Ciosy słonia - ebook
Ciosy słonia - ebook
Mocna dawka adrenaliny i wartkiej akcji pod gorącym słońcem Afryki
Przed Martą Canavan otwiera się wspaniała ścieżka kariery. Zostaje współwłaścicielką agencji detektywistycznej. Jest pełna energii i zapału, ale kiedy na spotkaniu z informatorem jej wspólniczka zostaje ranna, Marta nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu i oskarża siebie, że nie potrafiła pomóc. W tym momencie z afrykańskiego buszu dzwoni jej ojciec i informuje ją, że został postrzelony przez kłusowników, ona zaś powinna odnaleźć i ostrzec swoją matkę Oliwię, która jest gdzieś w Afryce.
Stawka jest wysoka. Węże, lwy, lamparty i surowa przyroda to nic w porównaniu z gwałtem i śmiercią związanymi z rządową aferą. Marcie nie pozostaje nic innego, jak poszukać pomocy u przyjaciół, którzy wraz z nią ruszają na Czarny Kontynent…
„Dajcie się uwieść tej hipnotyzującej opowieści. Egzotyka, emocje oraz smakowita intryga. Nikt tak nie pisze o Afryce jak Bożena Mazalik! Warto zarwać noc!”
Katarzyna Bonda
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-227-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
8 listopada, wtorek
Pomimo że świt wstawał blady i kontury krzewów dopiero się wyostrzały, obraz w kamerze wydawał się doskonały. Jednak gdy Max zmniejszał zoom, świat stawał się tak samo szary jak poza obiektywem. Zimny ponury ranek niosący niepotrzebne przemyślenia. Na wielkim słoniowym uchu bez trudu można było dostrzec siatkę żył i pojedyncze sztywne włosy.
Rozparł się na siedzeniu land rovera, odsunął nieco od kierownicy i rozprostował zesztywniałe ramię, z zadowoleniem stwierdzając, że ból w czaszce zmalał od poziomu wbijanego gwoździa do etapu pinezki. Taki ból można było zignorować. Szarpnął dźwignię fotela, poprawił wizjer i zerknął raz jeszcze. Ciosy słonia sięgały ziemi, a każdy z nich mógł mieć po trzydzieści funtów. Srebrzysta skóra z rudym cieniem kalaharyjskiego piasku, który wniknął w pory i pęknięcia przypominające pustynną ziemię po latach suszy, mogła zachwycić. Słoń był stary i Max wiedział, że niebawem umrze. On też.
To wszystko nie ma sensu. Zdawał sobie sprawę, że jego nieobecność nikogo nie obejdzie. Przypuszczalnie niewiele osób ledwie ją zauważy, a po miesiącu, może dwóch, nawet najbliższa rodzina przyzwyczai się do jego absencji. Oliwia już od niego odwykła. Czasem wydawało mu się, że odtrącając ją, nie robi tego dla jej dobra, jak usiłował sobie tłumaczyć. Zwyczajnie bał się coraz trudniejszej relacji, jej współczucia i tej cholernej troski. Śmierć ciągnęła go w taki sam sposób, jak przepaść pochłania wędrowca stojącego nad urwiskiem. Już się nie złościł. W każdym razie nie tak często. Czym jednak było to, co robił teraz, jeśli nie aktem nienawiści? A przecież kiedy umrze, świat się nie zmieni. Zostanie w takiej samej formie, z kilkoma słoniami mniej albo więcej.
Czy akurat on, Max Canavan, myśliwy, musi walczyć z kłusownictwem? Nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy faktycznie była to walka, czy aby nie zabijał czasu, próbował wypełnić go usprawiedliwionym działaniem, które w rzeczywistości — tak, przed sobą musiał to przyznać — można było uznać za zemstę. Może tylko próbował uciszyć sumienie, zagłuszyć grzech przyzwolenia i ten głos wołający i odliczający dni. Poczuł złość i zmęczenie. Nie bał się śmierci. Bał się umierania.
Odsunął się od kamery i spojrzał na budzący się świat własnymi oczami. Krajobraz typowy dla sawanny, wstęga horyzontu oddzielająca błękit na górze od pomarańczowego uschniętego świata w dole. Żółte trawy, rudy piasek, kilka akacji i drzew mopane. Gdzieś owe drzewa tworzyły niewielki las, ale tutaj były jedynie nędzną namiastką życia. Nieco dalej wysychał Kariespriut, w tej chwili bagnisty potok, który albo wypełni się wodą, albo wyschnie, pozostawiając po sobie muliste dno. Max już nie widział w tym wszystkim romantyzmu, odradzania się życia, nie dostrzegał tego, co kazało mu zostać w Afryce, a wcześniej nieustannie do niej wracać. Wzdrygnął się, wspomniawszy, że w nocy słyszał hieny i pojedynczy ryk samotnego lwa.
Zdecydowany, by porzucić pierwotny zamiar i wracać do domu, sięgnął po kamerę.
— Ja się zmywam — powiedział głośno, rzucając słoniowi szybkie spojrzenie. — Ty rób, co chcesz.
Nagle zaczęło mu się spieszyć. Pojedzie do Oliwii, a potem gdziekolwiek i podda się leczeniu. Może skorzysta z propozycji Neefa. Poczuł przypływ sił, jakby niespodziewanie otworzyło się przed nim okienko, jakby podarowana mu została jakaś możliwość, a może tylko nadzieja. Zdecydowanie ścisnął uchwyt kamery, po raz ostatni nachylając się, by zerknąć na słonia. Z uśmiechem odnotował, że na grubej skórze siadają wielkie muchy, a na szerokim grzbiecie drżą niewyraźne cienie. Kellerowi spodoba się takie zdjęcie. Już dawno nie miał z nim kontaktu, a przecież chłopak był dla niego jak syn. Kiedyś, przed chorobą, kiedy jeszcze mieszkali w kraju… Max rozrzewnił się na myśl, że takie spotkanie jeszcze jest możliwe.
— Zmywamy się!
Słoń jakby go usłyszał. Zadarł trąbę i zawachlował uszami. Max poderwał lornetkę. Zwierz ruszył w kierunku kilku nędznych krzewów i dorodnej akacji, wzbijając piasek i trąbiąc. Po kilku szybkich krokach, rozpościerając uszy jak tancerka flamenco wachlarze, zatrzymał się. Max uniósł głowę i zamarł. Za pochyłą akacją stała dobrze mu znana pomarańczowa ciężarówka, stara hinduska tata.
— Cholera! — mruknął.
Wiedział, że słoń jest na straconej pozycji.
Przesunął szkła. Jakim cudem nie dostrzegł ich wcześniej? Nawet ich nie usłyszał! Od szyby odbiło się wystające zza horyzontu ogromne słońce. Sekundę później z głębi kabiny rozbłysnął świetlny zajączek. Max westchnął, wracając do planu A. Drżącymi rękoma na nowo ustawił kamerę, poprawił statyw i zrobił zbliżenie. Gdy usłyszał huk i uderzenie kuli o słoniowe cielsko, drgnął, jakby sam dostał. Nie odwracał wzroku.
Pod linią oczu słonia u nasady trąby powstała niewielka chmura. To nagromadzony na skórze pył wzbił się w powietrze i rozrósł niczym obłok śmierci. Zwierzę zadarło głowę, trąba uczyniła bezwładny wymach, a potężne ciosy skierowały się w niebo. Max usłyszał rozpaczliwy kwik. Jednocześnie zad słonia się obniżył, jakby zwierzę miało usiąść. Jednak mięśnie nie dały już rady utrzymać ciała i stary samiec zwalił się z hukiem na czerwoną ziemię. Gdy leżał na boku, z lewą stroną nienaturalnie zwróconą w górę, padł drugi strzał i nad opierającą się na ziemi głową, pomiędzy sztywnymi jeszcze uszami, uniósł się kolejny szary obłok. W końcu ciało zwierzęcia zwiotczało, nogi opadły, pył osiadł. Zapadła cisza, którą jeszcze bardziej podkreślał szum kamery.
Dwaj Murzyni w zielonych kombinezonach doskoczyli do olbrzymiego łba z maczetami. Ich ruchy były wyćwiczone, pewne. Niczego innego się nie spodziewał. Zawodowcy. Max na kilka sekund przymknął oczy. Po chwili skierował lornetkę na strzelca, który dobrze znanym gestem sięgał za siebie po drugi karabin. Zmienia kaliber? Max przypomniał sobie klipspringera, malutką antylopę. Przesunął szkła w miejsce, gdzie ostatnio widział maleństwo, jednak klipspringer zniknął. Nie było widać również innych antylop. Strzały oddane do słonia spłoszyły zwierzęta. Do czego zatem… W tym momencie zrozumiał.
Poczuł mocne szarpnięcie niemal równocześnie z odgłosem strzału. Przybiło go do fotela. Szok wywołany uderzeniem nie przeszkodził mu dostrzec niewielką czerwoną plamę na kamizelce. Dostał? Niemożliwe. Jakim cudem? Gdyby nie zalewająca go fala strachu, roześmiałby się. Spoglądał na własną krew sączącą się z piersi. Kurwa! Naprawdę dostał! Nie wierzył. Ale przecież rzuciło nim, więc to impet kuli… Krew, a przecież żyje… Jeszcze. Nagle zawładnął nim strach. Był wszechogarniający. Zapanował nad umysłem i nad ciałem. Max spiął wszystkie mięśnie. Zabolało. Chciał gnać przed siebie. Spróbował się ruszyć. Zakaszlał.
— Sukinsynu… — charknął. Wiedział, że ma kilka minut, że nie przyjedzie do niego erka. Może miałby jakieś szanse na przeżycie, gdyby Neef był w pobliżu. Może. — Chrzanić to — wysyczał zrezygnowany. Nagle coś w nim pękło.
Przecież chciał umrzeć. Powinien być wdzięczny. Zachciało mu się śmiać z siebie i z tego strachu. Zastanawiał się, czy puściły mu jelita, ale nie potrafił już tego ocenić. Miał umrzeć na raka, a zejdzie od kuli kłusownika! Kurwa!
Głupio wyszło. Bez żadnego patosu, bez uniesień i wzniosłych myśli. Prócz tej jednej: czy już się zesrał. Z trudem opanował panikę i głupawkę. Wiedział, że przyjdą. Ułożył na kolanie karabin z naiwną nadzieją, że może któregoś trafi, zanim umrze, a potem skoncentrował się na tyle, na ile potrafił. Wydobył z kamery kartę pamięci, a z kieszeni czarny notes. Uważając, by mu nie upadł, wsunął niewielki chip pod skórzaną okładkę notatnika. Tracił czucie w rękach. Świat mu zawirował, zamazał się. Wiedział, że ma kilka minut, może mniej, że dłużej nie wytrzyma. Ciężko dysząc, wyjął telefon. Wyjątkowo wyraźnie, co nigdy mu się nie zdarzało, nigdy jego wyobraźnia nie działała fotograficznie, ale tym razem bez trudu przywołał w wyobraźni obraz rudzielca z trójkątną twarzą i zmierzwionymi włosami.
— Odbierz, Marta, odbierz…Londyn
8 listopada, wtorek
Marta była wściekła. Był wczesny listopadowy poranek, a kolejna kłótnia wisiała w powietrzu. Widok mosiężnej tabliczki z jej nazwiskiem wygrawerowanym obok nazwiska Ann Medway od trzech dni napełniał ją dumą:
Medway & Canavan Investigations
Private Detective Agency
Brzmiało fantastycznie! To było jedno z jej marzeń, upragnione i spełnione, ale nie na tyle cenne, by powodować intelektualną ślepotę. Nacisnęła klamkę.
Ann stała przy małym stoliku i nalewała sobie kawę. Marta miała ochotę trzasnąć drzwiami. Powstrzymała się jednak. Od wczoraj czuła, że coś wisi w powietrzu. Ann, która zawsze jej słuchała, która zwykle brała jej przeczucia pod uwagę, od wczoraj zaczęła zachowywać się dziwnie. Marta widziała już takie zmiany. Nigdy nie kończyły się dobrze. To było wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, jakby ktoś przestawił zwrotnicę. Była taka od momentu, gdy umówiła się z Barinskim. Jakby ją opętało. W Marcie narastał niepokój, Ann wysuwała nielogiczne argumenty. Wieczorem pokłóciły się na dobre i powietrze w miejscu, gdzie znajdowały się razem, było gęste jak galareta. W tej chwili wspólniczka odstawiła czajnik, zacisnęła usta i patrząc z bojowo opuszczoną głową, uniosła otwartą dłoń.
— Ja idę, ty zostajesz — powiedziała, nie siląc się na spokój.
— Wiesz co, szefowo, takim gestem to możesz kazać psu leżeć. Ja…
— Wystarczy! Ty masz przeczucia, natomiast ja dysponuję faktami.
Z Marty nagle uszła energia. Ile można walczyć o kogoś, kto sobie tego nie życzy?
— A idź w diabły! Popłaszczę dupsko, a ty sobie pobiegaj. Kretynka! Wydaje ci się, że jesteś taka mądra? Okej, może i jesteś. Idź! Ale kiedy ci wsadzą nóż pod żebra, to przyznasz mi rację. Tylko wtedy będzie za późno. Fakt, że jesteś parę lat starsza, niczego nie rozwiązuje ani nie usprawiedliwia — powiedziała, robiąc krok do przodu. — Tym bardziej ślepoty i kretyńskiego uporu. Medway, zrozum, idiotko, jesteś skrajnie upartą pragmatyczką!
Ann powoli uniosła głowę i wbiła w nią wzrok, jakby noc nie przerwała im wczorajszego sporu, jakby sześciogodzinna przerwa wypełniona kojącym snem była zwykłą pauzą. Ot, ktoś w ich wczorajszym filmie wcisnął klawisz, a wraz z wejściem Marty do biura odtwarzanie ruszyło. Marta nie potrafiła pojąć, jak Medway dawała radę prowadzić agencję detektywistyczną, nie korzystając z intuicji. Cichy głos w jej głowie przypominał, że jednak działała już piętnaście lat, mało tego — współpracowała z policją, co było swego rodzaju ewenementem.
— Ann, wiesz, że kiedy coś takiego czuję, to zawsze, ale to zawsze mam rację.
— Może i tak, ale też wiem, że nie jesteś gotowa i zostajesz.
— Nie jesteś moją matką! — powiedziała podniesionym głosem, jednak mówiąc to, wiedziała już, że przegrała. — Cackasz się ze mną jak z dzieckiem! To już do Chrisa masz większe zaufanie! Bo ci się jego tyłek podoba? Tak? — Nie potrafiła powstrzymać złośliwości.
— Blisko. — Ann odstawiła kubek na stolik przeznaczony dla klientów, podeszła do sejfu i uśmiechnęła się ze współczuciem. — Chris ma jaja. Jeśli będzie trzeba, to wiem, że da komuś po ryju i nie będzie się zastanawiał, czy biedakowi zębów nie uszkodzi! Ty będziesz! No, nie patrz tak. Zmusiłaś mnie, żebym to powiedziała. A teraz usiądź na dupie i zajmij się komputerem, który ci postawiłam wczoraj na biurku. W tym jesteś dobra i ja to doceniam. Zresztą dzisiaj idę sama z innego powodu. Barinski coś ma. Coś dużego i jasne jest, że jeśli wyczuje towarzystwo, to nie pokaże się na oczy. — Spojrzenie Ann ociepliło się. Zważyła w dłoni glocka, a potem wsunęła go do kabury na plecach i przykryła popielatą elegancką kurtką z jedwabnym wykończeniem przy kołnierzu. — Jeśli będzie chodziło o miejskiego złodzieja biżuterii, oddam ci go, ale tego śledztwa nie znasz, i… po prostu zaufaj mi. Sprawa jest zbyt ważna, by ją skopać.
— Gówno prawda. Znam ją. Śmierdzi, a ty się wybierasz jak na randkę. — Ściągnęła z wieszaka fioletowy cienki szal i z obrzydzeniem zawiesiła go w powietrzu, trzymając w dwóch palcach. — Powinnaś wziąć kamizelkę.
Ann skwitowała jej gest krzywym uśmiechem.
— Nie znasz Barinskiego. Jest moim informatorem od dwóch lat. Zresztą po co ja ci to mówię? Wystarczająco wkurzają mnie ci z PAC1. — Wyrwała Marcie szalik i zawinęła go niedbale na szyi. Przez moment ich oczy się spotkały. — Marta, proszę, przekop się przez ten złom i znajdź mi kontakty tego pieprzonego Włocha. W tym akurat możesz pomóc.
— Policja go szuka od dwóch lat, a ty mi każesz znaleźć jego kontakty? — Marta starała się z całych sił panować nad głosem, ale słyszała, jak wypowiadane przez nią słowa nabierają już bardzo nieprzyjemnych, agresywnych tonów. Cholera jasna! Znowu zaczną traktować się uprzejmie, a to było gorsze niż gdyby dały sobie w zęby. Nienawidziła tego. — Nie przeceniasz mnie? A może to rekompensata?
— Nie pieprz. Wiem, że możesz go znaleźć. Ciebie też znam.
— Dlaczego PAC nie da ci kogoś do pomocy?
— Obudź się, królewno. To ja jestem ich pomocą — powiedziała Ann i trzasnęła drzwiami.
Marta westchnęła i podeszła do biurka. Już poprzednie spotkanie Ann z jej informatorem miało w sobie jakiś fałsz. Nic konkretnego, a w każdym razie nic, co można by ująć w słowa. Ann wszystkie takie rozmowy nagrywała, a Marta na świeżo przesłuchiwała nagrania. To ostatnie odtworzyła kilkanaście razy. Dla pewności wysłuchała uważnie komentarza Ann, gdyż gdzieś w zaułku umysłu słyszała cichy brzęczyk alarmu, nie potrafiła jednak wytłumaczyć, o co chodzi.
Jakiś szczegół nie pasował do całości. Może to było słowo, a może któraś z uwag Ann? Marta nie potrafiła tego rozgryźć. Nigdy jednak nie czuła tak silnego i nieuzasadnionego niepokoju. Zamiast wziąć się do szukania Włocha, usiadła do komputera szefowej, od którego miała się trzymać z daleka, i zaczęła przeglądać pliki dotyczące przemytu sproszkowanego rogu nosorożca. Wszystko wydawało się już ogarnięte. Pozostał tylko drobny szczegół: ktoś uprzedzał działania policji.
Normalnie by tego nie zrobiła, ale teraz była tak zła, że przestało jej zależeć na trzymaniu się prawa, więc włamała się do systemu monitoringu. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Dwadzieścia trzy minuty później zerwała się zza biurka, mając pewność, że Ann wpadnie prosto w pułapkę.
Zadzwoniła do Formela. Była dopiero szósta i mógł jeszcze spać, ale wiedziała, że jeśli chodzi o Ann, nie będzie zwlekał. Wspólniczka się wścieknie, ale trudno, załatwi to później. Teraz Formel był jedynym człowiekiem, któremu Marta mogła zaufać. Nie miała zamiaru liczyć na Chrisa Sloane’a, nawet jeśli miał jaja. Zresztą nie dotarł jeszcze do pracy.
Wyjęła z sejfu barrettę i wrzuciła ją do kieszeni. Kurtka obwisła pod ciężarem metalu. Marta nie miała kabury, bo do tej pory nie nosiła przy sobie broni. Ściągnęła więc mocniej pasek. Dziesięć minut później parkowała w niedozwolonym miejscu przy wlocie na Portobello Road.
Miała szczęście, że akurat był wtorek, a nie sobota, kiedy to kramarska ulica zwykle była zapchana straganami i ludźmi. Marta wybierała się tutaj, żeby obserwować, jak złodzieje zbierali żniwo. Dzięki temu nieźle poznała usytuowanie kamienic.
Bez trudu zlokalizowała mroczną sień. Pomimo że stopnie, typowe dla starych zabytkowych kamienic, były wysokie, przeskakiwała po dwa naraz. Może spieszyła się niepotrzebnie, możliwe, że Ann ją obsobaczy, odeśle z powrotem, ale Marta miała to gdzieś. Poganiana przez wewnętrzny, nieustannie wyjący alarm ze złością pomyślała, że jeśli czegoś jej brakuje, to tylko doświadczenia w terenie. Słowa, które Ann wypowiedziała pod jej adresem kilka dni temu, wryły się jej w pamięć tak mocno, że słyszała je w dzień i w nocy. „Brak ci tej dynamicznej męskiej energii, Marto. Niech się zdarzy, że będziesz musiała strzelać do człowieka. To nie jest zabawa dla dziewczynek, nawet dla mistrzyni Europy, i nie chodzi ani o celność, ani o to, jak szybko potrafisz to zrobić. Podejmujesz decyzję, która działa w dwie strony. Mało tego, dotyka twojej duszy”.
Dysząc z wysiłku i podkręcając w sobie uczucie wściekłości, pomyślała, że sumieniem będzie martwić się później. Teraz musi zdążyć przed Barinskim. Stopnie na szczęście się kończyły i — o ile nie pomyliła się, licząc piętra — właśnie teraz powinno być szóste. Chwyciła mocniej poręcz i weszła w ostatni zakręt. Widziała drzwi. W tym momencie niewielką przestrzenią starej klatki schodowej wstrząsnął huk.
W brudnym oknie na półpiętrze zadrżała szyba, a ze starych ścian osypał się kurz. Marta zastygła z jedną nogą uniesioną nad stopniem. Dygoczącą ręką wyszarpnęła barrettę. Spóźniła się. Poczuła w gardle gorycz. Targnęły nią wyrzuty sumienia i coś jeszcze, pewnie to, o czym mówiła Ann, wspominając o duszy. Nie zastanawiała się teraz nad tym. Nie miała czasu myśleć. Z całej siły kopnęła drzwi. Odskoczyły. Choć zdawała sobie sprawę z zagrożenia, choć słyszała strzał, a serce jej waliło ze strachu, widok zakrwawionej przyjaciółki i tak nią wstrząsnął.
Ann leżała na podłodze otwartego salonu, a nad nią stał chudy mężczyzna w brązowej bluzie z kapturem. Przypominałby zakonnika, gdyby nie to, że w jednej ręce trzymał nóż z krótkim szpiczastym ostrzem. W drugiej… Marta zorientowała się, że spogląda w czarny wylot lufy lugera.
W tym momencie Barinski cisnął trzymanym w lewej dłoni nożem. Ciało Ann drgnęło, a dłoń sunąca słabym ruchem w kierunku broni znieruchomiała. Pistolet Barinskiego nie drgnął. Marta zauważyła to jakąś niewielką działającą jeszcze częścią mózgu. Wylot lufy nadal był na wysokości jej głowy.
— Baby! — Jego usta wypluły to słowo w tym samym momencie, w którym tuż za plecami Marty huknęły dwa strzały. Na policzku poczuła pęd powietrza. To ją ocknęło.
Barinski zachwiał się, zrobił krok do tyłu, lufa jego lugera zatoczyła łuk i kula trafiła w sufit, zaś on osunął się na kolana. Marta z odbezpieczoną i nieużytą barrettą w garści świadomie już patrzyła, jak Barinski łamie się niczym drzewo i kładzie na podłodze jak w zwolnionym filmie, a pistolet wysuwający się z jego dłoni upada ze stukiem i siłą bezwładu sunie po podłodze.
Ktoś zdecydowanym, szorstkim gestem odsunął ją pod ścianę. Już przytomna, ale jeszcze oszołomiona, posłusznie się cofnęła. Formel wskoczył do środka, odsunął nogą pistolet Barinskiego i trzymając telefon przy uchu, przypadł do Ann. Kobieta westchnęła i przymknęła na chwilę oczy.
Marta chciała zniknąć, zapaść się pod ziemię.
Formel coś krzyczał, dotykał Ann, był blady i roztrzęsiony. Podeszła do nich sztywna jak zombie, z trudem łapiąc powietrze. Nie wiedziała, co ma czuć. Może powinna krzyczeć, płakać, czuć żal albo złość, nie wie, czuje tylko pustkę. Ann leżała na plecach, lekko skręcona w bok. Obok niej sączyła się struga krwi, rozlewając się w ciemnoczerwoną plamę, która matowiała na brzegach i wsiąkała w puszystą tkaninę błękitnego dywanu. Nóż tkwił w klatce piersiowej, przebiwszy popielatą kurtkę i wcisnąwszy w ciało cienką tkaninę fioletowego szala, który niecałą godzinę wcześniej podała jej ze złością. Ann jęknęła.
— Żyje, ona żyje! — Marta nie do końca wiedziała, czy powiedziała to na głos, czy tylko pomyślała. Nierealny film zniknął, a rzeczywistość wróciła i zabolała.
Podczas gdy Formel szeptał coś do ucha Ann, Marta trzęsącymi się rękoma rozchyliła zakrwawioną kurtkę partnerki. Rana postrzałowa znajdowała się w dole obojczyka. Ostrożnie, by nie dotknąć noża, wsunęła rękę pod leżącą, ale pod spodem było sucho. Zaczęła myśleć. Spojrzała na pistolet Barinskiego. Kaliber dziewięć milimetrów. Za słaby, by kula przeszła na wylot. Trafiła w obojczyk? Marta skuliła się, jakby sama była ranna. Kawałek szala, który już i tak tkwił w ranie, zwinęła w kulkę i dokładniej zatkała nim dziurę. W wypływającej krwi nie dostrzegła pęcherzyków powietrza. To był dobry znak. Jednak nóż… Chciała głośno przeklinać, ale coś kazało jej uszanować chwilę. Strach przed śmiercią?
Tamując krwawienie i kajając się w poczuciu winy, nie zauważyła, kiedy Formel wstał. Po chwili rozpoznała sygnał karetki pogotowia. Syrena wyła, jednak ten pochodzący zza okna hałas nie zagłuszył dziwnego szelestu, który usłyszała tuż za sobą. Odwróciła się gwałtownie. Barinski unosił się z podłogi. Był przytomny i skupiony. Puściła szalik, chwyciła broń i wycelowała, prostując i usztywniając ramię. Barinski nie miał broni, lecz ważył dobre czterdzieści kilogramów więcej niż ona. W starciu wręcz nie miała szans.
— Tylko się rusz!
Mężczyzna wykrzywił usta i sięgnął pod kurtkę. Zrobił to wystarczająco szybko, ale tym razem nie zdrętwiała ze strachu. Zło już się stało. Nie było się czego bać. Zauważyła błysk noża i nacisnęła spust. Zrobiła to odruchowo. Ciało pomyślało za nią, a ona ze zdziwieniem przyglądała się, jak Barinskim szarpnęło. Potem uderzył plecami o ścianę i osunął się na podłogę. Na jego twarzy również zastygł wyraz zdziwienia. Usłyszała kroki.
Formel pochylił się nad napastnikiem, potem spojrzał na nią, jakby chciał dodać jej otuchy.
— Zaoszczędzi się na procesie. Szkoda tylko, że już nikogo nam nie wyda.
Marta spojrzała na Ann, następnie na Barinskiego, i znowu poczuła się jak w gęstej nienaturalnej mgle, która czasem otula człowieka we śnie, nie pozwalając mu się ruszyć. O skołatany i obolały mózg obijały się słowa: „nie nadajesz się”, „każda zadana śmierć dotyka twojej duszy”. Miała ochotę powiedzieć: „sranie w banie”, ale nie potrafiła tego nawet wyraźniej pomyśleć. Karetka i policja przyjechały równocześnie. Ktoś wydawał rozkazy, słyszała rozmowy, policjanci przetrząsali mieszkanie, otwierali szafki i szuflady. Wszystko działo się jak w filmie, jakby jej tutaj nie było. Lekarz odsunął ją od ciała przyjaciółki i kazał jej usiąść. Potem wyniesiono nosze z Ann i drugie z Barinskim, któremu ktoś wciągnął kaptur, zakrywając twarz.
Marta czuła w miejscu serca ciężki niewygodny tłumok i nie potrafiła niczego z nim zrobić. Na pytania Formela odpowiadała mechanicznie, sucho, jak w raporcie, odsuwając poczucie straty i winy na później. Nie chciała niczego czuć. Prorocze słowa Ann nabrały znaczenia. Nie chciała ich słyszeć. Objęła się ramionami.
— Pani Marto, niechże się pani skupi. — Spojrzała na Formela zdziwiona, co on tutaj robi. Nie pojechał za ukochaną? — Poproszę raport, natychmiast! — mówił szorstkim, ponaglającym tonem.
Z trudem wzięła się w garść. Powiedziała, że przed kwadransem wyłuskała z kamer miejskiego monitoringu typa, z którym jej partnerka była umówiona. Formel był wprowadzony w sprawę przemytu, mało tego — w pewnym sensie prowadzili ją razem, zatem Marta nie musiała mu wiele tłumaczyć. Powiedziała tylko, że Barinski wcześniej spotkał się z Ann, nagrał ich rozmowę, a potem nagranie przekazał Massimowi Fossiemu, poszukiwanemu od dwóch lat przestępcy, który miał kontakty z chińską triadą zajmującą się przemytem kości słoniowej.
Barinski sprzedał Ann. Nagranie wyraźnie pokazało, jak przekazuje dyktafon Fossiemu i w zamian otrzymuje kopertę. Nie był informatorem, jak sądziła Ann, lecz wtyczką, i zastawił na nią pułapkę. W jaki sposób, kretyn jeden, mógł robić to pod okiem kamer, nie mieściło się w głowie.
— Nie wiedział o nich. Zainstalowali je dosłownie dzień wcześniej, specjalnie zakamuflowane — powiedział Formel, robiąc notatki.
W uszach Marty rozbrzmiewał natarczywy dźwięk, który coś jej przypominał, jednak znowu czuła się jak we śnie, w którym każdy ruch sprawia problem. Pierwszy raz groźba utraty życia dotyczyła kogoś dla niej ważnego, a ona nie zrobiła niczego, by temu zapobiec. Gdyby strzeliła w drzwiach… Gdyby wcześniej wyszła z domu, gdyby szybciej biegła… Gdyby… Cholerna, natrętna melodyjka!
— Canavan, niechże pani w końcu odbierze! — zawołał Formel, szarpiąc ją za ramię i wskazując na komórkę. — To pani! — Teraz zauważyła, że kapitan był wściekły, ale również nie mniej od niej zmartwiony. Wiedziała przecież, co czuł do Ann, a mimo to nie stracił głowy. Tylko ona, Marta, nie nadawała się do tej roboty. — Telefon! — Formel podał jej aparat, rzucił zirytowane spojrzenie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Ze złością spojrzała na wyświetlacz telefonu. Niewielkie światełko nadziei rozświetliło jej świat. Wytarła rękawem łzy i zacisnęła oczy, napominając się, by podczas rozmowy nie rozpłakać się głośno. Serce biło jej tak, jakby ktoś uderzał w mocno naciągniętą skórę bębna. Łup, łup… Co ma powiedzieć ojcu? Nie chciała go martwić, a jednocześnie niczego nie pragnęła tak bardzo, jak wesprzeć się na nim, stać się małą dziewczynką, którą troskliwie obejmuje ojcowskie ramię, poczuć jego uspokajający zapach. Nie była dziewczynką. Przyszedł czas, by dorosnąć. Dotykając ikonki odbioru, próbowała uspokoić oddech i z nadzieją, że będzie to słychać w jej głosie, rozciągnęła usta w wymuszonym uśmiechu.
— Tata! Tak się cieszę!
— Nie bardziej ode mnie, córeczko. — Usłyszała zachrypnięty i przerywany świszczącym oddechem głos starego człowieka. — Trzeba ostrzec Oliwię.
— Co jest? Hej, tato!
— Zostałem postrzelony, prawdę mówiąc, umieram.
Marta przycisnęła komórkę mocniej do ucha. Głos ojca słabł.
— Dzwoń po pomoc! Gdzie jesteś? Tato!
— Już tu idą. Schowałem notes. — Słychać było, że ojcu kończy się oddech. — To i tak była kwestia kilku miesięcy… Oliwii grozi niebezpieczeństwo. — Usłyszała stłumione stęknięcie.
— Ale…
— Powiadom Oliwię… proszę. — Ojciec westchnął chrapliwie. — To kłusownicy. Powiedz Neefowi, że to… Mok… — Marta usłyszała charczący kaszel. Ostatnie słowo się urwało.
— Gdzie jesteś? Tato! — Docierały do niej trudne do określenia dźwięki. Nie miała pewności, które z nich spowodowane były międzykontynentalnym połączeniem, a które czymś, co prawdopodobnie działo się obok ojca. Gdzie on, do cholery, jest? — Tatooo! Max! Gdzie jesteś?!
— Monkwe… W buszu. Idą… — Usłyszała daleki wytłumiony huk, zaraz po nim ciągły sygnał rozłączonej rozmowy. — To się nie dzieje. Proszę. To nieprawda.
Trzęsącymi się palcami wybrała numer komórki ojca i usłyszała sygnał zajętej linii. Dzielą ich tysiące kilometrów. Wyjrzała przez okno, siłą woli powstrzymując szloch i wpychając go sobie do gardła. Na Portobello zaczynał się ruch. Pojedyncze osoby przechodziły niespiesznie. Życie toczyło się obok niej. Miała ochotę wrzasnąć: „Ludzie, ocknijcie się!”, ale milczała, zaciskając zęby i pięści.
Nagle ją olśniło. Ludzie! Sama niczego nie zrobi, ale mogą to uczynić inni. Wyjęła komórkę z kieszeni, opuściła mieszkanie, rzucając ostatnie spojrzenie na błękitny dywan z czerniejącą plamą i ruszyła w dół po schodach. Wyminęła odpoczywającą na półpiętrze staruszkę. Numer Tomasza znała na pamięć.
Była pewna, że Keller coś wymyśli. Modliła się, by był w zasięgu. Nie miała pojęcia, w jakiej części świata się akurat znajduje. Mógł być w górskiej jaskini, na morzu, lecz równie dobrze w centrum dowolnej światowej metropolii. Jest w Chile! Przypomniała sobie po chwili. Miał jechać do Madre de Dios.
— Thomas Keller — Usłyszała, czując niesamowitą, wręcz nierealną ulgę.
W tej chwili wszystkie jej uczucia oscylowały wokół ekstremów. Zatrzymała się, łapiąc oddech. Mocniej chwyciła telefon i drugą ręką otworzyła drzwi citroëna, który, o dziwo, nadal stał na swoim miejscu, mimo że go nie zamknęła.
— Tomasz?
— Witam panią detektyw! — Jego głos zmiękł. — Przebieżkę sobie robisz?
— Nie, ja… Posłuchaj. Halo? Słuchasz mnie?
— Bardzo uważnie. — Tomasz spoważniał. — Co się dzieje?
Marta próbowała się opanować.
— Ojciec. Postrzelili go w okolicy Monkwe Lodge.
— O kurwa! Kiedy?
— Dzwonił nie więcej niż dziesięć minut temu. To chyba koło Toski przy granicy z Botswaną — powiedziała, przypominając sobie wakacje z rodzicami dwa lata temu i umiejscowienie lwiej farmy.
— Wiem, gdzie jest Monkwe Lodge. Mów dalej.
Starała się wiernie przekazać te kilka zdań, które powiedział ojciec.
— Niech go szukają! Tomasz? — Wiedziała, że nie musi go prosić, że jeśli będzie mógł, to zrobi dla niej wszystko. — Boże! I niech zrobią to szybko. Potrzebuję numer telefonu do Grace. Zmieniłam aparat i nie przeniosłam wszystkich kontaktów. Niech Grace albo Ranggie da ludzi.
— Uspokój się. Wiem, co robić. Zadzwonię do nich. Co jeszcze?
Słowa Tomasza działały na nią, jak zawsze, wyciszająco, ale nie rozwiązywały problemów.
— Teraz jadę do szpitala.
— Będę dzwonił… Marta? Co ty powiedziałaś? Do szpitala? Coś ci dolega?
— Nie. Chodzi o moją partnerkę, Ann Medway. Dzwoń już tam!
Na drugim skrzyżowaniu ze światłami otrzymała wiadomość z trzema numerami telefonów. Pierwszy był do Grace, drugi do mamy, a trzeci do Georga Neefa.
Wybrała numer, wcisnęła do ucha słuchawkę i zaklinała w myślach dzwoniący gdzieś w Afryce telefon. Była szósta trzydzieści cztery. Czy wszyscy zaczynali pracę o tej samej godzinie? Wykorzystała lukę pomiędzy osobowym volvo a autobusem. Grace wciąż nie odbierała. Na Bloomsbury Way było jeszcze więcej samochodów, zatem korzystając z wolniejszego tempa jazdy, wybrała numer do mamy. Wymusiła pierwszeństwo, wysłuchując automatycznego komunikatu o niedostępności abonenta. Ponownie spróbowała połączyć się z telefonem Grace, ale bez powodzenia.
— Jasna cholera! — Może Tomasz będzie miał więcej szczęścia, a może nawzajem blokują sobie połączenia.
Na Southampton samochody tłoczyły się i co chwilę rozlegało się trąbienie. Prowadziła automatycznie, ledwo zdając sobie sprawę z tego, gdzie jest. Postanowiła odpuścić na kilka minut. Skupiła się na drodze, lecz nie do końca skutecznie. Usiłowała sobie wyobrazić ojca, ale odległość piętnastu tysięcy kilometrów skutecznie odcinała ją od niego. Przez cały czas miała przed oczami umierającą Ann. W ostatniej chwili rozpoznała znajomy zjazd. Szarpnęła kierownicą i z impetem wskoczyła w boczną jednokierunkową uliczkę. Kiedy parkowała przed szpitalem, zadzwonił Tomasz.
— Posłałem Ranggiego. Marta?
— I co? — wysapała, wbiegając po schodach.
— Ranggie słyszał strzały, ale daleko. Istotne jest, że tam tylko w jednym miejscu jest zasięg. Podobno wszyscy o tym wiedzą. Ranggie, Freddie i ich ludzie jadą w tej chwili sprawdzić zarówno hipotetyczne miejsce, jak i cały rejon wokół Monkwe. Do Neefa nie mogę się dodzwonić.
— Dlaczego ojciec nie zadzwonił do Ranggiego albo do Neefa? — Na pamięć przemierzała labirynt szpitalnych korytarzy. Przed dwoma miesiącami poznała je lepiej, niżby chciała. Idąc, rozmasowała nogę, która reagowała na szpital jak pies Pawłowa. — A może Neef jest w to zamieszany?
— Bzdury. Ranggie wziął chłopaków i ruszyli natychmiast. — Tomasz przerwał. Milczała, posapując. — Jak się czujesz? Dlaczego twoja partnerka jest ranna?
— Gdzie jesteś?
— W Oslo. Wracam z Madre de Dios przez Norwegię. — W głosie Tomasza nie było entuzjazmu.
— Coś nie tak? Problemy?
— W porządku — powiedział. Kłamał. Doskonale znała niuanse jego głosu i znaczenie słów. — Kiedy lecimy? — zapytał, jakby chodziło o zwykły lunch albo śniadanie.
„Kiedy lecimy?” Marta roześmiała się, mimo że przez cały czas była na granicy płaczu. Cały Tomasz. Zatrzymała się przy ścianie i oparła o nią plecami.
— Jak tylko zorientuję się w sytuacji.
— Może sam polecę?
— To mój ojciec i moja matka, ale dzięki za propozycję. — Weszła na oddział intensywnej opieki medycznej, popychając wahadłowe drzwi. — Muszę kończyć. Zadzwoń, gdy czegoś się dowiesz. W przeciwnym wypadku też dzwoń.
Skinęła głową Formelowi stojącemu za kolejnymi szklanymi drzwiami, znajdującymi się w połowie korytarza. Gestem zapraszał ją do środka.
Dwie godziny później wyszła ze szpitala i zatrzymała się przed samochodem na szpitalnym parkingu. Zaczynało mżyć. Nieprzyjemna wilgoć przesączała się przez cienką kurtkę. Zamiast wejść do samochodu, otuliła się ramionami jak dziecko, chroniąc się przed deszczem. Jakby zajęcie miejsca za kierownicą miało zdecydować o jej dalszym życiu. Nie czuła, że moknie. Nadal nie wiedziała, co ma robić. Niby Formel obiecywał, że będzie ją informował, co się dzieje, ale Marta i tak miała mieszane uczucia. Poza tym powiedziała mu o ojcu, co mogła wytłumaczyć jedynie chwilą słabości. Nie zwykła użalać się nad sobą przed obcymi. Wszystko dlatego, że czuła się winna tego, że nawaliła, że to przez nią Ann jest operowana i umierająca. W dodatku musiała w jakiś sposób ostrzec matkę i zabrać ją do siebie. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła jednak znaleźć się przy ojcu i nie pozwolić… przecież słyszała strzał. Wiedziała, że sama się oszukuje. Skarciła się za tę myśl. Może to ojciec strzelał? Może walczył? Nagle ktoś położył rękę na jej ramieniu. Drgnęła i gwałtownie się obejrzała. Formel miał poważną minę.
— Ann przeżyje — powiedział, błądząc wzrokiem po parkingu, jakby czegoś tam szukał. — Nie jest najlepiej, ale da radę.
Marta zagryzła wargi i wytarła oczy pięściami. Widziała, że sam się oszukiwał.
— Chwała Bogu.
— Miałem chwilę i zamiast wyłamywać sobie palce, sprawdziłem loty. Do Johannesburga są jeszcze miejsca. — Samolot odlatuje o dwudziestej pierwszej — dodał, wycierając palcem łzę z jej policzka. Trwało chwilę, zanim zorientowała się, co właśnie słyszy. — I radzę wziąć broń długą. Sądzę, że ma pani wprawę w przepychankach celnych po tych wszystkich turniejach.
— Mam wziąć broń? Sam pan widział, że nie potrafiłam…
— Doskonale sobie pani poradziła. Za drugim razem. — Uśmiechnął się bez ironii.
Marta ledwo się pohamowała, by nie powiedzieć, że wolałaby jej nie używać wcale, ale miała dość samobiczowania się. Nie była pewna, co ma robić, lecz Formel wyraźnie wskazywał jej kierunek. Musiała wybrać. Przez kilka minut zastanawiała się, jednak jej myśli błądziły w pustce.
— Marto?
— Będzie pan przy Ann? — zapytała, chociaż doskonale wiedziała, że będzie. Ten człowiek jej nie zostawi. — Da mi pan znać, kiedy się obudzi? — Specjalnie tak sformułowała pytanie. Nie potrafiła myśleć o śmierci, która była zbyt realna. Niemyślenie o złych rzeczach może odwrócić uwagę losu, niemyślenie może jej nie przyciągać do rozpaczy.
Skinął głową, rozumiejąc, czego nie powiedziała, i z wdzięcznością się uśmiechnął.
— Dziękuję — rzuciła i wsiadła za kierownicę.
Formel ruszył do drzwi, jednak w progu się obejrzał.
— Powodzenia. — Uniósł otwartą dłoń.
W momencie gdy podjęła decyzję, zaczęła działać automatycznie. Dotarła do agencji, którą na czas swojej nieobecności zostawiła Laurze Pateck, sekretarce, i jedynemu zatrudnianemu detektywowi Christofowi Sloane’owi. Skoro Ann ma do niego zaufanie, to… Zresztą i tak nie miała innego wyjścia. Sama podjęłaby taką decyzję, jaką podsunął jej Formel, ale trwałoby to dużo dłużej. Dzięki niemu czuła się wobec siebie rozgrzeszona. A przy rannej przyjaciółce i tak tylko deptałaby mu po piętach. On się kochał w Ann Medway. Marta była pewna, że nie odejdzie od szpitalnego łóżka rannej. Nic tu po niej.
Nie miała pojęcia, czego się spodziewać w związku z tym, że zabiła człowieka. Zapomniała zapytać o to Formela, ale skoro on ją odsyłał do Afryki, to wyraźnie miała prawo wyjechać. Na każdą myśl, która dotyczyła zabójstwa, Marta kurczyła się pod ciężarem emocji. Słowa wypełniały jej umysł jak mantra. Weź się w garść, kretynko. Myśl o tym, co masz zrobić, planuj, organizuj, ale nie rozważaj tego, czego nie potrafisz zmienić. Zabiłaś człowieka! — wołał jej umysł.
Zgadzała się z Formelem, że musi wziąć broń. Krótkiej nie przewiezie, a sztucer przechowywała w domu u ojca. Zatem nie poleci dzisiaj do Johannesburga. Musi się jakoś dodzwonić do mamy. Trzymała wyobraźnię w karbach, ale głuchy odgłos uderzenia kuli, który usłyszała w telefonie, nie pozostawiał złudzeń. Okłamywała się, że ojciec się bronił, że to on strzelał. Przeczucie, podobnie jak w sprawie Ann, jej nie myliło. I to uczucie Marta znała bardzo dobrze. „Idą” — to było ostatnie słowo ojca. Kto, do cholery, szedł?
Kiedy weszła do swojego mieszkania znajdującego się nad biurem agencji, spojrzała na sprzęty, jakby widziała je po raz pierwszy. Lubiła je, sama urządziła lokum nowocześnie i skromnie. Teraz zastanawiała się, czy jeszcze do niego wróci. W głębi duszy czuła nadchodzący przełom. Wiedziała, że jest na progu, za którym nigdy nie będzie już tak jak dotąd.
Spakowała się do niewielkiego plecaka, który wiele razy sprawdził się jako bagaż podręczny. Tomasz do tej pory nie zadzwonił, w każdym razie nie do niej, a gdy ona próbowała, miał zajęty telefon.
Wzięła taksówkę. Po drodze analizowała rozmowę z ojcem. Zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby można było cofnąć czas. Czy przygotowana na Barinskiego mierzącego do niej z pistoletu, potrafiłaby do niego strzelić? Gdzie może być schowany notes, w którym ojciec zostawił wskazówki? Czy matka jest w Pretorii? Siedzi i czeka na niego w domku pod palmami? A może jest gdzieś indziej, w Monkwe Lodge? Ostatnio wieści od Oliwii przychodziły z różnych miejsc Afryki Południowej, nie tylko z RPA. Rodzice bywali w Namibii, Zambii, a nawet w Botswanie i Angoli. Jak, do cholery, ma ją ostrzec, skoro w słuchawce przez cały czas rozlega się ten sam pieprzony komunikat: „Abonent jest chwilowo niedostępny…”. Taksówkarz zerkał na nią w lusterku. Marta osunęła się na siedzeniu i zamknęła oczy.
O matce myślała zawsze ambiwalentnie, z roztkliwieniem i złością. Oliwia Canavan, pisarka, była upartą, stanowczą kobietą usiłującą zawsze postawić na swoim. Marta czuła się przy niej jak mała, niewydarzona dziewczynka, usiłująca, wciąż bez skutku, zadowolić wymagającą rodzicielkę. Ścierały się w większości drobnych spraw. Oliwia frustrowała ją i wkurzała. Nawet teraz. Mogłaby przynajmniej odebrać ten zakichany telefon. Marta zacisnęła usta. Scena sprzed dziesięciu lat nie była ani specjalnie deprymująca, ani ważna, jednak utkwiła Marcie w pamięci. Oliwia tego dnia zachowywała się jak zwykle, ale to właśnie ta — ostatnia — ich kłótnia zdecydowała o tym, kim Marta się stała i co robiła w życiu. W sumie powinna być jej wdzięczna. W jednym tylko matka się myliła. Marta, przypominając sobie ich kłótnię, na powrót poczuła się zbuntowaną nastolatką wybierającą się na bal maturalny w zapyziałych Myszkach pod Katowicami.
— Spędzacie ze sobą każdą wolną chwilę — krzyczała matka, nie mogąc przeboleć, że jej córka nie idzie na bal z Tomaszem. — Widzę was codziennie razem. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego idziesz z tym… z tym idiotą! Czy ty nie masz za grosz instynktu samozachowawczego? Przecież to zarozumiały kretyn i despota! On cię zniszczy.
— Mamo, ja za niego nie wychodzę. Idę z nim tylko na bal. Świetnie tańczy.
— Na komers! To więcej niż bal. Czego brakuje Tomkowi? Jest może mało przystojny, mało męski? Czy kiedykolwiek zrobił ci przykrość?
— Jest moim przyjacielem. Mieszka za płotem, zlituj się. To jak brat. — A czy zrobił jej przykrość? Tomasz, wychowany po spartańsku przez matkę, typową ślązaczkę, i ojca Niemca, omal jej nie stłukł, gdy przyłapał ją na próbie palenia marihuany. — On też idzie ze swoją partnerką. Nie rozumiesz, że ze sobą nie chodzimy?
— Nie, nie rozumiem! — Oliwia nie kryła rozczarowania.
— Twoja strata — powiedziała Marta, trzaskając drzwiami, i opuściła dom z podniesioną głową.
Po balu skorzystała z oferty ojca i poleciała do Londynu. Tam skończyła studia kryminalistyczne i nieco ostygła. Kiedy podjęła pracę w agencji u boku Ann, odwiedzała rodziców kilka razy w roku. Pilnowała się i nie pozwalała matce wejść sobie na głowę, a Oliwia zaczęła traktować ją jak dorosłą kobietę. Ich relacje przestały być wybuchowe, mimo to w obecności matki Marta nadal czuła się winna i mniej wartościowa. Z wiekiem stała się świadoma własnych demonów. Stykając się z ciemnymi stronami życia w pracy, zaczynała rozumieć, że bycie matką nie jest łatwe, tym bardziej że istniała jeszcze Kamila, czarna owca rodziny Canavanów.
Marta odpuściła. Również Oliwia zajęła się własnym życiem. Odczepiła się od Tomasza, który w tym samym czasie co Marta do Londynu wyjechał do Stanów. Marta nie wyobrażała go sobie w roli kochanka. Kiedy wyznała to matce, ta odparła:
— Dorośniesz, to wszystko się zmieni.
Nie zmieniło się. Marta z satysfakcją pomyślała, że w tym względzie matka nie miała racji. Utrzymywała z Tomaszem kontakt, pisali do siebie maile, telefonowali, wymieniali się informacjami o kolejnych partnerach, cieszyli z sukcesów i użalali przy porażkach. Było im z tym dobrze. Ścisnęła telefon w dłoni i spojrzała na ciemny wyświetlacz. Pogrążona w myślach ledwo zauważyła, że taksówkarz zatrzymuje samochód przy wejściu do terminalu. Zerwała się, zapłaciła i wysiadła, zarzucając plecak na ramię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 PAC — Partnership Africa Canada