Ciężar korony - ebook
Ciężar korony - ebook
Nadchodzi epickie zakończenie podróży Beniamina Ashwooda i jego drużyny.
Walka nieuchronnie zbliża się do ostatecznego rozstrzygnięcia. Wraz z kolejnymi sukcesami na barki Beniamina spada coraz większa odpowiedzialność. Armia ochotników czeka na sygnał, by ruszyć do walki z demonami pod Północną Bramą. Wcześniej jednak tych ludzi trzeba wyżywić, wyposażyć a przede wszystkim - pokazać, że mają godnego przywódcę. Bratobójcza wojna między królestwami wybuchnie lada moment i jeśli ma zostać powstrzymana, każdy dzień jest na wagę złota. Zakulisowe rozgrywki Sanktuarium zaciskają śmiertelną pętlę na gardłach Beniamina i jego przyjaciół. Zdecydowanie, los rzucił Beniaminowi wyzwanie, któremu sprostać jest niemal niemożliwością. Ale wszak dobrzy przywódcy się nie rodzą. Dobrym przywódcą się zostaje.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-880-1 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia Bena opowiada o walce o to, co słuszne, bez względu na przeciwności losu. Tak samo było w przypadku Steve’a. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo Ben i mój ojciec są do siebie podobni, aż do ostatnich rozdziałów tej książki. Kiedy pisałem rozdział „Impas”, czyli ostateczną bitwę, straciłem ojca, rak mi go odebrał. Ojciec walczył z chorobą do samego końca, odmawiając poddania się, bez względu na to, jakie dawano mu szanse. Tak postępował zawsze. Walczył o to, w co wierzył, i nic, co ktoś powiedział, nie mogło zawrócić go z obranej drogi.
I jest to godne szacunku.
Czasami, gdy jeszcze żył, doceniałem tę cechę. Czasami, gdy jeszcze żył, nie doceniałem. Kiedy pisałem rozdział „Bohater”, krótko po śmierci ojca, nie mogłem przestać o nim myśleć. Mam nadzieję, że ci, którzy go nie znali, po przeczytaniu tych słów czegoś się o nim dowiedzą. Natomiast ci, którzy go znali, rozpoznają go na tych stronach.
Pierwszy rozdział „Beniamina Ashwooda” także zatytułowany jest „Bohater”.
Kiedy go pisałem, nie myślałem o ojcu, ale zastanawiam się teraz, czy ten rozdział również był o nim? Czyżby zawsze chodziło o niego? Skąd wziąłem ten pomysł na bohatera, człowieka gotowego do walki bez względu na przeciwności losu, jeśli nie z obserwacji mojego ojca? Teraz, gdy miałem już czas, by przyjrzeć się jego dziedzictwu i zrozumieć, ile ono dla mnie znaczy, gdy miałem okazję raz jeszcze zastanowić się nad słowami, które napisałem pięć lat temu, sądzę, że pod wieloma względami Ben zawsze był odbiciem mojego ojca. Kiedy nadszedł czas, aby walczyć o to, co uważał za słuszne, tak właśnie uczynił. Mój ojciec walczył, dopóki nie zabrakło mu tchu. Bez względu na to, czy wygrywał, czy przegrywał. Tak postępuje człowiek honorowy.
Dla mojego ojca, bohatera.1
ZADANIA KWATERMISTRZA
Ben podniósł wzrok znad stosu papierów i obserwował Amelię, która przeglądała własny, równie pokaźny, stos. Trzymała pióro w ręku, zagubiona w myślach, zapisała kilka uwag na jednym z arkuszy, a następnie przejrzała wszystkie dokumenty w poszukiwaniu tego, który był jej potrzebny. Siedzieli w maleńkim pomieszczeniu w jednej z karczem Kirkbany, próbując ustalić najlepszą drogę, jaką ich ludzie mogliby dotrzeć na północ, żeby rozprawić się z ostatnimi rojami demonów. Zaopatrzenie w żywność i wodę, broń i zbroje, zapłata dla ludzi... Walka z tymi stworami była łatwa w porównaniu z wyzwaniami związanymi z dowodzeniem.
