- W empik go
Cienie na wrzosowisku - ebook
Cienie na wrzosowisku - ebook
Basia prowadzi poukładane życie w niewielkim angielskim miasteczku na wrzosowiskach. Kawiarnia, którą prowadzi, świetnie prosperuje, dzieci rosną, małżeństwo obywa się bez wzlotów, ale i bez upadków. Kobieta nie potrafi jednak odnaleźć spokoju. W sercu skrywa głęboką ranę, a w głowie wirują setki pytań bez odpowiedzi.
Gdy mąż Basi odkrywa prawdę o jej romansie, wyjeżdża do Polski. Kobieta musi odtąd sama mierzyć się z trudami codzienności, krążącymi na jej temat plotkami i poczuciem winy. Niespodziewanie w jej ręce trafia list, który James napisał do niej przed śmiercią…
Czy Basia podejmie walkę o swoją rodzinę?
Czy Marek będzie w stanie wybaczyć jej zdradę?
Czy życie, które rozsypało się na kawałki, da się jeszcze poskładać?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-867-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W naszym domu panuje jakaś mania pisania. Każdy prowadzi pamiętnik, dziennik czy nie wiem nawet co. Mama nosi przy sobie taki staromodny laptop, a u Taty widziałam kiedyś bardzo ładny notes, w którym zapisywał coś małymi literkami. Marcin – wiadomo, ale on jest pisarzem. Caroline i Nelly piszą do nas papierowe listy i przysyłają pocztą, i mówią, że coraz więcej ludzi tak robi, bo to takie stylowe… Więc i my musimy im odpowiadać taką drogą. Dlatego Mama nauczyła mnie, jak pisać listy, i każdy w domu ma swoją papeterię.
A ja nawet nie wiem, jak mam pisać! To znaczy, po jakiemu. Marcin na przykład umie jednakowo dobrze i po polsku, i po angielsku. Mama chyba nie pisze zbyt dobrze po angielsku, bo kiedyś sprawdzałam jej jakieś podanie. Stąd wiem.
Mam dopiero szesnaście lat, ale Marcin mówi, że w moim wieku już pisał. Podobno to pomaga zebrać myśli i uporządkować sobie życie. Wydaje mi się, że moje jest bardzo porządne i nie muszę nic z tym robić. Po prostu będę realizowała swoje plany i zostanę sławną malarką. Ale skoro chcą, to mogę sobie trochę popisać.
Początkowo chciałam, żeby to był blog, ale Marcin twierdzi, że blogi to już niemodna sprawa. Może ma rację. Żadna z moich koleżanek nie pisze bloga i my też nie czytamy nic takiego. Dlatego ucieszyłam się nawet, jak Mama zaproponowała ten brulion w kolorze kości słoniowej i zgodziłam się, żeby mi go kupiła. Zresztą pewnie i tak by postawiła na swoim.
W ogóle im wszystkim bardzo zależy, żebym dobrze rozumiała polski. Zawsze musiałam chodzić do polskiej szkoły i czytać te wszystkie książki, które były kupowane dla Caroline i Nelly. Marcin to lubił, a ja chyba nie. Jak on czytał, to ja wolałam rysować. Do tej pory Mama ma powieszony mój obrazek, jak „płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji”. Pani Słowikowa jest bardzo malutka, a gniazdko ogromne, bo musiał się w nim zmieścić stolik z tymi wszystkimi przysmakami dla pana Słowika. A pani Słowikowa stoi w takim kolorowym fartuszku i mimo maleńkości widać po niej smutek. To właśnie bardzo się spodobało Mamie. Wtedy zapisała mnie na dodatkowe lekcje rysunku. To nawet dobrze, bo przedtem myślałam, że będę musiała chodzić z Marcinem na piłkę nożną.
– Przepraszam cię, Charoll, za ten ostatni rok – powiedziałam skruszona. – Nie byłam dobrą towarzyszką i wiem, jak wiele cię kosztowało, żeby przy mnie wytrwać.
Charoll milczała. Siedziałyśmy w jej salonie, w głębokich fotelach i, pijąc popołudniową herbatę, zaczynałyśmy rozmowę. Chciałam, aby była inna od pozostałych, przerywanych płaczem Emilki lub sprawami z kawiarni. Dlatego przyjechałam sama do pensjonatu. Skorzystałam z tego, że większość mojej rodziny była w domu. Dziewczęta miały przerwę szkolną, a Marek zorganizował się tak, aby mieć dla nas trochę wolnego czasu.
Był maj. Niedawno minął rok od śmierci Jamesa. Karolina była w ostatniej, maturalnej klasie w prywatnej szkole Rishfield, Kornelia kończyła tam pierwszy rok nauki. Marcin „studiował” w podstawówce, a Emilka miała osiem miesięcy.
Późne macierzyństwo i prowadzenie kawiarni dawały mi się we znaki. Myślałam głównie o tym, jak się wyspać. Karmienie dziecka kilka razy w ciągu nocy sprawiało, że rano byłam nieprzytomna. Marek zajmował się niemowlęciem od szóstej do ósmej, potem wstawałam. On robił śniadanie, a ja znowu karmiłam. W tym czasie budziliśmy Marcina, jedliśmy śniadanie i z wózkiem, niezależnie od tego jaka była pogoda, odprowadzałam go do szkoły. Marek zaczynał swój dzień pracy, a ja na dziesiątą mogłam zejść do kawiarni. Byliśmy perfekcyjnie zorganizowani. Chyba każde z nas miało w głowie jakiś licznik czasu, który automatycznie kalkulował, kto ile pracuje, śpi i jaki jest optymalny plan w danej sytuacji. Nie powtarzały się dawne problemy. Zresztą córek nie było w domu i nie mieliśmy kogo obciążać obowiązkami domowymi. Wszystko po prostu musiało grać.
Sara pracowała teraz z Robin, miłą dziewczyną z sąsiedniej ulicy, która nie spóźniała się i dobrze wykonywała swoje obowiązki. Właściwie nie musiałam im pomagać. Do moich zadań należało pilnowanie wszystkiego, zwłaszcza księgowości i podatków. No i robienie pierogów.
Emilka rozwijała się dobrze, była wesoła i spokojna. Lubiła kąpiele, zmianę pieluch i wszystkie te czynności pielęgnacyjne, które u Marcina powodowały bunt. Naprawdę przyjemnie było się nią opiekować.
Charoll odwiedzała mnie dość często. Ja również do niej jeździłam. Przez kilka miesięcy obowiązywała jednak między nami niepisana zmowa milczenia na temat wydarzeń sprzed narodzin dziecka. Charoll obserwowała mnie. Nie pierwszy raz. Taka już była. Wiedziałam, że moje losy nie są jej obojętne. Traktowała mnie jak młodszą siostrę i czułam się przy niej bezpieczna. Dzięki temu mogłam zapuścić korzenie w Anglii. Jej spokój dawał mi nadzieję, że cokolwiek będzie się działo, pierwsza zareaguje. Chyba że będę ją chciała oszukać. Jak wtedy…
Postanowiłam, że to się nie powtórzy. Właściwie wiedziałam, byłam już pewna, że żadna z tamtych rzeczy się nie powtórzy. Jamesa nie ma i nie będzie, a ja przeżyłam już w życiu wszystko. Nie wyobrażałam sobie, żeby w przyszłości mogła się wydarzyć jakakolwiek sytuacja, o której nie powiedziałabym Charoll.
Miałam natomiast wiele wątpliwości co do przeszłości. Było tak wiele pytań, których nie zdążyłam zadać Jamesowi…
Dlatego spotykałam się z Charoll, jak tylko mogłam najczęściej. I dlatego wykorzystałam pierwszą nadarzającą się okazję, aby przyjechać bez Emilki. Sama.
Przyjaciółka nie ułatwiała mi niczego. Cierpliwie czekała, aż wyjawię cel swojej wizyty. Na pewno przypuszczała, że będę chciała rozmawiać o Jamesie i że wspomnę o Emilce… To były przecież najważniejsze sprawy, którymi mogłam się z nią podzielić. O wynikach w nauce swoich dzieci rozmawiałam w domu. Kwestie biznesowe rozwiązywałam na bieżąco. Utrzymywałam kontakty z sąsiadami, jednak Charoll była zbyt mądra, by nie domyślić się, że czegoś mi brak, i aby nie zdawać sobie sprawy z mojej straty i obecnych przeżyć.
– Charoll, minęło trochę czasu – zaczęłam niepewnie. – Wiesz, że próbowałam radzić sobie sama. W ciąży dbałam o siebie, jak mogłam. Potem wpadłam w wir opieki nad niemowlęciem i zapomniałam o całym świecie. Teraz przerastają mnie sprawy codzienne, chociaż nieraz mówisz mi, co mam robić. Tamto wraca tylko czasami. Ale wraca…
Zawiesiłam głos. Liczyłam, że przyjaciółka zacznie mówić, ale ona milczała. Piła herbatę i nie odzywała się. Czekała na coś. Ja też zamilkłam.
– Charoll, czy myślisz, że on chciał się ze mną ożenić? – spytałam wreszcie.
– Nie wiem. Nie rozmawiałam z nim na ten temat – odpowiedziała gładko, bez chwili zawahania, jakby czytała wcześniej scenariusz tej rozmowy..
– Tak, ale jak myślisz?
– James był uczciwym człowiekiem. Przynajmniej za takiego go uważałam. To, co zrobił… Musiał mieć nie byle jaki powód, aby się z tobą spotykać.
– Jaki można mieć powód, żeby zdradzać żonę? – przerwałam, bo wydało mi się, że złapałam ją na niekonsekwencji.
– Widać zakochał się w tobie – odrzekła spokojnie.
– Takie rzeczy robią nastolatki, ale nie dorośli ludzie – zaatakowałam.
– O co ci chodzi? Odwróćmy role. Może ja zadam te wszystkie pytania, a ty zechcesz przeanalizować, na czym polega uczciwość? Już nawet nie myślę o uczciwości w małżeństwie, ale w ogóle – nie mówiła tego złośliwie, a raczej ze smutkiem. – Czy chciałaś związać się z Jamesem? Jeżeli tak, to dlaczego wyjechał? Jeżeli nie, to dlaczego się z nim spotykałaś?
Milczałam.
– Ja nie żądam od ciebie teraz odpowiedzi. Nie jestem taka okrutna, żeby rozgrzebywać twoje rany. Myślę, że gdybyś dobrze przypomniała sobie wasze rozmowy, jego zachowanie, znalazłabyś odpowiedzi na wszystkie pytania. Powinnaś raczej zastanowić się nad swoimi intencjami. Co spowodowało, że go nie odrzuciłaś? Co zamierzałaś zrobić po jego powrocie z misji? Dlaczego pozwoliłaś, aby wyjechał?
– On mnie nie pytał! – niemalże krzyknęłam. – Po prostu poinformował mnie o terminie wyjazdu. Charoll, czy myślisz, że byłabym taka głupia, żeby się na to zgadzać? Prosiłam, żeby nie wyjeżdżał, ale było już po wszystkim. On mnie nie pytał!
Powtórzyłam te słowa z rozpaczą, bo zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam od niego daleko. Nie zwierzył mi się ze swoich planów. Czy uznał, że się do tego nie nadawałam? Czy też może byłam na tyle obca, że moje zdanie nie miało dla niego znaczenia?
– Sam podjął decyzję, bo znał twoje stanowisko. Wiedział, że odpowiada ci taki stan, jaki jest i nie chcesz tego zmieniać. Nie wiem, może chciał tobą wstrząsnąć. A może sam potrzebował czasu? Pamiętaj, że on już wcześniej przez to przechodził. Musiał wiedzieć, jakie będą konsekwencje. Rozstanie z Amy, tak jak z Troyem… Kolejny rozwód. Nie wiem. To ty z nim byłaś i powinnaś znać jego podejście. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie?
– Dla mnie ogromne – mruknęłam cicho, rezygnując z dalszej rozmowy. Nie miałam siły tłumaczyć Charoll tego, co się ze mną działo. A może ona wiedziała? Prawdopodobnie tak, skoro już rok temu udzielała mi tylu wskazówek i rad. Musiała wiedzieć, że nie będę mogła poradzić sobie z bólem i tęsknotą. Ale ja nie radziłam sobie z czymś jeszcze innym. Z pytaniami o sens tego, co było między mną a nim. Nie mogłam zostawić tego bez odpowiedzi. To by oznaczało, że ten związek nie miał sensu. A jednak miał. Musiał mieć! W przeciwnym razie…
Długo w milczeniu piłyśmy herbatę. Charoll dolewała z imbryka ustawionego na podgrzewaczu małe porcje, uzupełniałyśmy sobie filiżanki mlekiem z małego dzbanuszka.
– Fiona sprzedała dom. Wyprowadza się już w przyszłym tygodniu.
