- W empik go
Ciosy w punkt - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ciosy w punkt - ebook
„Ciosy w punkt” to opis podróży wewnętrznej i poszukiwania rozwiązań w bardzo trudnej sytuacji — opowiada o drodze przez współuzależnienie, o motywacji do zmiany, o pracy nad sobą. Dotyczy matki, która rozwija się w kierunku mądrej miłości do siebie i do uzależnionego syna.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-387-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ból. Odbyt, jelito. Strach. Odliczanie
Skurcz. Smutek, złość i niechęć. Głowa w lewo, głowa w prawo. Rozluźnia oczy, nos, teraz szczęki. Oddech. Głębiej. Czoło staje się chłodne — powtarza. Oddycha, ciągnie powietrze do gardła, do serca, do brzucha. Zakręca. Oddycha głęboko. Rozluźnia prawą stopę, rozluźnia lewą stopę. Oddycha głęboko. Ciągnie powietrze przez kolana do lędźwi, do brzucha, do serca. Oddycha. Oddycha głęboko. Jej czoło staje się chłodne. Jej twarz rozluźniona. Oddycha głęboko. Rozluźnia prawą rękę, lewą rękę. Moje ciało staje się odprężone. Oddycham głęboko, powietrze dociera do żołądka, do serca, do gardła. Wydycham powietrze przez czubek głowy i przez stopy. Oddycham równo, głęboko. Wdycham powietrze. Moje czoło jest chłodne, twarz rozluźniona, moje nogi i ręce są ciepłe. Oddycham głęboko, wydycham powietrze, moim brzuchem, sercem, gardłem. Oddycham głęboko…
Przysypiam i lęk opuszcza mnie na chwilę… oddycham.
***
Idę do pracy i czasem się modlę. Klepię bezmyślnie Ojcze nasz, przeganiam ból, przerażenie. A w niedzielę jadę do kościoła. Wrzucam 22 zł do skrzynki pod ołtarzykiem św. Antoniego. Czy on coś dla mnie wyprosi? Co? Że odnajdę spokój. Odkąd pamiętam, nie lubiłam myśli o poniedziałku, o szkole. A teraz o pracy. Okropny, fałszywy piaskowy dziadek w niedzielę wieczorem. Matka mówi, że najlepszy na trudne sprawy jest wtorek. Wtorek to dzień Merkurego, bystrzaka ze strzałkami przy czapce i piętach, kupca i plotkarza, roznosiciela gazet. Nigdy nie lubiłam swojej pracy, nawet tej, którą teraz wspominam z czułością. Męczy przyzwyczajanie się do wymagań i ten strach przed krzywym spojrzeniem. Dopiero kokon znajomości potrafi mnie nieco otulić przed nienawiścią. Ojciec często zmieniał pracę. To było dziwne w tamtych czasach. Bo prawie wszyscy pracowali od początku do końca w tym samym miejscu. No, może jedna, dwie zmiany w życiu. Ale nie on. Nie on — gnany swoimi lękami, niechęciami i pogardą. Chcę się budzić radosna. A znowu wstaję przegrana.
***
Przygnębia mnie jak bardzo jestem powtórką rodziców. Mam pięćdziesiąt lat, a ciągle nie odcięłam pępowiny. A kiedy miałam dziewiętnaście, to wydawało mi się, że ją odgryzłam. Wyjechałam. Zostawiłam kartkę pod lustrem. Ale wracałam, rzadziej, częściej. I zawsze lepiej przez telefon.
***
Jestem matką uzależnionego chłopca. Piszę chłopca, choć ma ponad trzydzieści lat. Jest chłopcem, chłopczykiem. Nie wyrósł z wygłupów, żartów. Może się bawić. Rzucać, pruć, niszczyć. Gry, narkotyki, alkohol, seks. Kocham go. Kogo kocham? Nie znam go zbytnio. Nie wiem, jaki jest, co myśli, gdzie chodzi. Wyobrażam sobie, że jest bardzo samotny. Nadal, bo zawsze był. Przyjaźnie są trudne, zbyt wymagające i niezrozumiałe. Choć chciałby o mnie zadbać, to chciałby o mnie zapomnieć. A nie umie ani jednego, ani drugiego. Ja matka jestem w nim, jestem tam gdzieś w jego zwojach, myślach, opozycjach. Starzeję się, przemijam i marzę, aby był w moim życiu dojrzałym człowiekiem. Ale jest smutkiem i bólem, zmartwieniem. Odcinam się i kocham. Myślę, myślę, czy żyje, czy nie zaćpał, czy walczy. Nie walczy, choć walczy. Życie go zjada, a ja nie mogę pomóc swojemu synowi. Mówią, że można pomóc tylko sobie i zadbać o siebie. Bardzo się staram, bardzo. I mam nadzieję, że to pomoże jemu. Nie pomoże? Kto wie, kto jest taki mądry, że wszystko wie? Że może i wiedzieć, że pomoże, albo że nie pomoże. Kto wie. Kto zagwarantuje, że jak zrobię tak, to będzie dobrze? Dla kogo dobrze, dla kogo ma być dobrze? Dla nich? Dla mnie? Dla mnie, ale nie ma pewności. Bo nawet, jeśli pójdzie na terapię, to nie ma gwarancji–tak mówi psychiatra. Nie ma żadnych gwarancji, kiedy rodzisz i wychowujesz dziecko. Idziesz w ciemno.
***
Nie jestem nadęta, kiedy idę wyprostowana. Sprawdzam czy się nie garbię, czy nie tnę głową powietrza. Mam zwyczaj pochylać się do przodu i ciągnąć ciało, a nogi zostają z tyłu, potykają się czasem, plączą. Brzydko chodzę, więc prostuję się, patrząc w odbicia witryn, wciągam brzuch, wypinam piersi i drobię kroczkami, bo nogi mam krótkie. Zmuszam usta do uśmiechu, wyciągam je tak, aby mój mózg zgłupiał i się uśmiał, abym mogła poczuć coś lekkiego, frywolnego w sobie. Ulecieć, śmiejąc się w gębę, swoją i cudzą. Odważyć się zrobić tak, jakby się miało plan, dodatkowe drzwi. Wyjść z uśmiechem na twarzy, modelować głupkowate, ponure usta innych. Ale tak nie będzie, bo tylko wzruszą ramionami i zapomną, nie wiedząc, że jestem wolna. Choć przez chwilę. A potem dalej, aby tak nie cierpieć i nie bać się, że nie wrócę.
Idę więc przez plac, raczej wyprostowana, bo tutaj są witryny i widzę, jak idę. Patrzę też na dom, stary, wysoki, samotny. Jest ładny i myślę, jak wyglądał wśród płomieni. Wszystko się skopciło, a on został. Została też niema boczna ściana bez okien i ścian innych budynków. Nie pasuje, pamięta, jest z innej epoki. Ja tu pasuję, wyglądam jak wszyscy, spieszę się do pracy, choć raczej z zimna lub dla sportu. Prostuję się i uśmiecham. Uśmiech jedynie nie pasuje. Nikt się nie uśmiecha, oczy nieobecne, pośpiech. Pasuję — uśmiech fałszywy w końcu, tak jak pośpiech, tak jak cała ja. Jestem tu na chwilę, przechodnio, nie zostanę. Potrzebuję tymczasowości. A kiedyś myślałam, że jest jakieś zawsze.
***
W budynku spotykam kobietę, jestem na nią zła, sprawia mi kłopot, bo muszę do niej przyjść. Wymaga ode mnie decyzji. A jednak patrzę na jej drobne ciało, słucham cichego głosu i dostrzegam zmartwionego człowieka. Jak bardzo brakuje mi przyjaciółki! Dzieli nas wiele lat, a łączy potrzeba pochwały. Kiedy chcesz, by cię chwalono, kiedy nie kwitujesz obojętnością krytyki, przegrywasz. Stajesz się gównem na wietrze, nie wiadomo, gdzie spadniesz. Obie takie właśnie jesteśmy. Gówniane w gównianym świecie. I takie zakończenie mają moje sny o potędze. Upadam przed pychą. Nie tylko ja. Dlatego nigdy nie pozbędziesz się strachu, dopóki nie będzie ci wszystko jedno, co gadają. Będziesz pić, ćpać, aby nie czuć, że żyjesz, bo nie masz siły umrzeć. Nie masz motywacji, synu.