Ben uśmiechnął się, gdy Amelia potarła czoło, rozmazując na skórze kleks ciemnego tuszu. Stuknął w blat, żeby zwrócić jej uwagę, i udał, że wyciera czoło. Zaklęła, oblizała palec i szorowała po skórze, póki Ben nie skinął głową, dając znak, że jest już czysta.
Amelia westchnęła ciężko.
– Zazwyczaj władca ma ziemię i ludzi. Może nakładać na swoich ziemiach podatki na produkcję lub sprzedawać usługi swoich ludzi kupcom lub innym wysoko urodzonym. Jeśli to nie działa, może sprzedać obligacje na przyszłe dochody z podatków lub coś zastawić. W skrajnych przypadkach lordowie mogą nawet sprzedać majątek i ziemię. Żaden nie chce tego robić, ale niejeden sprzedawał już swoje dobra, a nawet srebrne świeczniki i gobeliny po przodkach. To oczywiście desperackie działania, a moi nauczyciele bledliby na samą myśl o takich rozwiązaniach, ale chodzi o to, że zazwyczaj są jakieś opcje. Z ludźmi, ziemią i kosztami utrzymania zawsze są opcje, aby zebrać jakieś pieniądze. Ale my, Beniaminie, nie mamy żadnej z tych opcji. Kończą mi się pomysły!
Ben zmarszczył brwi. Dołączyło do nich tysiąc mężczyzn i kobiet i choć Ashwood nie obiecał im zapłaty, to z pewnością wszyscy chcieli jeść. Jedzenie kosztuje, a oni nie mieli złota. Tymczasem, żeby wykorzystać rekrutów, trzeba było im zapewnić wyżywienie.
Większość z nowo przybyłych miała ze sobą jedynie torby z kilkoma rzeczami zabranymi z domu. Nie posiadali broni, zbroi ani ekwipunku odpowiedniego do marszu przez las i polowania na demony. Potrzebowali wyposażenia, ale przede wszystkim trzeba ich było nakarmić.
– Możemy odesłać część z nich – zaproponowała Amelia. – Mistrzowie miecza, magowie i leśni Adrika Morgana poradzą sobie z rojami demonów bez pomocy pozostałych. W zasadzie, jeśli w ogóle, to ci niewyszkoleni kmiecie mogą tylko plątać się pod nogami i wywoływać niepotrzebne zamieszanie. Może lepiej będzie nam bez nich.
Ben pokręcił przecząco głową.
– A co potem? Kiedy już uporamy się z demonami, mamy jeszcze Sanktuarium, Przymierze i Koalicję, którymi musimy się zająć. Nie planuję rozpoczynać z nimi wojny, ale...
– Wiem – mruknęła Amelia, założyła włosy za uszy, robiąc sobie nowe smugi tuszu na obu skroniach. – Bez sojuszników znajdziemy się w tym samym miejscu, w którym byliśmy kilka miesięcy temu. Z sojusznikami natomiast nie stać nas na to, by dotrzeć do miejsca, w którym jesteśmy potrzebni!
– Burmistrz... – podsunął Ben.
Amelia skrzywiła się niezadowolona.
– Burmistrz stanowi jakąś opcję. Nie jest to jednak dobra opcja.
– Jeśli to jedyna opcja, to jest to dobra opcja – zaoponował Ben.
Amelia wstała i zaczęła spacerować powoli po niewielkiej izbie.
– On chce, abyś mianował go lordem, aby jego rodzina została wyniesiona do rangi wysoko urodzonych. Czegoś takiego nie robi się bez zastanowienia, Beniaminie.
Wzruszył ramionami.
Amelia dostrzegła to i zacisnęła usta.
– Wiem, że tego nie rozumiesz, ale inne rody szlacheckie nie będą pochwalać takich działań. Lord Vonn z Venmoru będzie jeszcze mniej entuzjastyczny. Gdybym miała zgadywać, to prawdopodobnie uzna to za wypowiedzenie wojny.
– Przecież nie zabieramy mu ziemi! – Ben obstawał przy swoim.
– Burmistrz oferuje nam wsparcie z kasy Kirkbany. Burmistrz Kirkbany jest wasalem Vonna. To jest złoto Vonna, Beniaminie. Biorąc te pieniądze, okradlibyśmy go.
– Przecież sam wysłał z nami swoich ludzi – zaprotestował Ben.
– Swoich ludzi, którzy teraz są naszymi ludźmi – zbiła argument Amelia. – Przynajmniej ci, którzy przeżyli bitwę. Wątpię, żeby wysyłając ich, myślał, że zostaną z nami. Ben, zabierając jego ludzi, zabierając jego złoto... nie możemy oczekiwać, że będzie spokojnie siedział w Venmorze i się na to godził. Będziemy mieli szczęście, jeśli nie zbierze tych wszystkich, którzy mu jeszcze zostali, i nie pomaszeruje przeciwko nam.
Teraz Ben się skrzywił niezadowolony. Miała rację.
Gwałtowne pukanie do drzwi przerwało im dyskusję. Ben otworzył i po drugiej stronie zobaczył jednego ze zwiadowców, dyszącego ciężko.
– Lordzie Beniaminie, jedna z ekspedycji szkoleniowych coś znalazła. Powinieneś to zobaczyć.
Trzy dzwony i kilka staj na południe od Kirkbany Ben stał na skraju szerokiego pasa zniszczenia.
– Mieli kierować się pół dnia na południe, a potem skręcić ostro na zachód, do lasu, panie – raportował komendant Rish, następca Rakasha. – Sierżant dał rozkaz do powrotu od razu, jak to znaleźli. Uznał, że zameldowanie o tym jest ważniejsze niż kontynuowanie misji szkoleniowej. Będziemy mieli jeszcze niejedną okazję, by żółtodzioby zdobyły trochę doświadczenia w terenie. To...
Ben przytaknął.
– Sierżant podjął właściwą decyzję, komendancie.
Lady Towaal ostrożnie weszła na osmalony odcinek drogi, po czym ruszyła w głąb miejsca, które wyglądało na ślad po sporej eksplozji. Zwęglony obszar rozciągał się na pięćdziesiąt kroków, a jego środek stanowił duży krater. Czarny popiół i rozrzucone szczątki świadczyły o tym, że siła wybuchu była niemała.
– Nie wyczuwam żadnych glifów ani innych pułapek – oznajmiła.
Ben podszedł do przodu i zerknął w dół szerokiego krateru. Ale widział tylko spaloną ziemię, na głębokość dwóch, może trzech kroków.
– Tu są ciała – zawołał Rhys.
Ben okrążył krater i dołączył do przyjaciela na południowym krańcu spalonej ziemi, po czym przyjrzał się sześciu czarnym bryłom, nad którymi stał asasyn. Ashwood uwierzył Rhysowi na słowo, że mieli przed sobą spalone zwłoki, albowiem żadna z brył w najmniejszym stopniu nie przypominała człowieka.
– To bez wątpienia atak magiczny – oświadczył Rhys półgłosem. Sięgnął do pasa, odczepił jedną ze swych nieodłącznych manierek, wziął łyk i podał ją Benowi.
Ben odruchowo zakręcił płynem w naczyniu i upił nieco mocnego trunku.
– Jeśli to nie żaden z naszych magów...
– Sanktuarium – oświadczyła Towaal, która stanęła obok nich. – Któż by inny?
– Brakuje nam kogoś? – zapytał Ben komendanta Risha.
Zwiadowca wzruszył ramionami.
– Z tego, co wiem, to nie. Patrole szkoleniowe liczą sobie dwadzieścia, trzydzieści osób, więc gdyby jeden z nich został zaatakowany i zginęło sześciu rekrutów, już dawno usłyszelibyśmy o tym od ocalałych.
– Jeśli to nie nasi zostali zaatakowani... – Ben zawiesił głos, marszcząc czoło.
– Dlaczego Sanktuarium miałoby zaatakować ludzi, którzy nie należeli do nas? – zastanawiał się głośno Rhys.
