Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Ciężar atramentu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciężar atramentu - ebook

Fascynującą powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć w życiu harmonię serca i umysłu.

Osadzona w Londynie lat sześćdziesiątych XVII wieku oraz współcześnie, powieść splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.

Poznajemy Helen, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę siedemnastowiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu. Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”. Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…

Powieść „Ciężar atramentu” została wyróżniona prestiżową nagrodą literacką: NATIONAL JEWISH BOOK AWARD.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-709-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_8 czerwca 1691 roku_

_11. dzień mie­siąca siwan_² _5451 roku kalen­da­rza żydow­skiego_

Rich­mond w hrab­stwie Sur­rey

Zacznę od początku. Może tym razem uda mi się wyznać prawdę, ponie­waż zbyt długo pla­mi­łam swoją mowę kłam­stwem. Kłam­stwem jest bowiem przej­mu­jące mil­cze­nie atra­mentu na papie­rze – tam gdzie prawda winna prze­ma­wiać bez lęku, ze śmiało pod­nie­sioną głową.

Nie mam nic na swoją obronę. Lecz choć serce moje nie odczuwa skru­chy, tym oto stro­ni­com spo­wia­dam się ze swych występ­ków. Niech to będzie mój ostatni hołd dla tego, któ­rego nie­gdyś zdra­dzi­łam.

W ciszy domo­stwa pióro i atra­ment nie sta­wiają oporu mej dłoni, papier się nie wzdraga. Niech karty te poznają w końcu prawdę, choć nikt jej nie prze­czyta.2

15 listo­pada 1657 roku

9. dzień mie­siąca kislew¹⁰ 5418 roku

Lon­dyn

Z Bożą pomocą.

Do czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela.

Piszę z ser­cem ści­śnię­tym żalem po śmierci Twego syna. Wieść, że został zabrany do przod­ków, dotarła do mnie dopiero po moim przy­jeź­dzie do Lon­dynu. Podobno zale­d­wie kilka dni minęło, odkąd sam opu­ści­łeś owo gwarne mia­sto, aby prze­wieźć ciało swego dziecka z powro­tem do Holan­dii. Mówi się także, że pod­upa­dłeś na zdro­wiu i pod koniec Twego pobytu doszło do gwał­tow­nych spo­rów pomię­dzy Tobą a tutej­szą gminą.

Tuszę, że towa­rzy­sząc synowi do miej­sca wiecz­nego spo­czynku, sam doznasz pocie­sze­nia i pod­re­pe­ru­jesz zdro­wie.

Ponie­waż nie mogę pomó­wić z Tobą oso­bi­ście i w cztery oczy, powie­rzę swoje słowa papie­rowi oraz pomoc­nej dłoni, która je w moim imie­niu zapi­suje. Nie pro­szę, abyś przy­jął moją radę, masz bowiem z pew­no­ścią przy sobie lep­szych dorad­ców niźli człek rów­nie znie­do­łęż­niały jak ja. Znam Cię jed­nak, czci­godny przy­ja­cielu, odkąd byłeś dzie­cię­ciem na kola­nach mojego naj­droż­szego przy­ja­ciela, a Twego ojca, i modlę się, abyś wziął pod roz­wagę moje zda­nie w tej kwe­stii.

Piszę, aby ulżyć Two­jemu sercu na tyle, na ile zdo­łam tego doko­nać za pośred­nic­twem listu. Cho­dzą słu­chy, że uzna­łeś swoją lon­dyń­ską misję za porażkę. Ja wszakże sądzę, że pod­czas spę­dzo­nych tutaj dni zasia­łeś ziarno, które wyda plon. Ta zie­mia sta­nie się jesz­cze bez­piecz­nym domem dla naszych prze­śla­do­wa­nych braci – nie za mojego życia i być może nie za Two­jego, ale z pew­no­ścią za życia tych, któ­rzy śpią teraz w ramio­nach swo­ich matek. „Rzekł sta­rzec: jako chło­piec zbie­ra­łem owoce z drzew zasa­dzo­nych przez moich przod­ków. Czyż nie jest zatem moim obo­wiąz­kiem sadzić drzewa, które wyży­wią me dzieci?”

Oto pełen nadziei przy­by­wam do tego samego Lon­dynu, któ­rym Ty wzgar­dzi­łeś. Opu­ści­łem Amster­dam nie dla­tego, że musia­łem, bowiem, choć pod­upa­dły na zdro­wiu, mia­łem szczę­ście otrzy­my­wać wspar­cie od tam­tej­szej gminy, co było dla mnie praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem. Ucznio­wie poma­gali mi, więc nawet ubó­stwo nie było mi w owym mie­ście cię­ża­rem. Posta­no­wi­łem wszakże przy­jąć zapro­sze­nie bra­tanka i dożyć swo­ich dni w Lon­dy­nie, wśród tych samych ludzi, któ­rzy odrzu­cili Twoje pełne nadziei słowa.

Zaiste wielka to nadzieja, przy­ja­cielu. Nie ma waż­niej­szego zada­nia ponad to, któ­rego się pod­ją­łeś, obiet­nice zaś, które za Twoją sprawą zło­żono tutej­szym Żydom, prze­wyż­szają wszel­kie zobo­wią­za­nia, jakie im dotych­czas gwa­ran­to­wano. Lecz w poje­dynkę nikt nie spro­wa­dzi na zie­mię Mesja­sza, choćby jęki i lamenty naszego ludu nio­sły się echem pod nie­biosa.

Bła­gam Cię zatem, abyś porzu­cił gorycz i żal, drę­czące Twoją duszę.

Nie wiem, czy ojciec Twój, niech spo­czywa w pokoju, wspo­mi­nał Ci kie­dy­kol­wiek o katu­szach, jakie obaj wycier­pie­li­śmy z rąk hisz­pań­skiej Inkwi­zy­cji. Wytrwa­li­śmy jed­nak, choć okrop­no­ści, jakich byli­śmy świad­kami, są nie do opi­sa­nia. Twego ojca po trzy­kroć brano na tor­tury, mnie – dwu­krot­nie. Za dru­gim razem stra­ci­łem wzrok, lecz zacho­wa­łem dobry słuch i codzien­nie wraz z Twoim ojcem sły­sze­li­śmy krzyki palo­nych na sto­sie nie­szczę­śni­ków. Niech Ci się nie zdaje, że były to pobożne wezwa­nia.

Nie potę­piaj zatem tych, któ­rzy ule­gają pod­szep­tom lęku.

Niech imiona męczen­ni­ków będą bło­go­sła­wione.

Jeżeli moje słowa Cię ranią, potrak­tuj ów ból jak zadany nożem medyka. Nie­chaj przy­wróci Ci zdro­wie i niech moje wła­sne wady, liczne jak zia­renka pia­sku, nie prze­sło­nią sedna mojego prze­sła­nia.

