Ciężar Pióra - ebook
W podziemnym świecie nigdy nie milknie doprowadzający do szaleństwa szept Pragnienia. Domaga się sięgania nieba. Rhithral – błękitna krew płynąca w korzeniach – jest jedyną osiągalną formą niebios dla wielu. Ziemia nazywana Matką rozprowadza ten lazurowy płyn i gwarantuje przetrwanie wszystkim tym, którzy mają dostęp do jej żył. A zaszczytu skosztowania łaski matczynego Serca – źródła Rhithralu – ma naprawdę niewielu. Nadchodzi Więd, apokaliptyczna susza wywołana przez Aranów pustoszy świat. Tylko dwóm istotom udaje się przeżyć. Wyjątkowe dziecko trafia pod opiekę Teyla. Niebieskie oczka świecące z powijaków zwiastują nadchodzące zburzenie dotychczasowego porządku. Choć błękitne pióra Cetii zapewniają Teyla o słuszności przysięgi złożonej przed laty, to nie wybawiają go od nacisku Pragnienia. Jest zmuszony sięgać po niebo, a zaraz za nim podąża wielu innych, dla których Cetia jest kluczem do raju. Wiecznie poganiane życie zna wyłącznie jedną prawdę. Pragnienie to taka straszna trwoga.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397525924 |
| Rozmiar pliku: | 756 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ziemię rozrywały czteropalczaste stopy. Szybko przebierające zranione kończyny kropiły wysuszoną glebę swą błękitną krwią. Wystarczył cichy plask Rhithralu kapiącego z ran, by jałowa ziemia pękała. Ukazujące się rysy rozdziawiały się w formę ust pod ciemnymi nogami. Kaszlały suchym dymem i sięgały łapczywie po tę potrzebną do przetrwania jałmużnę. Gęsta para otulała pędzące kończyny jak wysuszone języki. Gleba wciągała pochwycone nogi coraz to głębiej, w nieustannie poszerzającą się otchłań.
Błagalny uścisk Eisenii wykręcał jego wnętrzności. Biodra były już całkowicie zanurzone w ziemi. Spragniona Matka utulała go coraz mocniej w swych jałowych objęciach. Spijała wodnistą krew z jego żył z zachłannością godną gardła, wysysającego ostatnie krople Rhithralu z kałuży. Jako wierne dziecko był gotów oddać się jej całkowicie.
Blask rozjaśnił jego rękaw namaszczony chityną. Natychmiast obudziły się mięśnie tknięte światłem. Kończyny stały się masywniejsze, a całą talię przeszył dreszcz… Dreszcz podobny do tego, który wywołuje u syna klaps wymierzony przez ojca, żeby zachęcić do działania.
– To nie to miejsce. – Słowa wybrzmiały w jego głowie, tworząc supeł szeptów, gdzie Adoracja przeplatała się z Alienacją.
Dźwięk ten zacisnął węzły na kościach. Unosił i poganiał je do akcji z werwą lalkarza pobudzającego kukiełkę do ruchu. Wielu, których serce należy do nich samych, nazwałoby to brzmienie głosem sumienia. On jednak nie widział co to.
Nabrzmiały na plecach błoniasty welon rozdzielił się ze skrupulatnością ust sięgających po swój ulubiony kęs. Świeżo otwarte skrzydła zostały wypełnione przez czarne żyły, formujące misternie ułożone tętnice wieńcowe. Rozłożone płaty na plecach rozjaśniły się jaskrawym blaskiem. Błękitne punkty zaczęły tańczyć między atramentowymi arteriami jak świetliki.
Jedno pchnięcie skrzydeł wyniosło go z głodnego objęcia ziemi. Malując za sobą lazurowy ogon, dopadł połaci jeszcze niepochłoniętych przez odmęt. Zgrabnie przeskakiwał między malutkimi wyspami stałego terenu, żeby osiągnąć swój zalany cieniem cel. Ostatni, okryty skamieliną korytarz przywitał go na swoim chwiejnym podłożu. Rysy wyryte pod chitynowymi stopami ogłaszały zbliżający się kres stabilności. Zostawiony za plecami pysk pełen suchego gruntu rozdziawił się kompletnie. Spojrzał za siebie. Niebieska struga nakreślona skrzydłami wisiała nad przepaścią. Rozciągała się powoli jak guma pociągana palcami. Strzeliła wreszcie bezszelestnie i rozpadła się na wiele błękitnych kropel. Z otwartej gardzieli wydobył się wstrząs w chwili, gdy pierwsza z łez uderzyła w najbliższą grudkę. Cała wzbudzona ziemia zabulgotała. Błagalny skowyt Matki powalił go na kolana. Krztusząc się, lej zaczął pluć kulami gleby, każda kolejna wznosiła się wyżej niż poprzednia, byleby jak najszybciej dosięgnąć spływającej krwi.
Każde ciche mlaśnięcie spragnionej ziemi posyłało paraliżujący impuls do wszystkich jego nerwów. Rodzicielka potrzebowała ulgi, a on nie posiadał wystarczająco silnej woli, by jej odmówić. Zacisnął palce i dopełnił skurczu, napięte mięśnie wyciskały krew z ran jak sok z owocu. Rhithral topił się w suchej ziemi szybciej niż lód w ustach.
– To nie ten czas – wyszeptał dwubiegunowy lalkarz.
Na ten szumiący rytm w głowie rękaw rozbłysnął. Za nim podążyła poprzecinana czarnymi żyłami szczęka. Poszatkowana równo jak kaganiec rozjaśniła lazurem parę masywnych, rozciągających się na pół twarzy oczu. Ślepia zawzięcie pożerały otrzymany dar, rozświetlając się jaśniej niż jeziora skąpane w świetle dnia. Ten jeden błysk wystarczył, by zatrzepotać skrzydłami. Podniosły go na równe nogi, po czym złożyły się z wdziękiem kłaniającego się artysty.
Dalsza kropla pociekła z jego zranionej nogi. Eisenia wydobyła z siebie kolejny żebrzący krzyk, który rozluźnił naprężenie na ciele. Spuścił wzrok – obserwował jej poszerzające się rany. Niemal czuł w palcach szloch zawodzącej Matki, próbującej się do niego przebić przez to skamieniałe podłoże.
Uniósł głowę i pognał do przodu. Rękaw pulsował mu silnie. Każdy błysk zdawał się klepać go po ramieniu z czułością ojca, gratulującemu swojemu dziecku dobrze wykonanej pracy.
– Przedarł się! – Z korytarza wydobył się głośny okrzyk. Dźwięk odbijał się od ścian echem przerażenia.
Cztery postacie pojawiły się przed nim niewiele później – pędząc w parach, rozpychały się na cały korytarz. Prym w każdej z nich wiodły osobniki dźwigające pokaźne tarcze w dwóch ze swoich czterech rąk. Odpowiedzialni za defensywę tarczownicy wkładali w to całą swoją siłę. Pozostali dwaj wojownicy mieli pole do walki wręcz.
Jego dłonie pękły na samym środku. Kawałki chitynowego pancerza prysły w każdą stronę, ciało pokryło się błękitną krwią. Sam ten widok wstrząsnął całą nacierającą czwórką. Detonacja rozniosła się wibracjami po ich nerwach, ściągając wszelką uwagę na źródło tego niewyobrażalnego bólu. Znajdująca się tam jasna rana przypominała im o obezwładniającej suszy na ich poranionych ustach.
On pewnie też by się wzdrygnął, gdyby kiedykolwiek czuł coś podobnego.
W każdej szczelinie dłoni wyrosła rękojeść, a palce automatycznie zacisnęły się wokół nich – jakby czekały na ten moment całe swoje istnienie. Ostre zęby, zdobiące spód jego przedramion, zostały wypchnięte przez wyrastające, zgięte w półkole grzebienie. Owinęły się one dookoła jego ramion z taktem węży zaciskających pętle wokół szyj swoich ofiar. Czubek każdego zęba rozjaśnił się towarzyszącym mu od początku światłem. Sam blask wystarczył, aby wzbudzić wibracje w orężach jego przeciwników.
Cała czwórka wiedziała, tak jak wielu przed nimi, że dla chitynowej postaci są tylko chwastem wysysającym życie Matki. Chwastem zarastającym drogę do celu. Gdy patrzyli w te lazurowe oczy, nie widzieli nic oprócz bezdusznej głębi – byli pewni, że już niebawem przyjdzie im się w niej zanurzyć.
Wywołali Więd, on był jego zmorą. A Czarnego Żołnierza Matki nic nie powstrzyma.
Tarcze uderzyły o skamieniałą ziemię. Końce wszystkich spiczastych dzid wyskoczyły do przodu. Czarny Żołnierz sparował cztery z nich. Po korytarzu rozniósł się hałas trzaskających gałęzi, gdy jego chitynowy pancerz ukruszył się pod naporem pozostałych. Śródbrzusze rozbłysło. Światło przeniosło się do świeżo otrzymanych ran, wyciskając błękitną falę z ciśnieniem strugi płynącej z gwałtownie przeciętej tętnicy. Napór ten wypchnął ostrza z jego ciała. Na suche, popękane ściany prysnęła krew, której tak pragnęły. Zbryzgała i tych, co służyli za ich ochronę. Strumień szczególnie mocno ochlapał obu tarczowników. Włoski na ich napiętych ramionach ugięły się pod ciężarem, zwiotczały w błogim uniesieniu i opadły. Dotyk był tak delikatny jak pierwsze trącenie palców dziecka o policzek.
Jakaż to była kusząca ulga.
Pierwszy z wojowników natychmiast otrząsnął się z amoku. Tarcza uderzyła o ziemię raz jeszcze. Zdeterminowany impuls szarpnął opadniętymi włoskami do góry. Wszystkie, co do jednego, stanęły dęba z lojalnością wytrenowanego żołnierza. Drugi, młodszy obrońca, oblizał swoje wyschnięte na wiór usta. Lśniący na rękawach płyn zdawał się do niego mrugać z zalotnym ukłonem powieki kochanki. Jego ciało – niczym nieróżniące się na tym etapie od jałowej ziemi – zadrżało, jakby ktoś właśnie przyłożył lód do rozgorączkowanego czoła. Ten drobniutki skrawek śliny, który starał się zachować na czarną godzinę, został popchnięty w głąb przełyku. Ostrza dziobiące całe wnętrze jego szyi stępiły się pod dotykiem tej jednej, malutkiej kropelki. Nagły zanik udręki wycisnął z oczu ostatnią możliwą łzę. Żołądek zdawał się zionąć ogniem, wzbudził erupcję żaru aż po same wargi. Wypiekł kolejne pęknięcie na już zmaltretowanych ustach. Język sięgnął do ramienia, gdzie kusiło go to urokliwe oczko. Jedna kropelka śliny wystarczyła, by cofnąć ostrza. Dwie niewątpliwie ugasiłyby ogień. Trzy? Trzy zapewne ukoiłyby bolący brzuch. Tak, tylko trzy kropelki.
Tyle wystarczy. Przecież nic się nie stanie. Nikt nawet nic nie zobaczy. Rhithral doda mu tylko siły.
Język zagarnął lazurową krew. Lód zdawał się wypełnić całe ciało, a przenikający dreszcz wzbudził martwe od dawna nerwy do życia. Skurczone żyły się rozszerzyły. Mięśnie wyrwały się presji niemal niekończącego się napięcia. Puls ulgi przeszył go od stóp do czubka głowy. Aż po same palce.
W kronikach opisujących dzieje Eisenii nikt nie będzie miał mu za złe tego, że dopuścił się słabości. Nie zrobił przecież nic, czego nie zrobili jego poprzednicy. Historycy i skrybowie nie wymienią go nawet z imienia – zaliczają go do grona statystyk tych, co sprowadzili Więd. Nigdy nie zrozumieją ich motywacji, natomiast będą w pełni świadomi skutków tych działań.
Pragnienie to jest jednak straszna trwoga.
Chitynowy żołnierz wyprowadził uderzenie. Jego ząbkowane grzebienie uderzyły w tarcze. Ta trzymana przez młodszego tarczownika została odrzucona na bok i wbiła się w rozpadającą ścianę. Matka zasypała chwast swoimi ciężkimi łzami, ściągając truciciela niemal płasko na podłogę. Iskrzące błękitem, ostre pierścienie bez trudu oddzieliły głowę od tułowia. Pozostałe zielska nie stanowiły już przeszkody. Wyrwał je z łatwością, choć te próbowały go dźgać i siekać, niekiedy nawet znacząc ciało ranami. Nie akceptowały, jak daremny był to opór. Był dla nich za szybki. Za silny. Stanowił moc, której nie były w stanie zatrzymać. Nie rozumiał, dlaczego te chwasty są tak uparte w ściąganiu na siebie zagłady. Najpierw raniły Eisenię, sprowadzając na wszystkich niesione przez Więd cierpienie i nieurodzaj. Tylko po to, by w zadowoleniu z wyrządzonej krzywdy stanąć mu na drodze, gotowe na porzucenie całej bezdusznej radości. Gdy robiły to wszystko, doskonale wiedziały, że nie czeka ich nic innego jak śmierć.
Pochylił się nad jednym poszatkowanym ciałem. Kaganiec się rozdziawił i z otwartej paszczy wypełzł okryty jasnoniebieską aurą haczykowaty dziób. Wielkością przypominał zwinięty w rulon język. Zanurzył się w krwawiącej tkance, pochłaniając tyle płynów ustrojowych, ile tylko było konieczne. Czarne nogi się wyprostowały. Kuszące Matkę rany przestały stanowić dla niej pokusę dopiero, gdy cała sylwetka pokryła się na nowo chityną.
***
– Wszyscy upadli – wyjęczał Teyl.
Zadrżała przyłożona do oka luneta. Jego głos dudnił w przeogromnej komnacie ze słabnącą siłą serca, zmuszającego się do ostatnich, upartych skurczy.
– Nasze poświęcenie nie pójdzie na marne – westchnął ciężko Arilus.
Wysunął z trzymanego kokonu trzy ze swoich pięciu ciemnozielonych szponów. Na ich czubkach tliła się krew, miejscami poprzecinana lazurowymi pasmami. Z wnętrza wydobył się pełny bólu płacz, rażąc jego pazury jak prądem. Płytkie oddechy szarpały jego piersią, gdy naciągał skrawek jedwabnego otulacza na małą główkę. Przez chwilę zanurzył się w jaskrawych, lazurowych oczach świecących w ciemności. Ciemiężący płuca oddech zamilkł, zatrzymując na moment w pułapce stagnacji sam czas.
– Ze wszystkich rzeczy, których się zrzekłem, za tobą będę tęsknił najbardziej – wydukał z trudem.
Zamrugały do niego szafirowe oczka. Czuł, jak pod ich ciężarem wiotczeje każdy mięsień. Na taki komfort było już niestety za późno.
– Zabierz ją! Wskaż jej zamek i otwórz dla nas niebo!
Zerwał się na równe nogi, niemal się przewracając, i pognał do swojego towarzysza. Krztusząc się własną śliną, wcisnął na siłę kokon z płaczącym ciężarem w jedyne zaufane mu objęcia.
Wypuszczona z rąk luneta stuknęła o ziemię, wszystkie cztery ramiona Teyla zacisnęły się wokół ofiarowanych mu powijaków. Z trudem ignorował jeżące się na rękach włoski. Szarpały bezlitośnie, gotowe oskórować swego właściciela. Trójka ślepi ugniotła czaszkę w solidarności z instynktem, karcąc za coś, czego teraz nie rozumiał. Teyl, mimo bólu, skierował wierne mu oczy pod Trójcą w stronę jedynego sojusznika wartego teraz uwagi. Dostrzegł, jak gadzie źrenice przyjaciela przyjmują kształt małych kokonów. Nie wygasły nawet wtedy, gdy w obu szponiastych dłoniach pojawiły się zaokrąglone w półksiężyc ostrza.
Nie trzeba było słów, by zrozumieć, co się tutaj najbardziej liczy. Wszystko widział. A gdyby nawet zwątpił, to rzędy szczerzących się tarczek na policzkach jaszczurzej twarzy tylko podkreślały już i tak niemożliwą do zignorowania prośbę. Arilus może posiadał tylko jedną parę oczu, lecz bijąca z nich determinacja mogła się równać z dosadnym spojrzeniem jego własnej Trójcy na czole. Pozory przecież mylą, jak to zwykł mawiać.
Odwróciwszy się na pięcie, Teyl pognał w stronę oddalonego tunelu. Arka już tam na nich czekała. Szalupa, która miała ich ocalić, bardzo przypominała mu w tej chwili trumnę. Ładując się do niej, wygłosił błaganie do Eisenii, by jej krew nie znalazła żadnej szpary, gdy już zacznie się przelewać suchymi korytarzami. Domknął wieko i gdy odpychał się od brzegu, posłał Arilusowi ostatnie spojrzenie. Szarpnięcie opadającej w głąb jamy Arki uniosło jego wzrok. Zanim całkiem zniknął w szybie, zdołał jeszcze zauważyć, że jego przyjaciel już nie był sam w jaskini.
Czerw nad nim górował.
***
Mozaikowe niebieskie oczy na okrągłej chitynowej głowie rozejrzały się po masywnej komnacie. Łono przypominało podziurawione płuco. W otaczających go ścianach widniały głębokie wyrwy. Przebiegające przez nie matczyne ukrwienie, zazwyczaj pełne krwi, dobiło kresu swej żywotności. Szczeliny szatkowały łodygi żył. Otwory te pluły kamieniami wymieszanymi z prochem. Mieszanka tłukła głucho o podłoże. Wzbijany z każdym hukiem pył rozprowadzał ciężki zapach wysuszonej śmierci. Ułożone w okrąg budynki rozpadły się niemal w zupełną nicość, pozostawiły po sobie jedynie kołyszące się w powietrzu wióry. Obrazu zniszczenia dopełniał odchodzący od sufitu ułamany korzeń. Zapewniająca istnienie, transportująca Łaskę Matki arteria wiła się w powietrzu niczym wciąż szarpiący się ogon po oderwaniu od ciała. Czarny Żołnierz spuścił wzrok. Szukał zbawienia gdzieś w dole, w desperackiej próbie dziecka wierzącego, że to, czego nie widać, nie może wyrządzić krzywdy. Zamiast utopii dostrzegł tylko Arkę ześlizgującą się w głębiny gardła jednego z otworów. Pozostawiała za sobą ślad Powinności pachnący kurzem i ziemią.
Pasożyty. Złodzieje i mordercy. Nie uciekniecie. Uratuję Matkę, oddacie jej Serce.
Rogówki w zamkniętych ślepiach Zmory Więdu zajęły się nagle niebieskim płomieniem. Ciało zostało oblane tym samym żarem. Zaraz obok Kolebki, martwej jak zainfekowana tkanka, stał chwast o gadziej głowie. Wymachiwał do niego łodygą, dzierżąc w swojej obślizgłej macce piszczące z bólu Serce. Czerw kiwał głową to w lewo, to w prawo – skrupulatnie śledząc lazurową smugę pozostawianą przez miotający się organ Matki.
Oddawaj!
Rzucił się z progu, rozwarte skrzydła skwierczały językami lazuru. Zanurkował w dół, w mgnieniu oka pokonał dystans dzielący go od ziemi. Strugi błękitu trysnęły spod sztywnych nóg. Zraniona ziemia ugięła się pod ich ciężarem w niemym cierpieniu. Macka szarpnęła Serce w jedną stronę, pociągając za sobą uwagę jego czarnej głowy po to tylko, by w następnej chwili targnąć ją w przeciwnym kierunku, powodując delikatny trzask w karku. Chwast potrząsnął głową. Splunął na ziemię i wsadził Serce do ust – połknął je.
– ŁUPIEŻCA! – wrzasnęła Alienacja w głowie Czarnego Żołnierza.
Choć krzyk rozjaśnił rękaw i poruszył węzłami na kościach, to żadna z tych rzeczy nie musiała się wydarzyć, aby zmusić go do działania.
Wystrzelił do przodu w świetle migoczących płomieni, zanim jeszcze ostatni wydźwięk hurkoczącego głosu zdążył ucichnąć. Ciął swoimi morderczymi grzebieniami. Łuskowate zielsko płynnym skokiem uniknęło jego ciosu. Wyprowadziło też swój własny atak. Zaokrąglone ostrze wroga wbiło się w jego bok jak hak, jednym zamaszystym ruchem rwąc ciemny pancerz. Trysnęła lazurowa krew. Czarny Żołnierz zignorował ranę i odwrócił się natychmiast. Postąpił kroku. Jednak gdy stopa dotknęła ziemi, kolano po zranionej stronie się ugięło. Chwast nie zwlekał. Momentalnie pognał do ataku. Doskoczył do niego tak zwinnie, że mogło się wydawać, że się teleportował. Czerw uniósł grzebienie do góry i uformował osłonną tarczę. Ostrza przeciwnika zazgrzytały o jego własną broń. Punkt styku zamigotał jaskrawo, wskrzeszając małą, jasnoniebieską eksplozję.
Fala odrzuciła zwarte chitynowe ramiona.
Sztylety trzymane w szponiastej macce przystąpiły do ofensywy zaskakująco żwawo – Czarny Żołnierz targnął swoje ciało do góry z wielkim trudem, ale udało mu się zablokować pierwsze uderzenie. Broń odskoczyła od siebie z jazgotem. Czerw natychmiast wykorzystał utworzoną lukę. Jego zamaszyste, pewne siebie ataki nie mogły jednak dosięgnąć celu. Chwast wił się zręczniej niż jakikolwiek inny przed nim. Ostre półksiężyce przeciwnika korzystały z inicjatywy, jak tylko mogły. Siekały i cięły, karcąc go za niechlujność szybciej, niż on był w stanie parować. Okruchy pancerza, iskry i krew bluzgały w każdą stronę w trakcie wymiany ciosów. Chociaż czasem jego atak pociągnął za sobą strugę obcej juchy, to głównie jego ciało służyło za źródło farby, z której powstawał ten krwawy pejzaż.
– Co to za stworzenie?! – wyła Adoracja.
– Zabij! ZABIJ! – domagała się Alienacja.
Migoczące światełka na czubkach zębów rozlały się na całą szerokość grzebieni. Kolejny cios zwierający oręż dwóch wojowników wskrzesił wystarczająco silny wstrząs, aby odepchnąć ich obu od siebie. Choć Czarny Żołnierz nie czuł bólu, to głębokie rany i tak ulegały posłusznie dobrze znanym regułom. Upadł na czworaka. Wbił ząbkowane ostrza w wyschniętą ziemię. Rozlewająca się z rękawa poświata dotknęła ciała, całe zaczęło pulsować błękitnymi barwami w tempie poddanego wysiłkowi, bijącego serca. Na konturach jego sylwetki zaczęły wirować jasne smugi. Mięśnie nabrały siły, pomimo obrażeń napinały każdą kończynę smakiem kradzionej energii, dodawały okrytej chityną sylwetce niemal boskiego animuszu.
Jednak to niespodziewany brzęk był tym, co w ostateczności podniosło jego głowę.
Łuskowaty przeciwnik odrzucił swój oręż. Zazwyczaj akceptowalny symbol porażki w tym przypadku nie miał nic wspólnego z bezbronnością. Gadzie źrenice wroga patrzyły wprost na niego. Przytłoczyła go do ziemi niezrozumiała siła, bijąca z tych pasożytniczych oczu. Nauczone nawykiem mięśnie krzyczały w proteście, domagając się zrzucenia tej wagi i pognania do boju. Nie potrafił ich zrozumieć, patrzył w te ślepia, szukając w nich czegoś, czego nie dane mu było teraz zobaczyć.
Jaszczurzy chwast poruszył ustami – mamrotał coś cicho. Próba skupienia się na słowach została szybko jednak przerwana. Nagły niebieski blask bijący z brzucha obserwowanej przez niego postaci oślepił Czerwia. Jaskrawe mrugnięcie ukazało na sekundę cały szkielet. Wtem wrogiem wstrząsnął potężny spazm. Z ust buchnął strumień krwistoczerwonej posoki zanieczyszczonej ciemnymi grudkami rozpuszczonych organów.
– Teraz! – odezwał się w duecie głos lalkarza w jego głowie.
Znajome pociągnięcie za niewidzialne sznurki rzuciło ciało Żołnierza w wir mordu. Wzmocnione nieprzyjemną energią grzebienie cięły tylko raz. To wystarczyło, by rozłupać cel na kawałki. Skąpany w strumieniach krwi i plaskających resztek wnętrzności – wyciągnął rękę. Ostrza, którymi tak zręcznie władał, przyjęły ponownie kształt kolczastego pióropusza na ramionach.
Migoczące Serce z gracją opadło wprost na jego dłoń.
– Połowa? To tylko połowa! – wrzały w jego głowie szepty, lecz on nie słuchał, już nie musiał.
Eisenia śpiewała do niego wdzięcznie, a to było wszystko, na czym mu zależało.
Dostojnym krokiem udał się w stronę Kolebki, ominął martwego Pasterza i upadł na kolana przed resztkami znanego mu ołtarza. Wbił szpiczasty rękaw w tułów, jednym ruchem rozdarł go niemal na pół. Tuląc czule Serce, umieścił je w swoim ciele. Wypełniający pierś śpiew przybierał na sile. Strumień niebiańskiego światła drążył kolejne dziury w jego sylwetce z każdym nowym impulsem umieszczonego we wnętrznościach organu. Klęczał niewzruszony, zatracając się w kojącej kołysance. Dźwięk zmieniał z czasem tonację, wcześniej był tylko słodką melodią, a teraz coraz bardziej zaczął przypominać słowa. Tak niezwykle znajome słowa.
– Nie bój się przelewać własnej krwi – zaintonował przyjemny głos Matki.
– Nie bój się przelewać własnej krwi – wypowiedziały gadzie usta pokonanego wojownika.
Jego ciało rozniosło się na strzępy w strugach błękitnego światła. Rhithral potężną falą zaczął zaspokajać Pragnienie Eisenii.
Czarny Żołnierz wykonał zadanie.ROZDZIAŁ 2
– Następny!
Przeszywający czaszkę skrzek odbijał się bolesnym pulsem od ciasnego jak trumna przejścia. Popychał aranowe ciało do przodu jak marionetkę, dziobiąc od wielu lat te same punkty. Monotonia i rutyna. Zazwyczaj ciche w swoich torturach rodzeństwo potrafiło w niektórych miejscach wzniecić nieporównywalną z niczym agonię. Teyl znajdował się właśnie w takim obszarze. Wszystkie jego oczy odwróciły się w rzadko spotykanej harmonii. Podążając smugami wyobraźni, dostrzegły, jak jego ręce zamieniają się w wielkie, talpie szufle. Widziały, jak rzuca się na pobliską ścianę, wyrywa dziurę i kopie tak długo, aż wypadnie z rozerwanego brzucha Kresów w błogie objęcia milczącej nicości.
Niestety w rzeczywistości nie dominowała cisza.
Tłum istot tłoczył się w małej okrągłej jamie tuż za jego plecami. Czekali na swoją kolej jak bydło prowadzone na rzeź. Smród potu i brudu doprowadzał do mdłości. Korytarz łączący dok, którym przybyli z ziem Eisenii, był w stanie pomieścić tylko jedną osobę. Nawet jego koniec przechodzący do kolejnej jaskini nie pozwalał na żadne manewry. Teyl znajdował się zaraz przy przeklętym biurku – punkcie poboru myta, który każdy Nędznik kończący Pływy musiał odwiedzić, jeśli życie było mu miłe. Droga powrotna do wozu była odcięta przez szóstkę talp posiadających w swoich szeregach osobnika, którego w tej chwili Teylowi ciężko było nazwać przyjacielem. Gdyby natomiast znalazł się między nimi ktoś, kto zdecydowałby się pierzchnąć, to jego drogę zastawiłaby zgraja dobrze uzbrojonych Nędzników o puszystych, sterczących ogonach, blokujących dostęp do monstrualnych grot Jałowych Kresów. Teyl dostrzegł, że byli znudzeni swoim istnieniem tak samo jak on, czekali z wytęsknieniem na wieści o braku należnej doli, by w ramach rozluźnienia poprzetrącać kilka kości. Na boku jednokierunkowego korytarza znajdował się tylko jeden tunel. Zbyt mały na pomieszczenie dwunożnych kreatur zapraszał do swojego wnętrza mniejsze istoty. Obok bezmyślnie tuptały kurierskie skarabusy. Sześcionożne, obłożone długimi płytami chityny niewielkie stwory o ostrych, długich pyskach przemieszczały się dookoła dwukrotnie większych kul ziemi. Przed tunelem stało biurko, a za biurkiem zaś była ona. Konkubina samego Stygalu. Poczwara tak ohydna, że służyła za inspirację dla Stygona, gdy ten pichcił nowe mutacje.
Za biurkiem siedziała Powiernica Wszystkich Nieszczęść.
Te wszystkie powtarzające się w koło lata wypruły z niego chęci do życia. Żal i wspomnienia zatraciły swoje moce. Pozostawiły go z niczym prócz pustej skorupy służącej mu za ciało. Mimo wszechobecnego otępienia, gnuśność nie potrafiła przezwyciężyć drzemiącej w tym miejscu siły. Przysięgi, reguły, moralność, wszystko to było przytłaczającą pułapką, która kunsztem powolnego mordu wpędziłaby w zazdrość niejedne wnyki. Dobrze znał ich uścisk. Przez dwadzieścia dwa lata przebierały się za rodzicielstwo. A on trwał w tej rozumem niepojętej maskaradzie, aż w końcu zapomniał, jak to jest widzieć zapał w oczach własnego oblicza w lustrze. Nie potrzebował krwiożerczych kłów w szyi, by zmienić się w beznamiętny wiór. Obcowanie z koszmarem tego świata było równie skuteczne. Wmawiał sobie latami, że pogodził się z brakiem możliwości na zmiany. Wszystkie drogi odwrotu zostały przecież dawno zamknięte. Gdy patrzył jednak na tego zawzięcie pracującego babsztyla, ciągle się zastanawiał, czy tak faktycznie jest. Jej łapska śledziły nakreślone przez obowiązki linie, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, do jakich katastrof może to doprowadzić. Zdeterminowane w swoim fanatyzmie były gotowe wykonać powierzone zadanie niezależnie od kosztów. Pomyśleć tylko, że po tym świecie chodzi więcej do niej podobnych, którzy wkładają całą energię w służebność, niezależnie od tego, jak bardzo ci, którym podlegają, ich wykorzystują. Całe życie tak skaczą na zawołanie Eisenii, Stygona czy też Panów Pustki, przeszczęśliwi z otrzymania okazji do zahamowania Pragnienia, w ogóle niezainteresowani tym, że to, co dostają w zamian, jest jak splunięcie dla ich władców. Wiara i Nadzieja. Jakże potężną miały one moc. Szkoda tylko, że tak zdradliwą.
– Czeka! – Wielki pysk na zdecydowanie zbyt małej głowie rozdziawił się, zanim jeszcze nogi Teyla przystanęły w miejscu.
Zamknięte w złożonych oczach miliony źrenic lustrowało stojącą przed nimi sylwetkę. W obejmującym prawe oko monoklu migotał do Arana bliźniak ukrócony o głowę. Podniosło się nagle sześć rąk. Strzeliły rozciągnięte kości, oznajmiając charakterystycznym dźwiękiem początek kolejnej, pracowitej zmiany. Jedna łapa poprawiła czarny melonik. Druga tymczasem przylizała już i tak trochę zbyt gładkie, upięte w kok blond włosy. Następnie trzecia wygładziła owiniętą szalem białą koszulę. Czwarta zaś odkurzyła nieznający brudu żakiet. Dopiero piąta ręka podążyła innym tropem i sięgnęła do szuflady po dobrze znany mu papier, opisujący przynależność i koszt ochrony Nędzników biorących udział w Pływie. Z kolei szósta podciągnęła wspomnianą kartkę przed monokl, obsypując wzrokiem jedyną zapisaną tam linijkę.
Nigdy nie rozumiał, nad czym ona się tak zastanawiała. Od lat ten cholerny skrawek papieru dzierżył wyłącznie jego imię. Tyle miesięcy, a ona dalej się nie nauczyła, że nie potrzeba chronić kogoś, kto i tak napędzany jest kradzionym czasem.
– Imię i frakcja! – parsknął wreszcie pysk.
– Teyl, niezależny.
– Przedłożyć myto! – rozkazała Powiernica.
Dwa łapska zaciągnęły torbę, nim ta zdołała jeszcze porządnie osiąść na blacie.
Jedna z rąk natychmiast zaczęła liczyć flakoniki. Trzy pozostałe robiły w tym czasie notatki. Dwie z nich rozpisywały kalkulację, ostatnia wypełniała kwit z jego imieniem. Po ukończeniu liczenia torba wylądowała w najbliższej kuli ziemi, zagarnięta w mgnieniu oka przez odpowiedzialnego za nią miniaturowego kuriera.
– Dalej! – ponagliła, nieusatysfakcjonowana liczbą flakoników.
Teyl podał pióro.
Gdy patyczkowata ręka babsztyla wyniosła je do góry, szelest podekscytowanych oddechów pogłaskał po jego włoskach. Nie potrzebował się oglądać, by wiedzieć, jak bardzo puszyste są ogony tych, którzy są za ten dźwięk odpowiedzialni. Zbyt długo zagłuszał szept prymitywnego Pragnienia lazurowej krwi, by mogło to umknąć jego uwadze. A rzadko spotykane pióra będące niemal samowystarczalnym źródłem, by ugasić je kompletnie choć w jednym gardle, zawsze zostawiały niemal namacalny dotyk nieba na pozbawionych Rhithralu Jałowych Kresach i na jego mieszkańcach.
Skrupulatne ślepia Powiernicy przeglądały lotkę z typową dla nich natrętną fascynacją. Mrugnięciem zachęciły pobliską dłoń do przechylenia nad nią małej buteleczki. Dotknięte przez kroplę Rhithralu pióro rozbłysło błękitną poświatą i zmusiło chude stworzenie do osłonienia twarzy za melonikiem.
– Prawdziwe – ogłosiła maskotka Kresów, ciskając pióro do kuli.
Przypieczętowała te słowa kwitem z dzisiejszym, dwunastym dniem miesiąca. Mały skarabus zatrzasnął wrota skarbu. Pogonił następnie z ładunkiem w stronę tunelu i przebierał swoimi łapami tak szybko, jakby miał przy samym tyłku płomień.
– Następny! – wrzasnęła i machnęła w stronę wyjścia.
Nie musiała mu wskazywać drogi. Sam skrzek wystarczył, by odepchnąć go we właściwym kierunku. Nie był jednym, który nie potrzebował wskazówek, by wiedzieć, jak należy dalej postąpić.
Puszystoogoniaści dręczyciele zastawili mu drogę, stając w zwartym szeregu. Teyl napierał niewzruszony na zbitą grupę. Powoli zaczęli się odsuwać na bok. Tylko jeden podgryzacz został na miejscu. Złote ślepia patrzące przez czarny pas świdrowały Teyla z dzikością krwiożerczej bestii.
– Płacących nie widać przez jeden dzień. Znasz zasady – powiedział stojący już z boku osiłek.
– Kara będzie niczym w porównaniu z tym, co dostaniemy za jego łeb. Tylko trup oddaje pióro – dodał niewzruszony zbój.
Szczęki klapnęły przed pięciooką twarzą. Nawet jedna struna nie zareagowała na ten ruch.
Chichot rozjaśnił przyciemnione oczy, sylwetka tanecznym krokiem usunęła się z drogi.
– Nie zazdroszczę, kolego. Całe Kresy wiedzą, że nie jesteś w stanie zapłacić kolejnego myta. Nikt nie ma na tyle szczęścia, by przynieść dwie lotki – skwitował obsługiwany przez Powiernicę osobnik i westchnął przeciągle. – Obyś był tak dobry, jak o tobie mówią. Powodzenia!
– Na macki Stygona! – wrzasnął ostatni z akceptujących zasady strażników. – Może go jeszcze ucałuj, durniu!
– Mało mamy wrogów? Jesteśmy terenem łownym dla Stygalu i jego poczwar, a Eisenia ze swoimi Nimfami blokuje Rhithral i czeka, aż Jałowe Kresy zdechną z Pragnienia. Gość może nie zadeklarował lojalności wobec żadnego Pana Pustki, ale to wciąż jeden z nas.
– Gówno, nie nasz! Taki sam śmieć jak ci wszyscy nad nami! – Pokaźna struga śliny wylądowała na ziemi. – Jutro wpadniemy z kumplami i sprawdzimy, jak prawdziwe bywają legendy.
Puścił do Teyla oczko. Więcej estetyki posiadała w sobie przeżarta przez robale powieka gnijącego truchła.
Teyl odszedł bez słowa. Nie potrzebował pokrzepienia ani obelg, by wiedzieć, jak trudna jest jego sytuacja. Nie to jednak decydowało o rozpaczliwości jego położenia. Tego się spodziewał. Bardziej martwił go nadchodzący czas wbicia palca w od lat krwawiącą ranę.
Czas spełnienia przysięgi i wyruszenia w drogę do nieba.
***
Szedł przed siebie, jedną rękę trzymał na rękojeści miecza. Wyuczona podejrzliwość nie zwalniała uścisku, pomimo usłyszanych zapewnień. Choć nigdy jeszcze nie zdarzył się przypadek złamania protekcji nałożonej przez Panów Pustki, to nie mógł być pewien, że tak też się stanie w jego wypadku. Niezadeklarowanie przez tyle czasu lojalności wobec żadnego z władców Kresów było zwyczajną obelgą w ich stronę. Nawet chciwość posiada limity tolerancji, a ta została wystarczająco naciągnięta przez jego uczestnictwo w Pływach organizowanych przez każdego z nich. Chociaż Panowie wieki temu sami wydarli siłą kawałki tych wyschniętych jaskiń dla siebie, to jak każda istota zadomowiona w swoim gnieździe niespecjalnie przepadali za konkurencją. Bez Powinności nie mógł podlegać ich kontroli, a to tylko tworzyło ryzyko przeciągnięcia na swoją stronę tych durni, którzy wykazują choć namiastkę samodzielności. Pragnienie nieba wiele ma twarzy, a Panowie, jako istoty mające Rhithralu pod dostatkiem, rządzeni są pokusą znacznie inną od reszty. Tacy jak oni nie lubią być zmuszani do rezygnacji z przyzwyczajeń. Znał to uczucie doskonale.
Ale z drugiej strony nie sądził, by byli oni na tyle zdesperowani, by złamać ustalone z własnej inicjatywy reguły dla jednego Arana. Zwłaszcza że teorie, jakoby przerażenie przed Więdem napędzało ich złowrogość, miało w sobie tyle samo prawdy, co historyjki o dobroduszności Matki. Jałowe Kresy były otoczone przez wrogów. Eisenia z góry i Stygal z dołu stanowiły nie lada wyzwanie. Ich ciągła presja tylko rozsierdzała ordynarne Pragnienie niebieskiej krwi, które już toczyło ten ląd jak infekcja. Mieszkańcy Kresów nie zawiązywali żadnych sojuszy. Napór wrogów przymuszał każdego do walki o Rhithral, nawet Panowie Pustki bili się między sobą o jak największe wpływy poprzez wysyłanie Nędzników na Pływy i zagarnianie jak największej ilości krwi Eisenii nałożonym mytem. Wszyscy starali się zgromadzić wystarczająco Rhithralu z żył Matki, by nie pozwolić obłędnemu szeptowi typowego Pragnienia zapanować nad rozumem.
Dlatego okres ochronny po zakończonych rajdach na matczyne ziemie był tak szanowany. Nie tylko nawilżał gardła zwycięzców, ale również nie pozwalał udusić populacji Kresów od środka. Gdyby nie zasady, to zostawiona w tyle Powiernica przejąłby rolę grabarza sortującego w nieskończoność trupy przed biurkiem. Mieszkańcy tych ziem doskonale wiedzieli, z czym wiąże się walka o przetrwanie. Najprawdopodobniej był wyjątkiem, jeśli chodzi o istoty naciągające cierpliwość rządzących do granic możliwości. Nie był jednak jedynym stworzeniem wykazującym niezależność.
Mech nie sięgał do Kresów. Ściany pozbawione wilgotnego futra Matki groziły każdemu swoimi wyszczerbionymi konturami. Zdobiące je pasy ostrych kamieni przypominały rozwarte, pełne kłów mordy leniwych drapieżników. Między szparami tych zębów lśniły pojedyncze oczy Błędników. Hordy małych, tchórzliwych, wiecznie nienajedzonych kreatur wyglądających jak pozbierana losowo do kupy, ożywiona padlina. Nimfy i Nędznicy pogardzali jedzeniem żywych istot. Poczucie to tworzyło wyjątkową więź między wiecznymi wrogami, która skierowana była na wspólnego, przeklętego przeciwnika. Stygon i jego kreatury mieszkające w Stygalu były krwiożerczymi koszmarami, które manifestowały pogardę całym swoim istnieniem. Mieszkańcy Eisenii i Kresów nie mieli za to nic przeciwko Błędnikom, które stosowały podobną dietę. Stworzenia te nie ingerowały w przyzwyczajenia żyjących istot na tych ziemiach, ich pożywienie albo zaczynało już gnić, albo samo prosiło się o pożarcie. Trup ścielił się gęsto w tej rzeczywistości, świat zawsze potrzebował orzeźwienia, a te bestie wypełniały niepisaną im rolę sprzątacza z niezwykłą wręcz skrupulatnością.
Z gardzieli tych płochliwych istot huczał nieustannie szum tysiąca pocierających o siebie dłoni. Niejednego doprowadzał do szaleństwa – zmuszał do ataku w ślepym szale i nakierowywał wrażliwców na ostre mury. Nawet gdy furia uciszyła jednego z Błędników, ofiary nieświadome ciężaru swoich skaleczeń nie zdawały sobie nawet sprawy z tego, że klepsydry ich życia są praktycznie przesypane. Błędniki może i były pośmiewiskiem świata, lecz te bestie potrafiły wyczuć śmierć i zmęczenie. Jałowe Kresy pochowały niejeden los tych pożartych przez sen. Ci, którzy nazywali te płonne ziemie swoim domem, uważali, że to wyschnięte, zwisające jak martwe glisty łodygi pokrywające sufit Jałowych Kresów były zanętą dla Błędników. Ich trupie, blade światło wydawało być się drogowskazem dla hord małych sprzątaczy. Legendy głosiły, że oderwaną łodygę można spotkać leżącą przy ciele każdego, kto został wytypowany do pożarcia. Ostateczny werdykt świata świadczący o szkodliwości danego osobnika. Teyl nie widział nic takiego osobiście, więc uważał to za następną durną historyjkę. Dla niego te konary były niczym więcej jak martwymi z Pragnienia łodyżkami mchu. Brak Rhithralu na Jałowych Kresach i je doprowadzał do śmierci.
Teyl specjalnie obrał okrężną drogę do swojej nory. Mocno dociskał buty do suchej gleby. Dostrzegalne ślady jego stóp pozostawiały zarys podobny do konturu ust odciśniętych na zamrożonym szkle. Zbyt długo żył na tych zaschłych ziemiach, by przyjąć cokolwiek za pewnik. Nędznicy nie byli znani z zamiłowania do reguł, istnieli między nimi tacy, którzy niespecjalnie przejmowali się karą w obliczu zaspokojenia Pragnienia. A co bardziej może kusić do złamania okresu ochronnego Panów Pustki jak nie odcisk buta istoty, na którą został już wydany wyrok śmierci.
Cisza trwała długo. Na tyle długo, że w pewnym momencie odsunął ręce od broni. Zapraszał tym samym tych najbardziej łasych na wykorzystanie oczywistej okazji. Dwa razy obszedł tę samą ścieżkę i nie napotkał nic więcej prócz własnych śladów. Był to wystarczający znak, by niemal wrócić do początkowego punktu wędrówki. Poczekał, aż widziani wkoło podróżnicy stali się wyłącznie cieniami. Opuściwszy główną drogę, skierował się w stronę tunelu, gdzie w przyprawiających o zawrót głowy szumach Błędników lekko lśniła trupia poświata. Nogą dotknął stosu kamieni. Ugięły się jak gąbka. Oderwał je od twardej powłoki. Odleciały na bok falistym ruchem szybującej gałązki mchu. Blade światło tylko raz uchwyciło błysk jedwabiu. Otworzył zakamuflowaną zapadnię, zwinnie wślizgnął się do żłobionego latami tunelu. Gruczoły wyrosły z pleców i wbiły się w pajęczynę okrytą mimikrą kamienistych ścian. Pięć powiek zatrzasnęło się i skupiło na wibracjach, źrenice szukały wyobraźnią niespodziewanych szarpnięć.
Jedwabny szlak był poruszany wyłącznie znanym, kojącym szeptem pięknego śpiewu. Ale pomimo tej przyjemnej tonacji Teyl nie potrafił się wyzbyć myśli, że słyszalne fale są jak zdradliwy szum Błędników. Chociaż wiedział dokładnie, co kryje się za tym dźwiękiem, gdy był otoczony przez ciemność tuneli, Pragnienie osobistego nieba pukało do jego serca ze zdwojoną siłą. Warknięciem przypominał sobie, jakie konsekwencje dla jego rasy miało okazanie słabości. Lata temu poprzysiągł sobie, że nikomu więcej nie powierzy swojego losu. Korytarz nucił pieśń, pomimo jego protestu. Czułą tonacją zaznaczał, że przecież nikt go tutaj nie widzi.
Zamknął oczy. Zrywał pogruchotaną zbroję powolnymi ruchami rąk. Przeplatany wstawkami jedwab zsunął się bezproblemowo, mimo okaleczeń. Na podzielonym na segmenty ciele, między rzędami oddzielającymi je włosków, z łatwością wyróżniały się tułów, brzuch i głowa. Czarna chityna pokrywała jego szczupłą sylwetkę. Kremowe i brunatne odcienie przeplatały naturalny pancerz i nakładały się idealnie ze wstawkami z dopiero co zrzuconego odzienia. Zaciągnął się głęboko, wydymając ostre krawędzie chityny osłaniające golenie i barki. Rzadko zdarzały się momenty, kiedy odczuwał prawdziwą przyjemność. I choć ta w rzeczywistości oznaczała się jedynie słabą namiastkę ulgi, była też wszystkim, co miał. Biedacy bowiem nie mogą wybrzydzać, ale nawet oni potrzebują czasami chwili na regenerację.
Był już tym wszystkim tak bardzo zmęczony.
Teyl szarpnął mackami i upadł na czworaka. Pognał przed siebie, popychany kolcami dziobiącymi po ścianach sprawdzał każdą rozłożoną nitkę pajęczyny z wyjątkową wręcz skrupulatnością. Obiegał cały, wijący się jak labirynt tunel, nawet na moment nie zbliżając się do jego centrum. Ktoś mógłby posądzić go o umyślność tych działań. Wystarczyło przecież tylko jedno stuknięcie gruczołu, a Trójca ukazałaby mu przed oczami wszystkie połączenia założonych wnyków. Były tak samo nienaruszone jak w pierwszym dniu, gdy je splótł. Teyl nie zgadzał się jednak z tymi wizjami, wszak dopiero dzisiaj wydano na niego wyrok. A gdy niebezpieczeństwo czyha tuż za rogiem, rozsądnym rozwiązaniem jest dokładne sprawdzenie każdego jedwabnego pasma, tak aby nikt go nie zaskoczył. Śpiew dochodzący ze środka kryjówki z całą pewnością nie miał z tą ostrożnością nic wspólnego.
– Zamknięci w Pragnienia udręce snem nazywamy wolności idee,
Niewrażliwi na skrzeki i szepty skazanej Matki widzącej katorgę swych Dzieci.
Życia koło cudzą wolą pisane niewieścimi nićmi istnienie swe znaczy,
By wolności dosięgnąć Serca jest potrzeba!
Napięte łańcuchy własną krwią przerwać!
Nie widząc nieba, ciągle po nie sięgać!
Trwoga Pragnienia wiąże każdego.
Otworem stoją bezdenne jej wnyki.
Mara wszystkiego, co mirażem się szczyci,
Prawdziwej wolności nigdy nie dotyczy.
Teyl przywarł ciałem do ściany u progu wejścia do schronienia w chwili, gdy głos zaczął nucić doskonale mu znajomą pieśń. Od wielu już lat ten dźwięk przywoływał go w to samo miejsce mimo Trójcy domagającej się zakończenia tej szopki. Słowa, które sam powtarzał w latach młodości, przypominały mu o przysiędze danej Arilusowi i rodzinie. Lojalność zaprowadziła go do rodzicielstwa, w którym sam się zagubił. Trwanie w nim przez lata zmieniło pożądany obraz nieba na bardziej osobisty. W jego duszy zadomowiło się Pragnienie spokoju i ulgi. Zaprowadziło go na pola przyzwyczajeń, z którymi nie potrafił zerwać, na ziemiach pełnych kłamstw była to jedyna namiastka komfortu potrafiąca go zaspokoić. A teraz nadszedł moment, by rozstać się nawet z tym jałowym spełnieniem. Cholerna przysięga. Pieprzony honor. Aran westchnął. Oddech pozbawił go kontroli nad ramionami. Uderzyły o kamienie. Opadł lekko zawieszony nad wejściem kokon pajęczej sieci. Przywarte gruczoły natychmiast wyczuły wibracje w splecionej sieci i poprzez iskrzące ślepia na czole uformowały mu przed oczami obraz własnego, tonącego w depresji serca.
Teyl wsunął się do wnętrza jamy nazywanej prześmiewczo domem. Zamknięte w szkle ścieżki płynącego po ścianach i podłodze Rhithralu okalały go falistym, niebieskim światłem. Opadł na krzesło stojące przy stole, niemal łamiąc je swoim martwym ciężarem. Podążył wzrokiem za strugami lazuru. Wiązki padały na jego ciało, idealnie wpasowywały się w cięcia rozdzielające segmenty jego sylwetki, tak jakby były ich częścią od zawsze. Błękitne wstęgi poprzecinane chityną wyglądały jak łańcuchy, ich ciężar wyjątkowo mocno pozbawiał go dzisiaj siły. Upuścił torby Rhithralu odebrane z ostatniego Pływu.
Pierzasty i błękitny ogon – przeplatany jaśniejszymi lotkami o onyksowych czubkach – podniósł się na baczność w progu sąsiadującego pokoju.
– Teyl? – odezwał się przyjemny, pełen głębi głos.
Dudniąca tonacja radości pociągnęła jego palce u stóp do nieśmiałego tańca.
– Znowu mnie nie słyszałaś, Cetia. Co ci mówiłem o śpiewaniu?
Stała w progu, spuściła wzrok i skrzyżowała nogi. Jedno czarne, łuskowate przedramię chwyciło drugie. Puchaty ogon opadł w idealnej harmonii z brodą, malutkie piórka zdobiące jej ręce nie pozostały daleko w tyle.
– Przepraszam… Nawet nie byłam świadoma. – Westchnęła. – Staram się, jak mogę, ale chyba nie da się z tym wygrać.
W empik go