Ben zerknął na Amelię. Zignorowała zwłoki i szukała jakichś wskazówek poza obszarem wybuchu. Właściwie słusznie, bo w obrębie zwęglonego kręgu nie pozostało nic, co można byłoby zidentyfikować.
– To mogli być ludzie, którzy szli do nas dołączyć – spekulował Ben.
Rhys nie odpowiedział. Zamiast tego przykucnął i szturchał ciała czubkiem jednego ze swoich długich noży. Najwyraźniej nie zgadzał się z koncepcją Bena. Ben też nie był do niej przekonany, ale nie potrafił wymyślić innego wyjaśnienia.
– Tutaj! – zawołała Amelia.
Przeszli na drugą stronę i znaleźli Amelię kucającą obok patyka wepchniętego w darń. Był pozbawiony kory i na całej długości pokryty małymi runami, które ktoś wyżłobił w drewnie.
– Poszukaj po drugiej stronie tego krateru takiego samego kijka – poprosiła Rhysa Towaal.
– Pułapka? – domyślił się Ben.
– Na to wygląda – potwierdziła Towaal. – Pamiętasz glif, który znaleźliśmy w drodze do Północnej Bramy, ten, który tworzył niewidzialne pole w poprzek szlaku? Ten tu był chyba podobny, z wyjątkiem tego, że zamiast wysyłać ostrzeżenie...
– Wywołał eksplozję – dokończył Ben.
Towaal przytaknęła ponuro.
– Sanktuarium nie miałoby powodu, by zastawić taką pułapkę, prawda? – odezwała się Amelia. – Z pewnością nie oczekują, że wrócimy na południe i będziemy dążyć do konfrontacji z Protektorką w Mieście.
Towaal pochyliła się, przysuwając twarz do kijka, a potem zerknęła przez ramię na krater.
– Kimkolwiek są ci, którzy tu zginęli, prawdopodobnie zmierzali na północ. Zobaczcie, obszar wybuchu zaczyna się tuż za tym patykiem, a oni leżą od jego południowej strony, jakby przekroczyli granicę i uruchomili pułapkę. Wybuch pchnął ich z powrotem w kierunku, z którego przyszli.
– Czarodziejki z Sanktuarium mogły zmierzać na północ – powiedział powoli Ben.
– Czarodziejki nie zastawiłyby pułapki na swoje siostry – zaoponowała Amelia. – Może to była delegacja z Venmoru albo innego miejsca i nie chcieli, żebyśmy poznali treść wiadomości.
– Pułapkę mogli uruchomić tylko ludzie obdarzeni talentem – uświadomiła im Towaal. – Nasze patrole przechodziły tędy przez cztery minione dni. I odwiedzili nas kupcy z Venmoru.
– Nie rozumiem – przyznał Ben. – Skoro pułapka została ustawiona na ludzi z talentem, kto ją zastawił i dlaczego?
– Avril – oświadczyła Amelia beznamiętnie. – Sześcioro utalentowanych ludzi podróżujących razem to mogły być tylko czarodziejki z Sanktuarium. A lady Avril jest jedyną osobą, która mogła zastawić pułapkę, by je zabić.
Towaal wstała i wsparła ręce na biodrach, zerkając na wystający z murawy kijek.
– Ta teoria ma sens. Jeśli chciała odstraszyć czarodziejki z Sanktuarium, to znalazła idealne miejsce, by to zrobić.
Rhys wrócił, a Ben aż podskoczył na widok kijka z wyciętymi runami w dłoni przyjaciela.
– No co? – zdziwił się Rhys. – Pułapka została uruchomiona. Nie było potrzeby go tam zostawiać.
Towaal wyciągnęła rękę i asasyn oddał jej kijek. Z westchnieniem wyciągnęła z ziemi drugi i rozejrzała się podejrzliwie. Znajdowali się na wiodącej wzdłuż rzeki drodze między Kirkbaną a Venmorem. Była szeroka i płaska. Z jednej strony miała rzekę, a z drugiej rzadki las, w pobliżu nigdzie nie było miejsca, gdzie można by się ukryć, a jednak Ben nie mógł pozbyć się wrażenia, że są obserwowani.
– Jeśli lady Avril jest w pobliżu, zastawiając śmiertelne pułapki na drogach, co powinniśmy z tym zrobić? – zapytała Amelia.
Ben podrapał się po głowie i spojrzał wyczekująco na Towaal. Czarodziejka trzymała w dłoniach oba kijki, a następnie szybko opuściła je na podniesione kolano i przełamała na pół.
– Jeśli lady Avril jest w pobliżu, to nie wiem, czy możemy coś zrobić, poza zaalarmowaniem innych i pilnowaniem pleców – odpowiedziała. – Ta kobieta od wieków ukrywa się w cieniu. Nie znalazła jej nawet najpotężniejsza czarodziejka na Alcott. Nie sądzę, byśmy my ją znaleźli. Kiedy nadejdzie właściwy moment, ona znajdzie nas.
Tych dwoje magów nie mogłoby się bardziej różnić, pomyślał Ben. Przyglądał się olbrzymiemu Solennemu Johnowi i maleńkiej Elle. Pierwszy ze swoją ogromną kuszą i dziko sterczącymi czarnymi włosami. Druga tonąca w wełnianym brązowym odzieniu, z którego wyglądała tylko jej drobna twarzyczka. Tych dwoje najwyraźniej przejęło opiekę nad magami Jaspera po jego śmierci. Nie sprzeciwił się temu żaden z pozostałych, a przynajmniej nie protestowali, gdy ta para wydawała polecenia.
Ku zaskoczeniu Bena dwoje nowych przywódców zgadzało się na wszystko, o co ich poprosił. A kiedy spytał, dlaczego podążają za nim po śmierci Jaspera, wzruszyli ramionami i powiedzieli, że tego właśnie chciałby Jasper.
– Lady Avril – mruknął John i przeciągnął dłonią po sterczących włosach. – Myślałem, że nie żyje.
– Wszyscy tak myśleliśmy – odparł Ben. – Do dnia, gdy spotkaliśmy ją na Kontynencie Południowym. Ukrywała się w Shamil.
Wielkolud obrócił się do swej maleńkiej towarzyszki.
– Możesz ją znaleźć?
Elle pokręciła przecząco głową.
– Mogę spróbować, ale raczej nie. Ukrywała się przed Sanktuarium przez całe wieki. Lady Koutnei musi wiedzieć, że jej zabójcy nie wykonali zlecenia. Skoro ona nie mogła znaleźć Avril, to ja tym bardziej nie zdołam.
– Jesteś w tym lepsza niż którakolwiek z czarodziejek z Sanktuarium – zauważył John.
– Może, ale one są lepiej zmotywowane – stwierdziła Elle, wzruszając ramionami.
– Masz jakieś sugestie, co powinniśmy zrobić, poza zachowaniem czujności i pilnowaniem pleców? – zapytał Ben. – Nie mam za wiele doświadczenia z magami o jej talencie.
John wzruszył ramionami.
– Możesz zapytać te czarodziejki, które odeszły z Sanktuarium. One lepiej znają intencje Avril, tak samo jak wiedzą, do czego jest zdolna.
– Kazały mi pilnować pleców – odpowiedział Ben kwaśno.
John rozłożył ręce, najwyraźniej nie mógł zaoferować lepszej rady.
– Możemy zapytać Adrika – stwierdziła Amelia.
Ashwood pokiwał głową.
– Wróci za dwa albo trzy dni. A kiedy wróci, możemy zorganizować spotkanie dowódców i omówić nasz następny ruch. Jedno jest pewne, nie możemy pozwolić, żeby nasza armia siedziała z pustymi brzuchami. Jeszcze trochę, a zaczną uciekać, najpierw pojedynczo, potem grupkami, a potem... wiadomo.
– Nie porzucą cię – zapewnił go John.
– Jesteś pewien? – zapytał Ben ze słabym uśmiechem. Przekonał się, że pomimo przerażającego wyglądu i niszczycielskiej kuszy wielki mag był miłą, łagodną duszą.