Sta­tek mój z pomocą Naj­wyż­szego poko­nał wzbu­rzone morze i dotarł bez­piecz­nie do Lon­dynu, gdzie mój bra­ta­nek, Diego da Costa Men­des, ulo­ko­wał mnie w nie­wiel­kim domu przy Cre­echurch Lane. Swoje ostat­nie dni zamie­rzam spę­dzić, naucza­jąc tych Żydów, któ­rzy krok po kroku zmie­rzają w kie­runku, który im wyty­czy­łeś. Wybrali oni moje nędzne naucza­nie, mój drogi Mena­sze, gdyż nie są jesz­cze gotowi na potęgę Two­jego. Wiedz zatem, że pomimo wszystko okruch Two­jego posła­nia nadziei tra­fił na podatny grunt.

Jest nas tutaj czworo: ja sam, moja gospo­dyni oraz dwie sie­roty, które ze sobą przy­wio­złem: syn oraz córka Vela­squ­ezów z Amster­damu. Oboje są uzdol­nieni, choć chło­pa­kowi nie­spieszno do nauki i z tru­dem udaje mi się go do niej zapę­dzić. Rzadko gdzie­kol­wiek wycho­dzę, nie kuszą mnie bowiem prze­chadzki po mie­ście, któ­rego nie mogą ujrzeć moje oczy. Pra­gnę jedy­nie pra­co­wać, dopóki tutej­sza gmina nie doj­rzeje, aby prze­wo­dził jej ktoś zna­mie­nit­szy – ktoś taki jak Ty. Modlę się, abyś do tego czasu wytrwał w dobrym samo­po­czu­ciu. Wie­rzę głę­boko, że cier­pie­nie duszy i ciała to dwie strony tej samej monety. Powiem otwar­cie: lękam się o Twoje zdro­wie; co prawda Naj­wyż­szy ma je w swoim ręku, lecz i od nas zależy, jak się o nie zatrosz­czymy.

Bła­gam Cię zatem, drogi przy­ja­cielu: nie ule­gaj ciem­no­ści. Sam się przed laty prze­ko­na­łem, że brak nadziei jest jak śmier­telna cho­roba. A w przy­padku kogoś tak sza­no­wa­nego jak Ty potrafi znisz­czyć nie tylko jedną bez­cenną duszę, lecz jak zaraza ściąć z nóg wielu, pogrą­ża­jąc ich w mroku. Wspo­mnij na kaga­nek, który dźwi­gasz – choć cza­sem przy­gasa, oświe­tla wszak drogę naszemu ludowi. Nieś go dalej, gdyż na tym świe­cie nie pozo­staje nam nic innego.

Obym mógł zaszcze­pić w Tobie cier­pli­wość ślepca!

Niech Bóg Cię pocie­szy, tak jak pocie­szył opła­ku­ją­cych Syjon i Jeru­za­lem.

Rabbi Mosze HaCoen Men­des

4

22 listo­pada 1657 roku

16. dzień mie­siąca kislew 5418 roku

Lon­dyn

Z Bożą pomocą.

Do czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela.

Doszły nas w Lon­dy­nie słu­chy, że dotar­łeś już do Mid­dle­burga, ale nie­do­ma­gasz.

W cza­sie, jaki mi jesz­cze pozo­stał, nie zdo­łam dorów­nać Ci wie­dzą. Nie jestem w sta­nie samo­dziel­nie otwo­rzyć podwo­jów świę­tych ksiąg, mogę jedy­nie cze­kać, aż któ­ryś z uczniów odczyta mi na głos zawarte w nich bez­cenne słowa. Mimo to ośmielę się raz jesz­cze do Cie­bie prze­mó­wić. Nie opo­wie­dzia­łem Ci i już nie opo­wiem, ile Twój ojciec wycier­piał z rąk inkwi­zy­to­rów w Lizbo­nie. Zresztą nie muszę Ci o tym mówić, zawsze bowiem rozu­mia­łeś sprawy swego ludu i chęt­nie dzia­ła­łeś w jego imie­niu. Nikt wszakże nie wymaga, abyś dźwi­gał na swo­ich bar­kach odpo­wie­dzial­ność za rychłe nadej­ście Mesja­sza, w któ­rym to dniu ze łzami w oczach wszy­scy tłum­nie pośpie­szymy Mu na spo­tka­nie.

W prze­ci­wień­stwie do mnie, nie jesteś jesz­cze star­cem. Przyj­mij zatem radę, którą Ci ofia­ruję z myślą o korzy­ściach Two­jej duszy i ciała. Nasz lud wciąż potrze­buje pło­mie­nia Two­jej nauki. Jeżeli on zga­śnie, mój synu, nawet ślepcy poczują, jak ota­cza­jąca ich ciem­ność gęst­nieje.

Bła­gam Cię, byś odpo­czął i zatrosz­czył się o uzdro­wie­nie ducha oraz ciała.

Życie nasze jest wędrówką wśród nocy – nie wiemy, ile czasu dzieli nas od wycze­ki­wa­nego świtu. Ścieżkę zaście­lają głazy, o które łatwo jest się potknąć, ciała ciążą nam od udręki, mimo to kro­czymy dalej. Kro­czymy dalej.

Z Bożą pomocą

Rabin Mosze HaCoen Men­des

5

_3 listo­pada 2000 roku_

Lon­dyn

Ostre świa­tło padało na ciemny blat stołu i roz­ło­żone na nim ręko­pisy. Aaron, sie­dzący pod wyso­kimi oknami wypeł­nio­nego książ­kami pokoju, który udo­stęp­nili im Easto­no­wie – na pierw­szy rzut oka daw­nej biblio­teki – zatarł dło­nie, żeby je roz­grzać. Easto­no­wie nie zapew­nili grzej­nika, a ogromne kominki znaj­do­wały się w innych, bar­dziej oka­za­łych pomiesz­cze­niach domu. Nie dzi­wota, że w XVII wieku ludzie młodo umie­rali, pomy­ślał. Naj­praw­do­po­dob­niej zatrzę­śli się z zimna na śmierć w podob­nych peł­nych prze­cią­gów izbach.

Na zewnątrz pró­szył śnieg.