***
Ból jelit, wiec łykam tabletkę. Wydaje mi się czasem, że mam nieco lepiej niż inni. Tylko ta głowa, te zmartwienia. Już tu niejedną wykończyli, oprawcy w białych rękawiczkach. Kultura, jakość, a zawsze buzują hormony. Żadnej miękkości, żadnego razem, zawsze ktoś winien. Jeden tylko otwarcie chamski prostak. Poszła więc każda stąd się leczyć. Może się leczy, a może nie. Raczej nie. Siedzę i staram się być uprzejma, nawet mi to wychodzi, jestem kompetentna. Tyle, że widzę tę smutną grę o pieniądze, to żebranie o grosze. Wystąpienie prostaka zawiera także rozrywkę teatralną „popatrzcie jakim jestem geniuszem finansowym”. Kilka pytań prezesa, do prezesa. Mamy też pana od noszenia teczki — teczkowego. Bardzo grzeczny dla prezesa, puk, puk — czy można Panie Prezesie? Oczywiście pisane, mówione wielką literą. Teczkowy, nie dajmy się zwieść, myśli o swoich drobnych interesikach, o dupczeniu, o imprezkach. Chyba wszyscy to widzą, nie tylko ja? Łykam więc tabletkę.
A teraz jestem rozbawiona. Śmieszy mnie taka jedna babka. Jest głupio przejęta swoją rolą. Rozbawiam się i wkurzam, kiedy próbuje wciskać mi swój świat do głowy. Mam ochotę plasnąć ją słowem w pysk. Może się opamięta. Kiedy gada to syczy przez zaciśnięte szczęki i strzela okularami. Widzę w korytarzu jej zdjęcie, była obfita. Może zmiażdżę ją tłuczkiem jak grzbiet kurczaka, podrę jej tkankę na włókna. Białe ugotowane mięso, temperatura głupoty. Zostaną tylko grube, machające nogi.
***
Dzieciaki. Bawią się, gadają i śmieją. Pachną delikatnie. Myślę, co z nich wyrośnie? Są miłe, dają sobie radę. Liczysz na to, że zawsze tak będzie. A jednak! Co poszło nie tak? Gdzieś pojawiło się zgrzytnięcie, wiór, który wyżłobił rysę tak dużą, że nie sposób ją zakleić. Słyszę, że mam przygotować się na jego koniec. Niby tak jest, ale przecież nie koniec. Jest nadzieja lub beznadzieja, ale jest i życie. To ja dałam mu życie. To znaczy urodziłam go, wychowałam. Każdego dnia dbałam, uczyłam po kolei. Jak można być teraz przygotowaną, pogodzoną?! Obojętną! Im bardziej pragnę jego wyzdrowienia, tym bardziej tego nie ma. Nie dlatego, że za karę, ale dlatego, że obsesyjnie, nieustająco powraca myślenie o nim. Są momenty, kiedy odrywam się do innych zmartwień, ale to nigdy naprawdę nie przemija. Co poszło nie tak? Kiedy można było jeszcze zatrzymać to cierpienie? Kiedy można było krzyknąć, zabronić, odebrać? Mówią mi, że to nie moja wina. A jednak przegapiłam coś ważnego, przegapiłam kogoś, kogo powołałam do życia i nie nauczyłam jak żyć, nie umierać. Każdego dnia ani nie żyje, ani nie umiera. Jest nadzieją, choć powinno mnie to nie obchodzić. Tak mówią. Jak może matkę nie obchodzić jej syn? I jego życie, a nawet półżycie, zaćpane życie? Sama musi być naćpana, żeby jej to nie obchodziło! Po co mi to mówią, po co, po co? Nie nauczyłam go, jak żyć z bólem, sama tego nie umiem. Jestem na początku uczenia się. Twardnieją mi myśli. Źle. Dobrze. Twarde myśli dają dystans. Patrzysz, słyszysz, ale nie chce ci się dyskutować lub przekonywać. Mam to w dupie i boli mnie odbyt.
***
Tęsknię. Ci ludzie uzależnieni, są już nie nasi. Tracimy ich, ale najpierw oni tracą wszystko. Zdrowie, urodę, zęby, relacje, świadomość. Tęsknię i żegnam się. Żałoba, rozpacz, umieranie. R.I.P. Płaczę po spotkaniach rodzinnych, tak bardzo chcę, aby tam był. Tak bardzo boli pustka po nim, kiedy widzę innych w jego wieku, którzy są tu z nami, rozmawiają, cieszą się, boją, żyją. On tam gdzieś umiera i nawet nie jest tego świadom, umiera, umiera, umiera… Mój syn. Jestem straszliwie, bezradnie, podle bezsilna. Tylko myśl i tylko łzy od czasu do czasu. Nie zawsze, bo nie mam na to siły. Odpycham myśl, odpycham wolę pomocy.
Codziennie zmagam się ze śmiercią, codziennie. Przyzwyczajam się, poznaję. I cały czas spodziewam się telefonu, że umarł, że znaleziono go w mieszkaniu w nieczystościach, z wykrzywioną twarzą i skręconym nienaturalnie ciałem. Dziwi się ktoś, że jestem świadoma śmierci? Jest baba, która krytykuje mój pesymizm. Pesymizm? Chyba to dość realne, co myślę? Tak mi się zdaje, że lepiej się przygotować.
Przygotowanie to też nawyki. Codziennie ćwiczę ramiona, smaruję je kremem, podobnie jak twarz, nogi. Mam zwisającą skórę, odkąd wychudłam. Szukam sposobów, aby przetrwać. Dziś dotknęłam cudownego wiadra, w którym były śruby do budowy domu dla uzależnionych. Habitat. Jego tam nie będzie dopóki nie wyjdzie po terapii. On nie idzie na terapię. Jak to mówi, radzi sobie sam. Chyba to realizm, kiedy myślę o śmierci? Ludzie lubią mówić — nie martw się. Mają mój problem z głowy. Mają mnie z głowy i jego też. A więc zajmij się sobą kobito. Nie dręcz tych malutkich, którzy są nieśmiertelni. No, przecież co tyyy…, nie można tak ciągle o tej śmierci. Nie można? A gdzie ją wcisnąć?! Podobno nie wszystek umrę, tak chcielibyśmy. Dlatego stawiamy sztuczne pomniki na cmentarzach i sztuczne kwiaty. Sztuczna chwała. Pamiętamy. Próbuję zostać stoiczką. Słabo wychodzi, ze łzami w oczach. Ogromnie za nim, za tamtym tęsknię.
***
Jest już PO. Po przeprowadzce, po rozmowie, po pomaganiu. Kurwa! Jestem kompletnie rozwalona, wyżęta. Kosmicznie maleńka, posłusznie zniszczona. Zgodziłam się na to, BO…? Bo jestem grzeczna, miła, usłużna. Zawsze na posterunku, zawsze do usług, niezwodna. Dlaczego? Super Star, super podpórka. Wysiadka, jestem taka wściekła! Wydaje mi się, że inni powinni docenić, być wdzięczni, być gotowi oddać. Ale wcale nie! Są kolejne roszczenia. Domagania. Spirala ludzkich potrzeb i pretensji. Opuszczają, powierzają mi swoje obowiązki. Jestem oburzona i czuję się zbawczynią. Hah, ha. Zamordowaną przez własną głupotę, toksyny ambicji i potrzeb. Jak mi miło, kiedy jestem ważna, kiedy inni zauważają moją nieobecność. Niestety wykorzystują lekko, kiedy mogą mną się wyręczyć. Synek jak dziecko odrzuca moją pomoc, bo jest nie taka. Nie zapłacę jego długów, nie przypilnuję przelewów, nie zafunduję płatnej, komfortowej kuracji. Taka pomoc jest pierdolona. Jak śmiem! A z drugiej strony nie ma planu na leczenie, wszystkie miejsca są głupie, jest ZMĘCZONY. Hęę?Ratuje mnie gong
Charyzmatyczny psychiatra jest dla mnie oponentem. Na początku nie wiem, czemu nie mogę mu zaufać. Ma wiedzę, ma doświadczenie. Ale autorytet u niego jest dla mnie zbyt autorytarny. Konfrontuję się z nim. Nie pozwalam, aby mnie oceniał. I nie odkrywam, co jest kluczem niechęci. Czy są to pieniądze? Nie. Czy jest to rząd dusz?. No cóż, charyzmat tak działa. Czy pomoże? Nie wiem. Pracuję nad sobą, łykam tabletki, ale serce mam jak flak. Pustka. Smutek i klęska. Paskudna samotność, pogardliwe kontakty. Cały czas ssie mnie brak. Znajduję dziś w łazienkowej szafce płyn na komary z dalekiego świata. Przeterminowany. Nie wyrzucam, bo jest jak brzytwa dobrych czasów, marzeń i nadziei. Ostry okruch dni lepszych. Tak samo jest z kamieniami w gablocie. Patrzę na nie, mam nadzieję, że coś jeszcze nie umarło.
Podejmę próbę po raz kolejny.
***
Znalazłam dawną kartkę — z jakichś zajęć? Czytam zatem o znaczeniu trudnych emocji. Ojej, ojej, ojej.
Gorycz
Pokazuje, za co, osądzam innych ludzi i siebie i nad czym mam pracować, aby odpuścić stawianie ocen sobie i innym.
Rozżalenie, oburzenie
Pokazuje miejsca, momenty, w których żyję przeszłością i nie pozwalam rzeczywistości, teraźniejszości być jaka jest.
Dyskomfort, niewygoda
Pokazuje na co, właśnie w tej chwili, zwrócić uwagę, ponieważ pojawia się okazja do zmiany, do zrobienia czegoś inaczej, nie tak jak robiłam to zazwyczaj.
Gniew
Pokazuje pasję, ważkość pewnych spraw, moje granice i wiarę w to, jak można zmienić świat na lepsze.
Rozczarowanie
Pokazuje, że o coś się staram, że się nie poddaję apatii, że ciągle mi zależy.
Poczucie winy
Pokazuje, że ciągle ważne jest to, czego oczekują ode mnie inni i to, co oni myślą o tym, jak powinnam działać.
Wstyd
Pokazuje, że uznałam za własne zdanie innych, jaką mam być osobą i jak żyć i, że powinnam odzyskać kontakt z autentyczną sobą.
Niepokój
Pokazuje, że potrzebuję się obudzić właśnie teraz, że potrzebuję być obecna, że utknęłam w przeszłości i żyję w strachu przed przyszłością.
Smutek
Pokazuje głębię moich uczuć, głębię mojej troski o innych i o świat.
Dziś spokój i muzyka rockowa. Co zrobić, aby to zatrzymać? Nie wiem, skąd takie poczucie. Nie wiem. Wczoraj — Sylwester, cieszyłam się fajerwerkami, graliśmy w planszówkę, raz przegrałam, raz wygrałam, tańczyliśmy i czytaliśmy wiersze. Koniecznie — grać w zadowolenie, zawsze można się z czegoś cieszyć, można zrobić, to co ode mnie zależy, niezależnie jak trudna jest sytuacja! I nie zapominać o tym! O kurde, trudne! Czy to stosuje się do jęczydupy? Spieprzaj stąd głupoto myśli!
On nie przyjdzie. Źle. Jak teraz zrobić, żeby nie bolało? Boli. Byłoby dziwne, gdyby nie. Smutek. Myśleć — nie wszystko stracone. Co mogę zrobić sensownego w tej sytuacji? Jestem bezradna. Zajmę się sobą, zjem obiad, to najlepsze, co mogę zrobić w tych okolicznościach. Inne matki też. I inni ojcowie. I inni w pobliżu i wszystkie ciule, takie jak ja i niepodobne też!
Kolejny dzień. Jestem udręczona. Smsy, telefony, obietnice, spotkania. Wszystko wokół narkomana. To jest przemoc wobec mnie. Gdzie jestem ja? Ze mnie tylko ból brzucha, sranie ze strachu, głowa w dół, piekące oczy. Jak ja mam tego kurwa dość!!! Jak mam dość swojej głupoty i dupowatości. Porażka. Mechanizm, który każe rodzicom dbać o dzieci, jest pokręcony. Jak bardzo chcę żyć!!!
Odczepić się. Oto moje dążenie. Oczepić się i zachować życzliwość, zamiast zalewającej mnie goryczy i gniewu. Lęk przed śmiercią nic nie pomoże. Mówię do męża:
— Musimy sami zbudować sobie raj na ziemi. Nikt nam tego nie da. I nawet, jeśli najbliżsi będą nam w tym przeszkadzać, nie możemy im pozwolić. Życia mamy coraz mniej.
Dziś tak właśnie myślę. A czy jutro? Proszę siebie o pamiętanie. Choć na razie pomaga mi złość i gniew. Dopiero uczę się przeczucia raju.Runda 1. Przyznaję, że to, co zrobiłam, nie przyniosło tego, czego oczekiwałam
PRÓBOWAŁAM. Nic z tych moich prób nie wyszło. Ani troska, ani chłód. Pomysły, propozycje. Wiosną — próba detoksu, latem — szpital psychiatryczny, kontakty z terapeutą, psychiatrą. Szkoda gadać, szkoda pisać. Jestem bezsilna. Nawet mój ostatni pomysł, aby umówić go na leczenie substytucyjne — odpadł. Słyszę, że idzie już do ośrodka, już jutro, już w piątek…. Bo leczenie stacjonarne jest do dupy. A potem cisza. Dzwoni, bo chce wylać swoją złość, wrogość, potrzebuje poduszki do łez, a potem cisza.
Myślę, jak mu pomóc. Jestem jego matką. Jego branie, to moja klęska. Chciałam — chcę — kontrolować, co robi. Dzwoniłam w piątki, aby przyszedł do nas w sobotę, albo w niedzielę. Żeby nie pił, nie brał, nie był sam. Nie umarł. Już tak nie robię. Zamiast tego myślę, że leży w swoich szczynach i gównie. Znalazłam dziś jego pasek. Bardzo zniszczony. Powąchałam. Śmierdział moczem. Wyrzuciłam go. Miał ten pasek przez 20 lat, przywiozłam mu go z Grecji. Timberland. Był chłopcem. A przyszedł śmierdzący, pozwoliłam mu się umyć, zjeść. Zostawił pasek. Dziś go wyrzuciłam.
***
Nie zależy mi na towarzystwie. Jestem sama. Nie muszę słuchać. Nie lubię słuchać. Rzadko ludzie mówią coś ciekawego. Ale co innego Hawking. Bilans energetyczny wszechświata jest taki sam, jak nicości. Zatem nie potrzebujemy boga do stworzenia świata. Klepanie pacierzy nie pomoże zmienić ćpania w niećpanie. Może tylko zmieni moje myśli z czarnych, na… jakie? Srakie? Wcale nie pomaga zmienić. Terapeutka mówi:
— Bez czarnych scenariuszy. Stop takim myślom.
Zamiast tego mam myśleć o trzech scenariuszach. Jak się zachowam, kiedy przyjdzie do mnie śmierdzący i bezdomny.
***
Śnię, że skaczę w dół. Boję się, jestem wręcz przerażona. Coś mnie tam pcha. Ambicja? Podporządkowanie? Ciekawość? Przeznaczenie? Teatr? Staram się zsunąć po murze. Jak najwolniej. Może przetrwam, może się nie roztrzaskam! A potem zmiana tematu i broczę w wodzie. Pagórkowate łąki pełne wody. Samochód mógłby ugrzęznąć, baję się, że woda wpadnie do środka. To pierwszy sen od dawna. Rzadko teraz śnię. Kiedyś co noc śniłam fabuły pełne kolorów. Były ciekawe nawet dla innych. M. która wyciszała mnie dźwiękiem z mis tybetańskich, czekała na moje senne opowieści. A teraz biorę pastylkę na sen. I cieszę się, że dosypiam. I rzadko śnię. Jedna z moich babek pisała baśniowe opowieści. Może ona dała mi moc we śnie. Ale ją straciłam. Oto jakie jest moje życie duchowe. Przyczajony tygrys czy ukryty smok? Sraka de kapulos! Wszystko przeminie utracone…
Akceptacja. Zaakceptuj sytuację. Przeżywam, męczę się ponieważ nie mogę, nie chcę, nie potrafię tego zaakceptować. Zdarzyło się tak w moim życiu, jak wszystko, przypadkowo. Wynik wielu możliwych zdarzeń. Efekt wielu zmiennych. A ja nie byłam na to gotowa. Byłam przerażona i to NIE mogła być PRAWDA. Co mam zmienić w sobie, aby się uspokoić, aby przyjąć, że jest jak jest? I co to właściwie znaczy ta akceptacja? Ile w niej rezygnacji? Czy to znaczy poddanie się, pokonanie mnie, nicość mnie?
***
Boleśnie trafia we mnie miłość. Rozpacz miłości. Jej nieuchronne cierpienie. Powtarza się ten motyw w moim życiu w różnych konfiguracjach. Ojciec, mężczyźni, syn. Jakiś heroizm poświęcenia, kochania, upodlenia. Ofiara. Mogłabym to zmienić.
Pisze:
— Zbieram wszystkie siły, aby wyjść z tej najciemniejszej doliny i jutro chcę, aby rozpocząć.
Ujmuje mnie ten styl. Chcę, aby rozpocząć. A dalej:
— Jest niewyobrażalne, jak mogłem dobrowolnie tu wejść.