Solenny John skinął głową.
– Dołączyli do ciebie, bo walczyłeś z demonami. Niektórzy dlatego, że czuli, że tylko ty stajesz przeciwko ciemności. Niektórzy, bo widzieli szansę na chwałę, kilku, bo nie mieli do kogo się zwrócić. Nikt nie dołączył z nadzieją na wzbogacenie. Ci sprzedajni szermierze już maszerują pod sztandarem Białego Dworu, by splądrować Issen. Twoi ludzie zostaną z tobą, Beniaminie, nawet jeśli nie dostaną zapłaty.
Ben zakaszlał zarumieniony.
– Słyszałeś o tym?
– Wszyscy słyszeli – przyznał John.
– Trzy miesiące – odezwała się Elle.
Ben spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
– Masz trzy miesiące, żeby się wykazać, a potem armia zacznie się rozpraszać – wyjaśniła malutka czarodziejka. – Prawdziwi wyznawcy pozostaną z tobą, ale ci rolnicy i czeladnicy, którzy dołączyli przez ostatnich kilka tygodni, nagle przypomną sobie, że mają obowiązki w domu. Do tego czasu musisz im coś pokazać. Że jesteś wart ich lojalności. Albo pokazać kawałek większej wizji. John ma rację, oni nie chcą zapłaty, ale czegoś chcą. Co im przyjdzie z tego, że wytrwają przy tobie? Pokaż im to, Beniaminie, a ta armia pójdzie za tobą wszędzie.
– I tak musimy ich nakarmić i uzbroić – przypomniała im Amelia. – Nieważne, jak bardzo będą nam oddani, bez jedzenia i broni nie mogą ruszyć do walki.
– Wymyślicie coś – uśmiechnęła się Elle.
– Wymyślimy? – powtórzyła Amelia.
– Jestem tego pewna. – Czarodziejka pokiwała głową.
– Cieszę się, że masz tyle wiary, bo my nie. – Ben podniósł się ze stęknięciem. – Jednak nie możemy zrobić nic innego, jak tylko iść naprzód.
– Droga naprzód jest jasna – zgodziła się z nim Elle. – Oczywista.
Ben ruszył do drzwi, zastanawiając się nad tym, co powiedziała ta dziwna dziewczyna. Droga naprzód wcale nie była taka oczywista. Złożoność logistyki, trudności w zarządzaniu dużymi zasobami ludzkimi, niepewność, gdzie ich wysłać, zagrożenie ze strony Avril i innych... Nie, rozwiązania tych problemów wcale nie były dla Bena oczywiste.
Razem z Amelią opuścili gospodę i poszli przez ruchliwe ulice Kirkbany. Kiedy Ben był tu pierwszy raz, wszystko istotnie było jasne. Towarzyszył Amelii i Meghan w drodze do Sanktuarium, gdzie miały dostąpić wtajemniczenia. Planował... Cóż, planował zrobić coś. To było oczywiste. Czasy były wtedy prostsze.
Wzdychał, gdy tak wędrowali zatłoczonymi ulicami, odpowiadając na saluty i życzenia dobrego dnia od swoich żołnierzy. Skrzywił się. Jego żołnierzy. Co miał z nimi począć?
Mimo twierdzenia Elle, że rozwiązanie jest oczywiste, odpowiedzi jakoś nie nadchodziły. Od dłuższego czasu nic nie było oczywiste. Tylko gdy Ben znajdował się w środku bitwy, wybory były proste i jasne. Tylko wtedy, gdy był w ruchu, gdy trwała bitewna gorączka. Wtedy wybór był zawsze jasny, bo istniała tylko jedna droga. Podczas bitwy należało atakować. Siedzenie i pozwalanie, by walka toczyła się wokół ciebie, było pewnym sposobem na samobójstwo.
Zatrzymał się, Amelia zrobiła to samo, unosząc pytająco brwi.
– Wydajmy rozkaz do wymarszu.
– Do wymarszu gdzie, Beniaminie?
– Na północ.
Amelia patrzyła nań bez zrozumienia.
– Im dłużej tu siedzimy, tym gorszy staje się nasz problem – wyjaśnił. – Siedzenie w miejscu nie przybliża nas do Saali i nie pomoże powstrzymać wojny między Przymierzem a Koalicją. Nie wybije pozostałych rojów demonów wokół Północnej Bramy. Nie rozwiąże problemu z lady Avril czy lady Koutnei. Amelio, nie ma powodu, byśmy nadal tu tkwili.
– Armia potrzebuje złota, żeby maszerować, Beniaminie – przekonywała go Amelia. – Potrzebują broni, zimowych ubrań i prowiantu. Nie możemy ich tam wysłać tak, jak stoją. Rozumiem, że w Kirkbanie niczego nie osiągamy, ale jeśli chcemy, żeby ci ludzie za nami poszli, nie możemy pozwolić, żeby głodowali.
Ben we frustracji zacisnął pięści.
Wokół nich ulice były zatłoczone ludźmi, którzy załatwiali swoje codzienne sprawy. Kirkbana pękała w szwach. W porównaniu z Miastem czy Białym Dworem była niewielka, a armia Bena wypełniła ją ponad miarę. Gwar aktywności budził w Ashwoodzie irytację. Potrzebował spokojnego miejsca, by pomyśleć, przedyskutować z Amelią dostępne opcje.
– Muszę napić się piwa – oznajmił.
– Mógłbyś odwiedzić Krągłości, lordzie Beniaminie – szepnął pokorny głos.
Ben i Amelia odwrócili się równocześnie. Na ulicy stała piękna kobieta, ze wzrokiem wbitym w ziemię i w lekkim dygnięciu znamionującym nieśmiałość. Jej bluzka ledwo trzymała się mlecznobiałych ramion. Włosy o barwie miodu obramowywały różane policzki, a pełne usta wyginały się zapraszająco.
Benowi serce zamarło.
– Porozmawiam z mistrzem Taberem – mówiła dalej piękność – i dla takiego potężnego i przystojnego lorda jak ty, panie, piwo na pewno będzie darmowe.
Benowi zaschło w ustach, rzucił ku Amelii spanikowane spojrzenie.
Urodziwa kobieta uniosła wzrok.
– Pamiętasz mnie, lordzie Beniaminie? Powiedziałam mistrzowi Taberowi o... o nas. Po tym, jak usłyszałam, czego dokonałeś na północy, z demonami. Powiedziałam nawet burmistrzowi.
– Powiedziałaś...
– Jestem przekonana, że Ben cię pamięta – wtrąciła Amelia beznamiętnym tonem.
– Nie jestem lordem – powtórzył Ben w przestrzeń pomiędzy Amelią a Ilyeną, szynkarką z Krągłości. Miał nadzieję, że uda mu się uniknąć tej dziewczyny, a teraz, gdy stała przed nim, nie wiedział, co powiedzieć. Nie pomagało to, że Amelia stała tuż obok i wyglądała tak, jakby decydowała, kogo zaatakować, Bena czy jasnowłosą pannę.
– Mówiłeś to poprzednim razem – stwierdziła Ilyena i spojrzała wyzywająco prosto w oczy rozwścieczonej Amelii.
Za to Ben uporczywie unikał patrzenia na jedną i drugą.
– Burmistrz próbował zaciągnąć mnie do swojego łóżka, wiesz?
Ashwood zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Powiedziałam mu, że byłam z prawdziwym lordem. Z tobą, lordzie Beniaminie – kontynuowała Ilyena. – On nie jest żadnym lordem. Jest ledwie trochę lepszy od radnego w jakimś miasteczku kmieci. Lord Vonn w Venmoru rzadko nawet pamięta, że taki burmistrz istnieje. Powiedziałam mu, że jeśli chce być prawdziwym lordem, musi zrobić coś takiego jak ty z demonami na północy. Musiał...
– Mam pomysł – powiedział Ben do Amelii, otwierając oczy. – Chodźmy na piwo do... jakiejś innej gospody.
Amelia z kamienną twarzą ruszyła w dół ulicy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.