Naprze­ciwko Aarona sie­działa Helen Watt i pisała coś ołów­kiem w notat­niku, przed nią zaś leżała oddzielna sterta doku­men­tów. Po tym, jak Aaron zja­wił się na miej­scu – pra­wie o cza­sie, mimo że jego auto­bus wlókł się nie­mi­ło­sier­nie – powi­tała go zna­czą­cym spoj­rze­niem na zega­rek i gar­ścią fak­tów, które w skró­cie mu przed­sta­wiła, pod­czas gdy on roz­kła­dał notat­nik i papiery: z archi­wal­nych reje­strów, jakie udało jej się odna­leźć, wyni­kało, że człon­ko­wie rodziny Ha-Lewich, do któ­rej przez trzy­dzie­ści sie­dem lat nale­żał ten dom, byli por­tu­gal­skimi Żydami, przy­by­łymi do Lon­dynu około 1620 roku. Wyglą­dało na to, że dys­po­no­wali także roz­le­głą posia­dło­ścią wewnątrz murów miej­skich. Dom w Rich­mond słu­żył im naj­praw­do­po­dob­niej jako let­nia rezy­den­cja – w owych cza­sach mury wyzna­czały gra­nice Lon­dynu i Rich­mond było poło­żone na wsi; od mia­sta dzie­liło je pół dnia drogi powo­zem, ewen­tu­al­nie powol­nej prze­jażdżki łodzią w górę Tamizy.

Jeśli nie liczyć tego wpro­wa­dze­nia i bły­ska­wicz­nych instruk­cji odno­śnie do tego, od któ­rych doku­men­tów Aaron ma zacząć (naj­wy­raź­niej pro­fe­sorka posta­no­wiła chwi­lowo zaufać jego zdol­no­ściom trans­la­tor­skim), w ciągu ponad godziny Helen Watt nie ode­zwała się do niego ani sło­wem – nie zapy­tała nawet, czy zadał sobie trud, aby na wła­sną rękę prze­pro­wa­dzić jakie­kol­wiek poszu­ki­wa­nia. Jeżeli chciała mu w ten spo­sób oka­zać swoje lek­ce­wa­że­nie, w porządku. Wcze­śniej zamie­rzał od razu powie­dzieć jej o tym, co odkrył, ale teraz sam wybie­rze odpo­wiedni moment, aby poru­szyć ten temat.

Prze­su­nął wzro­kiem po leżą­cych przed nim arku­szach. Na począ­tek wybrał par­tię naj­le­piej zacho­wa­nych papie­rów i prędko upo­rał się z sze­ścioma doku­men­tami, jed­nym po hebraj­sku, jed­nym po angiel­sku i czte­rema po por­tu­gal­sku. Szybka kon­sul­ta­cja z zawar­to­ścią inter­netu uła­twiła mu prze­prawę przez co trud­niej­sze frag­menty tek­stu i, pomimo suro­wych spoj­rzeń Helen rzu­ca­nych, ile­kroć zaglą­dał do kom­pu­tera, Aaron był zado­wo­lony ze swo­ich postę­pów. Brid­gette wpa­dła, żeby usta­wić mu połą­cze­nie z sie­cią. Kiedy nachy­liła się nad sto­łem, aby wpi­sać hasło, jej nad­gar­stek musnął jego prze­gub. Wtedy także poczuł, że Helen bacz­nie mu się przy­gląda, i zaśmiał się w duchu pod jej pio­ru­nu­ją­cym wzro­kiem.

Doku­ment, który miał prze­ło­żyć w następ­nej kolej­no­ści, był kaza­niem spi­sa­nym tym samym ele­ganc­kim, pochy­łym cha­rak­te­rem pisma, tą samą ręką, która umie­ściła pod tek­stem hebraj­ską literę alef. Aaron zaczy­nał odczu­wać kole­żeń­stwo z owym tajem­ni­czym Ale­fem, który naj­praw­do­po­dob­niej tkwił dzień za dniem uwię­ziony w rów­nie lodo­wa­tym pomiesz­cze­niu lon­dyń­skiego domu rabina, godzi­nami ści­ska­jąc pióro w swo­jej ścierp­nię­tej dłoni. Tyra­jąc na roz­kaz szefa.

Aaron gło­śno zachi­cho­tał i udał, że nie widzi, że Helen pode­rwała głowę znad papie­rów.

Otwo­rzył w lap­to­pie nowy plik i zaczął tłu­ma­czyć. Tytuł kaza­nia brzmiał: „Na śmierć czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela”. Poni­żej wid­niał dopi­sek: „Uło­żone przez rabina Moszego HaCo­ena Men­desa, do odczy­ta­nia wier­nym”. Tekst kaza­nia liczył kilka stron; w miej­scach, gdzie jakieś słowa zostały wykre­ślone albo popra­wione, szkody wyrzą­dzone przez atra­ment były naj­więk­sze. Nie­mniej jed­nak Aaron stwier­dził, że jest w sta­nie cał­kiem sporo odczy­tać: „Lud Izra­ela gro­ma­dzi się dzi­siaj zdjęty żalem… Bóg pocie­szy pła­czą­cych…”. Powoli wstu­ki­wał słowa do kom­pu­tera – komu­nały, które pamię­tał z nauk gło­szo­nych przez wła­snego ojca. Oczy­wi­ście tutaj było wię­cej tre­ści, obej­mu­ją­cej pły­nące pro­sto z serca hołdy skła­dane zmar­łemu: „Uczony Mena­sze ben Izrael był czło­wie­kiem prze­cho­wu­ją­cym w duszy pamięć mąk zada­nych jego ojcu przez nik­czem­ni­ków w Lizbo­nie…”.

Po tym wstę­pie autor kaza­nia prze­cho­dził od pochwał do sub­tel­nej per­swa­zji – zgod­nie z zasa­dami sztuki ora­tor­skiej, czego nie omiesz­kał odno­to­wać Aaron. Wysłu­chał w swoim życiu wystar­cza­jąco wielu nauk, aby móc się uwa­żać za spe­cja­li­stę w tej dzie­dzi­nie. Jako chło­piec, sto­jąc przed lustrem w łazience, powta­rzał nawet szep­tem zmy­ślone frag­menty kazań. Naśla­do­wał przy tym pełen namasz­cze­nia ton ojca i wyobra­żał sobie dzień, w któ­rym zasko­czy go nowiną, że on, Aaron, także zamie­rza zostać duchow­nym (w chło­pię­cych roje­niach widział się doro­słym stu­den­tem uni­wer­sy­tetu, odmie­nio­nym jak za sprawą cza­rów; po dzie­cię­cej nie­po­rad­no­ści nie pozo­stał nawet ślad). Hoł­do­wał tej wizji, dopóki pew­nego nie­dziel­nego poranka nie ujrzał ojca sie­dzą­cego przy śnia­da­niu, gładko ogo­lo­nego i pochło­nię­tego lek­turą gazety – odkąd się­gał pamię­cią, widy­wał go takim co tydzień, ale dopiero tam­tego dnia, zdjęty mło­dzień­czym obu­rze­niem pojął, że ojciec – się­ga­jący po kawę i z roz­ma­chem roz­kła­da­jący przed sobą gazetę takim gestem, jakby czy­nił ją sobie pod­daną – nie szuka w codzien­nych wia­do­mo­ściach żad­nych nowych prawd, a jedy­nie infor­ma­cji, które potwier­dzi­łyby jego punkt widze­nia. Miesz­ka­jący na przed­mie­ściach wyznawcy juda­izmu refor­mo­wa­nego ocze­ki­wali przy­kła­dów zaczerp­nię­tych z życia i punk­to­wa­nia zagro­żeń przy­pra­wia­ją­cych ich co naj­wy­żej o lekki dys­kom­fort. Nauk, po któ­rych wysłu­cha­niu można się­gnąć głę­biej do kie­szeni i oka­zać szczo­dro­bli­wość potrze­bu­ją­cym, ewen­tu­al­nie poświę­cić kilka wie­czo­rów na wolon­ta­riat, ale nie takich, które wzbu­dza­łyby panikę. Uka­zu­ją­cych życie jako trudne, lecz nie pozba­wione nadziei na odro­binę miło­sier­dzia.