Nie byłam zaskoczona. Tablica „Na sprzedaż” przy jej ogrodzeniu pojawiła się kilka miesięcy temu. Zrobiło mi się przykro, choć i tak nieczęsto widywałam córeczkę Jamesa. Czasem przelotnie, gdy wchodziłam do pensjonatu Charoll, udawało mi się dojrzeć małą jadącą na rowerku pod okiem opiekunki. To była dla mnie cząstka jego, pole do porównań z Emilką. Czy chciałam tego, czy nie, musiałam szukać podobieństw. Raz nie znajdowałam żadnych, innym razem wydawało mi się, że dziewczynki są identyczne, choć moja była jeszcze niemowlakiem. Ta sytuacja od początku była trudna, a z czasem stała się nie do zniesienia. Początkowo nowo narodzona córka była dla mnie po prostu dzieckiem. Tak postanowiłam od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałam. Wyrzuciłam wszystkie inne myśli. Dziecko i już. Dopiero potem przychodziły pory długiego karmienia, gdy siedząc w fotelu, przytulałam małe ciałko i pytałam, czyje jest. Najprostsza odpowiedź brzmiała: moje. I Marka, dlatego że Jamesa już nie ma.. Pytałam tylko, czy mam prawo nie wiedzieć. Może kiedyś to będzie ważne. Dla zdrowia, a nawet życia…
Kolejny zwrot myśli następował, gdy z przerażeniem wyobrażałam sobie rozmowę z Markiem. Ogarniał mnie paniczny strach. Postanowiłam, że nigdy, przenigdy nie może do tego dojść. Jest dobrze tak, jak jest. I tak niech zostanie. Tysiące mężczyzn nie wie podobno, że wychowuje nieswoje dzieci. To była tajemnica, ale dopóki nie wiedziałam na pewno, że Emilka jest dzieckiem Jamesa, nie odczuwałam tego. To był kolejny powód, aby nie robić badań.
Wiadomość, że utracę Amy z pola widzenia, uświadomiła mi na nowo problem. Chciałam ją widywać choćby z daleka, aby śledzić podobieństwa i różnice między dziewczynkami. Byłam zaskoczona. To nie ja, tylko moja psychika jakoś tak dziwnie kombinowała. Szukała rozwiązań bez udziału mojej świadomości i woli. Jakaś siła wyższa kazała mi zmierzyć się z tożsamością mojego najmłodszego dziecka, a ja nie przyjmowałam tego do wiadomości.
– To się nawet dobrze składa – powiedziałam z myślą o Fionie. – Tak bardzo bałam się, że będę ją ciągle spotykać i dojdzie w końcu do jakiejś nieprzyjemnej rozmowy. Ona potrafi być agresywna. Boję się jej.
– I słusznie. Walczy o swoje.
Słowa Charoll były jak zwykle bezwzględne.
– Nie ma już o co walczyć.
– Pamiętaj, że niektórzy ludzie są mściwi. Zadany ból łatwiej znoszą, gdy zobaczą łzy albo upokorzenie wroga.
– Ja nie jestem jej wrogiem – zaczęłam od drugiej części zdania wypowiedzianego przez przyjaciółkę, ale byłam też świadoma pierwszej. – Nie chciałam zadać bólu…
– Basiu, to tak jakbyś pociągnęła za serwetę i powiedziała: nie chciałam, żeby spadły wszystkie filiżanki. Takie są prawa natury. Wszystko, co robisz, ma swoje konsekwencje.
Nie wzięłam sobie do serca tego ostatniego zdania. Było to tak oczywiste, że wręcz nierealne.
Wracałam do domu w niezbyt dobrym nastroju. Nie znalazłam zrozumienia u Charoll, a co gorsza czułam, że nie znajduję już zrozumienia u siebie samej.
Mój stary samochód toczył się po znanych ulicach. Wyjechał na chwilę na drogę, z której roztaczał się widok na wrzosowiska. Nagle zapragnęłam tam być. Zawróciłam i zmusiłam auto do wspinaczki wąską szosą pomiędzy ostatnimi zabudowaniami Oxenhope. Minęłam drogę prowadzącą na farmę Hanny. Wiedziałam, że to miejsce rozkwitało pod opieką nowych właścicieli, a ona sama była zapraszana nawet na rodzinne uroczystości.
Pojechałam dalej. Wrzosowiska właśnie budziły się do życia. Gdzieniegdzie było już zielono i kwitły wrzośce. Od czasu do czasu widywałam nieduże stada owiec, tu i ówdzie pasło się kilka koni.
Pojechałam na nasz pierwszy parking. Zatrzymałam auto i wysiadłam. Chciałam się tylko rozejrzeć. Nie zamykając nawet drzwi, odeszłam na chwilę znajomą ścieżką. Usiadłam na dużym i płaskim kamieniu, wyłaniającym się z wrzosów jak ogromna płyta chodnikowa. Albo nagrobkowa…
Pamiętałam to miejsce. Któregoś wieczoru James rzucił tam swoją bluzę. Położyliśmy się oboje, ramię w ramię i patrzyliśmy w niebo. Spadały gwiazdy, dużo gwiazd, a więc musiał być sierpień. James odnalazł moją rękę leżącą na kamieniu i dotykał jej lekko opuszkami palców. Miał twarde, spracowane dłonie. Zbyt krótkie paznokcie nie miały chyba szans odrosnąć, gdyż ciągle rozpoczynał nową pracę, która je niszczyła. Znałam właściwości tych rąk. Były szorstkie i wywoływały dreszcze, gdziekolwiek mnie nimi dotykał. Gdy powiedziałam mu o tym, zaczął to świadomie wykorzystywać. Często w samochodzie lub na wrzosowisku siedział obok mnie i przez wiele minut szukał miejsc na mojej skórze, które będą najbardziej wrażliwe. Nie musiał mnie przy tym rozbierać. Odpinał kilka guziczków albo odgarniał moją spódnicę. Lubiłam przyglądać się, jak jego ręka stykała się z cienkim materiałem, a kolorowe fałdy opadały na silne przedramię sięgające gdzieś głębiej, we mnie.
Wtedy, na płaskim kamieniu, pod gradem spadających gwiazd, ujął mocniej moją dłoń i przesunął ją w kierunku bluzki. Zrozumiałam i podjęłam grę. Nie dawałam się łatwo prowadzić. Gdy zwalniał uścisk, próbowałam przesunąć swoją rękę na bok. Wtedy chwytał mocniej, a ja swoim oporem regulowałam tę siłę. Gdy przestawałam walczyć, stawał się na nowo delikatny i łagodnie muskał mnie końcami moich długich, pomalowanych tego dnia na różowo, paznokci. Poczułam zarys swoich warg, nosa i powiek. Potem policzka i szyi. Wsunął moją dłoń pod stanik i zmusił, abym pieściła swoją pierś. Nie mógł tego widzieć, ale przesuwając swoją dłoń po mojej, czuł, że robię to, czego żąda.
Zbuntowałam się nagle, próbując uwolnić rękę. Chciałam go sprowokować. Musiałam się spodziewać reakcji, bo znałam zasady. Pociągnął mi rękę gwałtownie w dół i wepchnął pod spódnicę. Pochylił się nad moją twarzą i szeptał: Shush, które nie pasowało do tego, co czułam. Cierpliwie pracował, abym odnalazła najczulsze miejsca, których zwykle nie dotykałam w taki sposób. Nigdy nie musiałam. Tym razem nie miałam wyboru. Jego uścisk nie znosił sprzeciwu, a całe moje ciało było naprężone i gotowe do skoku. Próbowałam walczyć, co wzmagało jeszcze nasze podniecenie. Kończyliśmy to starcie jednocześnie, przylegając do siebie i dysząc gwałtownie…
Tak dobrze pamiętałam tę scenę, że nie mogłam uwierzyć, jak wiele wydarzeń miało miejsce potem. Usiadłam na kamieniu. Był suchy, ale zimny. Zapłakałam naprawdę mocno. I głośno. Jeżeli istnieje coś takiego jak szloch, to na pewno szlochałam. Przez długą chwilę zanosiłam się wręcz od płaczu. Zakrywałam twarz dłońmi, to znów ocierałam łzy i patrzyłam dookoła. Ogarniał mnie taki żal, taka nieskończona gorycz, że nie było wokół mnie nic, a we mnie żadnych innych uczuć ani myśli. Chyba nawet gdybym chciała, nie mogłabym się uspokoić i przestać. A nie chciałam. Zbyt długo ukrywałam to w sobie, udawałam twardą i opanowaną. Zabijałam w sobie każdą myśl i nie pozwalałam na wspomnienia. Zgodnie z radami Charoll układałam i porządkowałam myśli o Jamesie, a teraz, w tej jednej chwili, wszystko okazało się układanką z kart, budowaną na uśpionym wulkanie. Nie zostało nic, tylko rozpacz.
Dużo czasu minęło zanim ruszyłam w drogę powrotną. Na podpuchnięte oczy przykładałam znalezione w samochodzie wilgotne chusteczki dla niemowląt. Usiadłam w końcu za kierownicą i próbowałam przygotować się do powrotu. Jak wejść do domu, w którym wszyscy zajmują się Emilką? Jak spojrzeć w ich wierne oczy zwrócone w moją stronę?
Wróciłam do domu jeszcze później niż planowałam, bo po zaparkowaniu samochodu za domem obeszłam rynek bocznymi uliczkami i dotarłam do antykwariatu pana Smitha. Bywałam u niego często, więc nie było niczym dziwnym, że wpadłam i tego dnia. Siedział przy ogromnym biurku i porządkował jakieś papiery. Ucieszył się na mój widok.
– Witaj, Basiu! Co cię do mnie sprowadza? – Z trudem podniósł się z krzesła.
– Właściwie nic, panie Smith. Po prostu chciałam zajrzeć i zapytać, jak się pan czuje.
– A, to rzeczywiście znalazłaś sobie powód. – Uśmiechnął się, opróżniając stołek ze stosu książek, aby zrobić dla mnie miejsce. – Jak ja się mogę czuć? Zobacz tylko. Tak źle nie wyglądałem jeszcze nigdy.
Trudno było zaprzeczyć. Pan Smith teraz naprawdę wyglądał jak staruszek. Zmarszczki pogłębiły się, plecy zgarbiły, ręce nie trzymały już tak pewnie książek, jak do tej pory. Wydało mi się, że dobry wygląd, jakim do tej pory mógł się poszczycić, został zniszczony przez przeżycia ostatnich miesięcy. Zanim pojawiła się Maria Stańko, antykwariusz trzymał się dobrze. Podczas swojego krótkiego okresu narzeczeństwa i małżeństwa po prostu rozkwitł. A potem, gdy pani Maria zmarła, pan Smith postarzał się gwałtownie, jakby ktoś cofnął odmładzający czar.
– Panie Smith, nie tylko pan miał trudny rok. Proszę spojrzeć na mnie – powiedziałam z uśmiechem, wskazując na swoje oczy. – Zapewniam pana, że nie tak chciałabym wyglądać…
– Tak, Basiu, tak… Ty masz małe dziecko, jesteś zmęczona, a jednak odmłodniałaś od kiedy pojawiła się Emilka. Dajesz sobie radę ze wszystkimi obowiązkami, robota pali ci się w rękach i widać rezultaty. Dziecko rośnie, kawiarnia się rozwija. Wszystko jest na najlepszej drodze do sukcesu. U mnie to co innego. Muszę pomyśleć o poważnych zmianach.
– Jak to? – Rozejrzałam się zdziwiona. – Przecież wszystko dobrze się układa.
– Nie. Trzeba będzie sprzedać antykwariat. Przeprowadzę się do jakiegoś małego mieszkanka. Będzie ciepło, przytulnie i tanio.
Poczułam się tak jak wtedy, gdy zwierzątka w Krainie Czarów powiedziały do Alicji: „Nie ma rady, musimy spalić ten dom”. Rozejrzałam się bezradnie i próbowałam wrócić do rzeczywistości.
– Ale teraz jest kryzys! Nie warto sprzedawać. Ceny zaniżone, oczekiwanie na odpowiedniego kupca może zająć wieki.
– Nie opłaca się też siedzieć tutaj całymi dniami. Zobacz – wskazał na biurko zasypane papierami – jedna, dwie książki dziennie. A ja nie mam już tyle siły.
– Może wystarczy tylko krótki odpoczynek – zaczęłam powoli, ale w głowie świtał mi już pewien plan. – Nie chciałby pan wyjechać gdzieś, na tydzień lub dwa?
– Nawet nie ma mowy. – Jego oburzenie było szczere. – Nie mam ani pieniędzy, ani ochoty na takie rzeczy. Czułbym się jeszcze gorzej, wiedząc, że wszystko tu leży odłogiem i marnieje.
– Ale mógłby pan potem wrócić do pracy z nowymi siłami. Dobrze by to zrobiło i panu, i antykwariatowi.
– Nie sądzę, abym chciał podejmować takie ryzyko.
– Czasem trzeba. Proszę mi obiecać, że chociaż przemyśli pan tę sprawę.
Staruszek kręcił się bezradnie pośród regałów i stosów książek ułożonych na podłodze.
– Przyrzekam – powiedział w końcu niechętnie.
Nie byłam pewna, czy dotrzyma obietnicy.
* * *
Dni od ostatniej rozmowy z Charoll mijały znowu pracowicie, ale mój spokój był zakłócony. Co jakiś czas myślałam o Fionie i o jej obecnym życiu. Jak ona znosiła swoją żałobę? Jak radziła sobie z Amy i jej tęsknotą za ojcem? Pojawiły się też pytania o samą organizację życia, bo przecież James robił wszystko, co powinien robić w domu mężczyzna. Charoll bardzo odczuwała brak jego obecności w pensjonacie, więc co dopiero Fiona w domu.
Nawet ja początkowo miałam problemy, bo wszystkie kłopoty związane z poprawkami w obrębie tarasu i naprawami usterek w dolnej części dobudówki, po wyjeździe Jamesa pozostały na mojej głowie. Robiłam wszystko, aby Marek tego nie odczuł.
Po kilku dniach, nie zapowiadając się, przyjechała Charoll. Nie było mnie w kawiarni. Drzemałam na górze z Emilką przy piersi, gdy zapukała Sara.
– Pani Thornton przyszła i chciałaby się z panią widzieć – powiedziała szeptem, gdy wyszłam z pokoju. Stała przy wejściu do naszego mieszkania na szczycie schodów i nie śmiała wejść dalej.
– Dobrze, zaraz przyjdę, tylko położę dziecko. – Uśmiechnęłam się do dziewczyny, która, jak przypuszczałam, bardzo pragnęła mieć swoje własne i najchętniej zamieniłaby pracę w kawiarni na moją przy maleństwie.
Zastałam przyjaciółkę przy stoliku pijącą jeden z tych kwaśno pachnących wywarów nazywanych herbatą owocową. Usiadłam naprzeciwko. Na trzecim, wolnym fotelu leżała plastykowa torba z marketu.
– Basiu – powiedziała Charoll uroczyście – w tej torbie jest kilka przedmiotów. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam i że zrobiłam to dla ciebie. Nie zrozum mnie źle. Wolałabym tylko, żeby to były inne przysługi.
Słuchałam tej przemowy zaskoczona, bo nie wiedziałam, do czego zmierza. Charoll musiała wyczuć moje zdziwienie i zakłopotanie, bo szybko przeszła do sprawy.
– To ma związek z wyprowadzeniem się Fiony – mówiła trochę nerwowo, urywając co chwila. Zupełnie nie była sobą. – Zdobyłam dla ciebie kilka rzeczy, które należały do Jamesa. Być może się ucieszysz, ale może będziesz szczerze zawiedziona, bo nie wiem nawet, co to jest. To znaczy, czy ma to… czy miało dla ciebie jakieś znaczenie.
– Charoll, dziękuję. – Też nie wiedziałam, jak się zachować. – Naprawdę jestem ci wdzięczna. Ale jak to zrobiłaś? Jak tego dokonałaś?
– Nie pytaj. Ani dziś, ani nigdy. Po prostu zdobyłam i koniec. To akurat nie ma najmniejszego znaczenia. Jeżeli jest tam coś wartościowego, to się cieszę, jeżeli nie – przepraszam, że w ogóle zawracałam ci głowę.
Naprawdę byłam zdziwiona, gdy Charoll dopiła ostatnie łyki napoju i, pocałowawszy mnie w policzek, po prostu wyszła.
– Dziękuję – powiedziałam jeszcze, a ona tylko machnęła ręką do mnie i do dziewczyn za ladą.
Od razu poszłam na górę ze zdobyczą, ale nie było mi sądzone zajrzeć do torebki przez następnych kilka godzin. Dopiero późnym popołudniem Marek pojechał z Małym na trening. Posprzątałam po obiedzie, nakarmiłam Emilkę tartym jabłuszkiem i ułożyłam w kojcu. Usiadłam obok z reklamówką od Charoll. Drżącymi rękami zaczęłam wyjmować zawartość. W końcu wszystko wysypałam na podłogę. Największy i najbardziej rzucający się w oczy był prosty ciemnozielony podkoszulek bez rękawów. W pierwszym odruchu powąchałam go i myślałam, że zemdleję. Nie był świeżo wyprany, śmierdział niewietrzoną szafą z ubraniami, a jednak poczułam zapach Jamesa.
Nie potrafię tego opisać. Nie ma takiego określenia, które oddawałoby pamięć zapachu. Jest to właśnie „pamięć zapachu” i nic więcej. Nie staje przed oczami żadna sytuacja, nawet ten człowiek nie przypomina się bardziej czy lepiej niż dotąd. Przypomina się dawny zapach i kojarzy się. Z innym czasem, inną przestrzenią. Z nieokreślonymi odczuciami, bo trudno przypomnieć sobie jakieś konkretne. Wszystko to odbywa się pomiędzy nosem i podniebieniem, a wypełnia całą głowę i sięga tak głęboko, żeby zaboleć.
Długo trzymałam podkoszulek i patrzyłam na niego. Obracałam w rękach i znowu przykładałam do ust i do nosa. W końcu postanowiłam jak najszybciej włożyć go do czystego woreczka foliowego. Znalazłam odpowiedni w kuchennej szufladzie, złożyłam podkoszulek w małą kostkę, wsunęłam do środka i odłożyłam na dywan. Znajdowała się też na nim butelka z resztką perfum. Oczywiście znałam je, ale oddzielone od ciała mężczyzny, który ich używał, nie miały takiej mocy, jak podkoszulek. Obok leżała tłoczona karta kredytowa ważna do 2007 roku, a więc z czasów, gdy nie znałam jeszcze ani Jamesa, ani nawet tych okolic. Była cenna, bo widniał na niej podpis. Niedbale pozostawione na szorstkim pasku nazwisko Alton, skreślone oderwanymi od siebie, męskimi literami.
Kolejnym przedmiotem była szczoteczka do zębów w kolorze granatowym, trochę zużyta. Biorąc ją do ręki, nie dziwiłam się zakłopotaniu Charoll. To musiało być dla niej wręcz żenujące. Dlatego w jej ostatnich słowach nie było radości; dlatego też tłumaczyła się ze swojego postępku.
Wzięłam do ręki bordowe tekturowe pudełeczko i zadrżałam. To było coś! Otworzyłam wieczko i nie zawiodłam się. Na atłasie leżała para srebrnych, prostokątnych spinek do mankietów. Z poprzecznymi cięciami i maleńką cyrkonią na gładkiej części. Kupiliśmy je razem podczas jednej z wypraw do odległych marketów. Pamiętałam dobrze tę scenę. Leżały na wystawie sklepu z koszulami. Spodobały mi się i wskazałam je Jamesowi. Był zdziwiony. „Nie przydadzą mi się do niczego, nie noszę takich rzeczy”. Rozmarzyłam się wtedy i chciałam, żeby miał przynajmniej jedną koszulę, do której będą pasowały te spinki. To zmieniłoby jego wygląd nie do poznania. Modny, drogi garnitur, błękitna koszula i jasny krawat, do tego eleganckie nowe półbuty z miękkiej skóry. „Gdzie będę w tym chodził?” – zapytał poważnie, choć ja opisywałam mu wszystko z ogromnym entuzjazmem. „Nie wiem jeszcze. Na pewno będziemy mieli dużo okazji”. Tak wtedy powiedziałam, choć dla mnie to sformułowanie nie miało żadnego znaczenia. Było trochę jak z filmu, gdzie główna bohaterka marzy, jak kiedyś będzie przepięknie, wspaniale, uroczo i zupełnie inaczej niż teraz.
Na dywanie leżała jeszcze malutka karta pamięci. Taka jak do aparatu cyfrowego. Nie miałam na czym jej otworzyć. Do naszego aparatu nie pasowała. Była innego, starszego chyba, typu. Odpowiedni port mógł mieć tylko Marek w swoim komputerze, ale nie chciałam schodzić do jego gabinetu. Bałam się, że zostawię jakiś ślad.
Zastanawiało mnie, skąd moja przyjaciółka to wzięła. Ukradła z mieszkania Fiony? Grzebała w torbach wyrzuconych na śmietnik? Bo przecież nie poprosiła tej kobiety o kilka przedmiotów, które zostały po jej mężu, a mogłyby się przydać „wdowie” z sąsiedztwa.
Długo zastanawiałam się, co zrobić z tym niedużym pakunkiem zawierającym bezcenny skarb. Ostatecznie znalazłam dla niego miejsce w swoim gabinecie na dole, w zamykanej na kluczyk szafce biurka. Nie opróżniałam jej, tylko zrobiłam trochę więcej miejsca w głębi, na najwyższej półce. Tam spoczywał już pierścionek z opalem.