— Ten proces jest poza moim wyobrażeniem, więc gdyby mi się nie udało, to chciałem powiedzieć że kochałem Cię tak jak umiałem, myślę, że najbardziej jak tylko się dało.
— Teraz mnie nie ma. To znaczy jestem pamięcią o swojej dawnej świadomości. Przypomniało mi się, jak bardzo tęskniłem za Tobą, jak byłem na pierwszych koloniach. Wtedy przynajmniej byłem świadomy.
Ból. Jestem tylko bólem. Serce pęka. Płaczę.
***
Pytanie o bezsilność w moim życiu. Moje bezsilne życie seksualne. Pragnę, ale jestem niezdolna do współżycia. Zasypiam. Sen jest silniejszy, a moje potrzeby zmniejszone. Tęsknię, ale to mglista tęsknota. I kiedy wyobrażę sobie wysiłki, które mam podjąć, to zasypiam z przyjemnością. Z poddaniem. Z Morfeuszem.
***
Znowu pytanie — jak ja tego dużo mogę znieść, wytrzymać, zrobić? Bardzo dużo rozczarowań, zawodów, a ponownie daję się ująć na ten sam tekst. Miłość, klucz, który drży w moich rękach. Spada i zostawia ból. Co to jest miłość? Wielkie słowa? W końcu to nie jest opowieść, ale współpraca, działanie razem. To nie jest heroizm, a codzienność. Np. śniadanie do pracy, spacer, koszule wyprane, umyte plecy. Zakupy i sałatka do obiadu. Telefon, co słychać? Smutki wspólne i radości wspólne. Bycie razem, ale i oddzielnie.
***
Kochałem, jak umiałem. I tyle. Paf!
***
Czy mam prawo przejść do kolejnej rundy? Czy wypłakałam ból zrozumienia niemocy? Czytam w Dzienniku takie zdanie:
— Żadna prośba nie jest zbyt śmiała, żadna potrzeba nie jest zbyt wielka. A nadzieja na cud nigdy nie jest absurdalna.
No, nie wiem, no, nie wiem… Mam zdartą skórę, ale nie jest tak zdarta, jak przy upadku na chodnik. Mam na myśli SKALP. A może całe życie byłam przygotowana (ale przez kogo?) do takiej sytuacji z synem? Umierania bez skalpu.
Płaczę pod powiekami przed snem. Cicho i z pełną rozpaczą. Usypiam. Rano słyszę Króla, który śpiewa przez moje serce — bo my chcemy tylko do domu i karę mieć, nawet do końca życia. Ja o niczym nie marzę tak, jak o powrocie do domu. Syna. I karę dam. Wróć. Proszę.
***
Nic się nie zmienia. Mija miesiąc. Czasem cierpię tak bardzo, że myślę o śmierci. Czasem ból cichnie, pojawia się złość, oburzenie, bojowość. A potem refleksja, że nic nie zmienię, że jedyne, na serio, jedyne, co mogę zrobić, to uciszyć myśli. Zostawić miłość w sercu, kochać go, a nienawidzić nałogu. Na tym polega siła bezradności. Już to wiesz, że nic nie możesz zmienić — oprócz swojej głowy. Zewrzyj się z taką myślą i wyświetlaj ją w swoim kinie, tak często, jak przychodzą inne projekcje do głowy. Defensywny klincz.Runda 3. Proszę o pomoc inne osoby, szczególnie takie, które borykają się z tym samym problemem
Poszłam na spotkanie grupy. Doktor mówi, że chciałby poznać mojego syna. Ja też. Chcę poznać mojego syna i chcę, aby doktor go poznał. Nie wiem, czy to możliwe. Próbuję. Odzywa się. Zgadza. Umawiam spotkanie. O jakie to męczące! Napinam się. Boję. Nie wiem, czy dam radę, czy on da radę, czy to coś da radę. Ja myślę, że to jest ostatni raz, kiedy tak tonę. Kiedy tak robię. Ja nie mam więcej na to siły. Cały dzień drżę o to, czy pojedziemy. A on pisze: ok spoko. Tak wulgarnie pogardliwie. I jeszcze za to płacę.
Potem jest mi dobrze, odwaliłam kawał roboty, ale zmęczona padam spać. A rano dowiaduję się, że ma odwiedzić go kurator. I cała moja bajka leci w kosmos. Nigdy go nie poznam, nie mam wpływu na jego życie. Jasne?! Kiedy będzie to dla mnie ok spoko?
***
Zimno. Wróciło. Drżę. Ale piszę. Codziennie rano wstaję i piszę bez cenzury. Tak jak leci. Jest w tym jakaś siła. Wycofuję się do swojego świata, a tam podpora, upór. Czuję się mocniejsza. Nigdy jeszcze nie czułam takiej pewności. Do tej pory żyłam obarczona realnością, rozsądkiem. Skąd taka zmiana?
***
Zazdrość. Mogłabym zrobić coś lepiej niż inni. Mogłabym, gdybym zrobiła. Nie robię. Przyłapuję się na zazdrości, krytyce, zawiści. Po co? Aby poczuć się lepiej, że inni są gorsi? Aby poczuć się gorzej, bo inni coś robią? Aby się wściekać. Aby wyzłościć się na świat, że inni mają tupet. A czy mają talent? Nie jestem tupeciarą. Hm. Ale marzę, aby nią być. Wskoczyć na afisz, nawet gdy nie potrafisz. Nienawidzę tych głosów, które mówią, że nie mogę czegoś robić, bo nie umiem. Muszę się najpierw nauczyć. Nauczę się od nich. Za ile? Za tyle? Dobra, płacę, biorę. Hm, ktoś to doceni? Jakieś drzwi się przed mną otworzą? Jakieś nowe posady? Pieniądze. Kolesie? No! Co to — to nie. Nie wymagaj zbyt wiele. Głupia babo, głupia torbo, głupia cipo. Stara cipo.
Pokora i próżność. W domu uczyła mnie matka pokory i wątpliwości, co do siebie. Nie ufaj swoim fanaberiom, mówiła. Gdybym pomyślała o sobie, że jestem wspaniała, to uznałaby to za aroganckie i wątpliwe. Niestosownie tak myśleć o sobie. Co innego, kiedy cię chwalą. O, wtedy można pławić się w piachu słów. Wdzięczyć się. A już matki chwalonych dzieci szczególnie mogą się puszyć. Ale nie wolno tego pod żadnym pozorem nazwać próżnością. Co za niecenzuralne słowo. Nagie. Bezwstydne.
Babka uważała mnie za grubą. Zawsze goniła do roboty. Palenie w piecu, gotowanie, prasowanie. Sprzątanie — do tego nie goniła. Sprzątałam chętnie, ale nie było na to siły. Ciotce nie przeszkadzał bałagan i brud. Podobnie moim rodzicom. Do dziś, gdy jadę odwiedzić matkę, to sprzątam. Myję wannę, ubikację i kuchnię. Pod prysznic wchodzę w klapkach. Boję się zarazić. Brzydki zapach. Mocz. Zjełczały brud i pot. Babka lubiła muzykę, mogłam słuchać płyt. Ale ścieżki do muzyki nie było, nie było wzmianki, zachęty. Po prostu byłam gruba. Mogłam też położyć się w jej pościeli — po całej robocie. Wysikać nocą do wiadra, które stało pod krzesłem bez blatu, w komorze. Do tego zakupy i posyłki — przynieść z pola, z piwnicy, z chlewa, ze stodoły. Garnek siwy, garnek mały, pietruszka, zebrać porzeczki, bo obrodziły. Nie wychodzić na randkę. Szyć w domu spódnicę. Wstawajta! Bo kiedy nagotujeta? Umarła zimą. Kochałam ją. Trumna stała w gościnnym. Kupiłam jej fioletowe tulipany. Matka była zachwycona. Lubiła się mną głośno zachwycać, bo wtedy była lepszą matką, mając lepszą córkę. Publicznie pochwaloną, lepszą córkę. Niech będzie pochwalona.
Babka i matka. Niespełnione, zablokowane, pełne lęków, gwałtów. Uwięzione w brzydocie otoczenia, w bylejakości. Żądne władzy. Żadnej szansy na władzę. Jedna drugą się wspiera. Chwaląc inną, wychwala siebie. Żądając poklasku dla córki, pławi się w sukcesie, jakby swoim własnym. Jest na to zgoda. Blask nie razi i można kwitnąć w pochwałach dla córki. Najlepiej za urodę. Oczy niebieskie. Prawda, że takie jak moje? No co, moje prawda? Ma po mnie. Podobna. Nie do mnie? To do babki podobna! Tak, cała babka. Córka jak matka. Popierdzielilo się wszystko. Kto komu matką, córką i babką. Kto kogo chwili i kto się w tym pławi. Kto się kim chełpi i czy ma prawo.
