i przed powrotem do domu szliśmy do nieistniejącej już kawiarni naprzeciw szkoły na ulicy Franciszkańskiej. Jadłem napoleonkę, a ojciec mówił krótkimi zdaniami, dla których pretekstem były sceny czy obrazy otaczającej nas rzeczywistości. Czułem się szczęśliwy.
Na moje osobiste poczucie nieszczęścia nakładał się ciężar komunistycznej rzeczywistości. Była brudna, odrażająca i agresywnie wdzierała się we wszelkie przejawy życia. Bardzo wcześnie odczułem ohydę systemu, ale uznawałem jego specyficzne cechy za trwałą charakterystykę życia politycznego czy nawet szerzej — społecznego w ogóle. Wyobrażałem sobie, że świat człowieka, jego egzystencja są skażone, a on sam zniewolony jest przez utrwalone formy życia zbiorowego, które odbierają mu to, co, jak roiłem wówczas, jest najpiękniejsze, czyli spontaniczność. Ta wiara musiała wyrastać z przekonania o naturalnej dobroci i potencjale twórczym człowieka. Wokół siebie widziałem zło i brzydotę. Byłem nawet szczególnie na nie wyczulony. Jednocześnie obracając się w środowisku zwyczajnych, przeciętnych ludzi, widziałem w nich — zwłaszcza w młodych, nawet w tych już zepsutych i zdemoralizowanych — potencjał dobra. Wnioskowałem więc, że deprawuje ich otoczenie, ludzka, nie wiedzieć czemu tak źle urządzona, cywilizacja.
Ideologie, które niesie i niósł wówczas dialektycznie współtworzony przez nie duch naszych czasów, dawały paliwo dla młodzieńczego buntu, który jest rzeczą najnaturalniejszą na świecie. Pojęcie „bunt” może nie jest do końca adekwatne. Jest to rewolta hormonów, eksplozja naturalnej witalności, którą ogranicza cywilizacja, moralność, drugi człowiek i jego suwerenność.
W czasach mojej młodości ruch kontestacji był autentycznym protestem młodych. Dziś to już tylko rytualny akt konformizmu. Dominujący nurt kultury jest samobójczą agresją wymierzoną w swoje fundamenty, które sprowadzić można do kontroli afektów, aby zacytować Norberta Eliasa. Ta formuła ujmuje to, co zrozumiałe było — i opisywane na różne sposoby — od zarania ludzkiej kultury. Cywilizacja (traktuję ją zgodnie z polskim językiem synonimicznie do kultury) to zespół specyficznie ludzkich przedsięwzięć, które wydobywają człowieka ze zwierzęcego statusu. Dzieje się to na wielu różnych piętrach, ale zasadą jest powstrzymanie odruchu, odłożenie satysfakcji, myślenie i działanie w długiej perspektywie, a więc kontrola afektów właśnie. Pokazuje to raz jeszcze, że człowieczeństwo wyrasta ze wspólnotowego istnienia i dowodzi, jak absurdalne są indywidualistyczne, liberalne antropologie.
Kontrola afektów ma swoją bolesną stronę, którą wprost wskazuje Zygmunt Freud już w tytule swojego dzieła Kultura jako źródło cierpień. O ile jednak dla niego sprawa była jasna: cierpienia te są warunkiem i miarą człowieczeństwa, to już jego następcy uznali, że można je nie tylko łagodzić, ale w ogóle usunąć, co dla ojca psychoanalizy byłoby niebezpiecznym absurdem. Dziś jednak żyjemy w dobie jej kolejnych, rozmaicie nazywanych (na przykład psychologią humanistyczną) generacji, które walczą ze stresem i roją sobie, że można kreować twórczego i ostatecznie pogodzonego ze sobą człowieka. Jest to zasadnicza sprzeczność. Kreatywność ludzka musi wyrastać z niezaspokojenia. Inaczej nie byłaby potrzebna. Nawet najbardziej afirmatywna sztuka jest próbą nowego i innego nazwania oraz zrozumienia świata, dostarcza więc odmiennej perspektywy, której brak wydaje się twórcy dojmujący, a jego przedsięwzięcie jest pochodną potrzeby dzielenia się swoim, niedostępnym inaczej przeżyciem. Zresztą trwałe pogodzenie się człowieka ze sobą bez zakorzenienia w wymiarze, który przekracza jego doraźne istnienie, wydaje mi się niemożliwe. Wydani jesteśmy wtedy na pastwę egzystencjalnych (i nie tylko) demonów.
Im bardziej cywilizacja rozwija się i komplikuje, nakładając na nas kolejne ograniczenia i oddzielając od naturalnego bytowania, im bardziej pęta naszą zwierzęcą naturę, tym większy budzić musi sprzeciw, zwłaszcza u młodych ludzi, u których siła namiętności jest odwrotnie proporcjonalna do socjalizującego treningu doświadczenia. Prężne, rozwijające się kultury nie tylko narzucają tak mocną kontrolę uwewnętrznioną przez jednostki, że nie sposób wyobrazić sobie postaw niezgodnych z dominującym kodem, lecz także otwierają kanały ujścia dla owych potężnych (niosących potencjał destrukcji) sił, stwarzając warunki unormowanej, choć realnej walki i współzawodnictwa. Nie znaczy to, że nawet w ich łonie siła namiętności nie może prowadzić do tragedii. To także o tym jest mit Tristana i Izoldy, dziś przerobiony na infantylną bajeczkę o młodych, którym zły świat uniemożliwił się kochać. Denis de Rougemont w Miłości a świecie kultury zachodniej pokazuje wielopoziomowość owego mitu, który — jak cała ówczesna poezja — staje się przykładem sublimacji namiętności, a także odsłania podskórne, religijne i społeczne napięcia tamtego świata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki