Ciernista Róża - ebook
Ciernista Róża - ebook
"Brutalne morderstwo i mroczne tajemnice sprzed lat pogrzebane na idyllicznej angielskiej wyspie…
Karin Palmer, ogarnięta chęcią zmiany dotychczasowego życia, decyduje się wyjechać na angielską wyspę Guernsey, gdzie przed laty spędziła cudowne wakacje. Przez przypadek trafia do domu z ogrodem pełnym róż, który należy do 71-letniej Beatrice Shaye.
Karin ulega urokowi staruszki, jej pięknego ogrodu i eleganckiego, przytulnego domu. Między kobietami szybko nawiązuje się serdeczna przyjaźń mimo dzielącej je różnicy wieku. Ich rozmowy stają się coraz bardziej intymne i szczere. Beatrice coraz chętniej opowiada o przeszłości. Nie mówi jednak wszystkiego.
Wkrótce w okolicy policja znajduje pierwsze zwłoki. Tropy prowadzą do Beatrice. Kobieta będzie musiała komuś zaufać. Jej wybór pada na Karin… "
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-091-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasami już nie mogła patrzeć na róże. Zdawało jej się wtedy, że dłużej nie wytrzyma ich piękna, widoku aksamitnych, kolorowych kwiatów, dumy, z jaką wyciągały główki do słońca, jakby ciepłe promienie były tylko dla nich i dla nikogo więcej. Bywają bardziej wrażliwe niż mimozy: a to im za mokro, a to za zimno, a to za wietrznie, a to za gorąco. Często z niewiadomych powodów zwieszają główki i sprawiają wrażenie, jakby miały zaraz umrzeć; trzeba nie lada wysiłku, energii i zdrowia, żeby do tego nie dopuścić. A zarazem przejawiają równie niezrozumiałą wytrzymałość, stawiają czoła srogiej pogodzie i niewłaściwemu traktowaniu, kwitną, pachną, rosną. Nie ułatwiają życia nikomu, kto ma z nimi do czynienia.
Pomyślała, że nie powinna tak agresywnie reagować na róże. To głupie i nieodpowiednie.
Uprawie róż poświęciła czterdzieści lat życia, ale tak naprawdę nigdy nie miała do nich dobrej ręki. Prawdopodobnie dlatego, że nie lubiła róż i właściwie zawsze chciała robić coś innego. Udało jej się wyhodować kilka dość interesujących krzyżówek, zwłaszcza róż herbacianych, bo jeśli już, to właśnie ten typ przypadł jej do gustu. Łączyły w sobie elegancję i specyficzną twardość – i dobrze się sprzedawały. Jakimś sposobem zawsze udawało jej się zapewnić byt swojej małej rodzinie, ale często myślała, że gdyby nagle zjawiła się dobra wróżka ze skrzynią złota, już nigdy więcej nie dotknęłaby żadnej róży.
Czasami, kiedy Beatrice Shaye uświadamiała sobie, że w gruncie rzeczy róż ani nie lubiła, ani nie umiała się z nimi obchodzić jak prawdziwy ekspert, zadawała sobie pytanie, co w takim razie było rzeczywiście bliskie jej sercu. Od czasu do czasu musiała się upewnić, że coś takiego jeszcze istniało, bo świadomość, że poświęciła życie czynności i roślinom, do których czuła tak mało sympatii, czasami budziła w niej smutek i kazała szukać sensu życia gdzie indziej. A przecież zawsze wyrażała się ironicznie o poszukiwaczach sensu. Sens życia tłumaczyła zawsze słowem: przeżycie, i to przeżycie w prostym, mało dramatycznym znaczeniu. Przeżyć, czyli robić to, co trzeba: wstać, wykonać pracę, którą trzeba wykonać, jeść, pić, iść do łóżka, spać. Wszystko inne to tylko ozdoby. Sherry mieniące się w kieliszkach jak jasne złoto. Muzyka wypełniająca pomieszczenie, która sprawia, że serce bije szybciej, a krew płynie żwawiej. Książka, od której nie sposób się oderwać. Zachód słońca nad morzem, koło wieży Pleinmont, który dotyka samej duszy. Psi nos, mokry, zimny, gwałtowny, na twarzy. Ciepły, spokojny letni dzień, którego spokój zakłóca jedynie krzyk mew i cichy szum fal w zatoczce Moulin Huet. Rozgrzana skała pod gołymi stopami. Zapach lawendowych pól.
Właściwie te wszystkie rzeczy stanowiły odpowiedź na jej pytanie: kochała Guernsey, swoją małą ojczyznę, wysepkę na kanale La Manche. Kochała St. Peter Port, malownicze miasteczko portowe na wschodnim wybrzeżu. Kochała narcyzy, które kwitły wiosną na skraju dróg, kochała dzikie niebieskie hiacynty, na które można się natknąć w rzadkich, pełnych światła lasach. Kochała ścieżkę na urwisku wysoko nad morzem, zwłaszcza odcinek między Pleinmont Point i zatoczką Petit Bôt. Kochała swoją wioskę Le Variouf i swój kamienny domek położony wysoko, na skraju wioski. Ba, kochała nawet rany wyspy, brzydkie wieże strażnicze starej twierdzy wybudowanej przez niemieckich najeźdźców, ponury, wybity w szarym granicie German Underground Hospital, który budowali przymusowi robotnicy, i dworce, które Niemcy kazali rozbudować, żeby móc transportować materiały do budowy zachodniej ściany. A poza tym kochała w tym krajobrazie, na tej wyspie rzeczy, których nie widział, nie słyszał nikt poza nią: wspomnienia obrazów i głosów, chwil, które na zawsze wryły się w jej pamięć. Być może człowiekowi bliskie jest to, co zna przez całe życie. Czy dobre, czy złe, to co znajome zakrada się do zakątków serca, w których rodzi się uczucie. W pewnym momencie człowiek nie pyta już, czego właściwie chciał, tylko patrzy na to, co otrzymał. I godzi się z tym.
Oczywiście czasami się zastanawiała, jak wyglądałoby jej życie w Cambridge. W takie wieczory jak ten, stare miasteczko uniwersyteckie we wschodniej Anglii szczególnie często przychodziło jej na myśl. Miała wrażenie, że już tysiące razy – jak dzisiaj – siedziała w porcie, sącząc sherry, i to był obraz jej życia, życia, które prowadziła zamiast tego w Cambridge. I zamiast alternatywnego życia we Francji. Wtedy, po wojnie, mogła wyjechać do Francji z Julienem...
Ale po co się nad tym długo zastanawiać, przywołała się do porządku. Sprawy potoczyły się tak, jak być może potoczyć się musiały. W każdym życiu, była o tym przekonana, roi się od straconych szans, przegapionych okazji. Kto mógłby powiedzieć o sobie, że zawsze konsekwentnie zmierzał do celu i nie szedł na kompromis?
Pogodziła się z błędami i pomyłkami swojego życia. Uporządkowała je, umieściła między wszystkimi innymi zdarzeniami, które ją spotkały, aż zagubiły się w tej masie, stały się blade i niezauważalne. Z czasem nauczyła się ich w ogóle nie zauważać, a momentami całkowicie o nich zapomnieć.
W jej rozumieniu oznaczało to, że się z nimi pogodziła.
Tylko nie z różami.
I nie z Helene.
Właściciel restauracji Le Nautique w St. Peter Port podszedł do stolika, przy którym siedziały dwie starsze panie.
– Dwa sherry, jak zwykle? – zapytał.
Beatrice i jej przyjaciółka Mae spojrzały na siebie.
– Dwa sherry, jak zwykle – odparła Beatrice. – I dwie sałatki. Awokado z pomarańczami.
– Oczywiście. – Zawahał się. Lubił pogadać, a o tak wczesnej godzinie (nie było jeszcze szóstej po południu) poza paniami w restauracji nie było nikogo. – Znowu doszło do kradzieży jachtu – oznajmił ściszonym głosem. – To był wielki, biały jacht. Nazywał się „Heaven can wait”, „Niebo może poczekać”. – Pokręcił głową. – Dziwna nazwa, prawda? No ale niedługo będzie się tak nazywał, podobnie jak niedługo będzie miał ten piękny biały kolor. Pewne już go przemalowali i sprzedali jakiemuś Francuzowi na stałym lądzie.
– Kradzieże jachtów są równie stare, jak ta wyspa – odparła Beatrice. – Zawsze były i zawsze będą. Kogo to właściwie obchodzi?
– Ludzie nie powinni zostawiać swoich łodzi bez nadzoru na całe tygodnie – stwierdził właściciel restauracji. Wziął popielniczkę z sąsiedniego stolika, postawił przed starszymi paniami, tuż obok wazonu z różami, które w tym tygodniu zdobiły salę jadalną. Wskazał mały biały kartonik z napisem „Rezerwacja”. – O dziewiątej ten stolik będzie mi potrzebny.
– Do tego czasu już dawno nas tu nie będzie.
Restauracja Le Nautique znajdowała się bezpośrednio przy porcie w St. Peter Port, stolicy wyspy Guernsey. Przez dwa wielkie okna widać było wspaniały widok na niezliczone jachty, które cumowały w porcie; właściwie mogło się wydawać, że siedzi się między statkami, że stanowi się cząstkę portowego życia i zgiełku.
Z restauracji można było obserwować ludzi uwijających się na drewnianych pomostach, patrzeć, jak bawią się dzieci i psy, wpatrywać się w przepływające w oddali wielkie statki, które przywoziły turystów ze stałego lądu. Czasami ten widok przypominał obraz, barwny i nierzeczywisty. Zbyt piękny, zbyt doskonały, jak fotografia w katalogu biura podróży.
Był poniedziałek trzydziestego sierpnia, wieczór pełen ciepła i słońca, a jednak już naznaczony zbliżającą się jesienią. W powietrzu nie czuło się już letniej miękkości, przypominało kryształ, było chłodniejsze i bardziej ożywcze. Wiatr pachniał morzem. Mewy uwijały się między niebem a morzem, krzycząc przeraźliwie, jakby wiedziały, że nadchodzą jesienne sztormy i zimno, że wkrótce nad wyspą zalegną gęste mgły i latanie będzie utrudnione. Może lato potrwa jeszcze dziesięć dni, może dwa tygodnie, potem jednak odejdzie na zawsze.
Kobiety niewiele rozmawiały. Zgodziły się, że sałatka jest jak zwykle pyszna i że nic nie może się równać ze szklaneczką sherry, zwłaszcza gdy, jak tutaj, podaje się je hojną ręką w wysokich kieliszkach do szampana. Poza tym właściwie się do siebie nie odzywały, obie pogrążone we własnych myślach.
Mae przyglądała się badawczo Beatrice, na co mogła sobie pozwolić, bo towarzyszka najwyraźniej niczego nie zauważyła. Jej zdaniem Beatrice ubierała się absolutnie nieodpowiednio jak na siedemdziesięciolatkę. Na ten temat rozmawiały już nieskończoną ilość razy – bez rezultatu. Beatrice nosiła dżinsy, aż nie przetarły się zupełnie, do nich wkładała sprane koszulki i bezkształtne swetry, których jedyną zaletą było to, że chroniły przed wiatrem i zimnem. Siwe kręcone włosy zazwyczaj zbierała w kucyk zwykłą gumką.
Mae, która chętnie wkładała dopasowane jasne kostiumy, co dwa tygodnie chodziła do fryzjera i za pomocą makijażu starała się zatuszować ślady wieku, wytrwale usiłowała namówić przyjaciółkę, by ta bardziej o siebie zadbała.
– Nie możesz się ubierać jak nastolatka! Mamy siedemdziesiąt lat, musimy się z tym liczyć! Te dżinsy są za wąskie, zrozum, i...
– Co byłoby złe tylko w przypadku, gdybym była gruba.
– A te tenisówki to...
– Najbardziej praktyczne obuwie dla kogoś, kto od rana do nocy jest na nogach.
– Masz na swetrze mnóstwo psiej sierści – stwierdzała Mae zarazem oskarżycielsko i z rezygnacją, bo i tak wiedziała, że nic się nie zmieni ani w kwestii sierści, ani tenisówek, ani dżinsów.
Dzisiaj jednak milczała. Przyjaźniły się z Beatrice od dzieciństwa i przez ten czas zdążyła sobie wyrobić czułe anteny, które wychwytywały nastrój przyjaciółki. Dziś wyczuwała, że Beatrice nie jest w najlepszym humorze. Najwyraźniej po głowie chodziły jej ponure myśli i lepiej było nie drażnić dodatkowo przyjaciółki komentowaniem jej wyglądu.
„Ma świetną figurę – pomyślała Mae – trzeba to przyznać. Od dwudziestego roku życia nie przytyła chyba nawet o gram”. Wiedziała, że Beatrice porusza się tak miękko, jakby fizyczne dolegliwości starości były wynalazkiem przeznaczonym dla innych, nie dla niej.
Mae znowu przypomniał się ukradziony jacht, o którym wspominał właściciel restauracji. „Niebo może poczekać”.
„Naprawdę dziwna nazwa” – pomyślała.
Beatrice spojrzała przez okno na port i upiła łyk sherry. Była tak pogrążona w myślach, że nie widziała, co się dzieje na dworze.
W końcu Mae przerwała milczenie.
– Co słychać u Helene? – zapytała.
Beatrice wzruszyła ramionami.
– To co zawsze. Wiecznie narzeka, ale koniec końców nikt nie pojmuje, co jest takiego strasznego w jej życiu.
– Może sama tego nie wie – stwierdziła Mae. – Po prostu do tego stopnia przywykła do narzekania, że nie potrafi już przestać.
Beatrice nie znosiła rozmów o Helene.
– Co u Mai? – zapytała, żeby zmienić temat.
Mae denerwowała się od razu, ilekroć rozmowa schodziła na jej wnuczkę.
– Obawiam się, że obraca się w złym towarzystwie – odparła. – Ostatnio widziałam ją z pewnym mężczyzną. Aż mną zatrzęsło. Rzadko widuje się tak brutalne twarze. Boże, byłabym szczęśliwa, gdyby między nią a Alanem w końcu wszystko się ułożyło!
Beatrice wolała nie rozmawiać o swoim synu Alanie.
– Zobaczymy – odparła tonem, który jasno dawał Mae do zrozumienia, że nie życzy sobie dłużej rozmawiać na ten temat.
Mae zrozumiała to od razu i znowu siedziały w milczeniu naprzeciwko siebie. Zamówiły dwa kolejne sherry i wpatrywały się w ostatnie miękkie światło przemijającego sierpniowego dnia.
I właśnie w tym świetle, w coraz szybciej zapadającym zmroku, Beatrice wydało się nagle, że rozpoznała kogoś, kogo ostatnio widziała przed wielu laty. Twarz w tłumie, która zwróciła jej uwagę, sprawiła, że pobladła i skuliła się. To trwało zaledwie sekundę, potem wmówiła sobie, że się pomyliła. Ale Mae zauważyła w niej zmianę.
– Co jest? – zapytała.
Beatrice zmarszczyła czoło i odwróciła się od okna. Ściemniło się nagle, z minuty na minutę, i było za ciemno, żeby jeszcze cokolwiek dostrzec.
– Wydawało mi się przed chwilą, że kogoś widziałam – odparła.
– Kogo?
– Juliena.
– Juliena? Naszego Juliena?
„Nigdy nie był nasz” – pomyślała gniewnie Beatrice, ale nie skomentowała słów Mae.
– Tak. Ale pewnie się pomyliłam. Niby po co miałby przypłynąć na Guernsey?
– Mój Boże, pewnie się bardzo zmienił – stwierdziła Mae. – Wkrótce skończy osiemdziesiąt lat, prawda?
– Siedemdziesiąt siedem.
– Niewiele lepiej. Nie wyobrażam sobie w ogóle, że mogłybyśmy go jeszcze rozpoznać. – Prychnęła, a Beatrice się zastanawiała, jaki miała powód do prychania. – Podobnie jak on nas, starych próchen.
Beatrice milczała, jeszcze tylko raz zerknęła w okno, ale choćby nawet dało się teraz coś zobaczyć, mężczyzna, którego przez jedną zapierającą dech w piersiach chwilę wzięła za Juliena, już dawno zniknął w tłumie.
„Pomyłka – pomyślała – i z powodu pomyłki moje serce nie powinno walić jak szalone, na miłość boską!”
– Chodźmy – powiedziała do Mae. – Zapłaćmy i jedźmy do domu. Jestem zmęczona.
– Dobrze – odparła Mae.1
Wszystkie poranki były takie same. O szóstej zadzwonił budzik Beatrice. Dała sobie jeszcze pięć minut, podczas których rozkoszowała się ciepłem łóżka i otaczającym ją spokojem. Spokojem, który zakłócały jedynie dobrze znane odgłosy: świergot ptaków w ogrodzie, a czasami, przy odpowiednim wietrze, cichy szum morza.
Gdzieś w głębi domu zatrzeszczała deska w podłodze, podrapał się jeden z psów, cykał zegar. A potem drzwi do sypialni uchyliły się odrobinę szerzej i Misty wsadziła nos do pokoju. Miała stalowoszarą sierść w kolorze mgły, która jesienią zalegała nad zatoką Petit Bôt, i dlatego to imię przyszło Beatrice do głowy, gdy po raz pierwszy wzięła ją, wówczas jeszcze małego szczeniaczka, na ręce. Wtedy Misty składała się wyłącznie z wielkich, niezdarnych łap, puchatej sierści i bystrych oczek czarnych jak węgielki. Dzisiaj była wielkości cielaka.
Misty nabrała rozpędu i wskoczyła na łóżko, które zatrzeszczało i zajęczało sprężynami pod jej ciężarem. Wtuliła się w kołdrę, przewróciła na grzbiet, uniosła wszystkie cztery łapy do góry, polizała Beatrice po twarzy, dając mokry, serdeczny dowód psiej miłości.
– Misty, na podłogę! – poleciła Beatrice bez przekonania i suka, która wiedziała, że wcale nie musi się przejmować słowami pani, ani drgnęła.
Dla Beatrice skończyło się pięć minut leniuchowania. Wstała energicznie, ignorując, na ile to możliwe, lekką sztywność stawów, która przypominała, że już nie jest taka młoda, jak jej się jeszcze czasami wydawało. Za żadne skarby nie chciała stać się taka jak Mae, która od rana do nocy zajmowała się swoim ciałem, wsłuchiwała się w siebie bez przerwy i co trzeci dzień była u lekarza, bo wydawało jej się, że coś jest nie tak. Według Beatrice właśnie w ten sposób przyciągała wszelakie schorzenia. Jednak rozmawiały o tym już nieraz i żadna nie zmieniła zdania. Ich przyjaźń w dużym stopniu polegała na tym, że przyglądały się sobie ciekawie, ze zdumieniem kręcąc głową.
W łazience, pod prysznicem, Beatrice zastanawiała się, co dzisiaj zrobi. Obecnie mogła sobie pozwolić na takie rozważania, bo wycofała się już z życia zawodowego, które dawniej narzucało przebieg każdego dnia. Zajmowała się różami już tylko dla przyjemności, choć słowo „przyjemność” nie do końca oddawało stan rzeczy. Ale skoro róże już rosły, musiała się o nie zatroszczyć. Czasami, gdy znalazł się kupiec zainteresowany kwiatami, zwłaszcza turyści, sprzedawała je. Ale nie reklamowała się już w pismach branżowych, nie zajmowała się sprzedażą wysyłkową. Nie starała się już także wyhodować nowej odmiany. Zostawiła to innym, zresztą nigdy za tym nie przepadała.
Kiedy wyszła z łazienki, miała w głowie sto spraw, które trzeba było załatwić, a w jej ruchach zauważało się szybkość i zniecierpliwienie, bardzo dla niej typowe. Wydawało się, że wszystko, co robi, robi w pośpiechu, co większość osób w jej otoczeniu uważało za bardzo męczące.
Od wpół do siódmej do wpół do ósmej Beatrice spacerowała z psami. Oprócz Misty miała jeszcze dwa. Były to wielkie, niesforne psiska nieokreślonej rasy. Beatrice kochała co prawda wszystkie psy bez wyjątku, ale otaczała się najchętniej takimi, które rozmiarami przypominały cielaki albo kucyki.
Psy wypadły na dwór, ledwie otworzyła im drzwi. Dom był położony powyżej wioski Le Variouf; z tego punktu widać było morze. Okoliczny krajobraz stanowiły rozległe łąki, gdzieniegdzie przerywane kępami drzew. Strumyki spływały w stronę morza. Nad nimi stały tu i ówdzie stare młyny, w przeszłości napędzane energią wodną. Kamienne murki otaczały wielkie pastwiska, po których przechadzały się krowy i konie. Powietrze pachniało solą i wodą, algami i piaskiem. Im bliżej morza, tym bardziej rześki był wiatr, tym bardziej przejrzyste powietrze. Beatrice wkrótce doszła do ścieżki prowadzącej wzdłuż klifu i zobaczyła morze. Tutaj, wysoko, rosły już nieliczne drzewa, smagane wiatrem, płaskie. Wokół ścieżki kłębiły się krzewy i pnącza, wśród nich także jeżyny z dojrzałymi, soczystymi owocami na gałązkach.
Psy, pobudzone krzykiem mew i wiatrem w nozdrzach, puściły się biegiem z głośnym szczekaniem. Beatrice wiedziała, że znają tu każdą piędź ziemi i nie przejmowała się ich karkołomnymi skokami. Zatrzymała się na wzniesieniu nad wodą i głęboko zaczerpnęła tchu.
Mimo wczesnej pory słońce już się wychyliło zza horyzontu i barwiło fale czerwonymi promieniami. Zanosiło się na kolejny bezchmurny wrześniowy dzień, gorący prawie jak w środku lata. Już od tygodnia było nietypowo ciepło jak na tę porę roku. Wrzos w górnych partiach urwiska przyciągał wzrok czerwonawymi kwiatami, na dole, w zatoce połyskiwał jasno piach. Kormorany i rybitwy szykowały się na pierwszy tego dnia połów.
Beatrice ruszyła dalej ścieżką. Co pewien czas zrywała jeżynę i z rozkoszą wsuwała do ust. W pewnym sensie usiłowała w ten sposób odwrócić swoją uwagę. Ta pora, ten spacer wysoko nad morzem, należał do najbardziej niebezpiecznych chwil dnia. Z zatoką Petit Bôt, do której prowadziła ścieżka, wiązało się zbyt wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, choć to właściwie nie sprawiało różnicy.
W złych wspomnieniach odżywały stare koszmary, z których część do dzisiaj nie straciła dawnej mocy. A z dobrymi wiązało się poczucie niepowtarzalności i smutek na myśl, że chwile szczęścia się w życiu zdarzają, ale nigdy nie zostają w nim na długo. Beatrice już dawno zakazała sobie użalania się nad sobą, ale czasami nie mogła opędzić się od gorzkich myśli, że w jej życiu tego szczęścia nie było zbyt wiele. Ilekroć myślała o tym, z jaką lekkością i zadowoleniem zawsze żyła Mae – w każdym razie wtedy, gdy nie zawracała sobie głowy wymyślonymi chorobami ani ponurymi prognozami co do przyszłości świata. Mae nigdy nie musiała się zmierzyć z prawdziwą tragedią; najbardziej bolesnym wydarzeniem w jej życiu była, jak dotychczas, śmierć ojca przed pięciu laty. Miał dziewięćdziesiąt dwa lata, gdy umarł na zawał serca w pięknym domu starców pod Londynem. Beatrice uważała, że miał o wiele lepszą jesień życia, o wiele lżejszą śmierć niż wielu innych. Mae zachowywała się tak, jakby spotkała ją wielka tragedia, podczas gdy jej matka, która została sama w domu starców, zniosła ten cios losu z godnością.
Mąż Mae nosił ją na rękach, dzieci nigdy nie sprawiły jej zawodu, wnuki także zapowiadały się wspaniale. No, może z wyjątkiem Mai, która stanowiła zagrożenie dla wszystkich mężczyzn na wyspie, ale i ona zapewne spoważnieje, gdy minie w jej życiu okres burzy i naporu. Nie, los nigdy nie potraktował Mae surowo.
„A mnie? – zastanawiała się Beatrice. – Czy mnie los potraktował surowo?”
To pytanie pojawiało się niemal zawsze tu, na urwisku, i właśnie dlatego czasami dochodziła do wniosku, że może lepiej unikać okolic zatoki. Jednak do tej pory zawsze udawało jej się pozostawić to pytanie bez odpowiedzi, spychać je na dno świadomości. Jakby na przekór co rano, od wielu dziesiątek lat, wyruszała w tę samą stronę. Nie pozwoli, by kilka przykrych myśli zmusiło ją do zmiany trasy i nawyków.
Także tego ranka odepchnęła od siebie pytanie o przeciwności losu i zawołała psy – czas wracać do domu. Helene zapewne siedzi już sztywno wyprostowana w łóżku i czeka na poranną herbatę. Beatrice wiedziała, jak niecierpliwie wypatruje jej powrotu ze spaceru. Nie dlatego, że była głodna czy spragniona, ale po długiej nocy Helene brakowało kogoś, kto wysłucha jej skarg i narzekań. Helene skarżyła się chętnie i często i podobnie jak Mae poświęcała zbyt dużo czasu rozmaitym dolegliwościom. O ile jednak Mae miała też inną, przyjacielską, pogodną stronę, Helene często miała tylko jedno, ponure, markotne, zrzędzące oblicze.
– Chodźcie, chłopcy! – zawołała do psów. Misty, jedyna suczka, musiała się pogodzić z tym określeniem. – Wracamy do domu! Musimy nakarmić Helene!
Psy minęły ją biegiem i zwartą gromadką pognały w kierunku domu. O ile wcześniej kusiła je perspektywa szalonej zabawy nad morzem, teraz liczyły na smakowite śniadanie.
„Są zawsze zadowolone – pomyślała Beatrice – bo dla nich najważniejsze są najprostsze sprawy w życiu. Niczego nie kwestionują, po prostu żyją”.
Wracała do domu jeszcze szybszym krokiem, niż szła nad zatokę, i kiedy dotarła do drzwi, wszystkie przykre myśli zniknęły.
Dom, zbudowany z brązowawego granitu charakterystycznego dla wyspy, otoczony różami, rododendronami i wielkimi niebieskimi hortensjami, w świetle poranka jawił się jej jak mały, spokojny raj. Zielone okiennice były otwarte na oścież, nie licząc tych w pokoju Helene, na piętrze. Było dokładnie wpół do ósmej. Według Beatrice wszyscy mieszkańcy wyspy Guernsey mogliby regulować zegarki.
Za dziesięć ósma weszła do pokoju Helene, niosąc tacę, na której stała filiżanka herbaty i talerzyk z dwiema grzankami. Co prawda Helene uparcie powtarzała, że rano nie jest w stanie niczego przełknąć, ale jakimś tajemniczym sposobem kanapki w końcu znikały. Beatrice kiedyś o to zapytała; Helene odparła, że nakarmiła nimi ptaki, ale Beatrice nie do końca w to uwierzyła.
Helene była szczupła i drobna, ale nie wyglądała na zabiedzoną, było więc jasne, że ukradkiem zjada więcej, niż przyznaje. Zapaliwszy nocną lampkę, siedziała sztywno wyprostowana wśród poduszek. Zapewne zdążyła już pójść do łazienki, bo miała starannie przyczesane włosy i jasnoróżową szminkę na ustach. Zirytowana Beatrice zastanawiała się w duchu, czemu, skoro już wstała, nie mogła też otworzyć okna i okiennic. Pokój, ciemny, gorący, duszny, przypominał katakumby i zapewne właśnie ten efekt chciała osiągnąć Helene. Miała osiemdziesiąt lat, czasami faktycznie coś zapominała i gubiła się w rzeczywistości, ale na ogół demonstrowała imponującą przenikliwość, zwłaszcza jeśli chodziło o to, by wzbudzić współczucie otoczenia.
Oczekiwała współczucia i troski od rana do nocy. Beatrice wiedziała, że nie zawsze tak było, ale Helene od dawna przejawiała tendencję do pogrążenia się w bezradności, niejako zmuszała otoczenie, by otaczało ją czułą opieką i spieszyło jej z pomocą. W miarę upływu lat ta skłonność się nasilała i teraz już tylko nieliczni byli w stanie znieść jej ciągłą płaczliwość i marudzenie.
– Dzień dobry, Helene – odezwała się Beatrice, stawiając tacę na stoliku przy łóżku. – Jak się spało?
Znała odpowiedź, która padła bardzo szybko.
– Właściwie nie zmrużyłam oka, szczerze mówiąc. Kręciłam się i wierciłam przez całą noc, kilka razy zapalałam światło i usiłowałam poczytać, ale teraz jestem taka zdekoncentrowana, że nie mogłam się skupić i...
– Bo tutaj jest za gorąco – wpadła jej w słowo Beatrice. Wystarczyło pół minuty w dusznym powietrzu, a już wydawało jej się, że nie ma czym oddychać. – Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w lecie śpisz przy zamkniętym oknie.
– Lato już się skończyło! Dzisiaj mamy drugiego września!
– Ale gorąco jest nadal jak w lecie!
– Boję się, że ktoś mógłby wejść przez okno – przyznała Helene ze wstydem.
Beatrice żachnęła się pogardliwie.
– Proszę cię, Helene, niby jak ktoś miałby to zrobić? Przecież pod oknem nie ma niczego, po czym mógłby się wspiąć!
– Ściana nie jest idealnie gładka. Zwinny wspinacz mógłby...
Beatrice otworzyła na oścież okno i okiennice, i pokój wypełniło aksamitnie świeże, ranne powietrze.
– Helene, odkąd pamiętam, śpię przy otwartym oknie i jeszcze nikt nigdy się do mnie nie zakradł. I to nawet w czasach, gdy byłam o wiele młodsza i może wcale nie miałabym nic przeciwko temu – dodała, chcąc żartem złagodzić gniew, który zapewne bił z jej słów.
Helene się nie uśmiechnęła. Zacisnęła oczy porażone światłem, sięgnęła po filiżankę, upiła łyk herbaty.
– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytała.
– Przed południem chciałam się trochę zająć ogrodem, a po południu umówiłam się z Mae w St. Peter Port.
– Tak? – W głosie Helene zabrzmiała nadzieja. Czasami Beatrice i Mae zabierały ją na wspólne spacery po wyspie albo na zakupy. Bardzo lubiła spędzać czas z Mae, która zawsze otaczała ją troskliwą opieką, była dla niej milsza i serdeczniejsza niż Beatrice. Szczegółowo wypytywała o jej samopoczucie, cierpliwie wysłuchiwała wszystkich narzekań. Nigdy nie krzywiła się z irytacją, co często się zdarzało Beatrice, nigdy nie dawała jej odczuć, że jest tylko nieznośną staruszką, która wszystkim działa na nerwy. Nie, Mae była zawsze miła i uprzejma. Niestety, akurat ona właściwie nigdy nie decydowała, co się wydarzy; zazwyczaj ton narzucała Beatrice, a jej zwyczajnie nie uśmiechała się myśl, by dokądkolwiek zabierać Helene.
Teraz także puściła mimo uszu znaczące pytanie, tylko zaczęła się krzątać po pokoju. Pozbierała ubrania Helene z poprzedniego dnia, wyjęła z komody czystą bieliznę, starannie ułożyła ją na fotelu.
– A co będziecie robić w St. Peter Port? – dopytywała uparcie Helene. – Pójdziecie na kawę?
– Nie chodzę gdzieś tylko po to, żeby się napić kawy, Helene, przecież o tym wiesz! – rzuciła Beatrice ze zniecierpliwieniem. – Nie, po prostu mamy pewne sprawy do załatwienia. Będzie też Maja; ma sobie sama wybrać prezent urodzinowy, który Mae jej kupi, ode mnie też coś dostanie.
– Przecież jej urodziny są dopiero w przyszłym miesiącu – burknęła Helene. Wnuczka Mae budziła w niej mieszane uczucia, starała się jednak zdobyć na obiektywizm. – Ile właściwie skończy lat?
– Dwadzieścia dwa. Chce iść na imprezę i włożyć nowe ciuchy, tak seksowne, że faceci będą do niej lecieć jak muchy do miodu – tak przynajmniej to określiła.
Helene westchnęła. Rozwiązły tryb życia Mai budził w przyzwoitych kobietach jedynie oburzenie, to oczywiste, ale czasami, ku swemu zdumieniu, wyczuwała w sobie także cień zazdrości, ukryty między pokładami pogardy i moralnego oburzenia, że Maja czasami dostawała to, na co sobie zasłużyła brakiem zahamowań – czasami było to oko podbite przez urażonego kochanka, czasem bolesny zabieg, dzięki któremu pozbywała się niechcianych konsekwencji nocy zapomnienia. Maja już dwukrotnie usunęła ciążę – przynajmniej Helene wiedziała o dwóch zabiegach, niewykluczone, że zrobiła to więcej razy. Mae zwierzyła się Helene, że jej wnuczka jest mistrzynią świata w zapominaniu o zażyciu tabletki. Helene powtarzała sobie, że na całej wyspie Guernsey – i na sąsiednich – chyba nie ma mężczyzny, który chciałby się z Mają ożenić, z Mają, która szła do łóżka prawie z każdym, którego spotkała na swojej drodze. Więc doprawdy, nie ma powodu do zazdrości! A jednak czasami czuła właśnie to, i może tak naprawdę wcale nie chciała tego zrozumieć, bo prawda w takich wypadkach oznaczała tylko ból. Nawet jeśli brała pod uwagę fakt, że jej młodość przypadała na zupełnie inne czasy niż młodość Mai, że wtedy życie było podporządkowane innym wyobrażeniom, nie mogła się powstrzymać i porównywała młodą Helene i młodą Maję. I za każdym razem odczuwała ten dziwnie intensywny ból.
„Miałabyś z życia więcej, gdybyś więcej z niego brała” – podsunął kiedyś oschły wewnętrzny głos i od tego czasu nigdy do końca nie zamilkł.
– Ja też chętnie coś jej podaruję – zaproponowała szybko. – Wybiorę się z wami, niech sama sobie coś wybierze.
Beatrice westchnęła; wiedziała, że Helene spróbuje jeszcze raz.
– Helene, przecież w gruncie rzeczy nie chcesz jej dawać żadnych prezentów, zresztą nikt tego od ciebie nie oczekuje – powiedziała. – Nie przepadasz za nią, do czego masz pełne prawo, i nie musisz w jej urodziny udawać, że jest inaczej.
– Ale...
– Chcesz się z nami wybrać, bo znowu nie wiesz, co robić przez cały dzień. Ale to nie jest dobry pomysł. Wiesz, jaka jest Maja, kiedy szuka się dla niej prezentu: jak szalona biega po całym sklepie, nawet Mae i ja z trudem za nią nadążamy, a z tobą nie mamy w ogóle szans. Pomyśl tylko, ile w St. Peter Port jest stromych uliczek i schodów, a tobie bardzo dokucza reumatyzm!
Helene skuliła się w sobie, oczy zaszły jej łzami.
– Wiesz, Beatrice, czasami jesteś naprawdę okrutna. Dlaczego nie powiesz po prostu, że będę dla was ciężarem?
– Bo wtedy uznasz, że jestem jeszcze bardziej okrutna – odparła Beatrice, odwracając się do drzwi. W miarę możliwości posprzątała w pokoju i znowu miała wrażenie, że się udusi, jeśli choćby przez chwilę będzie słuchała jękliwego głosu Helene i widziała jej wybladłą twarz.
– Zanosi się na piękny dzień. Możesz usiąść sobie w ogrodzie, poczytać i cieszyć się, że nie musisz biegać po okolicy.
Helene zacisnęła usta. Wiele osób wygląda wrogo z zaciśniętymi wargami, ale nie ona. Ona nadal budziła współczucie.
– Skoro tak bardzo się przejmujesz urodzinami Mai – rzuciła – czy w ogóle pamiętasz, że niedługo są też moje urodziny?
– Choćbym chciała, nie mogłabym o tym zapomnieć – odparła szorstko Beatrice.
Niby jakim cudem? Ona i Helene urodziły się tego samego dnia – piątego września. Z tym że Helene przyszła na świat dziesięć lat wcześniej. I nie na Guernsey, jak Beatrice, tylko w Niemczech.
Zamówiła krowi nawóz od rolnika z Le Variouf. Chciała po raz ostatni w tym roku nawieźć swoje róże, a nic nie nadaje się do tego lepiej niż krowi nawóz, o wiele lepszy niż wszystko, co można kupić w sklepie. Sam, rolnik z Le Variouf, przyjechał zaraz po śniadaniu i wyładował całą przyczepę nawozu; teraz jej nabytek cuchnął w szopie, a Beatrice jakoś nie miała ochoty zabrać się do pracy. Może było po prostu za gorąco. Sam też uważał, że zanosiło się na nieznośny upał – zdecydowanie za gorąco jak na tę porę roku.
– Zauważyłem to od razu, gdy tylko wstałem – powiedział. Zsunął kapelusz na tył głowy i chustką starł pot z czoła. – Dzisiaj będzie cholernie gorąco, tak sobie pomyślałem. A rano przynajmniej odrobinę wiało. Teraz powietrze ani drgnie, zauważyła to pani? Najmniejszego powiewu, nic a nic! Ciężko będzie dzisiaj pracować!
– Akurat dzisiaj wybieram się do miasta – odparła Beatrice. – I nic na to nie poradzę. Jakoś to przeżyję.
– To fakt, pani przeżyje wszystko, pani Shaye! – Roześmiał się i mimo upału nie pogardził wódką, którą go poczęstowała. Sam co jakiś czas chętnie zaglądał do kieliszka, ale musiał się z tym ukrywać, bo jego żona się złościła, ilekroć wyczuła od niego alkohol.
Beatrice przypomniała sobie jego słowa, gdy szła przez ogród w kapeluszu z szerokim rondem dla ochrony przed słońcem, z wiklinowym koszem na przegubie oraz sekatorem w dłoni, którym przycinała uschnięte pędy i chwasty wśród róż. Miłe, spokojne zajęcie, zważywszy na pogodę.
_Pani przeżyje wszystko, pani Shaye!_
Zdawała sobie sprawę, że ma opinię niepokonanej, że nikt i nic nie da jej rady i czasami zastanawiał ją upór, z jakim otoczenie trwało w tym przeświadczeniu. Ona osobiście nie czuła się nawet w połowie tak silna, jak najwyraźniej postrzegało ją otoczenie. Nie, raczej miała wrażenie, że zdołała się otoczyć solidnym pancerzem, który odpierał wszelkie ciosy i naciski z zewnątrz, a przede wszystkim chronił przed ciekawskimi spojrzeniami jej życie wewnętrzne. Bo w głębi serca kryły się do dzisiaj rany, które, jak jej się wydawało, co jakiś czas dawały o sobie znać, przypominały, że nadal się nie zabliźniły. Na szczęście chyba naprawdę nikt nawet nie podejrzewał ich istnienia.
Szybko i sprawnie zajmowała się różami, ale nie odezwała się do nich ani jednym słowem. Jej ojciec zawsze z nimi rozmawiał, twierdził, że to bardzo ważne.
– To żywe istoty, potrzebują uwagi i poczucia, że się je traktuje poważne, że się je lubi. Wyczuwają dobre intencje, wiedzą, gdy się szanuje ich charakter, upodobania oraz nawyki. Podobnie jak wiedzą, gdy traktuje się je pogardliwie i obojętnie.
Jako mała dziewczynka Beatrice chłonęła te słowa ciekawie; ani przez chwilę nie zwątpiła w ich prawdziwość.
Ale też Andrew Stewart, jej ojciec, był dla niej pierwszym po Bogu i nie było na świecie rzeczy, w którą by mu nie uwierzyła. W pewnym sensie do dzisiaj się z nim zgadzała, ale nigdy jakoś nie umiała postępować według jego rad. W którymś momencie, podczas trudnych lat wojennych albo w ciężkich czasach po wojnie, zatraciła odziedziczoną po nim delikatność i czułość, przesiąknięte autentyczną miłością tworzenia. Andrew był zbyt wrażliwy, a na to nie mogła ani nie chciała sobie pozwolić. Poza tym cały czas miała wrażenie, że ktoś, kto rozmawia z różami, sam nadstawia policzek na ciosy od losu. Może był to tylko przesąd, _idée fixe_ nie do udowodnienia, ale sprawił, że nie potrafiła wykrztusić choćby słowa do róż. Od piętnastego roku życia milczała w ich obecności. Instynkt jej podpowiadał, że gdyby się na to zdobyła, zerwałaby tamę.
Kiedy Helene zawołała z domu, że jest do niej telefon, dziękowała losowi za pretekst, by na kilka minut uciec z dusznego upału.
– Kto dzwoni? – zapytała, wchodząc do holu. Helene, otulona w różowy jedwabny szlafrok, stała przed lustrem ze słuchawką w dłoni.
– Kevin – odparła. – Chce cię o coś zapytać.
Kevin także hodował róże, ale w przeciwieństwie do Beatrice cały czas był czynny zawodowo. Miał trzydzieści osiem lat, był gejem i ze wzruszającą sympatią odnosił się do obu starszych pań z Le Variouf. Jego plantacja leżała o dwadzieścia minut jazdy samochodem, na południowo-zachodnim krańcu wyspy.
Często do nich dzwonił. Często doskwierała mu samotność, a jeszcze nie dojrzał do kolejnego poważnego, trwałego związku. Niedawno rozstał się z wieloletnim partnerem, młodym mężczyzną imieniem Steve i jednocześnie zakończył romans z nieco podejrzanym Francuzem. W tej chwili wydawało się, że był całkiem sam.
Guernsey miało gejom niewiele do zaoferowania. Kevin marzył, że pewnego dnia przeniesie się do Londynu i tam znajdzie mężczyznę na całe życie, przy czym wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że nigdy nie opuści wyspy. A już na pewno nie był stworzony do brutalnego życia w wielkim mieście.
Beatrice wyjęła Helene słuchawkę z ręki.
– Kevin? Co słychać? Przyznasz chyba, że dzisiaj jest za gorąco, żeby pracować.
– Wiesz przecież, że nie mogę sobie pozwolić na choćby jeden dzień bumelowania – odparł. Miał niewiarygodnie niski głos, którym przez telefon doprowadzał kobiety do szaleństwa. – Posłuchaj, Beatrice, potrzebuję twojej pomocy. Strasznie mi głupio, ale... mogłabyś mi pożyczyć trochę pieniędzy?
– Ja? – zdziwiła się Beatrice. Kevin często pożyczał pieniądze, zwłaszcza w ciągu minionego pół roku, ale z tą prośbą właściwie zawsze zwracał się do Helene. Straciła dla niego głowę i miał pewność, że nigdy nie odprawi go z kwitkiem.
– Głupio mi znowu zwracać się z tą prośbą do Helene – przyznał zakłopotany. – Dopiero co pożyczyła mi sporą sumę. Więc pomyślałem, że może ty...
– Ile potrzebujesz?
Zawahał się.
– Tysiąc funtów – powiedział w końcu.
Beatrice się skuliła.
– To dużo.
– Wiem. I obiecuję, że wszystko zwrócę, nie musisz się o to obawiać.
Oczywiście, że musiała się o to obawiać. Beatrice wiedziała przecież, że Helene nie oddał chyba jeszcze ani grosza. Bo nie miał z czego. Kevin nigdy nie miał pieniędzy.
– Dobrze, Kevin, pożyczę ci te pieniądze – powiedziała. – A co do zwrotu, nie musisz się spieszyć. Ale nie do końca rozumiem, po co ci znowu tyle pieniędzy. Interes idzie aż tak źle?
– A jakie interesy idą dobrze w dzisiejszych czasach? – mruknął niezrozumiale. – Konkurencja nie śpi, ogólna sytuacja gospodarcza nie jest najlepsza... Poza tym postawiłem dwie nowe szklarnie i trochę potrwa, zanim ten wydatek się zwróci. Ale zapewniam...
– Dobrze już, dobrze. Wpadnij jutro, wypiszę ci czek. – Beatrice nie chciała słuchać pustych obietnic, nie chciała też prawić mu morałów. Według niej Kevin żył po prostu na zbyt wysokiej stopie. Eleganckie krawaty z jedwabiu, kaszmirowe pulowery, szampan... to wszystko ma swoją cenę.
„On nigdy nie zrobi majątku” – pomyślała.
– Prawdziwy z ciebie skarb – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. – Odwdzięczę ci się przy najbliższej okazji.
– Cudownie – odparła. Kevin odwdzięczał się zawsze w ten sam sposób – gotował wręcz bosko i tworzył cudowną atmosferę za sprawą kwiatów, świec, kryształów, ognia na kominku. Kiedyś powiedział Beatrice, że jest jedyną kobietą, w której się kiedykolwiek zakochał.
Po skończonej rozmowie jeszcze chwilę stała w przedpokoju. Pomyślała, że Kevin wydawał się wystraszony, jakby bardzo wiele zależało od tego, czy dostanie te pieniądze.
„Oby się nie okazało, że wpakował się w większe tarapaty niż to, o czym mówił” – pomyślała.
– Czego chciał Kevin? – zainteresowała się Helene. Podczas rozmowy dyskretnie wyszła do kuchni, teraz jednak wróciła i usiłowała sprawiać wrażenie, że zjawiła się tu przypadkiem, co jednak nie było prawdą. Cały czas była czujna, spięta, chcąc za wszelką cenę wiedzieć o wszystkim, co się działo w domu, zwłaszcza jeśli dotyczyło to Beatrice – z kim rozmawiała i o czym, z kim się spotykała, co planowała i dlaczego.
– Masz chorobliwą potrzebę kontroli! – wykrzyczała jej kiedyś Beatrice w twarz i Helene zalała się łzami, ale nic się nie zmieniło.
– Pieniędzy – odparła Beatrice. Wiedziała, że Helene i tak podsłuchiwała, więc mogła zagrać w otwarte karty. – Obiecałam, że mu pożyczę.
– Ile?
– Tysiąc funtów.
– Tysiąc funtów? – Helene wydawała się naprawdę zaskoczona. – Znowu?
– A co? Ostatnio też tyle pożyczał?
– W zeszłym tygodniu. W zeszłym tygodniu dałam mu tysiąc funtów. Ale dlaczego nie zwrócił się do mnie?
– Pewnie właśnie dlatego. – Beatrice starała się opanować irytację, ale wystarczyła krótka rozmowa z Helene, by wyprowadzić ją z równowagi. – Nie chce znowu pukać do twoich drzwi i wyciągać ręki po pieniądze.
– Ale po co mu ciągle tyle pieniędzy?
– Nie wiem, nie wyobrażam sobie tego. Pewnie ma nowego, drogiego kochanka. To cały Kevin.
– Ale dlaczego...
– Na miłość boską, Helene, przestań w końcu wiercić mi dziury w brzuchu! Ja też nie wiem, po co mu tyle pieniędzy. Jeśli tak bardzo cię to interesuje, idź do niego i sama go zapytaj!
– I znowu na mnie krzyczysz!
– Bo ty _zawsze_ musisz _wszystko_ wiedzieć. Co, mam ci może jeszcze opowiedzieć, co mi się śniło? I co robiłam w toalecie?
Oczy Helene zaszły łzami.
– Zawsze jesteś dla mnie taka okropna. Na każdym kroku dajesz mi do zrozumienia, że działam ci na nerwy. Całymi dniami siedzę sama, nikt się mną nie przejmuje, nikomu na mnie nawet odrobinę nie zależy. A kiedy chcę choć trochę uczestniczyć w twoim życiu, ty...
Ilekroć Helene zaczynała się uskarżać na swój los, mogło się to ciągnąć w nieskończoność i zawsze kończyło się morzem łez. Beatrice nie czuła się teraz na siłach, by to znosić.
– Helene, czy możemy omówić twoją opłakaną sytuację innym razem? Chciałabym teraz skończyć pracę w ogrodzie i pojechać do miasteczka na spotkanie z Mae. Jak myślisz, mogę?
Wypowiedziała to wszystko niebezpiecznie łagodnym, grzecznym tonem, bo wiedziała, że budził w Helene strach. I rzeczywiście, starsza kobieta ugryzła się w język i odwróciła na pięcie. Pójdzie teraz do siebie, by tam się wypłakać za wszystkie czasy.
Beatrice odprowadzała ją wzrokiem, gdy powoli wchodziła na górę, i zastanawiała się, dlaczego nie jest zdolna współczuć tej biednej neurotyczce. Helene była kobietą głęboko nieszczęśliwą, zawsze taka była. Nie potrafiła odnaleźć spokoju nawet na starość.
„A ja nie jestem w stanie jej współczuć” – pomyślała Beatrice. I przeraziła się samej siebie, gdy w myślach dodała: „Nie jestem w stanie, bo z każdym dniem bardziej jej nienawidzę”.