„Czy­taj gazety – zwykł mawiać ojciec – a wyro­śniesz na wykształ­co­nego czło­wieka”. Aaron wziął sobie do serca tę radę. Czy­tał tyle, że w wieku czter­na­stu lat pojął jedno: w kaza­niach ojca nie było za grosz tej cho­ler­nej odwagi, któ­rej wyma­gał współ­cze­sny świat.

Gwoli ści­sło­ści, sam także nią nie grze­szył. Jako nasto­la­tek bywał tchórz­liwy i małost­kowy, a kiedy sytu­acja wyma­gała dzia­ła­nia, on dzie­lił włos na czworo. Miał też ten­den­cję do roz­pa­mię­ty­wa­nia oso­bi­stych znie­wag – w kla­sie, na boisku, w towa­rzy­stwie dziew­cząt, które olśnie­wał, aby następ­nie wpra­wić je w kon­ster­na­cję. Jed­nak w żaden spo­sób go to nie ogra­ni­czało: był kla­so­wym mądralą, który pro­wo­ko­wał nauczy­cieli, pod­czas gdy kole­dzy gło­śno recho­tali. Na pierw­szym roku stu­diów powieka mu nie drgnęła, kiedy na zaję­ciach ze współ­cze­snej histo­rii ame­ry­kań­skiej asy­stent wziął go na bok z miną czło­wieka, który musi zadać bole­sny, ale konieczny cios. „Jak rozu­miem, nikt nie chciał być twoim part­ne­rem przy tym pro­jek­cie. Może nie od rze­czy byłoby pozbyć się «tego drwią­cego uśmieszku»”. Wypo­wia­da­jąc ostat­nie słowa, asy­stent wyko­nał w powie­trzu pal­cami gest umow­nie ozna­cza­jący cudzy­słów, żeby dać Aaro­nowi do zro­zu­mie­nia, iż powta­rza jedy­nie zarzut, który usły­szał z ust innych stu­den­tów. (Byłoby to nie od rze­czy, pomy­ślał wów­czas Aaron, gdyby fak­tycz­nie zale­żało mu na tym, aby mieć part­nera). Jedna z byłych dziew­czyn w nagłym przy­pły­wie gory­czy nazwała go nawet „czło­wie­kiem z teflonu”, naj­wy­raź­niej mając nadzieję, że w ten spo­sób go zrani.

Fakt – cza­sami głos mu się łamał, kiedy o tym komuś opo­wia­dał.

Aaron poczy­ty­wał sobie za zasługę, że nie roz­pę­tał wojny w swoim rodzin­nym domu. To, że wyzna­wana przez ojca jar­marczna odmiana juda­izmu ni­gdy nie wyda­wała mu się godna melo­dra­ma­tycz­nych gestów, nie miało w tym wypadku więk­szego zna­cze­nia. Bez zbęd­nego zamie­sza­nia odwró­cił się po pro­stu od wizji męsko­ści, jaką mu od dziecka wpa­jano, a w miej­sce reli­gii i wszyst­kiego, co się z nią wią­zało – poczu­cia wspól­noty, poglą­dów poli­tycz­nych, rodziny – wybrał histo­rię. Zda­niem Aarona Levy’ego tylko ona jedna zasłu­gi­wała, aby trak­to­wać ją z pokorą.

Z wolna prze­dzie­rał się przez wyra­fi­no­wany por­tu­gal­ski rabina HaCo­ena Men­desa. Czuł nie­mal, jak tłu­ma­czone przez niego słowa usi­łują zmu­sić słu­cha­czy, aby ci ponow­nie prze­ana­li­zo­wali swoje prio­ry­tety.

Wymiar i zna­cze­nie dzieła, któ­remu Mena­sze ben Izrael oddał życie na podo­bień­stwo męczen­ni­ków giną­cych cią­gle na sto­sach Inkwi­zy­cji, są tak donio­słe, że naj­bar­dziej znę­kana dusza znaj­dzie w nim pocie­sze­nie. Nie sądź­cie zatem, jak­kol­wiek uczeni jeste­ście, iż wie­dza Wasza jest kom­pletna. Nauka bowiem to rzeka Naj­wyż­szego i wszy­scy pijemy z niej przez całe nasze życie.

Cho­ciaż pod wzglę­dem słow­nic­twa i tre­ści kaza­nie nie mogło bar­dziej odbie­gać od tych gło­szo­nych przez ojca Aarona, zmie­rzało ono wyraź­nie w zna­jo­mym kie­runku. Kształć­cie swoje dzieci. Wstąp­cie do wspól­noty Świą­tyni Bra­ter­stwa. Nie skąp­cie dat­ków.

Igno­ran­cja to teraz Wasz naj­więk­szy wróg i nie zamie­rzam nikomu schle­biać, zapew­nia­jąc go, że nie jest igno­ran­tem.

Kolej­nego zda­nia rodzony ojciec Aarona nie ośmie­liłby się wypo­wie­dzieć przed zado­wo­lo­nymi z sie­bie człon­kami lokal­nego zgro­ma­dze­nia.

Teraz, kiedy otwar­cie przy­zna­je­cie się, iż jeste­ście Żydami, powin­ni­ście co rychlej zara­dzić wła­snej igno­ran­cji. Dostrze­gł­szy pustkę we wła­snych duszach, w natu­ralny spo­sób zapra­gnie­cie czym prę­dzej ją zapeł­nić. Tego wła­śnie pra­gnie­nia należy się wystrze­gać i umieć odróż­nić świa­tło praw­dzi­wej nauki od tej fał­szy­wej. Znajdą się ludzie, któ­rzy zechcą Wam sprze­dać kłam­liwą wie­dzę wraz z obiet­nicą łatwego odku­pie­nia. Lecz tylko sam Naj­wyż­szy może wybrać czas obja­wie­nia, a gdy uzna za sto­sowne zabrać Was z tego świata, sta­nie się to nagle i nie z Waszej woli. Nie jest wolą Naj­wyż­szego, ani wolą Mena­szego ben Izra­ela – niech Jego pamięć będzie bło­go­sła­wiona – aby Żydzi na podo­bień­stwo gra­ją­cych w kości czy­nili zakłady co do daty przyj­ścia Mesja­sza, lecz byśmy w poko­rze, pra­cu­jąc w pocie czoła, prze­ży­wali swoje dni.

Na tym kaza­nie się koń­czyło. Żad­nych okrą­głych zdań, które łago­dzi­łyby prze­sła­nie, żad­nych słów pocie­chy. Tylko surowa prze­stroga.

Aaron prze­czy­tał wszystko jesz­cze raz od początku. Był pod dużym wra­że­niem. Czyżby HaCoen Men­des już w 1657 roku pró­bo­wał uod­por­nić swo­ich słu­cha­czy na sze­roko roz­le­wa­jącą się falę histe­rii zwią­zaną z fał­szy­wymi mesja­szami? W tym cza­sie popar­cie dla Saba­taja Cwiego, obda­rzo­nego destruk­cyj­nym wpły­wem samo­zwań­czego mesja­sza, któ­rego uro­je­nia miały wywo­łać zamęt wśród gmin żydow­skich w całej Euro­pie, dopiero rosło. Nie­wy­klu­czone jed­nak, że do HaCo­ena Men­desa dotarły już pogło­ski o wystą­pie­niu Cwiego i uznał, że pora zacząć gro­ma­dzić kontr­ar­gu­menty, aby w przy­szło­ści móc je przed­sta­wić w bar­dziej kunsz­tow­nej for­mie.

Ten list z pew­no­ścią zain­te­re­suje śro­do­wi­sko naukowe.

Aaron zapi­sał plik z prze­kła­dem kaza­nia i zajął się następ­nym doku­men­tem ze sterty. Uszko­dze­nia poczy­nione przez atra­ment były znaczne, angielsz­czy­zna łamana, do tego sporo skre­śleń w miej­scach, gdzie popra­wiano pisow­nię. U dołu ostat­niej strony wid­niała litera alef. Naj­wy­raź­niej skryba Alef czuł się mniej pew­nie w języku angiel­skim, co było cał­kiem zro­zu­miałe, jeśli, podob­nie jak rabin, przy­był do Anglii zale­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej.

Aaron wró­cił do początku.

Tekst zaczy­nał się od słów: „Na śmierć czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela”. Prze­czy­tał kilka pierw­szych wer­sów i stwier­dził, że ma do czy­nie­nia z tłu­ma­cze­niem napi­sa­nego po por­tu­gal­sku kaza­nia. Świet­nie – będzie mógł je póź­niej porów­nać z wła­snym prze­kła­dem, spraw­dzić, jak jego zna­jo­mość por­tu­gal­skiego ma się do angielsz­czy­zny Alefa. Ty i ja, Alef, pomy­ślał; ty i ja. Przy­ja­ciel­ska kon­fron­ta­cja dwóch tłu­ma­czy, któ­rych dzie­liło trzy i pół wieku. Aaron poczuł ulgę, a zaraz potem wil­czy głód. Wstał, odsu­nął krze­sło daleko od stołu i prze­cią­gnął się, zie­wa­jąc osten­ta­cyj­nie.

Helen pod­nio­sła wzrok.

– Prze­rwa na lunch – oznaj­mił jej. Wyjął z torby kanapkę i roz­siadł się w kącie, z dala od stołu i cen­nych papie­rów.

Helen ode­tchnęła prze­cią­gle i opu­ściła oku­lary na mostek.

– I co pan zna­lazł? – spy­tała.

Aaron odwi­nął kanapkę.

– Po pierw­sze, dwa listy napi­sane w języku por­tu­gal­skim i zaadre­so­wane do HaCo­ena Men­desa. Jeden doty­czy zamó­wio­nych w Amster­da­mie ksią­żek, które miały być dostar­czone rabi­nowi. Drugi zawiera infor­ma­cję o przy­jeź­dzie nowego ucznia i pro­po­zy­cję coty­go­dnio­wej zapłaty. Dalej coś po angiel­sku, rachu­nek za zakup świec. – Wgryzł się w kanapkę i zaczął prze­żu­wać.

– Jakie książki zamó­wił HaCoen Men­des?

– _Ścieżkę mądro­ści_, zapewne komen­tarz do Midra­sza. Oraz _Próby_ Mon­ta­igne’a. Po fran­cu­sku.

Helen unio­sła brwi.

– Dalej był rachu­nek za kilka egzem­pla­rzy Tal­mudu z hebraj­skiej dru­karni w Amster­da­mie i krótki rejestr lon­dyń­skich wydat­ków rabina, nie­źle zacho­wany, doty­czący okresu około pięt­na­stu mie­sięcy, od tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tego siód­mego do tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Żyw­ność, węgiel i drewno na opał, przy­bory piśmien­ni­cze – wygląda na to, że nasz rabin wiódł skromne życie i poza książ­kami nie miał więk­szych wydat­ków.

Ski­nęła z namy­słem głową.

– Spory kon­trast w porów­na­niu z tym domem. – Aaron umilkł i, zadarł­szy głowę, przez chwilę podzi­wiał kase­to­nowe skle­pie­nie. – Cie­kawe, jak wygląda pię­tro. Ile jest sypialni, jakie są w nich luk­susy. Dowie­dzie­li­by­śmy się tro­chę wię­cej o życiu rodziny Ha-Lewich. – Odło­żył na bok kanapkę i wstał. – Pójdę spraw­dzić, ile mają na górze pokoi.

Helen ani drgnęła.

– Nie wolno tam panu wcho­dzić bez zgody Easto­nów – odparła.

Jak mogła tu tkwić, skoro wyraź­nie wzbu­dził w niej cie­ka­wość? Szybki rzut oka na pię­tro dałby im poję­cie o tym, jak prze­stronny jest dom i jak mogło wyglą­dać życie tych, któ­rzy ukryli te papiery. Jed­nak pro­fe­sorka sie­działa sztywno wypro­sto­wana, z dłońmi opar­tymi tuż przy nogaw­kach swo­ich ciem­nych spodni o drew­niane sie­dzi­sko krze­sła.

Niech już jej będzie – kiedy indziej zaj­rzy na górę. Jak tylko stara spu­ści go z oka.

Helen przy­glą­dała mu się podejrz­li­wie.

– Takie są zasady – powie­działa.

Cho­lerni Bry­tole.

– Poza tym wygląd tych pomiesz­czeń naj­praw­do­po­dob­niej zmie­nił się dia­me­tral­nie od sie­dem­na­stego wieku.

Aaron nie odpo­wie­dział. Teraz dla odmiany niech ona znosi jego mil­cze­nie. Wró­cił do sto­lika i usiadł, przy­wdzie­wa­jąc maskę nie­wzru­szo­nego spo­koju.

– W księ­dze rachun­ko­wej było jesz­cze coś war­tego uwagi? – zagad­nęła go.

Przez dłuż­szą chwilę zwle­kał z odpo­wie­dzią.

– Zaska­ku­jące – rzekł wresz­cie – jak mało tu infor­ma­cji o docho­dach HaCo­ena Men­desa. Bio­rąc pod uwagę, że skru­pu­lat­nie odno­to­wy­wał każdy wyda­tek, nie bar­dzo wia­domo, z czego utrzy­my­wał swój dom przy Cre­echurch Lane. Nie ma listy nazwisk uczniów ani reje­stru uisz­cza­nych przez nich opłat. Jest co prawda kate­go­ria „datki” – domy­ślam się, że cho­dzi o wpływy z naucza­nia – ale wygląda to tak, jakby celowo pró­bo­wał coś ukryć. Skoro Crom­well ofi­cjal­nie zale­ga­li­zo­wał obec­ność Żydów w Anglii, nie musieli się chyba aż tak pil­no­wać?

Helen pokrę­ciła głową.

– Widzę, że pan nie uwa­żał.

Roze­śmiał się krótko, poiry­to­wany.

– Jest pan Ame­ry­ka­ni­nem – stwier­dziła. – Dla pana pro­sto­li­nij­ność to zaleta.

Z ust Aarona wyrwało się stłu­mione prze­kleń­stwo, Helen zaś mówiła dalej, jak gdyby ni­gdy nic.

– Nie zamie­rzam pana obra­żać, panie Levy. Po pro­stu stwier­dzam fakty. Anglicy popeł­niają zwy­kle ten sam błąd. Na luk­sus mówie­nia prawdy stać tylko tych, któ­rych życie nie jest zagro­żone. Dla Żydów w cza­sach Inkwi­zy­cji sama zna­jo­mość prawdy o czy­imś żydow­skim pocho­dze­niu mogła sta­no­wić śmier­telne zagro­że­nie. Wystar­czyło, że ktoś odkrył czy­jąś żydow­skość po spo­so­bie ubie­ra­nia się czy cho­dze­nia, albo po led­wie dostrze­gal­nej zmia­nie wyrazu twa­rzy na dźwięk jakie­goś nazwi­ska i, choćby w samej Anglii zde­ma­sko­wa­nemu nie gro­ziło nic poza ewen­tu­al­nym wyda­le­niem z kraju, kilka mie­sięcy póź­niej jego krewni w Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii mogli zostać aresz­to­wani i umrzeć potworną śmier­cią. – Ciało pro­fe­sorki zesztyw­niało. Aaron pojął, że jest wście­kła, ale nie na niego. – Anglo­ame­ry­kań­ska kon­cep­cja szla­chet­nej uczci­wo­ści, panie Levy… – Zamil­kła, jakby coś sobie w myślach kal­ku­lo­wała. Cokol­wiek zamie­rzała powie­dzieć, naj­wy­raź­niej nie oka­zał się wart pod­ję­cia przez nią ryzyka.

– Coś jesz­cze? – zapy­tała.

Coś ją powstrzy­mało. Co – tego Aaron nie wie­dział. Doszedł do wnio­sku, że go to nie inte­re­suje.

– Kaza­nie – odrzekł – spi­sane przez HaCo­ena Men­desa dla kogoś, kto miał je wygło­sić po śmierci Mena­szego. Zawiera wywód prze­ciwko fał­szy­wym mesja­szom.

Helen nachy­liła się do przodu.

– Ale zanim opo­wiem o tym kaza­niu – dodał, roz­ko­szu­jąc się tym, że wresz­cie udało mu się zain­try­go­wać Helen Watt – powi­nie­nem panią poin­for­mo­wać, że dziś rano prze­pro­wa­dzi­łem na wła­sną rękę małe śledz­two na temat rabina HaCo­ena Men­desa. – Cią­gnął non­sza­lanc­kim tonem: – Jak pani wie, cho­ciaż był wpły­wową posta­cią, śle­pota ogra­ni­czała go do tego stop­nia, że opu­bli­ko­wał tylko jeden tekst – pam­flet zaty­tu­ło­wany _Prze­ciwko kłam­stwu_, wydru­ko­wany pośmiert­nie w Lon­dy­nie przez któ­re­goś z jego uczniów. – Zaczął powoli, lecz, w miarę mówie­nia, pod­eks­cy­to­wany coraz bar­dziej się roz­krę­cał. – Żeby odna­leźć w sieci ory­gi­nał, potrzeba było tro­chę wysiłku, ale mnie się udało. I muszę przy­znać, że to naprawdę coś. – W isto­cie pam­flet HaCo­ena Men­desa był praw­do­po­dob­nie naj­lep­szą z ówcze­snych roz­praw wymie­rzo­nych w ludzi, któ­rzy pod koniec XVII wieku ule­gli maso­wej histe­rii. Wywód był kla­rowny i solid­nie skon­stru­owany, miej­scami wręcz poetycki, kiedy prze­strze­gał przed pokusą podą­ża­nia za fał­szy­wym mesja­szem. Tekst był w cało­ści dołą­czony do krót­kiego arty­kułu, odna­le­zio­nego przez Aarona po dłu­gich poszu­ki­wa­niach – jedy­nego chyba arty­kułu nauko­wego, jaki poświę­cono HaCo­enowi Men­de­sowi. Napi­sany przed dzie­się­cioma laty przez nie­zna­nego bada­cza, doty­czył cier­pień zada­nych rabi­nowi przez Inkwi­zy­cję i wychwa­lał jego pam­flet _Prze­ciwko kłam­stwu_, porów­nu­jąc go z mniej sta­now­czymi anty­sa­ba­taj­skimi roz­pra­wami epoki. Cie­kawe, zauwa­żał na mar­gi­ne­sie autor, że myśli­ciel tego kali­bru nie pozo­sta­wił po sobie innych opu­bli­ko­wa­nych dzieł.

Jed­nak tym, co naj­bar­dziej poru­szyło Aarona, była dedy­ka­cja.

– Wie pani, komu HaCoen Men­des zade­dy­ko­wał swój pam­flet? – zwró­cił się do Helen. – Ben­ja­mi­nowi Ha-Lewiemu.

Nic na to nie odpo­wie­działa.

– Temu samemu Ben­ja­mi­nowi Ha-Lewiemu – nie pod­da­wał się – do któ­rego nale­żał nie­gdyś ten dom.

Unio­sła brwi: czyżby sądził, że zbież­ność nazwisk jej umknęła?

Mimo to widział, że się zasta­na­wia i domy­ślał się, co jej cho­dzi po gło­wie: teraz mogli już z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa stwier­dzić, jak tra­fiły tutaj te papiery. Ben­ja­min Ha-Lewi musiał być patro­nem rabina. To natu­ralne, że chciał zebrać i zacho­wać dla potom­no­ści jego pisma.

Helen w zadu­mie ski­nęła głową.

– A co zawiera prze­czy­tane przez pana kaza­nie na śmierć Mena­szego?

– „Nie jest wolą Naj­wyż­szego – zacy­to­wał Aaron – aby Żydzi na podo­bień­stwo gra­ją­cych w kości czy­nili zakłady co do daty przyj­ścia Mesja­sza”.

Uśmiech­nęła się – naprawdę się uśmiech­nęła – uśmie­chem led­wie dostrze­gal­nym i tak nie­win­nym, że łatwo było sobie wyobra­zić, iż mogła być kie­dyś mil­sza.

– To cenne zna­le­zi­sko. Czyli HaCoen Men­des już w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym siód­mym roku prze­strze­gał Żydów przed fał­szy­wymi mesja­szami. Ile stron ma to kaza­nie?

– Cztery – odparł Aaron. – Jest też kopia prze­tłu­ma­czona na angiel­ski, może na potrzeby młod­szego poko­le­nia Żydów, któ­rzy dora­stali w Lon­dy­nie.

– Pro­szę dokład­nie prze­czy­tać całość angiel­skiego prze­kładu – pole­ciła mu.

– Jasne, ale to tylko tłu­ma­cze­nie.

Wypro­sto­wała się.

– Nie sły­szał pan, co powie­dzia­łam o tych ludziach? Po por­tu­gal­sku mogli pisać co innego niż po angiel­sku.

Ty i ja, Alef, pomy­ślał; ty i ja. Tyle że twój szef nie był wiedźmą.

Odgryzł spory kęs kanapki i prze­żu­wał ze sma­kiem. To, że jadł, wyraź­nie wku­rzało Helen.

– Kiedy mają tu być ludzie z Sotheby’s? – zapy­tał. Wszel­kie wzmianki o domu aukcyj­nym też ją wku­rzały.

– Jutro – odparła.

Sie­dzieli w mil­cze­niu: on jadł, ona cze­kała, aż on skoń­czy. Paro­dia prze­rwy na lunch, spę­dza­nej zwy­kle w życz­li­wej atmos­fe­rze.

– Pro­szę mi powie­dzieć – ode­zwał się naraz neu­tral­nym tonem – jak to się stało, że zajęła się pani histo­rią?

Nie dała się zwieść bez­wstyd­nej pró­bie roz­mięk­cze­nia jej, pogrą­żyła się jed­nak w cichej zadu­mie, jakby pyta­nie zostało zadane w cał­kiem dobrej wie­rze. Zwró­ciła twarz w stronę okna i zagry­zła policzki – Aaron zauwa­żył, że czę­sto tak robi, kiedy się nad czymś zasta­na­wia. Znowu kal­ku­lo­wała, czy jest wart odpo­wie­dzi.

Wresz­cie na jej obli­czu odma­lo­wała się gorycz zmie­szana z weso­ło­ścią.

– Nie mia­łam innego wyj­ścia – oznaj­miła.6

_2 paź­dzier­nika 1657 roku_

_8. dzień mie­siąca chesz­wan 5418 roku_

Kanał La Man­che

Cóż za wspa­niały księ­życ! Ostro zary­so­wany dysk w jasnej aure­oli rzuca sre­brzy­stą poświatę na czy­ste, czarne niebo. Wprost ośle­pia bla­skiem – aż dziw, że nie wydaje żad­nego dźwięku.

Każdą wytartą deskę pokładu widać wyraź­nie jak za dnia. Poły­skują grzbiety fal. Każde ich zała­ma­nie jawi się niczym prze­paść bez dna, głosi prawdę o panu­ją­cym w dole nie­wy­obra­żal­nym chło­dzie. Żagle wydy­mają się nad gło­wami, ich groźne cie­nie chwieją się w rytm ruchu okrętu. Czerń, biel i znowu czerń. Cie­nie prze­su­wają się i krzy­żują na jej smu­kłych pal­cach spo­czy­wa­ją­cych na relingu.

Noc czeka, aby ktoś wresz­cie wypo­wie­dział to, co oczy­wi­ste.

Spo­wita w koce, przy­cup­nięta na niskiej ławce przy relingu nie­ru­choma syl­wetka rabina była rów­nie bez­cie­le­sna jak piana na roz­ko­ły­sa­nych falach. Jego biała broda i blada twarz wzno­siły się i opa­dały z każ­dym odde­chem oce­anu.

Z tyłu za nimi, nie­mal nie­wi­doczny w mroku na dzio­bie okrętu, stał w mil­cze­niu jej brat. Odkąd wypły­nęli z Amster­damu, nie zamie­nił z nią ani słowa, zupeł­nie jakby poprzy­siągł zosta­wić za sobą wszel­kie wspo­mnie­nie czu­ło­ści i jedno spoj­rze­nie na nią mogło zachwiać tym posta­no­wie­niem.

Woda chlu­po­tała głu­cho o dziób, okręt sunął pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem w kie­runku ciem­nie­ją­cego na hory­zon­cie lądu.

Anglia.

Nadzieja rosła w niej niczym żółć w żołądku, pod­cho­dziła do gar­dła, przy­pra­wiała o mdło­ści.7

_4 listo­pada 2000 roku_

Lon­dyn

Helen cała zesztyw­niała z zimna. Gruby swe­ter, któ­rym cia­śniej otu­liła ramiona, nie­wiele poma­gał, a cie­pło z przy­nie­sio­nego przez nią małego grzej­nika zda­wało się nie docie­rać w ten zaką­tek biblio­teki. Za to wyso­kie okna dawały naj­lep­sze świa­tło.

Tego popo­łu­dnia Brid­gette posta­wiła sobie za punkt honoru, że będzie im prze­szka­dzać: raz po raz wpa­dała do pokoju, stu­ka­jąc bot­kami na wyso­kich obca­sach, w apaszce w róż­nych odcie­niach jaskra­wej zie­leni na szyi, żeby spy­tać o postępy prac lub z prze­ję­ciem wypo­wie­dzieć do tele­fonu słowa, naj­wy­raź­niej prze­zna­czone dla uszu Helen: „Ogromnie mi przy­kro z powodu zmiany planu, nie­stety har­mo­no­gram nie zależy teraz ode mnie. Mam szczerą nadzieję, że to opóź­nie­nie nie zaprze­pa­ści całego pro­jektu”. Ian mógł ulec szan­ta­żowi daw­nej pro­fe­sorki twier­dzą­cej, że trzy dni na przej­rze­nie doku­men­tów to abso­lutne mini­mum, aby prze­ko­nać uni­wer­sy­tet do ich zakupu, ale nie Brid­gette. Dzi­siej­szy dzień miał być ostat­nim, jaki Helen mogła spę­dzić na oglę­dzi­nach papie­rów, a Brid­gette już im zapo­wie­działa, że będą musieli wcze­śniej skoń­czyć: póź­nym popo­łu­dniem Easto­no­wie spo­dzie­wali się wizyty rze­czo­znawcy z Sotheby’s, który miał doko­nać wyceny doku­men­tów.

Z rana, przed wyjaz­dem do Rich­mond, Helen raz jesz­cze zadzwo­niła do biura Jona­thana Mar­tina, aby się upew­nić, jak się sprawy mają. Co cie­kawe, dzie­kan ode­brał oso­bi­ście, zamiast zmu­szać ją do pozo­sta­wie­nia wia­do­mo­ści swo­jej sekre­tarce. Oznaj­mił Helen, że roz­ma­wiał z Ianem Easto­nem, który zro­bił na nim wra­że­nie „miłego gościa”, co według Helen nale­żało rozu­mieć jako „ustę­pli­wego” – ulu­biony typ czło­wieka, jeśli cho­dzi o Jona­thana Mar­tina. Dzie­kan zamie­rzał teraz omó­wić kwe­stię zakupu doku­men­tów z wice­kanc­le­rzem, pod­czas ich wspól­nego lun­chu.

Na samą myśl Helen nie­mal wybuch­nęła śmie­chem: czyżby Jona­than Mar­tin miał po raz pierw­szy od lat użyć z korzy­ścią dla niej swo­jej umie­jęt­no­ści lawi­ro­wa­nia? Do ostat­niego tygo­dnia żyła w prze­ko­na­niu, że w ciągu tych kilku mie­sięcy pracy, jakie jej jesz­cze pozo­stały, ich kon­takty będą mocno ogra­ni­czone. Już wiele lat temu prze­stała cho­dzić na jego wykłady, nie brała też udziału w wyda­wa­nych przez dzie­kana przy­ję­ciach – niech młod­szy per­so­nel mu się pod­li­zuje, Helen dawno stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie rywa­li­za­cją o prze­strzeń biu­rową. Dzięki Bogu, zdąży przejść na eme­ry­turę, zanim prze­pro­wadzka ich wydziału do nowego, wyre­mon­to­wa­nego skrzy­dła sta­nie się fak­tem. Jona­than Mar­tin przez ostat­nie lata z wiel­kim entu­zja­zmem zbie­rał fun­du­sze na ten remont. „Spój­ność, wygoda, kre­atywne wykorzysta­nie prze­strzeni” – nie miało to nic wspól­nego z histo­rią, za to wiele wspól­nego z marze­niem dzie­kana, aby raz na zawsze zde­kla­so­wać kon­ku­ren­cyjny wydział UCL.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

W. Szek­spir, Sonety, tłum. J. Kaspro­wicz, Insty­tut Wydaw­ni­czy „Bibl­jo­teka Pol­ska”, War­szawa 1922, s. 46. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki.

2.

Trzeci mie­siąc żydow­skiego kalen­da­rza litur­gicz­nego, a dzie­wiąty świec­kiego; w kalen­da­rzu gre­go­riań­skim przy­pada na maj i czer­wiec.

3.

W juda­izmie rodzaj schowka na znisz­czone, nie­uży­wane lub wyco­fane z obiegu święte księgi.

4.

Willa w stylu pal­la­diań­skim w Twic­ken­ham, zapro­jek­to­wana w 1710 r. przez archi­tekta Johna Jamesa. W począt­kach XX w. popa­dła w ruinę i w 1926 r. została w więk­szo­ści wybu­rzona; w oca­la­łych zabyt­ko­wych zabu­do­wa­niach mie­ści się obec­nie gale­ria sztuki.

5.

Uni­ver­sity Col­lege Lon­don – star­sza (zało­żona w 1826 r.) z dwóch czę­ści Uni­wer­sy­tetu Lon­dyń­skiego, pier­wot­nie odrębna uczel­nia (do 1907 r.).

6.

Posta­cie poja­wia­jące się w sone­tach Wil­liama Szek­spira.

7.

Bada­cze twór­czo­ści Szek­spira.

8.

W śre­dnio­wie­czu por­tu­gal­scy lub hisz­pań­scy Żydzi, któ­rzy przy­jęli chrzest w celu unik­nię­cia prze­śla­do­wań reli­gij­nych.

9.

Uro­dzony w 1604 r. na Made­rze jako Manoel Dias Soeiro, mar­ran, kaba­li­sta, dyplo­mata, pisarz, dru­karz i wydawca, od 1629 r. jeden z rabi­nów gminy żydow­skiej w Amster­da­mie. W 1626 r. zało­żył tam dru­kar­nię, w któ­rej wyda­wał prace żydow­skich uczo­nych pisane po hebraj­sku i hisz­pań­sku. Nauczy­ciel Baru­cha Spi­nozy. W 1655 r. udał się do Lon­dynu z pety­cją do Oli­vera Crom­wella i brał udział w nego­cja­cjach mają­cych dopro­wa­dzić do powrotu wypę­dzo­nych w 1290 r. Żydów do Anglii. Przy­jaź­nił się z Rem­brand­tem. Zmarł w Holan­dii w 1657 r.

10.

Dzie­wiąty mie­siąc żydow­skiego kalen­da­rza litur­gicz­nego, a trzeci świec­kiego; w kalen­da­rzu gre­go­riań­skim przy­pada na listo­pad i gru­dzień.

11.

Pro­spero jest boha­te­rem Szek­spi­row­skiej Burzy.

12.

Ósmy mie­siąc żydow­skiego kalen­da­rza litur­gicz­nego, a drugi świec­kiego, zwany także mar­chesz­wa­nem; w kalen­da­rzu gre­go­riań­skim przy­pada na paź­dzier­nik i listo­pad.

13.

XVII-wieczny here­tycki ruch mesjań­ski w juda­izmie, zapo­cząt­ko­wany przez Saba­taja Cwiego.

14.

W. Szek­spir, Sonet CXXVII, op. cit., s. 80.

15.

Cho­dzi o Kry­stynę z dyna­stii Wazów (1626–1689).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: