Ciężar atramentu - ebook
Ciężar atramentu - ebook
Fascynującą powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć w życiu harmonię serca i umysłu.
Osadzona w Londynie lat sześćdziesiątych XVII wieku oraz współcześnie, powieść splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.
Poznajemy Helen, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę siedemnastowiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu. Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”. Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…
Powieść „Ciężar atramentu” została wyróżniona prestiżową nagrodą literacką: NATIONAL JEWISH BOOK AWARD.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-709-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_11. dzień miesiąca siwan_² _5451 roku kalendarza żydowskiego_
Richmond w hrabstwie Surrey
Zacznę od początku. Może tym razem uda mi się wyznać prawdę, ponieważ zbyt długo plamiłam swoją mowę kłamstwem. Kłamstwem jest bowiem przejmujące milczenie atramentu na papierze – tam gdzie prawda winna przemawiać bez lęku, ze śmiało podniesioną głową.
Nie mam nic na swoją obronę. Lecz choć serce moje nie odczuwa skruchy, tym oto stronicom spowiadam się ze swych występków. Niech to będzie mój ostatni hołd dla tego, którego niegdyś zdradziłam.
W ciszy domostwa pióro i atrament nie stawiają oporu mej dłoni, papier się nie wzdraga. Niech karty te poznają w końcu prawdę, choć nikt jej nie przeczyta.2
15 listopada 1657 roku
9. dzień miesiąca kislew¹⁰ 5418 roku
Londyn
Z Bożą pomocą.
Do czcigodnego Menaszego ben Izraela.
Piszę z sercem ściśniętym żalem po śmierci Twego syna. Wieść, że został zabrany do przodków, dotarła do mnie dopiero po moim przyjeździe do Londynu. Podobno zaledwie kilka dni minęło, odkąd sam opuściłeś owo gwarne miasto, aby przewieźć ciało swego dziecka z powrotem do Holandii. Mówi się także, że podupadłeś na zdrowiu i pod koniec Twego pobytu doszło do gwałtownych sporów pomiędzy Tobą a tutejszą gminą.
Tuszę, że towarzysząc synowi do miejsca wiecznego spoczynku, sam doznasz pocieszenia i podreperujesz zdrowie.
Ponieważ nie mogę pomówić z Tobą osobiście i w cztery oczy, powierzę swoje słowa papierowi oraz pomocnej dłoni, która je w moim imieniu zapisuje. Nie proszę, abyś przyjął moją radę, masz bowiem z pewnością przy sobie lepszych doradców niźli człek równie zniedołężniały jak ja. Znam Cię jednak, czcigodny przyjacielu, odkąd byłeś dziecięciem na kolanach mojego najdroższego przyjaciela, a Twego ojca, i modlę się, abyś wziął pod rozwagę moje zdanie w tej kwestii.
Piszę, aby ulżyć Twojemu sercu na tyle, na ile zdołam tego dokonać za pośrednictwem listu. Chodzą słuchy, że uznałeś swoją londyńską misję za porażkę. Ja wszakże sądzę, że podczas spędzonych tutaj dni zasiałeś ziarno, które wyda plon. Ta ziemia stanie się jeszcze bezpiecznym domem dla naszych prześladowanych braci – nie za mojego życia i być może nie za Twojego, ale z pewnością za życia tych, którzy śpią teraz w ramionach swoich matek. „Rzekł starzec: jako chłopiec zbierałem owoce z drzew zasadzonych przez moich przodków. Czyż nie jest zatem moim obowiązkiem sadzić drzewa, które wyżywią me dzieci?”
Oto pełen nadziei przybywam do tego samego Londynu, którym Ty wzgardziłeś. Opuściłem Amsterdam nie dlatego, że musiałem, bowiem, choć podupadły na zdrowiu, miałem szczęście otrzymywać wsparcie od tamtejszej gminy, co było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem. Uczniowie pomagali mi, więc nawet ubóstwo nie było mi w owym mieście ciężarem. Postanowiłem wszakże przyjąć zaproszenie bratanka i dożyć swoich dni w Londynie, wśród tych samych ludzi, którzy odrzucili Twoje pełne nadziei słowa.
Zaiste wielka to nadzieja, przyjacielu. Nie ma ważniejszego zadania ponad to, którego się podjąłeś, obietnice zaś, które za Twoją sprawą złożono tutejszym Żydom, przewyższają wszelkie zobowiązania, jakie im dotychczas gwarantowano. Lecz w pojedynkę nikt nie sprowadzi na ziemię Mesjasza, choćby jęki i lamenty naszego ludu niosły się echem pod niebiosa.
Błagam Cię zatem, abyś porzucił gorycz i żal, dręczące Twoją duszę.
Nie wiem, czy ojciec Twój, niech spoczywa w pokoju, wspominał Ci kiedykolwiek o katuszach, jakie obaj wycierpieliśmy z rąk hiszpańskiej Inkwizycji. Wytrwaliśmy jednak, choć okropności, jakich byliśmy świadkami, są nie do opisania. Twego ojca po trzykroć brano na tortury, mnie – dwukrotnie. Za drugim razem straciłem wzrok, lecz zachowałem dobry słuch i codziennie wraz z Twoim ojcem słyszeliśmy krzyki palonych na stosie nieszczęśników. Niech Ci się nie zdaje, że były to pobożne wezwania.
Nie potępiaj zatem tych, którzy ulegają podszeptom lęku.
Niech imiona męczenników będą błogosławione.
Jeżeli moje słowa Cię ranią, potraktuj ów ból jak zadany nożem medyka. Niechaj przywróci Ci zdrowie i niech moje własne wady, liczne jak ziarenka piasku, nie przesłonią sedna mojego przesłania.
Statek mój z pomocą Najwyższego pokonał wzburzone morze i dotarł bezpiecznie do Londynu, gdzie mój bratanek, Diego da Costa Mendes, ulokował mnie w niewielkim domu przy Creechurch Lane. Swoje ostatnie dni zamierzam spędzić, nauczając tych Żydów, którzy krok po kroku zmierzają w kierunku, który im wytyczyłeś. Wybrali oni moje nędzne nauczanie, mój drogi Menasze, gdyż nie są jeszcze gotowi na potęgę Twojego. Wiedz zatem, że pomimo wszystko okruch Twojego posłania nadziei trafił na podatny grunt.
Jest nas tutaj czworo: ja sam, moja gospodyni oraz dwie sieroty, które ze sobą przywiozłem: syn oraz córka Velasquezów z Amsterdamu. Oboje są uzdolnieni, choć chłopakowi niespieszno do nauki i z trudem udaje mi się go do niej zapędzić. Rzadko gdziekolwiek wychodzę, nie kuszą mnie bowiem przechadzki po mieście, którego nie mogą ujrzeć moje oczy. Pragnę jedynie pracować, dopóki tutejsza gmina nie dojrzeje, aby przewodził jej ktoś znamienitszy – ktoś taki jak Ty. Modlę się, abyś do tego czasu wytrwał w dobrym samopoczuciu. Wierzę głęboko, że cierpienie duszy i ciała to dwie strony tej samej monety. Powiem otwarcie: lękam się o Twoje zdrowie; co prawda Najwyższy ma je w swoim ręku, lecz i od nas zależy, jak się o nie zatroszczymy.
Błagam Cię zatem, drogi przyjacielu: nie ulegaj ciemności. Sam się przed laty przekonałem, że brak nadziei jest jak śmiertelna choroba. A w przypadku kogoś tak szanowanego jak Ty potrafi zniszczyć nie tylko jedną bezcenną duszę, lecz jak zaraza ściąć z nóg wielu, pogrążając ich w mroku. Wspomnij na kaganek, który dźwigasz – choć czasem przygasa, oświetla wszak drogę naszemu ludowi. Nieś go dalej, gdyż na tym świecie nie pozostaje nam nic innego.
Obym mógł zaszczepić w Tobie cierpliwość ślepca!
Niech Bóg Cię pocieszy, tak jak pocieszył opłakujących Syjon i Jeruzalem.
Rabbi Mosze HaCoen Mendes
4
22 listopada 1657 roku
16. dzień miesiąca kislew 5418 roku
Londyn
Z Bożą pomocą.
Do czcigodnego Menaszego ben Izraela.
Doszły nas w Londynie słuchy, że dotarłeś już do Middleburga, ale niedomagasz.
W czasie, jaki mi jeszcze pozostał, nie zdołam dorównać Ci wiedzą. Nie jestem w stanie samodzielnie otworzyć podwojów świętych ksiąg, mogę jedynie czekać, aż któryś z uczniów odczyta mi na głos zawarte w nich bezcenne słowa. Mimo to ośmielę się raz jeszcze do Ciebie przemówić. Nie opowiedziałem Ci i już nie opowiem, ile Twój ojciec wycierpiał z rąk inkwizytorów w Lizbonie. Zresztą nie muszę Ci o tym mówić, zawsze bowiem rozumiałeś sprawy swego ludu i chętnie działałeś w jego imieniu. Nikt wszakże nie wymaga, abyś dźwigał na swoich barkach odpowiedzialność za rychłe nadejście Mesjasza, w którym to dniu ze łzami w oczach wszyscy tłumnie pośpieszymy Mu na spotkanie.
W przeciwieństwie do mnie, nie jesteś jeszcze starcem. Przyjmij zatem radę, którą Ci ofiaruję z myślą o korzyściach Twojej duszy i ciała. Nasz lud wciąż potrzebuje płomienia Twojej nauki. Jeżeli on zgaśnie, mój synu, nawet ślepcy poczują, jak otaczająca ich ciemność gęstnieje.
Błagam Cię, byś odpoczął i zatroszczył się o uzdrowienie ducha oraz ciała.
Życie nasze jest wędrówką wśród nocy – nie wiemy, ile czasu dzieli nas od wyczekiwanego świtu. Ścieżkę zaścielają głazy, o które łatwo jest się potknąć, ciała ciążą nam od udręki, mimo to kroczymy dalej. Kroczymy dalej.
Z Bożą pomocą
Rabin Mosze HaCoen Mendes
5
_3 listopada 2000 roku_
Londyn
Ostre światło padało na ciemny blat stołu i rozłożone na nim rękopisy. Aaron, siedzący pod wysokimi oknami wypełnionego książkami pokoju, który udostępnili im Eastonowie – na pierwszy rzut oka dawnej biblioteki – zatarł dłonie, żeby je rozgrzać. Eastonowie nie zapewnili grzejnika, a ogromne kominki znajdowały się w innych, bardziej okazałych pomieszczeniach domu. Nie dziwota, że w XVII wieku ludzie młodo umierali, pomyślał. Najprawdopodobniej zatrzęśli się z zimna na śmierć w podobnych pełnych przeciągów izbach.
Na zewnątrz prószył śnieg.
Naprzeciwko Aarona siedziała Helen Watt i pisała coś ołówkiem w notatniku, przed nią zaś leżała oddzielna sterta dokumentów. Po tym, jak Aaron zjawił się na miejscu – prawie o czasie, mimo że jego autobus wlókł się niemiłosiernie – powitała go znaczącym spojrzeniem na zegarek i garścią faktów, które w skrócie mu przedstawiła, podczas gdy on rozkładał notatnik i papiery: z archiwalnych rejestrów, jakie udało jej się odnaleźć, wynikało, że członkowie rodziny Ha-Lewich, do której przez trzydzieści siedem lat należał ten dom, byli portugalskimi Żydami, przybyłymi do Londynu około 1620 roku. Wyglądało na to, że dysponowali także rozległą posiadłością wewnątrz murów miejskich. Dom w Richmond służył im najprawdopodobniej jako letnia rezydencja – w owych czasach mury wyznaczały granice Londynu i Richmond było położone na wsi; od miasta dzieliło je pół dnia drogi powozem, ewentualnie powolnej przejażdżki łodzią w górę Tamizy.
Jeśli nie liczyć tego wprowadzenia i błyskawicznych instrukcji odnośnie do tego, od których dokumentów Aaron ma zacząć (najwyraźniej profesorka postanowiła chwilowo zaufać jego zdolnościom translatorskim), w ciągu ponad godziny Helen Watt nie odezwała się do niego ani słowem – nie zapytała nawet, czy zadał sobie trud, aby na własną rękę przeprowadzić jakiekolwiek poszukiwania. Jeżeli chciała mu w ten sposób okazać swoje lekceważenie, w porządku. Wcześniej zamierzał od razu powiedzieć jej o tym, co odkrył, ale teraz sam wybierze odpowiedni moment, aby poruszyć ten temat.
Przesunął wzrokiem po leżących przed nim arkuszach. Na początek wybrał partię najlepiej zachowanych papierów i prędko uporał się z sześcioma dokumentami, jednym po hebrajsku, jednym po angielsku i czterema po portugalsku. Szybka konsultacja z zawartością internetu ułatwiła mu przeprawę przez co trudniejsze fragmenty tekstu i, pomimo surowych spojrzeń Helen rzucanych, ilekroć zaglądał do komputera, Aaron był zadowolony ze swoich postępów. Bridgette wpadła, żeby ustawić mu połączenie z siecią. Kiedy nachyliła się nad stołem, aby wpisać hasło, jej nadgarstek musnął jego przegub. Wtedy także poczuł, że Helen bacznie mu się przygląda, i zaśmiał się w duchu pod jej piorunującym wzrokiem.
Dokument, który miał przełożyć w następnej kolejności, był kazaniem spisanym tym samym eleganckim, pochyłym charakterem pisma, tą samą ręką, która umieściła pod tekstem hebrajską literę alef. Aaron zaczynał odczuwać koleżeństwo z owym tajemniczym Alefem, który najprawdopodobniej tkwił dzień za dniem uwięziony w równie lodowatym pomieszczeniu londyńskiego domu rabina, godzinami ściskając pióro w swojej ścierpniętej dłoni. Tyrając na rozkaz szefa.
Aaron głośno zachichotał i udał, że nie widzi, że Helen poderwała głowę znad papierów.
Otworzył w laptopie nowy plik i zaczął tłumaczyć. Tytuł kazania brzmiał: „Na śmierć czcigodnego Menaszego ben Izraela”. Poniżej widniał dopisek: „Ułożone przez rabina Moszego HaCoena Mendesa, do odczytania wiernym”. Tekst kazania liczył kilka stron; w miejscach, gdzie jakieś słowa zostały wykreślone albo poprawione, szkody wyrządzone przez atrament były największe. Niemniej jednak Aaron stwierdził, że jest w stanie całkiem sporo odczytać: „Lud Izraela gromadzi się dzisiaj zdjęty żalem… Bóg pocieszy płaczących…”. Powoli wstukiwał słowa do komputera – komunały, które pamiętał z nauk głoszonych przez własnego ojca. Oczywiście tutaj było więcej treści, obejmującej płynące prosto z serca hołdy składane zmarłemu: „Uczony Menasze ben Izrael był człowiekiem przechowującym w duszy pamięć mąk zadanych jego ojcu przez nikczemników w Lizbonie…”.
Po tym wstępie autor kazania przechodził od pochwał do subtelnej perswazji – zgodnie z zasadami sztuki oratorskiej, czego nie omieszkał odnotować Aaron. Wysłuchał w swoim życiu wystarczająco wielu nauk, aby móc się uważać za specjalistę w tej dziedzinie. Jako chłopiec, stojąc przed lustrem w łazience, powtarzał nawet szeptem zmyślone fragmenty kazań. Naśladował przy tym pełen namaszczenia ton ojca i wyobrażał sobie dzień, w którym zaskoczy go nowiną, że on, Aaron, także zamierza zostać duchownym (w chłopięcych rojeniach widział się dorosłym studentem uniwersytetu, odmienionym jak za sprawą czarów; po dziecięcej nieporadności nie pozostał nawet ślad). Hołdował tej wizji, dopóki pewnego niedzielnego poranka nie ujrzał ojca siedzącego przy śniadaniu, gładko ogolonego i pochłoniętego lekturą gazety – odkąd sięgał pamięcią, widywał go takim co tydzień, ale dopiero tamtego dnia, zdjęty młodzieńczym oburzeniem pojął, że ojciec – sięgający po kawę i z rozmachem rozkładający przed sobą gazetę takim gestem, jakby czynił ją sobie poddaną – nie szuka w codziennych wiadomościach żadnych nowych prawd, a jedynie informacji, które potwierdziłyby jego punkt widzenia. Mieszkający na przedmieściach wyznawcy judaizmu reformowanego oczekiwali przykładów zaczerpniętych z życia i punktowania zagrożeń przyprawiających ich co najwyżej o lekki dyskomfort. Nauk, po których wysłuchaniu można sięgnąć głębiej do kieszeni i okazać szczodrobliwość potrzebującym, ewentualnie poświęcić kilka wieczorów na wolontariat, ale nie takich, które wzbudzałyby panikę. Ukazujących życie jako trudne, lecz nie pozbawione nadziei na odrobinę miłosierdzia.
„Czytaj gazety – zwykł mawiać ojciec – a wyrośniesz na wykształconego człowieka”. Aaron wziął sobie do serca tę radę. Czytał tyle, że w wieku czternastu lat pojął jedno: w kazaniach ojca nie było za grosz tej cholernej odwagi, której wymagał współczesny świat.
Gwoli ścisłości, sam także nią nie grzeszył. Jako nastolatek bywał tchórzliwy i małostkowy, a kiedy sytuacja wymagała działania, on dzielił włos na czworo. Miał też tendencję do rozpamiętywania osobistych zniewag – w klasie, na boisku, w towarzystwie dziewcząt, które olśniewał, aby następnie wprawić je w konsternację. Jednak w żaden sposób go to nie ograniczało: był klasowym mądralą, który prowokował nauczycieli, podczas gdy koledzy głośno rechotali. Na pierwszym roku studiów powieka mu nie drgnęła, kiedy na zajęciach ze współczesnej historii amerykańskiej asystent wziął go na bok z miną człowieka, który musi zadać bolesny, ale konieczny cios. „Jak rozumiem, nikt nie chciał być twoim partnerem przy tym projekcie. Może nie od rzeczy byłoby pozbyć się «tego drwiącego uśmieszku»”. Wypowiadając ostatnie słowa, asystent wykonał w powietrzu palcami gest umownie oznaczający cudzysłów, żeby dać Aaronowi do zrozumienia, iż powtarza jedynie zarzut, który usłyszał z ust innych studentów. (Byłoby to nie od rzeczy, pomyślał wówczas Aaron, gdyby faktycznie zależało mu na tym, aby mieć partnera). Jedna z byłych dziewczyn w nagłym przypływie goryczy nazwała go nawet „człowiekiem z teflonu”, najwyraźniej mając nadzieję, że w ten sposób go zrani.
Fakt – czasami głos mu się łamał, kiedy o tym komuś opowiadał.
Aaron poczytywał sobie za zasługę, że nie rozpętał wojny w swoim rodzinnym domu. To, że wyznawana przez ojca jarmarczna odmiana judaizmu nigdy nie wydawała mu się godna melodramatycznych gestów, nie miało w tym wypadku większego znaczenia. Bez zbędnego zamieszania odwrócił się po prostu od wizji męskości, jaką mu od dziecka wpajano, a w miejsce religii i wszystkiego, co się z nią wiązało – poczucia wspólnoty, poglądów politycznych, rodziny – wybrał historię. Zdaniem Aarona Levy’ego tylko ona jedna zasługiwała, aby traktować ją z pokorą.
Z wolna przedzierał się przez wyrafinowany portugalski rabina HaCoena Mendesa. Czuł niemal, jak tłumaczone przez niego słowa usiłują zmusić słuchaczy, aby ci ponownie przeanalizowali swoje priorytety.
Wymiar i znaczenie dzieła, któremu Menasze ben Izrael oddał życie na podobieństwo męczenników ginących ciągle na stosach Inkwizycji, są tak doniosłe, że najbardziej znękana dusza znajdzie w nim pocieszenie. Nie sądźcie zatem, jakkolwiek uczeni jesteście, iż wiedza Wasza jest kompletna. Nauka bowiem to rzeka Najwyższego i wszyscy pijemy z niej przez całe nasze życie.
Chociaż pod względem słownictwa i treści kazanie nie mogło bardziej odbiegać od tych głoszonych przez ojca Aarona, zmierzało ono wyraźnie w znajomym kierunku. Kształćcie swoje dzieci. Wstąpcie do wspólnoty Świątyni Braterstwa. Nie skąpcie datków.
Ignorancja to teraz Wasz największy wróg i nie zamierzam nikomu schlebiać, zapewniając go, że nie jest ignorantem.
Kolejnego zdania rodzony ojciec Aarona nie ośmieliłby się wypowiedzieć przed zadowolonymi z siebie członkami lokalnego zgromadzenia.
Teraz, kiedy otwarcie przyznajecie się, iż jesteście Żydami, powinniście co rychlej zaradzić własnej ignorancji. Dostrzegłszy pustkę we własnych duszach, w naturalny sposób zapragniecie czym prędzej ją zapełnić. Tego właśnie pragnienia należy się wystrzegać i umieć odróżnić światło prawdziwej nauki od tej fałszywej. Znajdą się ludzie, którzy zechcą Wam sprzedać kłamliwą wiedzę wraz z obietnicą łatwego odkupienia. Lecz tylko sam Najwyższy może wybrać czas objawienia, a gdy uzna za stosowne zabrać Was z tego świata, stanie się to nagle i nie z Waszej woli. Nie jest wolą Najwyższego, ani wolą Menaszego ben Izraela – niech Jego pamięć będzie błogosławiona – aby Żydzi na podobieństwo grających w kości czynili zakłady co do daty przyjścia Mesjasza, lecz byśmy w pokorze, pracując w pocie czoła, przeżywali swoje dni.
Na tym kazanie się kończyło. Żadnych okrągłych zdań, które łagodziłyby przesłanie, żadnych słów pociechy. Tylko surowa przestroga.
Aaron przeczytał wszystko jeszcze raz od początku. Był pod dużym wrażeniem. Czyżby HaCoen Mendes już w 1657 roku próbował uodpornić swoich słuchaczy na szeroko rozlewającą się falę histerii związaną z fałszywymi mesjaszami? W tym czasie poparcie dla Sabataja Cwiego, obdarzonego destrukcyjnym wpływem samozwańczego mesjasza, którego urojenia miały wywołać zamęt wśród gmin żydowskich w całej Europie, dopiero rosło. Niewykluczone jednak, że do HaCoena Mendesa dotarły już pogłoski o wystąpieniu Cwiego i uznał, że pora zacząć gromadzić kontrargumenty, aby w przyszłości móc je przedstawić w bardziej kunsztownej formie.
Ten list z pewnością zainteresuje środowisko naukowe.
Aaron zapisał plik z przekładem kazania i zajął się następnym dokumentem ze sterty. Uszkodzenia poczynione przez atrament były znaczne, angielszczyzna łamana, do tego sporo skreśleń w miejscach, gdzie poprawiano pisownię. U dołu ostatniej strony widniała litera alef. Najwyraźniej skryba Alef czuł się mniej pewnie w języku angielskim, co było całkiem zrozumiałe, jeśli, podobnie jak rabin, przybył do Anglii zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
Aaron wrócił do początku.
Tekst zaczynał się od słów: „Na śmierć czcigodnego Menaszego ben Izraela”. Przeczytał kilka pierwszych wersów i stwierdził, że ma do czynienia z tłumaczeniem napisanego po portugalsku kazania. Świetnie – będzie mógł je później porównać z własnym przekładem, sprawdzić, jak jego znajomość portugalskiego ma się do angielszczyzny Alefa. Ty i ja, Alef, pomyślał; ty i ja. Przyjacielska konfrontacja dwóch tłumaczy, których dzieliło trzy i pół wieku. Aaron poczuł ulgę, a zaraz potem wilczy głód. Wstał, odsunął krzesło daleko od stołu i przeciągnął się, ziewając ostentacyjnie.
Helen podniosła wzrok.
– Przerwa na lunch – oznajmił jej. Wyjął z torby kanapkę i rozsiadł się w kącie, z dala od stołu i cennych papierów.
Helen odetchnęła przeciągle i opuściła okulary na mostek.
– I co pan znalazł? – spytała.
Aaron odwinął kanapkę.
– Po pierwsze, dwa listy napisane w języku portugalskim i zaadresowane do HaCoena Mendesa. Jeden dotyczy zamówionych w Amsterdamie książek, które miały być dostarczone rabinowi. Drugi zawiera informację o przyjeździe nowego ucznia i propozycję cotygodniowej zapłaty. Dalej coś po angielsku, rachunek za zakup świec. – Wgryzł się w kanapkę i zaczął przeżuwać.
– Jakie książki zamówił HaCoen Mendes?
– _Ścieżkę mądrości_, zapewne komentarz do Midrasza. Oraz _Próby_ Montaigne’a. Po francusku.
Helen uniosła brwi.
– Dalej był rachunek za kilka egzemplarzy Talmudu z hebrajskiej drukarni w Amsterdamie i krótki rejestr londyńskich wydatków rabina, nieźle zachowany, dotyczący okresu około piętnastu miesięcy, od tysiąc sześćset pięćdziesiątego siódmego do tysiąc sześćset pięćdziesiątego dziewiątego roku. Żywność, węgiel i drewno na opał, przybory piśmiennicze – wygląda na to, że nasz rabin wiódł skromne życie i poza książkami nie miał większych wydatków.
Skinęła z namysłem głową.
– Spory kontrast w porównaniu z tym domem. – Aaron umilkł i, zadarłszy głowę, przez chwilę podziwiał kasetonowe sklepienie. – Ciekawe, jak wygląda piętro. Ile jest sypialni, jakie są w nich luksusy. Dowiedzielibyśmy się trochę więcej o życiu rodziny Ha-Lewich. – Odłożył na bok kanapkę i wstał. – Pójdę sprawdzić, ile mają na górze pokoi.
Helen ani drgnęła.
– Nie wolno tam panu wchodzić bez zgody Eastonów – odparła.
Jak mogła tu tkwić, skoro wyraźnie wzbudził w niej ciekawość? Szybki rzut oka na piętro dałby im pojęcie o tym, jak przestronny jest dom i jak mogło wyglądać życie tych, którzy ukryli te papiery. Jednak profesorka siedziała sztywno wyprostowana, z dłońmi opartymi tuż przy nogawkach swoich ciemnych spodni o drewniane siedzisko krzesła.
Niech już jej będzie – kiedy indziej zajrzy na górę. Jak tylko stara spuści go z oka.
Helen przyglądała mu się podejrzliwie.
– Takie są zasady – powiedziała.
Cholerni Brytole.
– Poza tym wygląd tych pomieszczeń najprawdopodobniej zmienił się diametralnie od siedemnastego wieku.
Aaron nie odpowiedział. Teraz dla odmiany niech ona znosi jego milczenie. Wrócił do stolika i usiadł, przywdziewając maskę niewzruszonego spokoju.
– W księdze rachunkowej było jeszcze coś wartego uwagi? – zagadnęła go.
Przez dłuższą chwilę zwlekał z odpowiedzią.
– Zaskakujące – rzekł wreszcie – jak mało tu informacji o dochodach HaCoena Mendesa. Biorąc pod uwagę, że skrupulatnie odnotowywał każdy wydatek, nie bardzo wiadomo, z czego utrzymywał swój dom przy Creechurch Lane. Nie ma listy nazwisk uczniów ani rejestru uiszczanych przez nich opłat. Jest co prawda kategoria „datki” – domyślam się, że chodzi o wpływy z nauczania – ale wygląda to tak, jakby celowo próbował coś ukryć. Skoro Cromwell oficjalnie zalegalizował obecność Żydów w Anglii, nie musieli się chyba aż tak pilnować?
Helen pokręciła głową.
– Widzę, że pan nie uważał.
Roześmiał się krótko, poirytowany.
– Jest pan Amerykaninem – stwierdziła. – Dla pana prostolinijność to zaleta.
Z ust Aarona wyrwało się stłumione przekleństwo, Helen zaś mówiła dalej, jak gdyby nigdy nic.
– Nie zamierzam pana obrażać, panie Levy. Po prostu stwierdzam fakty. Anglicy popełniają zwykle ten sam błąd. Na luksus mówienia prawdy stać tylko tych, których życie nie jest zagrożone. Dla Żydów w czasach Inkwizycji sama znajomość prawdy o czyimś żydowskim pochodzeniu mogła stanowić śmiertelne zagrożenie. Wystarczyło, że ktoś odkrył czyjąś żydowskość po sposobie ubierania się czy chodzenia, albo po ledwie dostrzegalnej zmianie wyrazu twarzy na dźwięk jakiegoś nazwiska i, choćby w samej Anglii zdemaskowanemu nie groziło nic poza ewentualnym wydaleniem z kraju, kilka miesięcy później jego krewni w Hiszpanii i Portugalii mogli zostać aresztowani i umrzeć potworną śmiercią. – Ciało profesorki zesztywniało. Aaron pojął, że jest wściekła, ale nie na niego. – Angloamerykańska koncepcja szlachetnej uczciwości, panie Levy… – Zamilkła, jakby coś sobie w myślach kalkulowała. Cokolwiek zamierzała powiedzieć, najwyraźniej nie okazał się wart podjęcia przez nią ryzyka.
– Coś jeszcze? – zapytała.
Coś ją powstrzymało. Co – tego Aaron nie wiedział. Doszedł do wniosku, że go to nie interesuje.
– Kazanie – odrzekł – spisane przez HaCoena Mendesa dla kogoś, kto miał je wygłosić po śmierci Menaszego. Zawiera wywód przeciwko fałszywym mesjaszom.
Helen nachyliła się do przodu.
– Ale zanim opowiem o tym kazaniu – dodał, rozkoszując się tym, że wreszcie udało mu się zaintrygować Helen Watt – powinienem panią poinformować, że dziś rano przeprowadziłem na własną rękę małe śledztwo na temat rabina HaCoena Mendesa. – Ciągnął nonszalanckim tonem: – Jak pani wie, chociaż był wpływową postacią, ślepota ograniczała go do tego stopnia, że opublikował tylko jeden tekst – pamflet zatytułowany _Przeciwko kłamstwu_, wydrukowany pośmiertnie w Londynie przez któregoś z jego uczniów. – Zaczął powoli, lecz, w miarę mówienia, podekscytowany coraz bardziej się rozkręcał. – Żeby odnaleźć w sieci oryginał, potrzeba było trochę wysiłku, ale mnie się udało. I muszę przyznać, że to naprawdę coś. – W istocie pamflet HaCoena Mendesa był prawdopodobnie najlepszą z ówczesnych rozpraw wymierzonych w ludzi, którzy pod koniec XVII wieku ulegli masowej histerii. Wywód był klarowny i solidnie skonstruowany, miejscami wręcz poetycki, kiedy przestrzegał przed pokusą podążania za fałszywym mesjaszem. Tekst był w całości dołączony do krótkiego artykułu, odnalezionego przez Aarona po długich poszukiwaniach – jedynego chyba artykułu naukowego, jaki poświęcono HaCoenowi Mendesowi. Napisany przed dziesięcioma laty przez nieznanego badacza, dotyczył cierpień zadanych rabinowi przez Inkwizycję i wychwalał jego pamflet _Przeciwko kłamstwu_, porównując go z mniej stanowczymi antysabatajskimi rozprawami epoki. Ciekawe, zauważał na marginesie autor, że myśliciel tego kalibru nie pozostawił po sobie innych opublikowanych dzieł.
Jednak tym, co najbardziej poruszyło Aarona, była dedykacja.
– Wie pani, komu HaCoen Mendes zadedykował swój pamflet? – zwrócił się do Helen. – Benjaminowi Ha-Lewiemu.
Nic na to nie odpowiedziała.
– Temu samemu Benjaminowi Ha-Lewiemu – nie poddawał się – do którego należał niegdyś ten dom.
Uniosła brwi: czyżby sądził, że zbieżność nazwisk jej umknęła?
Mimo to widział, że się zastanawia i domyślał się, co jej chodzi po głowie: teraz mogli już z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, jak trafiły tutaj te papiery. Benjamin Ha-Lewi musiał być patronem rabina. To naturalne, że chciał zebrać i zachować dla potomności jego pisma.
Helen w zadumie skinęła głową.
– A co zawiera przeczytane przez pana kazanie na śmierć Menaszego?
– „Nie jest wolą Najwyższego – zacytował Aaron – aby Żydzi na podobieństwo grających w kości czynili zakłady co do daty przyjścia Mesjasza”.
Uśmiechnęła się – naprawdę się uśmiechnęła – uśmiechem ledwie dostrzegalnym i tak niewinnym, że łatwo było sobie wyobrazić, iż mogła być kiedyś milsza.
– To cenne znalezisko. Czyli HaCoen Mendes już w tysiąc sześćset pięćdziesiątym siódmym roku przestrzegał Żydów przed fałszywymi mesjaszami. Ile stron ma to kazanie?
– Cztery – odparł Aaron. – Jest też kopia przetłumaczona na angielski, może na potrzeby młodszego pokolenia Żydów, którzy dorastali w Londynie.
– Proszę dokładnie przeczytać całość angielskiego przekładu – poleciła mu.
– Jasne, ale to tylko tłumaczenie.
Wyprostowała się.
– Nie słyszał pan, co powiedziałam o tych ludziach? Po portugalsku mogli pisać co innego niż po angielsku.
Ty i ja, Alef, pomyślał; ty i ja. Tyle że twój szef nie był wiedźmą.
Odgryzł spory kęs kanapki i przeżuwał ze smakiem. To, że jadł, wyraźnie wkurzało Helen.
– Kiedy mają tu być ludzie z Sotheby’s? – zapytał. Wszelkie wzmianki o domu aukcyjnym też ją wkurzały.
– Jutro – odparła.
Siedzieli w milczeniu: on jadł, ona czekała, aż on skończy. Parodia przerwy na lunch, spędzanej zwykle w życzliwej atmosferze.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się naraz neutralnym tonem – jak to się stało, że zajęła się pani historią?
Nie dała się zwieść bezwstydnej próbie rozmiękczenia jej, pogrążyła się jednak w cichej zadumie, jakby pytanie zostało zadane w całkiem dobrej wierze. Zwróciła twarz w stronę okna i zagryzła policzki – Aaron zauważył, że często tak robi, kiedy się nad czymś zastanawia. Znowu kalkulowała, czy jest wart odpowiedzi.
Wreszcie na jej obliczu odmalowała się gorycz zmieszana z wesołością.
– Nie miałam innego wyjścia – oznajmiła.6
_2 października 1657 roku_
_8. dzień miesiąca cheszwan 5418 roku_
Kanał La Manche
Cóż za wspaniały księżyc! Ostro zarysowany dysk w jasnej aureoli rzuca srebrzystą poświatę na czyste, czarne niebo. Wprost oślepia blaskiem – aż dziw, że nie wydaje żadnego dźwięku.
Każdą wytartą deskę pokładu widać wyraźnie jak za dnia. Połyskują grzbiety fal. Każde ich załamanie jawi się niczym przepaść bez dna, głosi prawdę o panującym w dole niewyobrażalnym chłodzie. Żagle wydymają się nad głowami, ich groźne cienie chwieją się w rytm ruchu okrętu. Czerń, biel i znowu czerń. Cienie przesuwają się i krzyżują na jej smukłych palcach spoczywających na relingu.
Noc czeka, aby ktoś wreszcie wypowiedział to, co oczywiste.
Spowita w koce, przycupnięta na niskiej ławce przy relingu nieruchoma sylwetka rabina była równie bezcielesna jak piana na rozkołysanych falach. Jego biała broda i blada twarz wznosiły się i opadały z każdym oddechem oceanu.
Z tyłu za nimi, niemal niewidoczny w mroku na dziobie okrętu, stał w milczeniu jej brat. Odkąd wypłynęli z Amsterdamu, nie zamienił z nią ani słowa, zupełnie jakby poprzysiągł zostawić za sobą wszelkie wspomnienie czułości i jedno spojrzenie na nią mogło zachwiać tym postanowieniem.
Woda chlupotała głucho o dziób, okręt sunął pod rozgwieżdżonym niebem w kierunku ciemniejącego na horyzoncie lądu.
Anglia.
Nadzieja rosła w niej niczym żółć w żołądku, podchodziła do gardła, przyprawiała o mdłości.7
_4 listopada 2000 roku_
Londyn
Helen cała zesztywniała z zimna. Gruby sweter, którym ciaśniej otuliła ramiona, niewiele pomagał, a ciepło z przyniesionego przez nią małego grzejnika zdawało się nie docierać w ten zakątek biblioteki. Za to wysokie okna dawały najlepsze światło.
Tego popołudnia Bridgette postawiła sobie za punkt honoru, że będzie im przeszkadzać: raz po raz wpadała do pokoju, stukając botkami na wysokich obcasach, w apaszce w różnych odcieniach jaskrawej zieleni na szyi, żeby spytać o postępy prac lub z przejęciem wypowiedzieć do telefonu słowa, najwyraźniej przeznaczone dla uszu Helen: „Ogromnie mi przykro z powodu zmiany planu, niestety harmonogram nie zależy teraz ode mnie. Mam szczerą nadzieję, że to opóźnienie nie zaprzepaści całego projektu”. Ian mógł ulec szantażowi dawnej profesorki twierdzącej, że trzy dni na przejrzenie dokumentów to absolutne minimum, aby przekonać uniwersytet do ich zakupu, ale nie Bridgette. Dzisiejszy dzień miał być ostatnim, jaki Helen mogła spędzić na oględzinach papierów, a Bridgette już im zapowiedziała, że będą musieli wcześniej skończyć: późnym popołudniem Eastonowie spodziewali się wizyty rzeczoznawcy z Sotheby’s, który miał dokonać wyceny dokumentów.
Z rana, przed wyjazdem do Richmond, Helen raz jeszcze zadzwoniła do biura Jonathana Martina, aby się upewnić, jak się sprawy mają. Co ciekawe, dziekan odebrał osobiście, zamiast zmuszać ją do pozostawienia wiadomości swojej sekretarce. Oznajmił Helen, że rozmawiał z Ianem Eastonem, który zrobił na nim wrażenie „miłego gościa”, co według Helen należało rozumieć jako „ustępliwego” – ulubiony typ człowieka, jeśli chodzi o Jonathana Martina. Dziekan zamierzał teraz omówić kwestię zakupu dokumentów z wicekanclerzem, podczas ich wspólnego lunchu.
Na samą myśl Helen niemal wybuchnęła śmiechem: czyżby Jonathan Martin miał po raz pierwszy od lat użyć z korzyścią dla niej swojej umiejętności lawirowania? Do ostatniego tygodnia żyła w przekonaniu, że w ciągu tych kilku miesięcy pracy, jakie jej jeszcze pozostały, ich kontakty będą mocno ograniczone. Już wiele lat temu przestała chodzić na jego wykłady, nie brała też udziału w wydawanych przez dziekana przyjęciach – niech młodszy personel mu się podlizuje, Helen dawno straciła zainteresowanie rywalizacją o przestrzeń biurową. Dzięki Bogu, zdąży przejść na emeryturę, zanim przeprowadzka ich wydziału do nowego, wyremontowanego skrzydła stanie się faktem. Jonathan Martin przez ostatnie lata z wielkim entuzjazmem zbierał fundusze na ten remont. „Spójność, wygoda, kreatywne wykorzystanie przestrzeni” – nie miało to nic wspólnego z historią, za to wiele wspólnego z marzeniem dziekana, aby raz na zawsze zdeklasować konkurencyjny wydział UCL.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
W. Szekspir, Sonety, tłum. J. Kasprowicz, Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”, Warszawa 1922, s. 46. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
2.
Trzeci miesiąc żydowskiego kalendarza liturgicznego, a dziewiąty świeckiego; w kalendarzu gregoriańskim przypada na maj i czerwiec.
3.
W judaizmie rodzaj schowka na zniszczone, nieużywane lub wycofane z obiegu święte księgi.
4.
Willa w stylu palladiańskim w Twickenham, zaprojektowana w 1710 r. przez architekta Johna Jamesa. W początkach XX w. popadła w ruinę i w 1926 r. została w większości wyburzona; w ocalałych zabytkowych zabudowaniach mieści się obecnie galeria sztuki.
5.
University College London – starsza (założona w 1826 r.) z dwóch części Uniwersytetu Londyńskiego, pierwotnie odrębna uczelnia (do 1907 r.).
6.
Postacie pojawiające się w sonetach Williama Szekspira.
7.
Badacze twórczości Szekspira.
8.
W średniowieczu portugalscy lub hiszpańscy Żydzi, którzy przyjęli chrzest w celu uniknięcia prześladowań religijnych.
9.
Urodzony w 1604 r. na Maderze jako Manoel Dias Soeiro, marran, kabalista, dyplomata, pisarz, drukarz i wydawca, od 1629 r. jeden z rabinów gminy żydowskiej w Amsterdamie. W 1626 r. założył tam drukarnię, w której wydawał prace żydowskich uczonych pisane po hebrajsku i hiszpańsku. Nauczyciel Barucha Spinozy. W 1655 r. udał się do Londynu z petycją do Olivera Cromwella i brał udział w negocjacjach mających doprowadzić do powrotu wypędzonych w 1290 r. Żydów do Anglii. Przyjaźnił się z Rembrandtem. Zmarł w Holandii w 1657 r.
10.
Dziewiąty miesiąc żydowskiego kalendarza liturgicznego, a trzeci świeckiego; w kalendarzu gregoriańskim przypada na listopad i grudzień.
11.
Prospero jest bohaterem Szekspirowskiej Burzy.
12.
Ósmy miesiąc żydowskiego kalendarza liturgicznego, a drugi świeckiego, zwany także marcheszwanem; w kalendarzu gregoriańskim przypada na październik i listopad.
13.
XVII-wieczny heretycki ruch mesjański w judaizmie, zapoczątkowany przez Sabataja Cwiego.
14.
W. Szekspir, Sonet CXXVII, op. cit., s. 80.
15.
Chodzi o Krystynę z dynastii Wazów (1626–1689).