- promocja
Cierń - ebook
Cierń - ebook
W styczniowy wieczór w pobliżu kapliczki i metalowego krzyża śledczy znajdują rozkopany dół, a w nim ludzkie kości. Kilka dni później na drugim końcu miasta samobójstwo popełnia młoda kobieta.
Robert Kreft wraca do pracy i mierzy się z dramatycznymi wydarzeniami ostatnich tygodni, kiedy to znalazł się o krok od rozwikłania tajemnicy samobójczej śmierci matki.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej Anna Kreft odebrała sobie życie, skacząc z balkonu na oczach dziesięcioletniego syna. Kobieta spotkała na swojej drodze pewnego człowieka, który wbił cierń w tkankę ich ustabilizowanego życia, niszcząc spokój, zatruwając relacje i popychając Annę w ramiona obłędu.
Cierń to historia o tym, że wspomnienia potrafią uwierać jak tkwiąca w skórze zadra. To bolesna, jątrząca się opowieść o dążeniu do prawdy, która nie zawsze prowadzi do zagojenia blizn i ukojenia bólu.
Brawurowy finał cyklu z komisarzem Robertem Kreftem w roli głównej!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366736221 |
Rozmiar pliku: | 711 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
sierpień 1995 roku
Deszcz wygrywał na płótnie nocy żałobną pieśń. Mężczyzna w samochodzie zamknął oczy i wsłuchiwał się w jej brzmienie. Wlewała się pod skórę, mieszała z krwią i pulsowała w tętnicach. Zrozumiał, że czas się otrząsnąć.
Błędy tkwią w pamięci niczym cierń. Ich wspomnienie tylko potęguje ból.
Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Najpierw chłopak, który wtargnął przed maskę samochodu, potem ból, rozchodzący się po ciele i odcinający zasilanie. Zaskoczyli go, ktoś zadał mu cios w tył głowy i pozbawił go przytomności.
Ocknął się w wilgotnym, ciemnym miejscu, niebo przysłaniały mu czupryny rosnących wokół drzew. Czuł smak ziemi i wypełniającej mu usta krwi.
Otworzył oczy i zobaczył cienie dwóch osób kopiących dół. Byli tak zajęci, że niezauważony zdołał przeczołgać się kawałek dalej. Wiedział, że jeśli nic nie zrobi, zatłuką go na śmierć. Zaczaił się i na drżących nogach dopadł do wyższego z nich. Zacisnął mu ręce na szyi i ściskał tak długo, aż usłyszał przedśmiertny charkot. Emocje i wściekłość wzięły górę nad rozsądkiem. Zadziałał instynktownie.
Z trudem dowlókł się do pozostawionego na poboczu auta. Nie mógł pozwolić, żeby drugi napastnik uciekł i zdradził, do czego tu doszło. Zagroził mu bronią i kazał iść przed sobą. Zapomniał, że w bagażniku wiezie skrępowaną, nieprzytomną kobietę. Chłopak wrzucił do niego kawałek blachy, którą kopał grób, i stanął jak wryty, gdy zobaczył, że w środku ktoś leży.
Kierowca przystawił wyrostkowi lufę pistoletu do karku, ale nie pociągnął za spust. Nie mógł drugi raz stracić nad sobą panowania.
Oddychał ciężko, krew wypełniała mu usta. Uchylił drzwi auta i splunął na jezdnię. Zawroty głowy przeszły w tępe łupanie, a piekący ból rozlał się po ciele. Rozglądał się po wnętrzu samochodu. Szukał szmaty lub papierowego ręcznika, czegoś, czym mógłby wytrzeć głowę z sączącej się spod skorupy na skórze krwi. Żałował, że pozwolił, by gniew przejął nad nim kontrolę i zmusił go do błędu.
Kilkaset metrów stąd leżał uduszony chłopak. Nie mógł go tam pozostawić.
Sięgnął po papierosa i zaciągnął się, chcąc uspokoić oddech. Bez rezultatu.
Co jakiś czas drogą przemykał samochód. Żaden z kierowców się nie zatrzymał, nikt nie sprawdził, czy wszystko z nim w porządku, czy nie potrzebuje pomocy. Nie miał im tego za złe, pewnie sam zachowałby się podobnie. Zgasił niedopałek podeszwą.
Zerkał w lusterko. Widział poharataną i zakrwawioną twarz. Wystawił głowę za szybę i oblał ją wodą mineralną, którą znalazł pod fotelem. Ściągnął ubłoconą koszulę i również opłukał ją wodą, przyglądając się, jak strumień rdzawej cieczy rozlewa się po jezdni.
Włożył koszulę z powrotem na rozgrzane ciało. Czuł biegnący po skórze dreszcz zimna. Przeczesał dłonią włosy, schował koszulę do spodni od garnituru i oparł głowę o kierownicę, uderzając w nią ze złością. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zwykle to on rozdawał karty, a teraz dał się ograć jak dziecko.
Spojrzał na zegarek. Stracił dużo czasu i modlił się, by go nie znaleźli. Włączył silnik. Zanim odjechał, odwrócił się i spojrzał w twarz wystraszonego chłopca. Siedział z tyłu. Woda spływała mu po skórze, włosy kleiły się od deszczu i błota. W jego oczach gościł strach. Odkąd został sam, nie był już taki odważny jak wtedy, gdy zaatakowali go na drodze, pobili i zawlekli na tę leśną polanę, na której zamierzali go zakopać.
Role się odwróciły. Kat właśnie stał się ofiarą.
– Co to miało, kurwa, znaczyć? – wycedził.
– To nie mój pomysł, przysięgam – zarzekał się chłopak. – Zrobiłem to, co mi kazał. Mieliśmy tylko pana oskubać, nie mówił, że chce pana zatłuc.
– A ci gówniarze, których niemal rozjechałem?
– Ledwo ich znam, włóczyli się za nami. Mieli zatrzymać jakiś samochód, resztą zajęliśmy się sami…
– Wysyp wszystko z kieszeni i zostaw rzeczy w aucie. Pieniądze, dokumenty, co tam masz. Gdyby przyszło ci do głowy coś głupiego, znajdę cię i skończysz jak twój kumpel. Zrozumiałeś? – wycharczał mężczyzna, czując palący ból w gardle. – Radzę ci zapomnieć o tym, co tu widziałeś, i trzymać gębę na kłódkę. Jasne?
Przerażony chłopak kiwał posłusznie głową.
– A teraz wypierdalaj.
Śledził jego nieostrą sylwetkę w lusterku. Zgarbiony, wątły, przypominał zjawę, która przez lata będzie go nawiedzać w snach. Wiedział, że chłopak nie piśnie słowa o tym, co zaszło tej nocy. Strach plątał język niczym wciśnięty w gardło knebel. Zauważył żółte ślepia lamp w lusterku nad kierownicą i odruchowo zmrużył oczy. Zaklął pod nosem. W końcu go znaleźli.Zieliński, Sosnowiec, styczeń 2018 roku
Otworzył oczy. Szum rozpędzonych ciężarówek zagłuszał myśli. Zieliński stał pod kilkunastometrowym metalowym krzyżem w pobliżu zjazdu z drogi S1.
Nie miał pojęcia, z jakiego powodu wzniesiono tu tę dziwną konstrukcję. Obstawiał, że na pamiątkę wizyty Jana Pawła II w Sosnowcu w 1999 roku.
Pamiętał ten dzień. Roznosił ludziom wodę, przeciskał się między sektorami i tysiącami osób stłoczonych w sercu betonowego osiedla. „Krzyż musiał stanąć tu później”, stwierdził, obserwując, jak zespół techników dokumentuje niecodzienne znalezisko, grzebiąc się po łokcie w glebie. Na szczęście mróz nie skuł ziemi na kamień, zespół mógł pracować w przyzwoitych warunkach.
W pobliżu rozkopanego dołu układano kości, ostrożnie, by niczego nie przeoczyć. Przypominało to kompletowanie szkieletu z rozsypanych części. Noc uparcie strzegła swoich tajemnic, musieli więc jakoś sobie radzić, korzystając ze sztucznego światła.
Zgodnie z tym, co zdążył zauważyć, w grobie znajdowały się co najmniej dwie ofiary albo fragmenty szczątków dwóch ofiar. Dół nie był głęboki. Wykopano go w nieuczęszczanym miejscu, otoczonym przez nieużytki i łąki. Nikomu nie przyszłoby do głowy szukać tu ciał.
Policjant wiedział, że będą musieli przeszukać cały teren. Na szczęście z jednej strony ograniczała go droga, w innym razie przeczesanie rozległych łąk zajęłoby im długie tygodnie. Na poboczu szare audi zamrugało światłami.
Kierowca od początku tłumaczył śledczym, że zobaczył światło rozchodzące się z łąki i wpadające na drogę biegnącą za kapliczką oraz usypany z ziemi kopiec. Z ciekawości stanął na poboczu i sprawdził, o co chodzi, czego – maglowany przez mundurowych – zdawał się teraz żałować.
– Co mnie podkusiło, żeby się zatrzymać? – mamrotał do siebie i kręcił głową, gdy śledczy rozmawiał z nim po przyjeździe na miejsce. Nic więcej z niego nie wyciągnął.
Zieliński stał nad rozkopanym dołem i przyglądał się pracy Martyny Hirsz i zespołu techników. W jednej z dwóch czaszek, na środku czoła, znajdował się otwór przypominający wlot po kuli. Człowiek, którego kości składano w całość, zginął więc od strzału z niedużej odległości. Straszna śmierć.
Druga czaszka wyglądała na nienaruszoną. Zieliński znał podręcznikowe różnice w budowie szkieletu męskiego i żeńskiego, wiedział, że powinien się skupić na kościach miednicy, bo tam te odmienności są najlepiej widoczne. W przypadku kobiet miednica jest szersza, niższa niż u mężczyzn. Spojenie łonowe jest osadzone niżej. Czaszki też się różnią; wyrostek sutkowaty oraz łuki brwiowe są lepiej rozwinięte u przedstawicieli płci męskiej.
Mężczyźni mają większą żuchwę, ich czaszki są masywniejsze. Zdawał sobie sprawę, że te cechy nie zawsze są wyraźne, co utrudnia identyfikację. Szczególnie w przypadku młodych ofiar, gdy proces wzrostu i rozwoju został gwałtownie zahamowany w momencie śmierci.
Wybrał numer. Kreft nie odbierał. Zwykle nie rozstawał się z komórką i oddzwaniał podczas urlopu, nawet w środku nocy. Od pewnego czasu był poza zasięgiem. Zieliński pocieszał się tym, że bez wyników badań i tak za wiele nie wskórają, z komisarzem czy bez niego. Musiał uzbroić się w cierpliwość.
Uznał, że zaczeka na przyjazd kogoś z prokuratury, zrobi, co do niego należy, zawinie się stąd i odeśpi długą służbę. Dostał cynk od dyżurnego, że prokurator nie pofatyguje się na miejsce i wysłał na oględziny jednego ze swoich przydupasów.
Wcisnął zziębnięte ręce w kieszenie kurtki i ruszył w stronę pobocza.
Widział strzelające w niebo flesze aparatów i techników w szeleszczących uniformach. Pracowali w ciszy i skupieniu, w rytualnym tańcu wokół kości przypominali szamanów. Ze zmęczenia zaczynał już wariować.
W stojącej tuż za krzyżem kapliczce, o wiele starszej niż ten metalowy kolos, znaleziono kasetę magnetofonową. Wolał nie wiedzieć, czy taśma ma związek z wykopanymi kawałek dalej kośćmi. W kapliczce od dawna nikt nie sprzątał. W środku walało się sporo śmieci, stara farba odchodziła od ścian.
Zieliński kazał zabezpieczyć kasetę i ślady znajdujące się w kapliczce. Wiedział, że ekipa spędzi tam dobrych kilka godzin. Wymarzną na kość, ale ktoś to musi zrobić. Drobny błąd mógł ich kosztować utratę cennych dowodów. Nie zamierzał do tego dopuścić. Ktoś od lat czekał na zakopaną głęboko w ziemi prawdę.
W znalezionym na kopcu ziemi telefonie ktoś włączył latarkę, a na ekranie wyświetlało się kilkanaście nieodebranych połączeń. Wszystkie z tego samego numeru.
Policjant spróbował ustalić, do kogo mógł należeć. Wystukał go i wybrał połączenie. Telefon, z którego dzwoniono, był wyłączony, a numer, o co mógł się założyć, to niezarejestrowany prepaid. Zdziwiło go coś innego.
Pamiętał ten aparat, z oklejoną taśmą obudową. Należał do Błażeja Urygi.
Zieliński pracował z nim w wydziale kryminalnym policji, ale śledczy przebywał obecnie w areszcie. Skoro tak, to ktoś zabawił się jego kosztem i uparcie dzwonił na jego numer.PÓŹNIEJ
Kreft, Sosnowiec, luty 2018 roku
Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze nad umywalką. Stracił kilka kilogramów. Szczupła sylwetka nie przypominała tej, do której widoku Robert Kreft przywykł w ostatnim czasie. Podkrążone oczy i wisząca skóra wskazywały, że nie spał od wielu godzin, pogrążony w letargu podobnym do alkoholowego transu. Nie potrzebował jednak używek, by doprowadzić organizm na skraj wyczerpania.
Przeciążony mózg wyświetlał dobrze znane obrazy. Komisarz analizował ciąg zdarzeń, w którego tryby się nieopatrznie wplątał. Boleśnie przeżył fakt, że był o włos od znalezienia powodu, dla którego matka targnęła się przed laty na życie, i został z niczym. Wciąż nie pogodził się z tą porażką. I z jej stratą.
To frustrujące, niszczące uczucie. Wierzył, że przez lata zmierzał właściwą ścieżką, wbrew zdrowemu rozsądkowi i racjonalnym przesłankom, szukając przyczyn, dla których to zrobiła. Ta świadomość zamiast dodać mu sił, zupełnie go wyczerpała. Wyprała z emocji.
Wciąż widział przed oczami twarz tego człowieka i jego ironiczny uśmiech na chwilę przed tym, jak zastrzelił się na jego oczach. Znienawidził go za to.
Zdawał sobie sprawę, że Toro był jedynie narzędziem, wysłannikiem kogoś, kto pozbawił życia przyjaciół komisarza z dzieciństwa i być może wiedział coś o śmierci jego matki. Ta niepewność była trudna do zniesienia.
Kreft nie pamiętał, w jaki sposób dotarł do domu tej feralnej nocy i gdzie się podziewał, gdy odreagowywał wściekłość. Był zdruzgotany, jakby ktoś rozciągnął go na sznurku bezradności i wlókł za sobą niczym marionetkę.
Włączył maszynkę elektryczną. Wsunął nakładkę i ustawił długość ostrzy na sześć milimetrów. Ogolił się. Nie odrywał wzroku od lustra, jakby chciał wymazać twarz, którą w nim widział, ściągnąć uwierającą maskę i stać się kimś innym.
Czuł pełzający po ciele ból i przytłaczającą pustkę wżerającą się pod skórę. Przejechał golarką po brodzie i przeniósł ostrze nad czoło. Ścięte włosy opadały do umywalki. Kreft odkręcił kurek i śledził, jak znikają w odpływie.
Wiedział, że czas się podnieść, inaczej cały wysiłek i miesiące ślęczenia nad dokumentami, szukania związku pomiędzy nimi pójdą na marne. Wciąż nie dopuszczał do siebie myśli, że matka popełniła samobójstwo. Analizował inne tego typu sprawy z ostatnich trzydziestu lat, szukał nici, która mogła je łączyć. Miał wrażenie, że coś wciąż mu umyka, że wciąż wraca do punktu wyjścia.
Wszedł pod prysznic i spłukał z siebie resztki włosów, zmęczenia i bólu. Całe życie bał się tej konfrontacji, ale wiedział, że kiedyś nastąpi. Bezpieczniej wierzyć w coś, co od początku wydaje się nierealne, niż stawić czoła prawdzie. Okiełznać ją.
Wziął tydzień urlopu. Opiekował się ojcem, który za żadne skarby nie chciał się do niego przenieść; bagatelizował zły stan zdrowia i to, co się wydarzyło. Trafił do szpitala po tym, jak nieznajomy człowiek zaatakował go na ulicy.
Lekarze pozostawili go na obserwacji, jednak wszystko wskazywało na to, że najgorsze miał już za sobą. Kreft nie rozmawiał z nim dotąd o wydarzeniach z ostatnich dni, wiedział, że lepiej zaczekać, aż stan zdrowia się ustabilizuje.
Wolał nie ryzykować. Miał żal do ojca, że nie powiedział mu o zdjęciu znalezionym przy zwłokach matki. W policyjnych archiwach nie było o tym wzmianki. Czy to możliwe, by ojciec zabrał je, zanim śledczy pojawili się na miejscu? A jeśli tak, to po co to zrobił? I czemu milczał przez te wszystkie lata?
Wciąż wracał myślami do tego zdjęcia. Nie wiedział, kto je wywołał. Fotografia z polaroidu przedstawiała Krefta w wieku dziesięciu lat i – jak sądził – została wykonana w roku, w którym matka odebrała sobie życie, skacząc z balkonu.
Dopiero gdy znalazł zdjęcie w szufladzie w mieszkaniu ojca, uświadomił sobie, że młoda kobieta, która zginęła w identyczny sposób kilka tygodni wcześniej, również miała przy sobie fotografię syna. Zbieżność wydawała się nieprzypadkowa.
Co łączyło samobójstwa popełnione na przestrzeni dwudziestu pięciu lat?
Znalezienie odpowiedzi stało się obsesją komisarza. Stracił zainteresowanie pracą, związkiem z Igą, życiem. Jedyne, czego pragnął, to rozwiązać nurtującą go od lat zagadkę: dlaczego matka zdecydowała się popełnić samobójstwo i zniszczyć mu życie, wbijając cierń w tkankę dorosłego życia?
Odwiedzał ojca w szpitalu, przynosił mu coś do jedzenia i czytania. Milczeli, choć nie pamiętał, by spędzali ze sobą kiedyś tyle czasu. Zauważył, jak bardzo ojciec się od tego czasu zmienił: zniknął jego sarkazm, zastąpiony przez strach i niepewność. Kreft zdawał sobie sprawę, że staruszek nigdy się do tego nie przyzna.
Im więcej wątpliwości trawi człowieka, tym więcej sił kosztuje go znalezienie wiarygodnej odpowiedzi. Wyszarpanie jej z trzewi lęku i bezsilności. Obaj wpadli w pułapkę. Siedzieli obok siebie w ciszy i żaden z nich nie miał odwagi, żeby zabrać głos. To milczenie paradoksalnie zbliżyło ich do siebie.
– Rozmawiałem z lekarzem. – Kreft siedział pod oknem. Nie patrzyli na siebie, słowa wisiały nad nimi niczym burzowe chmury. – Wyniki są obiecujące, tato. W okolicach weekendu powinieneś wrócić do domu – zapewnił go.
– Wspaniałomyślnie z ich strony. Bałem się, że nigdy mnie nie wypuszczą, a grupy studentów zrobią ze mnie eksponat do badań – syknął staruszek.
Komisarz uśmiechnął się pod nosem. To znak, że ojciec wraca do formy.
– Nie sprawdziłbyś się w tej roli. Masz za dużo do powiedzenia.
Marian Kreft machnął ręką i sięgnął po stojącą na szafce butelkę wody.
– Wiesz już, kim jest ten facet? – zapytał niby od niechcenia, jakby wcale nie interesowała go odpowiedź. Komisarz wiedział, że jest wręcz przeciwnie.
– Tak. To niezrównoważony człowiek. Gdyby nie zaatakował ciebie, pewnie znalazłby sobie inny cel – skłamał Kreft. Nie zmierzał niepokoić ojca i wprowadzać go w kulisy śledztwa. Tym bardziej że napastnik już nie żył.
– Wiedział, co się stało z twoją matką. Chcesz mi wmówić, że był pieprzoną wróżką? – Staruszek się podniósł i natychmiast tego pożałował. Zakrztusił się i upił łyk wody.
– Ona nie żyje, tato – odparł tak obojętnie, jak potrafił. – Od lat chwytamy się wszystkiego, szukamy odpowiedzi, powodu, dla którego to zrobiła. Ten facet nie miał z tym nic wspólnego, po prostu powiedział o jedno słowo za dużo, a my się tego uczepiliśmy, jakby był cholernym jasnowidzem. – Z każdym wypowiedzianym zdaniem tracił pewność siebie, czuł, że się denerwuje. Wiedział, że prawda mogła ojca zabić, a tego po prostu by nie zniósł. – To ja jestem jego celem – ciągnął komisarz. – Wiedział o mnie wszystko, chciał cię sprowokować, by do mnie dotrzeć. Mama popełniła samobójstwo, obaj to wiemy. Nie ma sensu do tego wracać. – Oszukiwał sam siebie. Zadziałało.
Ojciec przestał go słuchać. Odwrócił się na bok i zamknął oczy, odciął się od świata i wspomnień. Kreft wolał mu nie przeszkadzać, pożegnał się i wyszedł przed szpital. Mróz szczypał go w skórę i wdzierał się pod kołnierz. Bezsilność i apatię zastąpiła chęć poznania prawdy, wyrwania jej z gardła strachu.
Sięgnął po telefon do plecaka pod fotelem pasażera. Nie zabierał go ze sobą do szpitala, nie chciał się rozpraszać. Czas, który tam spędzał, starał się poświęcać ojcu. Był mu to winien.
Pięć nieodebranych połączeń. Zły znak. „Najwyższy czas wracać do żywych”, uznał i włączył silnik samochodu.Barańscy, Sosnowiec, luty 2018 roku
Wanda Barańska nie tęskniła za młodością, przestała oglądać się za siebie. To tak nierzeczywiste doznanie, że zdążyło się zatrzeć na przezroczach pamięci.
Nie zbierała fotografii, wyblakłych wspomnień wciśniętych w ramki i poupychanych w zalegające na dnie komody albumy. Tak było prościej przetrwać.
W ten chłodny, lutowy wieczór myślała wyłącznie o wiośnie, która tchnie w jej schorowane ciało odrobinę nadziei, pozwoli cieszyć się pracą w przydomowym ogrodzie. To ją uspokajało. Pomagało zapomnieć na chwilę o starości, która wykręcała kości i plątała myśli, i nie zadręczać się tym, co zalegało głęboko w sercu – o tkwiącym w pamięci spojrzeniu zmarłej lata temu córki.
Usiadła w starym, wysłużonym fotelu i sięgnęła po leżący na stoliku pod oknem futerał. Włożyła okulary i włączyła telewizor. Lubiła jego cichy, uspokajający szmer, szczególnie wieczorami, gdy Władek dłubał przy aucie. Robił to bez przerwy od trzydziestu lat i choć wyjeżdżał starą skodą najwyżej kilka kilometrów od domu, by przepalić silnik, jak zwykł mawiać, to nie wchodziła mu w paradę. Na starość mieli więcej czasu dla siebie, a żyli zupełnie obok.
Z parapetu nad kaloryferem wzięła magazyn z krzyżówkami i zaczęła wypełniać puste kratki słowami. Rozwiązywała krzyżówki po kolei, strona po stronie; po tylu latach trudno ją było czymś zaskoczyć. Na zewnątrz zrobiło się ciemno, w szyby uderzał porywisty wiatr. Wyjrzała za okno, żeby wzrok odpoczął od ciągłego wpatrywania się w litery. W tle majaczyły gałęzie wierzb, pochylone ku ziemi i wbijające się w nią łapczywie ostrymi pazurami.
Wydawało jej się, że w pióropuszu gałęzi dostrzegła ludzką sylwetkę. Kiedyś widywała ją częściej. Po samobójczej śmierci córki wiele razy budziła się zlana potem, prześladowało ją unoszące się nad ziemią ciało. Przełknęła ślinę. „To złudzenie”, powtarzała w myślach stare zaklęcie. „To tylko złudzenie”.
Odwróciła wzrok od okna. Przykryła się kocem, upiła łyk herbaty z imbirem i wróciła do rozwiązywania krzyżówek. Zamarła. W jedno z pól ktoś wpisał hasło, które nie było rozwiązaniem. Władek zrobił jej głupi żart? To absurd, kiedyś i owszem, miał poczucie humoru, ale wraz ze śmiercią Iwony coś w nim pękło, zestarzał się i zmienił w zgryźliwego człowieka.
Nie miała mu tego za złe. Sama też przestała udawać, że życie ma jakiś sens.
Zresztą to wcale nie było zabawne.
„Skoro nie on, to kto?”, zastanawiała się, rozglądając się po pokoju. Wyłączyła telewizor i wsłuchiwała się w tykanie zegara, próbując złapać oddech.
Nie znała tego charakteru pisma. Zamknęła magazyn z krzyżówkami i ułożyła go na kolanach; podświadomie bała się zajrzeć do środka. W jej głowie wciąż przewijało się słowo, które znalazła w krzyżówce. „SAMOBÓJCZYNI”.
Wanda Barańska czuła, że łzy spływają jej po twarzy, oddech przyspiesza i nie zdoła utrzymać go w ryzach. Ciągle miała przed oczami wyraz jej twarzy.
Policjanci obudzili ich z samego rana. Zerwali się z łóżka i nie wierzyli w to, co ci obcy ludzie starali im się wówczas przekazać.
Wiele razy przypominała sobie zaciśniętą na szyi Iwonki pętlę, we śnie wciąż jej ją ściągała. Usiłowała przywrócić córce oddech i uratować jej życie. Budziła się cała we łzach, zlana potem, nie mogła zmrużyć oka aż do świtu. Nie wierzyła w to, że ten koszmar powróci. Wymazała go z pamięci.
Wzdrygnęła się, gdy wiatr trzasnął drzwiami w korytarzu. Zerwała się z fotela i podeszła do drzwi. Oparła się o nie plecami, chciała opanować galopujący oddech. Czuła, że dłonie drżą jej jak w transie. Słyszała kroki i odgłos uderzeń; najpierw spokojny, później coraz głośniejszy. Ktoś chwycił za klamkę i próbował otworzyć drzwi. Nie pozwoliła na to. Zablokowała je całym ciałem.
– Wanda, coś się stało? – Głos męża ściągnął ją na ziemię. Osunęła się na podłogę, blokując mu dostęp do środka. – Wanda, otwórz, na litość boską! Nie wygłupiaj się.
Odsunęła się od drzwi i podczołgała do kąta. Mężczyzna wszedł do pokoju i uklęknął przy niej.
– Co ty wyprawiasz? Dlaczego zamknęłaś się w pokoju?
– To się znowu dzieje, Władek – mamrotała pod nosem.
– Co się dzieje? – dopytywał mąż, obawiając się o stan jej zdrowia. – O co ci chodzi?
– Znów ją widzę. Jest z nami. Iwona, nasza Iwonka… – Kobieta rozkleiła się i schowała zapłakaną twarz w drżących dłoniach.
– O czym ty mówisz, Wanda? Iwona nie żyje. Przerabialiśmy to setki razy. Ona nie żyje! Myślałem, że w końcu się z tym pogodziłaś, że to do ciebie dotarło. – Władek potrząsał żoną, jakby usiłował wybić jej natrętne myśli z głowy.
Barańska wstała i zaczęła się kręcić po pokoju, cały czas mrucząc coś pod nosem. Nie rozumiał jej. Mówiła o haśle w krzyżówce, namawiała, by wyjrzał przez okno i wskazywała palcem na jakąś plamę w mroku za domem.
Kazał jej usiąść, uspokoić się, ona jednak nie chciała go posłuchać. Wyrywała się.
– Ściągnij ją z tego drzewa, Władek. Inaczej nie zazna spokoju. Błagam cię…
Nie wiedział, o czym mówi, ale nie chciał jej niepotrzebnie drażnić, nakręcać tej spirali szaleństwa, która przed laty zaprowadziła ją na próg zakładu psychiatrycznego. Znów zaczęła stąpać po niewidzialnej granicy obłędu.
– Z jakiego drzewa?
„Nasza córka od lat spoczywa w grobie”, pomyślał i w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie chciał sprawiać żonie bólu, zamiast tego pozwolił jej brnąć na oślep w odmętach szaleństwa.
– Za płotem. Ściągnij jej pętlę z szyi. Świeć Panie nad jej duszą… – Przeżegnała się, kiwając głową w górę i w dół niczym w hipnotycznym transie.
Władysław Barański stał przy oknie i spoglądał w ciemność. Wiatr podrzucał gałęziami drzew, dyrygował nimi, tworząc upiorną scenografię. Nad biegnącą za domem wydeptaną ścieżką unosiła się pajęczyna z mgły. Za płotem posesja graniczyła z terenami leśnymi, nie było tam oświetlenia. „W tym wieku wzrok lubi płatać człowiekowi figle”, uznał.
– Zostań tu, sprawdzę, co się dzieje i wrócę do ciebie, dobrze? – odparł wyłącznie po to, by ją uspokoić. Włożył kurtkę, wsunął buty i wziął latarkę z szuflady w przedpokoju. Już go nie słuchała. Kiedy wyszedł, stanęła w progu i przyglądała się, jak zmierza w stronę ściany mroku za domem.
Widziała ją wyraźnie. Jak wtedy, ćwierć wieku temu, zwisała z grubej gałęzi; zgarbiona, wiotka niczym bujana podmuchami wiatru trzcina. W luźnej sukience sięgającej poniżej kolan. Z jednym butem leżącym w wilgotnej trawie, kilkadziesiąt centymetrów pod stopami.
Barański szedł wolno w stronę starego dębu, schowanego za rzędem pochylonych wierzb. Rozglądał się to w jedną, to w drugą stronę i zasłaniał przedramieniem od wiatru i siąpiącego deszczu. Ciemna bryła majaczyła na horyzoncie. Gdy ma się siedemdziesiąt lat na karku, trudno przecież o sokoli wzrok.
Odwrócił się i dostrzegł stojącą w progu małżonkę. Zakryła twarz dłońmi i zapłakała. Słyszał jej rozdzierający serce szloch i bał się tego, z czym będzie musiał się za moment zmierzyć. Zwolnił, usiłując oswoić lęk.
Z każdym krokiem czuł się gorzej. Nogi miał miękkie niczym z waty, zaczął tracić przyczepność na śliskiej nawierzchni. Poślizgnął się i upadł.
„Niech to szlag”, zaklął w duchu, dźwigając się z ziemi.
Plama cienia w oddali nabierała kształtów. Najpierw w świetle księżyca dostrzegł wiszącą nad ziemią bryłę, potem zarys sznura przywiązanego do gałęzi.
„To niemożliwe”, powtarzał do znudzenia. Iwona nie żyje od dwudziestu pięciu lat. Na gałęzi dębu wisiały zwłoki innej kobiety.
Nie miał sił płakać. Przez te wszystkie lata wypłakał ukradkiem cały zasób łez i jego oczy zaszły mgłą. Poczuł ukłucie w sercu, bał się, że duszności i ucisk w klatce piersiowej się nasilą, a mimo to oświetlił snopem światła sylwetkę młodej kobiety. To nie była ich córka, nie mogła nią przecież być. Prawda?
Czuł to od początku i kamień spadł mu z serca. Zamknął oczy. Modlił się o spokój jej duszy i o bliskich tej kobiety. Wiedział, że właśnie zgotowała im prawdziwe piekło na ziemi.Kreft, Sosnowiec, luty 2018 roku
Niebo tej nocy było wyjątkowo kapryśne. Na zmianę zachodziło mgłą i odsłaniało sznur wiszących nisko nad horyzontem gwiazd. Światła radiowozów doświetlały krawędź zapuszczonego parku i przeciskały się między drzewami jak rozproszone wiązki laserów.
Teren wokół miejsca ujawnienia zwłok ogrodzono taśmą, choć był na tyle niedostępny, że nikt nie kręcił się tu bez powodu. Skąpane w sztucznym świetle lamp ciało wyglądało okropnie, niczym upiorna pacynka w teatrze cieni.
Kreft zaczekał w samochodzie, aż zespół techników dokończy czynności przy zwłokach i wykona dokumentację fotograficzną, by ktoś mógł przeciąć sznur i ściągnąć ciało na ziemię. Nie lubił się nudzić, dlatego uznał, że porozmawia z ludźmi, którzy zgłosili znalezienie martwej kobiety.
Wysiadł z auta, schował dłonie do kieszeni kurtki i poszedł w stronę ogrodzenia. Wszedł na posesję przez uchyloną furtkę. W oknie tliło się światło.
Zapukał do drzwi. Otworzył mu starszy mężczyzna z podkrążonymi oczami i bladą, pomarszczoną skórą. Po obejrzeniu policyjnej legitymacji przedstawił się i zaprosił komisarza do środka.
– Napije się pan czegoś? Straszny ziąb na polu – zaczął gospodarz, idąc niespiesznie w stronę kuchni na końcu korytarza. Zachowywał się spokojnie, jakby oswoił się już z widokiem powieszonej na gałęzi przed domem kobiety.
– Czegoś ciepłego, jeśli to nie kłopot. Może być herbata.
– Nic tak nie rozgrzewa jak herbata z rumem, szczególnie w taką noc – odparł mężczyzna i wstawił wodę na gaz. – Niech pan siada, kapka nie zaszkodzi. – Wskazał komisarzowi krzesło pod oknem wychodzącym na drugą stronę. – I tak nie zmrużymy już oka tej nocy.
Kreft skorzystał z propozycji i siadł przy nakrytym ceratą stole. Stare drewniane meble przypominały te z mieszkania, do którego przeniósł się z ojcem po śmierci mamy. Ojciec nigdy nie znalazł czasu, by wymienić je na nowsze.
– To pan znalazł tę dziewczynę? – zapytał stojącego tyłem mężczyznę, a ten wyraźnie się zamyślił.
– Tak. To znaczy… – Wahał się, jakby chciał coś uściślić, ale się rozmyślił. – Ja ją znalazłem. – Zalał saszetkę herbaty, dolał trochę alkoholu z metalowej piersiówki i postawił na stole dwie szklanki w metalowych koszyczkach. – Proszę się częstować. Dobrze to panu zrobi. Cukier?
– Nie trzeba. Zauważył pan wcześniej coś niepokojącego, słyszał jakiś hałas? Może ktoś kręcił się w pobliżu domu?
– Nie. Cały wieczór pracowałem w garażu. Spędzam tam dużo czasu, ale w moim wieku co innego człowiekowi pozostaje? – odparł. – Nic nie słyszałem. Jesienią zdechł nam pies, gdyby żył, nie doszłoby do tej tragedii. A już na pewno nie tutaj. Nie lubił, gdy obcy kręcili się wokół domu. Zastanawiałem się z żoną, czy nie kupić nowego lub wziąć jakiegoś ze schroniska, ale w naszym wieku trudno przewidzieć, czy nie zawinęlibyśmy się z tego świata jako pierwsi – stwierdził gorzko.
– Znał pan tę kobietę? Widział ją gdzieś wcześniej? – dopytywał Kreft.
– Nie. Nie przypominam sobie, bym gdzieś ją spotkał.
– W porządku. Był pan dziś w domu sam, panie Barański?
– Nie. Z żoną. Wanda bardzo to przeżyła, jest u siebie.
– Mogę z nią chwilę porozmawiać?
Barański zmierzył go wzrokiem. Zastanawiał się, co odpowiedzieć, i w końcu skinął głową.
– Jeżeli pan musi, komisarzu. Ale proszę pamiętać, że to jest dla niej trudne. – Zrobił wymowną pauzę i nabrał powietrza w płuca. – Nasza córka zginęła w identyczny sposób. Powiesiła się.
Kreft z trudem ukrył zdziwienie, nie dał jednak niczego po sobie poznać.
– Kiedy to się stało?
Barański nie zdążył zareagować. W słowo weszła mu żona, która niespodziewanie zjawiła się w kuchni. Wyglądała okropnie, jakby ktoś wyprał ją z emocji.
– Prawie dwadzieścia pięć lata temu – odparła, stając w progu. – Za kilka miesięcy będzie rocznica. Zobaczyłam tę kobietę. Poprosiłam męża, by poszedł sprawdzić, czy mi się nie przywidziało. Wciąż mam przed oczami naszą córkę. Nie zrozumie pan tego. – Machnęła zrezygnowana ręką.
Kreft nie chciał wyprowadzać jej z błędu, opowiadać o samobójczej śmierci matki, nieprzespanych nocach i lęku, który w sobie nosił. Wiedział, że ból to intymne uczucie, trudno go stopniować, licytować się z innymi, kto poniósł większą stratę. Podziękował za rozmowę i zostawił Barańskich w spokoju.
Wrócił na miejsce oględzin. Ciało kobiety ściągnięto już na ziemię, pracowała przy nim patolog Martyna Hirsz. Prokurator uznał, że sprawa jest na tyle oczywista, że jego obecność w tym miejscu, w środku nocy, to tylko formalność. Wypalił papierosa, pokręcił się wokół zwłok, nie wyciągając zziębniętych rąk z kieszeni płaszcza, i zwinął się do domu, oznajmiwszy, że czeka na szczegółowy raport. Wszyscy wiedzieli, co mają robić. Nie wchodzili sobie w paradę.
– Za dobry wieczór pewnie mnie zwymyślasz – zaczął komisarz, podchodząc do drobnej kobiety pochylonej nad ciałem samobójczyni. Przyglądała się jej.
– Przesadzasz. Nie ma nic przyjemniejszego niż praca w terenie. Świeże powietrze, kojący warkot generatora, zimna kawa. Czego chcieć więcej od życia?
– Masz coś dla mnie? – Śledczy podszedł bliżej, żeby mogli się lepiej widzieć. Martyna Hirsz ściągnęła okulary i wytarła je. Naciągnęła czapkę na uszy.
– Nic nie wskazuje na udział osób trzecich. Na ciele ofiary nie znalazłam widocznych obrażeń. Nie doszło do szarpaniny, nie broniła się. Ma otarcia wokół nadgarstków, którym muszę przyjrzeć się dokładniej. Obejrzałam jej paznokcie. Światło jest fatalne, jednak nie widzę pod nimi ani ziemi, ani krwi, niczego, więc nie ma śladów wskazujących na to, że się broniła.
Kreft przyglądał się ofierze. Miała najwyżej dwadzieścia kilka lat. Oficjalnie wracał do pracy po urlopie, wolał zająć czymś myśli i odreagować. Praca była jego terapią, odskocznią. Nie zauważył, kiedy drogę zagrodziła mu Marta Rybicka.
– Co ty tu robisz? – Młoda policjantka wyglądała na zaskoczoną. Nie starała się nawet tego ukryć. Ogrzewała zmarznięte dłonie, pocierając je o siebie.
– Nawet jeśli ci powiem, że trafiłem tu przez przypadek, i tak nie uwierzysz. – Kreft się uśmiechnął i przywitał z Rybicką. Wiele jej zawdzięczał. Oboje wiedzieli, że w policji nie wraca się do traumatycznych przeżyć. Innym razem role mogły się odwrócić i to on jej pomoże. – Wiesz, kim jest kobieta?
– Ewa Kondratowicz, dwadzieścia pięć lat. Miała przy sobie dokumenty. Zielu pojechał powiadomić bliskich o jej śmierci. – Na miejscu trwały czynności śledcze. Leżące na ziemi ciało ofiary przypominało szmacianą lalkę rzuconą w kąt przez rozpieszczone dziecko. Śledczy rozciągnęli wokół taśmę, choć o tej porze nikt się tu nie kręcił. Powagi sytuacji dopełniały ambulans i policyjne radiowozy, strzelające w niebo wiązanką świateł.
Kreft nie przyznał się do tego Barańskim, ale przypominał sobie sprawę ich córki. Młoda kobieta zginęła w podobny sposób, wieszając się na gałęzi. Kilka dni później odnaleziono list, w którym tłumaczyła swoją decyzję. Śledczy nie byli w stanie podważyć jego prawdziwości. Sprawę zamknięto.
Wmawiał sobie, że to podobieństwo o niczym nie świadczy. Każdego roku życie odbiera sobie wielu młodych ludzi. Robił wszystko, by nie doszukiwać się analogii. Wypierał je ze świadomości. Musiał zachować czysty umysł.
Rozłożył na czynniki pierwsze wszystkie samobójstwa kobiet, szczególnie te z lat dziewięćdziesiątych. Szukał związku ze śmiercią swojej matki. Nic dziwnego, że nie słyszał, co chce mu powiedzieć Rybicka. Wciąż bił się z myślami.
– Słyszysz, co do ciebie mówię? – upomniała go.
– Co?
– Pytałam, czy rozmawiałeś z mężczyzną, który zgłosił odnalezienie zwłok.
Skinął głową. Nie zauważył, że zaczął padać deszcz. Strużki wody spływały po czaszce, wlewały mu się za kołnierz i niosły uczucie chłodu. Układały się jak zimny kompres na obolałych mięśniach. Niebo rozlało się szarą plamą nad ich głowami.
– Są inni świadkowie? – spytał dla formalności. Wiedział, że to niemożliwe.
– Nie. Rozpytujemy mieszkańców pobliskich domów, ale nikt nie widział tej dziewczyny. Zresztą stoi tu ledwie kilka budynków – uściśliła policjantka.
– Mimo wszystko warto pomówić z ludźmi – odparł i ruszył w stronę auta zaparkowanego na końcu wydeptanej ścieżki. – Widzimy się jutro w firmie.
– Wszystko w porządku, Robert? – Rybicka starała się, żeby zabrzmiało to naturalnie. Odkąd go zobaczyła, miała to pytanie na końcu języka. Wygląd komisarza i jego zachowanie ją zaniepokoiły. Tamtej nocy w lesie, gdy odpowiedzialny za śmierć jego przyjaciół mężczyzna się zastrzelił, dostrzegła na twarzy Krefta wściekłość i rozczarowanie; frustrację, która potrafi pchnąć człowieka w objęcia obłędu. Martwiła się o niego.
– Tak. Dzięki za troskę. I dobrze cię widzieć.
– Wiesz, gdybyś czegoś potrzebował… – Nie skończyła, bo wszedł jej w słowo:
– Wiem. Do jutra. I powodzenia.
Rybicka skinęła głową, schowaną pod kapturem przeciwdeszczowej kurtki.
Obserwowała, jak komisarz wsiada do auta. Wiedziała, że potrzebuje czasu, by odzyskać spokój. Schudł, zmienił się, zdawał się nieobecny, wciąż roztrząsał zdarzenia ostatnich dni. Nie winiła go za to. Był o włos od wyjaśnienia tajemnicy śmierci matki, miał odpowiedź na wyciągnięcie ręki i został z niczym.
Nawet nie wyobrażała sobie, jak potwornie musiało to boleć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej