Ciężar Pióra - ebook
W podziemnym świecie nigdy nie milknie doprowadzający do szaleństwa szept Pragnienia. Domaga się sięgania nieba. Rhithral — błękitna krew płynąca w korzeniach ziemi — jest niedostępną formą niebios dla wielu. Pod opiekę Teyla trafia dziecko zwiastujące nadchodzące zburzenie dotychczasowego porządku. Połowa Serca Matki barwi krew Cetii lazurem. Dziewczyna staje się źródłem Rhithralu i osiągalnym kluczem do nieba. Ponaglane życie musi ją wykorzystać. Książka jest przeznaczona dla osób pełnoletnich.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-491-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ziemię rozrywały czteropalczaste stopy. Szybko przebierające zranione kończyny kropiły wysuszoną glebę swą błękitną krwią. Wystarczył cichy plask Rhithralu kapiącego z ran, by jałowa ziemia pękała. Ukazujące się rysy rozdziawiały się w formę ust pod ciemnymi nogami. Kaszlały suchym dymem i sięgały łapczywie po tę potrzebną do przetrwania jałmużnę. Gęsta para otulała pędzące kończyny jak wysuszone języki. Gleba wciągała pochwycone nogi coraz to głębiej, w nieustannie poszerzającą się otchłań.
Błagalny uścisk Eisenii wykręcał jego wnętrzności. Biodra były już całkowicie zanurzone w ziemi. Spragniona Matka utulała go coraz mocniej w swych jałowych objęciach. Spijała wodnistą krew z jego żył z zachłannością godną gardła, wysysającego ostatnie krople Rhithralu z kałuży. Jako wierne dziecko był gotów oddać się jej całkowicie.
Blask rozjaśnił jego rękaw namaszczony chityną. Natychmiast obudziły się mięśnie tknięte światłem. Kończyny stały się masywniejsze, a całą talię przeszył dreszcz… Dreszcz podobny do tego, który wywołuje u syna klaps wymierzony przez ojca, żeby zachęcić do działania.
— To nie to miejsce. — Słowa wybrzmiały w jego głowie, tworząc supeł szeptów, gdzie Adoracja przeplatała się z Alienacją.
Dźwięk ten zacisnął węzły na kościach. Unosił i poganiał je do akcji z werwą lalkarza pobudzającego kukiełkę do ruchu. Wielu, których serce należy do nich samych, nazwałoby to brzmienie głosem sumienia. On jednak nie widział co to.
Nabrzmiały na plecach błoniasty welon rozdzielił się ze skrupulatnością ust sięgających po swój ulubiony kęs. Świeżo otwarte skrzydła zostały wypełnione przez czarne żyły, formujące misternie ułożone tętnice wieńcowe. Rozłożone płaty na plecach rozjaśniły się jaskrawym blaskiem. Błękitne punkty zaczęły tańczyć między atramentowymi arteriami jak świetliki.
Jedno pchnięcie skrzydeł wyniosło go z głodnego objęcia ziemi. Malując za sobą lazurowy ogon, dopadł połaci jeszcze niepochłoniętych przez odmęt. Zgrabnie przeskakiwał między malutkimi wyspami stałego terenu, żeby osiągnąć swój zalany cieniem cel. Ostatni, okryty skamieliną korytarz przywitał go na swoim chwiejnym podłożu. Rysy wyryte pod chitynowymi stopami ogłaszały zbliżający się kres stabilności. Zostawiony za plecami pysk pełen suchego gruntu rozdziawił się kompletnie. Spojrzał za siebie. Niebieska struga nakreślona skrzydłami wisiała nad przepaścią. Rozciągała się powoli jak guma pociągana palcami. Strzeliła wreszcie bezszelestnie i rozpadła się na wiele błękitnych kropel. Z otwartej gardzieli wydobył się wstrząs w chwili, gdy pierwsza z łez uderzyła w najbliższą grudkę. Cała wzbudzona ziemia zabulgotała. Błagalny skowyt Matki powalił go na kolana. Krztusząc się, lej zaczął pluć kulami gleby, każda kolejna wznosiła się wyżej niż poprzednia, byleby jak najszybciej dosięgnąć spływającej krwi.
Każde ciche mlaśnięcie spragnionej ziemi posyłało paraliżujący impuls do wszystkich jego nerwów. Rodzicielka potrzebowała ulgi, a on nie posiadał wystarczająco silnej woli, by jej odmówić. Zacisnął palce i dopełnił skurczu, napięte mięśnie wyciskały krew z ran jak sok z owocu. Rhithral topił się w suchej ziemi szybciej niż lód w ustach.
— To nie ten czas — wyszeptał dwubiegunowy lalkarz.
Na ten szumiący rytm w głowie rękaw rozbłysnął. Za nim podążyła poprzecinana czarnymi żyłami szczęka. Poszatkowana równo jak kaganiec rozjaśniła lazurem parę masywnych, rozciągających się na pół twarzy oczu. Ślepia zawzięcie pożerały otrzymany dar, rozświetlając się jaśniej niż jeziora skąpane w świetle dnia. Ten jeden błysk wystarczył, by zatrzepotać skrzydłami. Podniosły go na równe nogi, po czym złożyły się z wdziękiem kłaniającego się artysty.
Dalsza kropla pociekła z jego zranionej nogi. Eisenia wydobyła z siebie kolejny żebrzący krzyk, który rozluźnił naprężenie na ciele. Spuścił wzrok — obserwował jej poszerzające się rany. Niemal czuł w palcach szloch zawodzącej Matki, próbującej się do niego przebić przez to skamieniałe podłoże.
Uniósł głowę i pognał do przodu. Rękaw pulsował mu silnie. Każdy błysk zdawał się klepać go po ramieniu z czułością ojca, gratulującemu swojemu dziecku dobrze wykonanej pracy.
— Przedarł się! — Z korytarza wydobył się głośny okrzyk. Dźwięk odbijał się od ścian echem przerażenia.
Cztery postacie pojawiły się przed nim niewiele później — pędząc w parach, rozpychały się na cały korytarz. Prym w każdej z nich wiodły osobniki dźwigające pokaźne tarcze w dwóch ze swoich czterech rąk. Odpowiedzialni za defensywę tarczownicy wkładali w to całą swoją siłę. Pozostali dwaj wojownicy mieli pole do walki wręcz.
Jego dłonie pękły na samym środku. Kawałki chitynowego pancerza prysły w każdą stronę, ciało pokryło się błękitną krwią. Sam ten widok wstrząsnął całą nacierającą czwórką. Detonacja rozniosła się wibracjami po ich nerwach, ściągając wszelką uwagę na źródło tego niewyobrażalnego bólu. Znajdująca się tam jasna rana przypominała im o obezwładniającej suszy na ich poranionych ustach.
On pewnie też by się wzdrygnął, gdyby kiedykolwiek czuł coś podobnego.
W każdej szczelinie dłoni wyrosła rękojeść, a palce automatycznie zacisnęły się wokół nich — jakby czekały na ten moment całe swoje istnienie. Ostre zęby, zdobiące spód jego przedramion, zostały wypchnięte przez wyrastające, zgięte w półkole grzebienie. Owinęły się one dookoła jego ramion z taktem węży zaciskających pętle wokół szyj swoich ofiar. Czubek każdego zęba rozjaśnił się towarzyszącym mu od początku światłem. Sam blask wystarczył, aby wzbudzić wibracje w orężach jego przeciwników.
Cała czwórka wiedziała, tak jak wielu przed nimi, że dla chitynowej postaci są tylko chwastem wysysającym życie Matki. Chwastem zarastającym drogę do celu. Gdy patrzyli w te lazurowe oczy, nie widzieli nic oprócz bezdusznej głębi — byli pewni, że już niebawem przyjdzie im się w niej zanurzyć.
Wywołali Więd, on był jego zmorą. A Czarnego Żołnierza Matki nic nie powstrzyma.
Tarcze uderzyły o skamieniałą ziemię. Końce wszystkich spiczastych dzid wyskoczyły do przodu. Czarny Żołnierz sparował cztery z nich. Po korytarzu rozniósł się hałas trzaskających gałęzi, gdy jego chitynowy pancerz ukruszył się pod naporem pozostałych. Śródbrzusze rozbłysło. Światło przeniosło się do świeżo otrzymanych ran, wyciskając błękitną falę z ciśnieniem strugi płynącej z gwałtownie przeciętej tętnicy. Napór ten wypchnął ostrza z jego ciała. Na suche, popękane ściany prysnęła krew, której tak pragnęły. Zbryzgała i tych, co służyli za ich ochronę. Strumień szczególnie mocno ochlapał obu tarczowników. Włoski na ich napiętych ramionach ugięły się pod ciężarem, zwiotczały w błogim uniesieniu i opadły. Dotyk był tak delikatny jak pierwsze trącenie palców dziecka o policzek.
Jakaż to była kusząca ulga.
Pierwszy z wojowników natychmiast otrząsnął się z amoku. Tarcza uderzyła o ziemię raz jeszcze. Zdeterminowany impuls szarpnął opadniętymi włoskami do góry. Wszystkie, co do jednego, stanęły dęba z lojalnością wytrenowanego żołnierza. Drugi, młodszy obrońca, oblizał swoje wyschnięte na wiór usta. Lśniący na rękawach płyn zdawał się do niego mrugać z zalotnym ukłonem powieki kochanki. Jego ciało — niczym nieróżniące się na tym etapie od jałowej ziemi — zadrżało, jakby ktoś właśnie przyłożył lód do rozgorączkowanego czoła. Ten drobniutki skrawek śliny, który starał się zachować na czarną godzinę, został popchnięty w głąb przełyku. Ostrza dziobiące całe wnętrze jego szyi stępiły się pod dotykiem tej jednej, malutkiej kropelki. Nagły zanik udręki wycisnął z oczu ostatnią możliwą łzę. Żołądek zdawał się zionąć ogniem, wzbudził erupcję żaru aż po same wargi. Wypiekł kolejne pęknięcie na już zmaltretowanych ustach. Język sięgnął do ramienia, gdzie kusiło go to urokliwe oczko. Jedna kropelka śliny wystarczyła, by cofnąć ostrza. Dwie niewątpliwie ugasiłyby ogień. Trzy? Trzy zapewne ukoiłyby bolący brzuch. Tak, tylko trzy kropelki.
Tyle wystarczy. Przecież nic się nie stanie. Nikt nawet nic nie zobaczy. Rhithral doda mu tylko siły.
Język zagarnął lazurową krew. Lód zdawał się wypełnić całe ciało, a przenikający dreszcz wzbudził martwe od dawna nerwy do życia. Skurczone żyły się rozszerzyły. Mięśnie wyrwały się presji niemal niekończącego się napięcia. Puls ulgi przeszył go od stóp do czubka głowy. Aż po same palce.
W kronikach opisujących dzieje Eisenii nikt nie będzie miał mu za złe tego, że dopuścił się słabości. Nie zrobił przecież nic, czego nie zrobili jego poprzednicy. Historycy i skrybowie nie wymienią go nawet z imienia — zaliczają go do grona statystyk tych, co sprowadzili Więd. Nigdy nie zrozumieją ich motywacji, natomiast będą w pełni świadomi skutków tych działań.
Pragnienie to jest jednak straszna trwoga.
Chitynowy żołnierz wyprowadził uderzenie. Jego ząbkowane grzebienie uderzyły w tarcze. Ta trzymana przez młodszego tarczownika została odrzucona na bok i wbiła się w rozpadającą ścianę. Matka zasypała chwast swoimi ciężkimi łzami, ściągając truciciela niemal płasko na podłogę. Iskrzące błękitem, ostre pierścienie bez trudu oddzieliły głowę od tułowia. Pozostałe zielska nie stanowiły już przeszkody. Wyrwał je z łatwością, choć te próbowały go dźgać i siekać, niekiedy nawet znacząc ciało ranami. Nie akceptowały, jak daremny był to opór. Był dla nich za szybki. Za silny. Stanowił moc, której nie były w stanie zatrzymać. Nie rozumiał, dlaczego te chwasty są tak uparte w ściąganiu na siebie zagłady. Najpierw raniły Eisenię, sprowadzając na wszystkich niesione przez Więd cierpienie i nieurodzaj. Tylko po to, by w zadowoleniu z wyrządzonej krzywdy stanąć mu na drodze, gotowe na porzucenie całej bezdusznej radości. Gdy robiły to wszystko, doskonale wiedziały, że nie czeka ich nic innego jak śmierć.
Pochylił się nad jednym poszatkowanym ciałem. Kaganiec się rozdziawił i z otwartej paszczy wypełzł okryty jasnoniebieską aurą haczykowaty dziób. Wielkością przypominał zwinięty w rulon język. Zanurzył się w krwawiącej tkance, pochłaniając tyle płynów ustrojowych, ile tylko było konieczne. Czarne nogi się wyprostowały. Kuszące Matkę rany przestały stanowić dla niej pokusę dopiero, gdy cała sylwetka pokryła się na nowo chityną.
***
— Wszyscy upadli — wyjęczał Teyl.
Zadrżała przyłożona do oka luneta. Jego głos dudnił w przeogromnej komnacie ze słabnącą siłą serca, zmuszającego się do ostatnich, upartych skurczy.
— Nasze poświęcenie nie pójdzie na marne — westchnął ciężko Arilus.
Wysunął z trzymanego kokonu trzy ze swoich pięciu ciemnozielonych szponów. Na ich czubkach tliła się krew, miejscami poprzecinana lazurowymi pasmami. Z wnętrza wydobył się pełny bólu płacz, rażąc jego pazury jak prądem. Płytkie oddechy szarpały jego piersią, gdy naciągał skrawek jedwabnego otulacza na małą główkę. Przez chwilę zanurzył się w jaskrawych, lazurowych oczach świecących w ciemności. Ciemiężący płuca oddech zamilkł, zatrzymując na moment w pułapce stagnacji sam czas.
— Ze wszystkich rzeczy, których się zrzekłem, za tobą będę tęsknił najbardziej — wydukał z trudem.
Zamrugały do niego szafirowe oczka. Czuł, jak pod ich ciężarem wiotczeje każdy mięsień. Na taki komfort było już niestety za późno.
— Zabierz ją! Wskaż jej zamek i otwórz dla nas niebo!
Zerwał się na równe nogi, niemal się przewracając, i pognał do swojego towarzysza. Krztusząc się własną śliną, wcisnął na siłę kokon z płaczącym ciężarem w jedyne zaufane mu objęcia.
Wypuszczona z rąk luneta stuknęła o ziemię, wszystkie cztery ramiona Teyla zacisnęły się wokół ofiarowanych mu powijaków. Z trudem ignorował jeżące się na rękach włoski. Szarpały bezlitośnie, gotowe oskórować swego właściciela. Trójka ślepi ugniotła czaszkę w solidarności z instynktem, karcąc za coś, czego teraz nie rozumiał. Teyl, mimo bólu, skierował wierne mu oczy pod Trójcą w stronę jedynego sojusznika wartego teraz uwagi. Dostrzegł, jak gadzie źrenice przyjaciela przyjmują kształt małych kokonów. Nie wygasły nawet wtedy, gdy w obu szponiastych dłoniach pojawiły się zaokrąglone w półksiężyc ostrza.
Nie trzeba było słów, by zrozumieć, co się tutaj najbardziej liczy. Wszystko widział. A gdyby nawet zwątpił, to rzędy szczerzących się tarczek na policzkach jaszczurzej twarzy tylko podkreślały już i tak niemożliwą do zignorowania prośbę. Arilus może posiadał tylko jedną parę oczu, lecz bijąca z nich determinacja mogła się równać z dosadnym spojrzeniem jego własnej Trójcy na czole. Pozory przecież mylą, jak to zwykł mawiać.
Odwróciwszy się na pięcie, Teyl pognał w stronę oddalonego tunelu. Arka już tam na nich czekała. Szalupa, która miała ich ocalić, bardzo przypominała mu w tej chwili trumnę. Ładując się do niej, wygłosił błaganie do Eisenii, by jej krew nie znalazła żadnej szpary, gdy już zacznie się przelewać suchymi korytarzami. Domknął wieko i gdy odpychał się od brzegu, posłał Arilusowi ostatnie spojrzenie. Szarpnięcie opadającej w głąb jamy Arki uniosło jego wzrok. Zanim całkiem zniknął w szybie, zdołał jeszcze zauważyć, że jego przyjaciel już nie był sam w jaskini.
Czerw nad nim górował.
***
Mozaikowe niebieskie oczy na okrągłej chitynowej głowie rozejrzały się po masywnej komnacie. Łono przypominało podziurawione płuco. W otaczających go ścianach widniały głębokie wyrwy. Przebiegające przez nie matczyne ukrwienie, zazwyczaj pełne krwi, dobiło kresu swej żywotności. Szczeliny szatkowały łodygi żył. Otwory te pluły kamieniami wymieszanymi z prochem. Mieszanka tłukła głucho o podłoże. Wzbijany z każdym hukiem pył rozprowadzał ciężki zapach wysuszonej śmierci. Ułożone w okrąg budynki rozpadły się niemal w zupełną nicość, pozostawiły po sobie jedynie kołyszące się w powietrzu wióry. Obrazu zniszczenia dopełniał odchodzący od sufitu ułamany korzeń. Zapewniająca istnienie, transportująca Łaskę Matki arteria wiła się w powietrzu niczym wciąż szarpiący się ogon po oderwaniu od ciała. Czarny Żołnierz spuścił wzrok. Szukał zbawienia gdzieś w dole, w desperackiej próbie dziecka wierzącego, że to, czego nie widać, nie może wyrządzić krzywdy. Zamiast utopii dostrzegł tylko Arkę ześlizgującą się w głębiny gardła jednego z otworów. Pozostawiała za sobą ślad Powinności pachnący kurzem i ziemią.
Pasożyty. Złodzieje i mordercy. Nie uciekniecie. Uratuję Matkę, oddacie jej Serce.
Rogówki w zamkniętych ślepiach Zmory Więdu zajęły się nagle niebieskim płomieniem. Ciało zostało oblane tym samym żarem. Zaraz obok Kolebki, martwej jak zainfekowana tkanka, stał chwast o gadziej głowie. Wymachiwał do niego łodygą, dzierżąc w swojej obślizgłej macce piszczące z bólu Serce. Czerw kiwał głową to w lewo, to w prawo — skrupulatnie śledząc lazurową smugę pozostawianą przez miotający się organ Matki.
Oddawaj!
Rzucił się z progu, rozwarte skrzydła skwierczały językami lazuru. Zanurkował w dół, w mgnieniu oka pokonał dystans dzielący go od ziemi. Strugi błękitu trysnęły spod sztywnych nóg. Zraniona ziemia ugięła się pod ich ciężarem w niemym cierpieniu. Macka szarpnęła Serce w jedną stronę, pociągając za sobą uwagę jego czarnej głowy po to tylko, by w następnej chwili targnąć ją w przeciwnym kierunku, powodując delikatny trzask w karku. Chwast potrząsnął głową. Splunął na ziemię i wsadził Serce do ust — połknął je.
— ŁUPIEŻCA! — wrzasnęła Alienacja w głowie Czarnego Żołnierza.
Choć krzyk rozjaśnił rękaw i poruszył węzłami na kościach, to żadna z tych rzeczy nie musiała się wydarzyć, aby zmusić go do działania.
Wystrzelił do przodu w świetle migoczących płomieni, zanim jeszcze ostatni wydźwięk hurkoczącego głosu zdążył ucichnąć. Ciął swoimi morderczymi grzebieniami. Łuskowate zielsko płynnym skokiem uniknęło jego ciosu. Wyprowadziło też swój własny atak. Zaokrąglone ostrze wroga wbiło się w jego bok jak hak, jednym zamaszystym ruchem rwąc ciemny pancerz. Trysnęła lazurowa krew. Czarny Żołnierz zignorował ranę i odwrócił się natychmiast. Postąpił kroku. Jednak gdy stopa dotknęła ziemi, kolano po zranionej stronie się ugięło. Chwast nie zwlekał. Momentalnie pognał do ataku. Doskoczył do niego tak zwinnie, że mogło się wydawać, że się teleportował. Czerw uniósł grzebienie do góry i uformował osłonną tarczę. Ostrza przeciwnika zazgrzytały o jego własną broń. Punkt styku zamigotał jaskrawo, wskrzeszając małą, jasnoniebieską eksplozję.
Fala odrzuciła zwarte chitynowe ramiona.
Sztylety trzymane w szponiastej macce przystąpiły do ofensywy zaskakująco żwawo — Czarny Żołnierz targnął swoje ciało do góry z wielkim trudem, ale udało mu się zablokować pierwsze uderzenie. Broń odskoczyła od siebie z jazgotem. Czerw natychmiast wykorzystał utworzoną lukę. Jego zamaszyste, pewne siebie ataki nie mogły jednak dosięgnąć celu. Chwast wił się zręczniej niż jakikolwiek inny przed nim. Ostre półksiężyce przeciwnika korzystały z inicjatywy, jak tylko mogły. Siekały i cięły, karcąc go za niechlujność szybciej, niż on był w stanie parować. Okruchy pancerza, iskry i krew bluzgały w każdą stronę w trakcie wymiany ciosów. Chociaż czasem jego atak pociągnął za sobą strugę obcej juchy, to głównie jego ciało służyło za źródło farby, z której powstawał ten krwawy pejzaż.
— Co to za stworzenie?! — wyła Adoracja.
— Zabij! ZABIJ! — domagała się Alienacja.
Migoczące światełka na czubkach zębów rozlały się na całą szerokość grzebieni. Kolejny cios zwierający oręż dwóch wojowników wskrzesił wystarczająco silny wstrząs, aby odepchnąć ich obu od siebie. Choć Czarny Żołnierz nie czuł bólu, to głębokie rany i tak ulegały posłusznie dobrze znanym regułom. Upadł na czworaka. Wbił ząbkowane ostrza w wyschniętą ziemię. Rozlewająca się z rękawa poświata dotknęła ciała, całe zaczęło pulsować błękitnymi barwami w tempie poddanego wysiłkowi, bijącego serca. Na konturach jego sylwetki zaczęły wirować jasne smugi. Mięśnie nabrały siły, pomimo obrażeń napinały każdą kończynę smakiem kradzionej energii, dodawały okrytej chityną sylwetce niemal boskiego animuszu.
Jednak to niespodziewany brzęk był tym, co w ostateczności podniosło jego głowę.
Łuskowaty przeciwnik odrzucił swój oręż. Zazwyczaj akceptowalny symbol porażki w tym przypadku nie miał nic wspólnego z bezbronnością. Gadzie źrenice wroga patrzyły wprost na niego. Przytłoczyła go do ziemi niezrozumiała siła, bijąca z tych pasożytniczych oczu. Nauczone nawykiem mięśnie krzyczały w proteście, domagając się zrzucenia tej wagi i pognania do boju. Nie potrafił ich zrozumieć, patrzył w te ślepia, szukając w nich czegoś, czego nie dane mu było teraz zobaczyć.
Jaszczurzy chwast poruszył ustami — mamrotał coś cicho. Próba skupienia się na słowach została szybko jednak przerwana. Nagły niebieski blask bijący z brzucha obserwowanej przez niego postaci oślepił Czerwia. Jaskrawe mrugnięcie ukazało na sekundę cały szkielet. Wtem wrogiem wstrząsnął potężny spazm. Z ust buchnął strumień krwistoczerwonej posoki zanieczyszczonej ciemnymi grudkami rozpuszczonych organów.
— Teraz! — odezwał się w duecie głos lalkarza w jego głowie.
Znajome pociągnięcie za niewidzialne sznurki rzuciło ciało Żołnierza w wir mordu. Wzmocnione nieprzyjemną energią grzebienie cięły tylko raz. To wystarczyło, by rozłupać cel na kawałki. Skąpany w strumieniach krwi i plaskających resztek wnętrzności — wyciągnął rękę. Ostrza, którymi tak zręcznie władał, przyjęły ponownie kształt kolczastego pióropusza na ramionach.
Migoczące Serce z gracją opadło wprost na jego dłoń.
— Połowa? To tylko połowa! — wrzały w jego głowie szepty, lecz on nie słuchał, już nie musiał.
Eisenia śpiewała do niego wdzięcznie, a to było wszystko, na czym mu zależało.
Dostojnym krokiem udał się w stronę Kolebki, ominął martwego Pasterza i upadł na kolana przed resztkami znanego mu ołtarza. Wbił szpiczasty rękaw w tułów, jednym ruchem rozdarł go niemal na pół. Tuląc czule Serce, umieścił je w swoim ciele. Wypełniający pierś śpiew przybierał na sile. Strumień niebiańskiego światła drążył kolejne dziury w jego sylwetce z każdym nowym impulsem umieszczonego we wnętrznościach organu. Klęczał niewzruszony, zatracając się w kojącej kołysance. Dźwięk zmieniał z czasem tonację, wcześniej był tylko słodką melodią, a teraz coraz bardziej zaczął przypominać słowa. Tak niezwykle znajome słowa.
— Nie bój się przelewać własnej krwi — zaintonował przyjemny głos Matki.
— Nie bój się przelewać własnej krwi — wypowiedziały gadzie usta pokonanego wojownika.
Jego ciało rozniosło się na strzępy w strugach błękitnego światła. Rhithral potężną falą zaczął zaspokajać Pragnienie Eisenii.
Czarny Żołnierz wykonał zadanie.