Ja nie mam syna do chełpienia. Mam syna do kochania. Pomimo i bezwarunkowo. O ile go mam. Bo nie mam przecież. Nie ma się kogoś. Obdarta ze skóry, pocięta, posypana solą. Kocham syna. Niech żyje syn, niech żyje…
***
Narysowałam potwora z mojego dzieciństwa. To kłamliwa nauczycielka. Lała nas linijką, kiedy tylko coś było nie tak. Linijką albo drewnianym piórnikiem. A kiedy rodzice protestowali, ona zaprzeczyła. I wtedy wstałam ja, pokazałam, gdzie trzyma linijkę, którą nas bije. No, no, no! To zrobiłam sobie wroga na zawsze. A uczyłam się dobrze, byłam bystra i pracowita. Książek u niej nie pożyczałam i w SKO niespecjalnie oszczędzałam. Matka choć nie nosiła mi teczki do szkoły, jak matka Mirki i nie jeździła z nami na wycieczki, jak Borsucza, to kiedy było trzeba, wybroniła mnie przed potworem i przymusem biblioteki. Potwór się przyczaił. Ale potwór czyhał… na potknięcia, nieścisłości, zawiniętą w pasie spódniczkę, klucz na szyi, samotność, strach. Atakował i punktował. Przetrwałam. A teraz narysowałam potwora zniszczonego tonowym ciężarem, obsikanego i wypuszczającego smród na oczach uradowanych gapiów. To była głupia cipa, zastrachana straszyła nas dzieci. Nic dobrego, zła karma.
***
Ufam, że kartki mnie wyprowadzą z tego bagna. Ufam, że każdy z nas zbolałych rodziców znajdzie wyjście. Ufam, że drogi są różne, choć historie podobne. Ufam, że otrzymuję wsparcie. Bo to jest wsparcie? Jest.
***
Boję się. Znowu nawrót, spada mi wytrzymałość. Skąd dziś wziąć siłę? Kto może mi pomóc? Kto ma mądrzej w głowie? Jeśli mam jakichś sprzymierzeńców, to gdzie oni są? Kim są? Same pytania, odpowiedzi nie mam. Cisza.
Szukam sytuacji, które dodały mi kiedyś otuchy i mogłyby teraz ponownie pomóc Pusto. Ale za chwilę wspomnienia…
Przypominam sobie, kiedy przyszedł od fryzjera, zadbany. Otucha, bo się stara.
Uwierzyłam w siebie, kiedy zadzwonił facet, aby rozmawiać ze mną o pracy.
Lubiłam pisać na blogu, przyjaciółce się to podobało.
Czasem śpiewam i to jest przyjemne dla słuchaczy.
Mistrzyni gongów uwielbiała moje senne historie. Uważała, że są w nich zapisane kosmiczne znaczenia.
Terapeutka, która jest w niemocy, podaje mi nowe kontakty. Idę do grupy dla rodziców. Zostaję na dłużej. To nie jest sekta. Tu nie ma hejtu.
***
Mam zdjęcie z przedszkola, gdy płaczę, bo bałam się brodatego fotografa. Utrwalona taka prawie na zawsze.
Bałam się rogów poduszki. Rodzice wiązali kołdrę za rogi do szczebli łóżeczka, abym się nie odkopywała w nocy. Kurde, robiło mi się ich żal. Płakałam, aby je uwolnić. Kiedy nie słuchali, byłam podwójnie nieszczęśliwa. Czasem odwiązali, a potem zawiązali. Zwariować można.
W dzieciństwie ojciec ukoił mój płacz. Narozrabiałam. Tupnęłam nogą, a wzniecił się kurz i… zasypane płachty z pierścionkami. Sprzedawca fuknął: jaka niegrzeczna dziewczynka! Matka szarpnęła rękę: nie kupię ci nic! Beczałam. Ojciec wziął mnie na ręce, przytulił i niósł kilka kilometrów do domu.
Kiedyś tęskniłam za matką. Była z uczniami na wycieczce. Płakałam. Ojciec otulił mnie w nocy kołdrą, a rano pojechaliśmy taksówką na dworzec. Bałam się małych samochodów. Przekonał mnie. Potem dotarliśmy pociągiem do mamy. Do małego domku. Wyglądam sobie przez okienko, stojąc na stołeczku. Padał wiosenny deszcz. Ojciec nieba mi przychylił.
Ojciec widać — sprzymierzeniec. Pomóż. Jesteś tu przecież gdzieś. Wiesz jak mi trudno. Wiesz.
***
Zabagniona głowa. Wściekła dusza. Staram się iść swoją drogą, ale mi się nogi plączą. Staram się perfekcyjnie wszystko pogodzić. I pracę, i dokładność, i czas dla siebie, i leczenie. Rozmywają mi się granice. Co jest dla mnie, co przeciw mnie. Czemu nic nie mówię? Czemu staram się obejść konflikty na spokojnie? Myślę, że ktoś testuje moją wytrzymałość. Albo ja testuję. Umysł mam zmęczony. Ile dam radę wytrzymać ze spokojem? Coś mnie rozsadza od środka. Wojenka. Wojenka.
Zła, popychana, wściekła. Matka, która nie wspiera, ludzie w pracy, którzy nie budują, a niszczą. Upokorzona pracą, głupotą innych. Bez radości. Idę w tworzenie. Kiedy piszę czuję się bezpieczna, kiedy maluję czuję się wygładzona. Piszę list do siebie i w swojej obronie. Obarczam nauczycielkę wieloma epitetami. Za to, że niszczyła w nas radość dzieciństwa, za to, że nas biła i za to, że kłamała. Za to, że była głupią cipą.
***
Przychodzę do grupy rodziców i bliskich. Zmagamy się z uzależnieniami naszych ukochanych. My rodzice jesteśmy tępi i dajemy się wykorzystać. Nie odczepiamy się. Ciągle żyjemy, dławimy się tą nasza narkotyczną miłością. Pijemy słówka nadziei, otuchy. Zastanawiam się, po co są te grupowe spotkania. Opowiadamy. Czekamy na komentarze prowadzących. Znikomo mówimy do siebie nawzajem. Pragnę więcej uważności i troski. Ciągle mam tego za mało. Nie lubię być anonimowa, nieuważna. Lubię być widoczna. I nie muszę być najważniejsza i dominująca, ale słyszana. Istnieć przy innych i wzajemnie.
***
Nie znoszę służyć. To co robię dla innych, chcę robić wspaniałomyślnie, z serca, spontanicznie. Nie może być to obowiązkiem, nie może być przedmiotem roszczeń, a już tym bardziej krytyki. Nawet, jeśli uzasadniona, to nieproszona krytyka i wszelkie nieprzyjemne uwagi są mi wstrętne. Nienawidzę osób, które mi to robią. Przyjmę wszelkie komentarze tylko, jeśli o nie poproszę. A na ogół łykam kacze kluski. Uwielbiam być podziwiana. Próżność nakarmiona. Starych bab się nie chwali. Nie ma z nich zysku.
Lepiej nie czytać tego. Nie wiedzieć i nie gromadzić w sobie. Narzekanie, łajanie. Żebranie. Nie lubię siebie. Przypominam ojca. Jego humor i jad. Niestrawność życiowa. Niesprawiedliwość. Bezprawie. Tchórzostwo.
Cisza.
***
Trudno jest prosić o pomoc. Łatwiej pomagać sobie samej. Szukać w sobie beztrwogi. Opierać się o twórczość. Opierać się o twórcę. Szukam swojej duchowości i wierzę, że ją ożywię. Muzyka daje mi siłę, morze daje mi siłę. Wiatr też. Pomyślałam teraz, że miło byłoby pojechać nad morze, choć na chwilkę. Albo nawet nad jezioro czy staw.
Śmiech i humor. Zapomniane. Nie-ja.
***
W autobusie staję za siedzeniem. Widzę czapkę, rękę, koktajl w kubku z grubą rurką, pochyloną głowę nad smartfonem. Wydaje się przeciętne. Palec na ekranie. Rzucam uważniejsze spojrzenie. Głowa w czapce się kiwa, pochyla, omal nie dziabnie się rurką w oko. Palec szura niemrawo po ekranie, przypadkowe ruchy. Mam ochotę dotknąć go w ramię i powiedzieć: Hej! Nie śpij! Zaraz wszystko ci upadnie na ziemię… Powstrzymuję się. Głowa dalej się kiwa i bardziej pochyla. Widzę już, że to nie jest zwykły sen. Sen jest odurzeniem. Przytomnieje na chwilę. Mocniej chwyta telefon, niemrawo próbuje coś nacisnąć. Bez skutku. Łapczywie przysysa się do rurki i wciąga mleczny bełt. Ssie jak mleko z piersi. Stan oseska. Robi mi się niedobrze, zaraz zwymiotuję. Na czapce widzę napis: Day off. Przeciętne? Jestem sflaczała. Ile takich ludzi, ile takich żyć? Jak mi straszenie żal. Ile matek płacze, ile rodzin, żon?
***
Grupa dla rodziców udręczonych. Pod wpływem rozmowy, porady jadę do syna, który nie reaguje na moje telefony, ani sms. Nie martwię się, czy żyje. Martwię się jego samotnością. Rozdziera mi serce.
Czego nie chcę zobczyć? Tego, jak sama karzę się za to, że mam syna narkomana. Nie wolno mi pochopnie słuchać doradców. I to nie jest OK, i to nie jest, że nic się nie stało. Podlizuję się narkomanowi, pozwalam mu jeździć na sobie, jak na łysej kobyle. Tłumaczę się ze swoich myśli, zachowań, wstyd mi i przepraszam. Jak dziecko się czuję… Wstydzę się przed samą sobą, że słucham cudzych podpowiedzi, choć wiem, że poprowadzą mnie na manowce. Dlaczego to robię? Dlatego, że chcę mieć absolutną pewność, że niczego nie zaniedbałam. A raczej chcę mieć pewność, że nikt mi tego nie zarzuci. Czyli pozory, czyli niepewność, zabobony jak u piłkarzy na mistrzostwach. Absurd i zawracanie kijem Wisły. Wielki chaos i bezmiar głupoty. Klincz. Co robić?
***
Po pierwsze uspokoić emocje. Medytacje, komplementy, afirmacje.
— Moja kreatywność uzdrawia mnie i innych.
— Moja kreatywność zawsze prowadzi mnie w stronę prawdy i miłości.
Po drugie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Niby banał, ale jest w tym nadzieja. To ważne, co się wydarzyło. Jednak teraz nie potrafię jeszcze powiedzieć, co z tego mam wyciągnąć na przyszłość.
Pytania. Absolutnie ważne.
Ile złego jest w tym, że nie słucham intuicji, ile złego w tym, że zależy mi na wizerunku, ile złego w tym, że pozwalam, aby syn ze mną się nie liczył? Ile strachu przed zerwaniem kontaktu? Co się stanie, jeśli kontakt zostanie zerwany? Czy się zerwie, jeśli nie będę kontaktu podtrzymywać? Czy stać mnie na to, aby to sprawdzić? Czy chcę to sprawdzić? Kiedy? Ile złego jest w tym, że wyżej znaczą przypuszczenia innych, niż moje własne. Może chodzi raczej o otwartość, próbę inaczej?
Po trzecie. Zrobić to, co uważam za słuszne, potrzebne. Ja. Nie kto inny.
Trudna lekcja z bycia z innymi. Nie mogę zawsze na nich liczyć. Nie mogę liczyć, że uszanują moje uczucia. Nawet, jeśli ja szanuję ich własne. Niezgodne czy zgodne z moimi. Nawet, jeśli jestem honorowa, jeśli jestem empatyczna, miła, racjonalna. Mogę jedynie kontrolować siebie, swoje zachowanie, mogę jedynie zdecydować, jaką chcę być osobą w stosunku do innych. Czy podłą suką, zgryźliwą jędzą czy skrzywioną zrzędą. A może jednak życzliwą optymistką, łagodną czy kochającą. A jeśli mogę cokolwiek zdecydować na temat innych, to zaakceptować ich albo od nich odejść.
Czy potrafię odejść od brata? Tak, bez większego trudu.
Czy od matki? Nie. Mogę starać się akceptować i być wspaniałomyślną.
Od syna? Cisza.
I że kochałem cię, tak jak umiałem….
I ja też.
Skurcz. Smutek, złość i niechęć. Głowa w lewo, głowa w prawo. Rozluźnia oczy, nos, teraz szczęki. Oddech. Głębiej. Czoło staje się chłodne — powtarza. Oddycha, ciągnie powietrze do gardła, do serca, do brzucha. Zakręca. Oddycha głęboko. Rozluźnia prawą stopę, rozluźnia lewą stopę. Oddycha głęboko. Ciągnie powietrze przez kolana do lędźwi, do brzucha, do serca. Oddycha. Oddycha głęboko. Jej czoło staje się chłodne. Jej twarz rozluźniona. Oddycha głęboko. Rozluźnia prawą rękę, lewą rękę. Moje ciało staje się odprężone. Oddycham głęboko, powietrze dociera do żołądka, do serca, do gardła. Wydycham powietrze przez czubek głowy i przez stopy. Oddycham równo, głęboko. Wdycham powietrze. Moje czoło jest chłodne, twarz rozluźniona, moje nogi i ręce są ciepłe. Oddycham głęboko, wydycham powietrze, moim brzuchem, sercem, gardłem. Oddycham głęboko…
Przysypiam i lęk opuszcza mnie na chwilę… oddycham.
***
Idę do pracy i czasem się modlę. Klepię bezmyślnie Ojcze nasz, przeganiam ból, przerażenie. A w niedzielę jadę do kościoła. Wrzucam 22 zł do skrzynki pod ołtarzykiem św. Antoniego. Czy on coś dla mnie wyprosi? Co? Że odnajdę spokój. Odkąd pamiętam, nie lubiłam myśli o poniedziałku, o szkole. A teraz o pracy. Okropny, fałszywy piaskowy dziadek w niedzielę wieczorem. Matka mówi, że najlepszy na trudne sprawy jest wtorek. Wtorek to dzień Merkurego, bystrzaka ze strzałkami przy czapce i piętach, kupca i plotkarza, roznosiciela gazet. Nigdy nie lubiłam swojej pracy, nawet tej, którą teraz wspominam z czułością. Męczy przyzwyczajanie się do wymagań i ten strach przed krzywym spojrzeniem. Dopiero kokon znajomości potrafi mnie nieco otulić przed nienawiścią. Ojciec często zmieniał pracę. To było dziwne w tamtych czasach. Bo prawie wszyscy pracowali od początku do końca w tym samym miejscu. No, może jedna, dwie zmiany w życiu. Ale nie on. Nie on — gnany swoimi lękami, niechęciami i pogardą. Chcę się budzić radosna. A znowu wstaję przegrana.
***
Przygnębia mnie jak bardzo jestem powtórką rodziców. Mam pięćdziesiąt lat, a ciągle nie odcięłam pępowiny. A kiedy miałam dziewiętnaście, to wydawało mi się, że ją odgryzłam. Wyjechałam. Zostawiłam kartkę pod lustrem. Ale wracałam, rzadziej, częściej. I zawsze lepiej przez telefon.
***
Jestem matką uzależnionego chłopca. Piszę chłopca, choć ma ponad trzydzieści lat. Jest chłopcem, chłopczykiem. Nie wyrósł z wygłupów, żartów. Może się bawić. Rzucać, pruć, niszczyć. Gry, narkotyki, alkohol, seks. Kocham go. Kogo kocham? Nie znam go zbytnio. Nie wiem, jaki jest, co myśli, gdzie chodzi. Wyobrażam sobie, że jest bardzo samotny. Nadal, bo zawsze był. Przyjaźnie są trudne, zbyt wymagające i niezrozumiałe. Choć chciałby o mnie zadbać, to chciałby o mnie zapomnieć. A nie umie ani jednego, ani drugiego. Ja matka jestem w nim, jestem tam gdzieś w jego zwojach, myślach, opozycjach. Starzeję się, przemijam i marzę, aby był w moim życiu dojrzałym człowiekiem. Ale jest smutkiem i bólem, zmartwieniem. Odcinam się i kocham. Myślę, myślę, czy żyje, czy nie zaćpał, czy walczy. Nie walczy, choć walczy. Życie go zjada, a ja nie mogę pomóc swojemu synowi. Mówią, że można pomóc tylko sobie i zadbać o siebie. Bardzo się staram, bardzo. I mam nadzieję, że to pomoże jemu. Nie pomoże? Kto wie, kto jest taki mądry, że wszystko wie? Że może i wiedzieć, że pomoże, albo że nie pomoże. Kto wie. Kto zagwarantuje, że jak zrobię tak, to będzie dobrze? Dla kogo dobrze, dla kogo ma być dobrze? Dla nich? Dla mnie? Dla mnie, ale nie ma pewności. Bo nawet, jeśli pójdzie na terapię, to nie ma gwarancji–tak mówi psychiatra. Nie ma żadnych gwarancji, kiedy rodzisz i wychowujesz dziecko. Idziesz w ciemno.
***
Nie jestem nadęta, kiedy idę wyprostowana. Sprawdzam czy się nie garbię, czy nie tnę głową powietrza. Mam zwyczaj pochylać się do przodu i ciągnąć ciało, a nogi zostają z tyłu, potykają się czasem, plączą. Brzydko chodzę, więc prostuję się, patrząc w odbicia witryn, wciągam brzuch, wypinam piersi i drobię kroczkami, bo nogi mam krótkie. Zmuszam usta do uśmiechu, wyciągam je tak, aby mój mózg zgłupiał i się uśmiał, abym mogła poczuć coś lekkiego, frywolnego w sobie. Ulecieć, śmiejąc się w gębę, swoją i cudzą. Odważyć się zrobić tak, jakby się miało plan, dodatkowe drzwi. Wyjść z uśmiechem na twarzy, modelować głupkowate, ponure usta innych. Ale tak nie będzie, bo tylko wzruszą ramionami i zapomną, nie wiedząc, że jestem wolna. Choć przez chwilę. A potem dalej, aby tak nie cierpieć i nie bać się, że nie wrócę.
Idę więc przez plac, raczej wyprostowana, bo tutaj są witryny i widzę, jak idę. Patrzę też na dom, stary, wysoki, samotny. Jest ładny i myślę, jak wyglądał wśród płomieni. Wszystko się skopciło, a on został. Została też niema boczna ściana bez okien i ścian innych budynków. Nie pasuje, pamięta, jest z innej epoki. Ja tu pasuję, wyglądam jak wszyscy, spieszę się do pracy, choć raczej z zimna lub dla sportu. Prostuję się i uśmiecham. Uśmiech jedynie nie pasuje. Nikt się nie uśmiecha, oczy nieobecne, pośpiech. Pasuję — uśmiech fałszywy w końcu, tak jak pośpiech, tak jak cała ja. Jestem tu na chwilę, przechodnio, nie zostanę. Potrzebuję tymczasowości. A kiedyś myślałam, że jest jakieś zawsze.
***
W budynku spotykam kobietę, jestem na nią zła, sprawia mi kłopot, bo muszę do niej przyjść. Wymaga ode mnie decyzji. A jednak patrzę na jej drobne ciało, słucham cichego głosu i dostrzegam zmartwionego człowieka. Jak bardzo brakuje mi przyjaciółki! Dzieli nas wiele lat, a łączy potrzeba pochwały. Kiedy chcesz, by cię chwalono, kiedy nie kwitujesz obojętnością krytyki, przegrywasz. Stajesz się gównem na wietrze, nie wiadomo, gdzie spadniesz. Obie takie właśnie jesteśmy. Gówniane w gównianym świecie. I takie zakończenie mają moje sny o potędze. Upadam przed pychą. Nie tylko ja. Dlatego nigdy nie pozbędziesz się strachu, dopóki nie będzie ci wszystko jedno, co gadają. Będziesz pić, ćpać, aby nie czuć, że żyjesz, bo nie masz siły umrzeć. Nie masz motywacji, synu.
***
Ból jelit, wiec łykam tabletkę. Wydaje mi się czasem, że mam nieco lepiej niż inni. Tylko ta głowa, te zmartwienia. Już tu niejedną wykończyli, oprawcy w białych rękawiczkach. Kultura, jakość, a zawsze buzują hormony. Żadnej miękkości, żadnego razem, zawsze ktoś winien. Jeden tylko otwarcie chamski prostak. Poszła więc każda stąd się leczyć. Może się leczy, a może nie. Raczej nie. Siedzę i staram się być uprzejma, nawet mi to wychodzi, jestem kompetentna. Tyle, że widzę tę smutną grę o pieniądze, to żebranie o grosze. Wystąpienie prostaka zawiera także rozrywkę teatralną „popatrzcie jakim jestem geniuszem finansowym”. Kilka pytań prezesa, do prezesa. Mamy też pana od noszenia teczki — teczkowego. Bardzo grzeczny dla prezesa, puk, puk — czy można Panie Prezesie? Oczywiście pisane, mówione wielką literą. Teczkowy, nie dajmy się zwieść, myśli o swoich drobnych interesikach, o dupczeniu, o imprezkach. Chyba wszyscy to widzą, nie tylko ja? Łykam więc tabletkę.
A teraz jestem rozbawiona. Śmieszy mnie taka jedna babka. Jest głupio przejęta swoją rolą. Rozbawiam się i wkurzam, kiedy próbuje wciskać mi swój świat do głowy. Mam ochotę plasnąć ją słowem w pysk. Może się opamięta. Kiedy gada to syczy przez zaciśnięte szczęki i strzela okularami. Widzę w korytarzu jej zdjęcie, była obfita. Może zmiażdżę ją tłuczkiem jak grzbiet kurczaka, podrę jej tkankę na włókna. Białe ugotowane mięso, temperatura głupoty. Zostaną tylko grube, machające nogi.
***
Dzieciaki. Bawią się, gadają i śmieją. Pachną delikatnie. Myślę, co z nich wyrośnie? Są miłe, dają sobie radę. Liczysz na to, że zawsze tak będzie. A jednak! Co poszło nie tak? Gdzieś pojawiło się zgrzytnięcie, wiór, który wyżłobił rysę tak dużą, że nie sposób ją zakleić. Słyszę, że mam przygotować się na jego koniec. Niby tak jest, ale przecież nie koniec. Jest nadzieja lub beznadzieja, ale jest i życie. To ja dałam mu życie. To znaczy urodziłam go, wychowałam. Każdego dnia dbałam, uczyłam po kolei. Jak można być teraz przygotowaną, pogodzoną?! Obojętną! Im bardziej pragnę jego wyzdrowienia, tym bardziej tego nie ma. Nie dlatego, że za karę, ale dlatego, że obsesyjnie, nieustająco powraca myślenie o nim. Są momenty, kiedy odrywam się do innych zmartwień, ale to nigdy naprawdę nie przemija. Co poszło nie tak? Kiedy można było jeszcze zatrzymać to cierpienie? Kiedy można było krzyknąć, zabronić, odebrać? Mówią mi, że to nie moja wina. A jednak przegapiłam coś ważnego, przegapiłam kogoś, kogo powołałam do życia i nie nauczyłam jak żyć, nie umierać. Każdego dnia ani nie żyje, ani nie umiera. Jest nadzieją, choć powinno mnie to nie obchodzić. Tak mówią. Jak może matkę nie obchodzić jej syn? I jego życie, a nawet półżycie, zaćpane życie? Sama musi być naćpana, żeby jej to nie obchodziło! Po co mi to mówią, po co, po co? Nie nauczyłam go, jak żyć z bólem, sama tego nie umiem. Jestem na początku uczenia się. Twardnieją mi myśli. Źle. Dobrze. Twarde myśli dają dystans. Patrzysz, słyszysz, ale nie chce ci się dyskutować lub przekonywać. Mam to w dupie i boli mnie odbyt.
***
Tęsknię. Ci ludzie uzależnieni, są już nie nasi. Tracimy ich, ale najpierw oni tracą wszystko. Zdrowie, urodę, zęby, relacje, świadomość. Tęsknię i żegnam się. Żałoba, rozpacz, umieranie. R.I.P. Płaczę po spotkaniach rodzinnych, tak bardzo chcę, aby tam był. Tak bardzo boli pustka po nim, kiedy widzę innych w jego wieku, którzy są tu z nami, rozmawiają, cieszą się, boją, żyją. On tam gdzieś umiera i nawet nie jest tego świadom, umiera, umiera, umiera… Mój syn. Jestem straszliwie, bezradnie, podle bezsilna. Tylko myśl i tylko łzy od czasu do czasu. Nie zawsze, bo nie mam na to siły. Odpycham myśl, odpycham wolę pomocy.
Codziennie zmagam się ze śmiercią, codziennie. Przyzwyczajam się, poznaję. I cały czas spodziewam się telefonu, że umarł, że znaleziono go w mieszkaniu w nieczystościach, z wykrzywioną twarzą i skręconym nienaturalnie ciałem. Dziwi się ktoś, że jestem świadoma śmierci? Jest baba, która krytykuje mój pesymizm. Pesymizm? Chyba to dość realne, co myślę? Tak mi się zdaje, że lepiej się przygotować.
Przygotowanie to też nawyki. Codziennie ćwiczę ramiona, smaruję je kremem, podobnie jak twarz, nogi. Mam zwisającą skórę, odkąd wychudłam. Szukam sposobów, aby przetrwać. Dziś dotknęłam cudownego wiadra, w którym były śruby do budowy domu dla uzależnionych. Habitat. Jego tam nie będzie dopóki nie wyjdzie po terapii. On nie idzie na terapię. Jak to mówi, radzi sobie sam. Chyba to realizm, kiedy myślę o śmierci? Ludzie lubią mówić — nie martw się. Mają mój problem z głowy. Mają mnie z głowy i jego też. A więc zajmij się sobą kobito. Nie dręcz tych malutkich, którzy są nieśmiertelni. No, przecież co tyyy…, nie można tak ciągle o tej śmierci. Nie można? A gdzie ją wcisnąć?! Podobno nie wszystek umrę, tak chcielibyśmy. Dlatego stawiamy sztuczne pomniki na cmentarzach i sztuczne kwiaty. Sztuczna chwała. Pamiętamy. Próbuję zostać stoiczką. Słabo wychodzi, ze łzami w oczach. Ogromnie za nim, za tamtym tęsknię.
***
Jest już PO. Po przeprowadzce, po rozmowie, po pomaganiu. Kurwa! Jestem kompletnie rozwalona, wyżęta. Kosmicznie maleńka, posłusznie zniszczona. Zgodziłam się na to, BO…? Bo jestem grzeczna, miła, usłużna. Zawsze na posterunku, zawsze do usług, niezwodna. Dlaczego? Super Star, super podpórka. Wysiadka, jestem taka wściekła! Wydaje mi się, że inni powinni docenić, być wdzięczni, być gotowi oddać. Ale wcale nie! Są kolejne roszczenia. Domagania. Spirala ludzkich potrzeb i pretensji. Opuszczają, powierzają mi swoje obowiązki. Jestem oburzona i czuję się zbawczynią. Hah, ha. Zamordowaną przez własną głupotę, toksyny ambicji i potrzeb. Jak mi miło, kiedy jestem ważna, kiedy inni zauważają moją nieobecność. Niestety wykorzystują lekko, kiedy mogą mną się wyręczyć. Synek jak dziecko odrzuca moją pomoc, bo jest nie taka. Nie zapłacę jego długów, nie przypilnuję przelewów, nie zafunduję płatnej, komfortowej kuracji. Taka pomoc jest pierdolona. Jak śmiem! A z drugiej strony nie ma planu na leczenie, wszystkie miejsca są głupie, jest ZMĘCZONY. Hęę?Ratuje mnie gong
Charyzmatyczny psychiatra jest dla mnie oponentem. Na początku nie wiem, czemu nie mogę mu zaufać. Ma wiedzę, ma doświadczenie. Ale autorytet u niego jest dla mnie zbyt autorytarny. Konfrontuję się z nim. Nie pozwalam, aby mnie oceniał. I nie odkrywam, co jest kluczem niechęci. Czy są to pieniądze? Nie. Czy jest to rząd dusz?. No cóż, charyzmat tak działa. Czy pomoże? Nie wiem. Pracuję nad sobą, łykam tabletki, ale serce mam jak flak. Pustka. Smutek i klęska. Paskudna samotność, pogardliwe kontakty. Cały czas ssie mnie brak. Znajduję dziś w łazienkowej szafce płyn na komary z dalekiego świata. Przeterminowany. Nie wyrzucam, bo jest jak brzytwa dobrych czasów, marzeń i nadziei. Ostry okruch dni lepszych. Tak samo jest z kamieniami w gablocie. Patrzę na nie, mam nadzieję, że coś jeszcze nie umarło.
Podejmę próbę po raz kolejny.
***
Znalazłam dawną kartkę — z jakichś zajęć? Czytam zatem o znaczeniu trudnych emocji. Ojej, ojej, ojej.
Gorycz
Pokazuje, za co, osądzam innych ludzi i siebie i nad czym mam pracować, aby odpuścić stawianie ocen sobie i innym.
Rozżalenie, oburzenie
Pokazuje miejsca, momenty, w których żyję przeszłością i nie pozwalam rzeczywistości, teraźniejszości być jaka jest.
Dyskomfort, niewygoda
Pokazuje na co, właśnie w tej chwili, zwrócić uwagę, ponieważ pojawia się okazja do zmiany, do zrobienia czegoś inaczej, nie tak jak robiłam to zazwyczaj.
Gniew
Pokazuje pasję, ważkość pewnych spraw, moje granice i wiarę w to, jak można zmienić świat na lepsze.
Rozczarowanie
Pokazuje, że o coś się staram, że się nie poddaję apatii, że ciągle mi zależy.
Poczucie winy
Pokazuje, że ciągle ważne jest to, czego oczekują ode mnie inni i to, co oni myślą o tym, jak powinnam działać.
Wstyd
Pokazuje, że uznałam za własne zdanie innych, jaką mam być osobą i jak żyć i, że powinnam odzyskać kontakt z autentyczną sobą.
Niepokój
Pokazuje, że potrzebuję się obudzić właśnie teraz, że potrzebuję być obecna, że utknęłam w przeszłości i żyję w strachu przed przyszłością.
Smutek
Pokazuje głębię moich uczuć, głębię mojej troski o innych i o świat.
Dziś spokój i muzyka rockowa. Co zrobić, aby to zatrzymać? Nie wiem, skąd takie poczucie. Nie wiem. Wczoraj — Sylwester, cieszyłam się fajerwerkami, graliśmy w planszówkę, raz przegrałam, raz wygrałam, tańczyliśmy i czytaliśmy wiersze. Koniecznie — grać w zadowolenie, zawsze można się z czegoś cieszyć, można zrobić, to co ode mnie zależy, niezależnie jak trudna jest sytuacja! I nie zapominać o tym! O kurde, trudne! Czy to stosuje się do jęczydupy? Spieprzaj stąd głupoto myśli!
On nie przyjdzie. Źle. Jak teraz zrobić, żeby nie bolało? Boli. Byłoby dziwne, gdyby nie. Smutek. Myśleć — nie wszystko stracone. Co mogę zrobić sensownego w tej sytuacji? Jestem bezradna. Zajmę się sobą, zjem obiad, to najlepsze, co mogę zrobić w tych okolicznościach. Inne matki też. I inni ojcowie. I inni w pobliżu i wszystkie ciule, takie jak ja i niepodobne też!
Kolejny dzień. Jestem udręczona. Smsy, telefony, obietnice, spotkania. Wszystko wokół narkomana. To jest przemoc wobec mnie. Gdzie jestem ja? Ze mnie tylko ból brzucha, sranie ze strachu, głowa w dół, piekące oczy. Jak ja mam tego kurwa dość!!! Jak mam dość swojej głupoty i dupowatości. Porażka. Mechanizm, który każe rodzicom dbać o dzieci, jest pokręcony. Jak bardzo chcę żyć!!!
Odczepić się. Oto moje dążenie. Oczepić się i zachować życzliwość, zamiast zalewającej mnie goryczy i gniewu. Lęk przed śmiercią nic nie pomoże. Mówię do męża:
— Musimy sami zbudować sobie raj na ziemi. Nikt nam tego nie da. I nawet, jeśli najbliżsi będą nam w tym przeszkadzać, nie możemy im pozwolić. Życia mamy coraz mniej.
Dziś tak właśnie myślę. A czy jutro? Proszę siebie o pamiętanie. Choć na razie pomaga mi złość i gniew. Dopiero uczę się przeczucia raju.Runda 1. Przyznaję, że to, co zrobiłam, nie przyniosło tego, czego oczekiwałam
PRÓBOWAŁAM. Nic z tych moich prób nie wyszło. Ani troska, ani chłód. Pomysły, propozycje. Wiosną — próba detoksu, latem — szpital psychiatryczny, kontakty z terapeutą, psychiatrą. Szkoda gadać, szkoda pisać. Jestem bezsilna. Nawet mój ostatni pomysł, aby umówić go na leczenie substytucyjne — odpadł. Słyszę, że idzie już do ośrodka, już jutro, już w piątek…. Bo leczenie stacjonarne jest do dupy. A potem cisza. Dzwoni, bo chce wylać swoją złość, wrogość, potrzebuje poduszki do łez, a potem cisza.
Myślę, jak mu pomóc. Jestem jego matką. Jego branie, to moja klęska. Chciałam — chcę — kontrolować, co robi. Dzwoniłam w piątki, aby przyszedł do nas w sobotę, albo w niedzielę. Żeby nie pił, nie brał, nie był sam. Nie umarł. Już tak nie robię. Zamiast tego myślę, że leży w swoich szczynach i gównie. Znalazłam dziś jego pasek. Bardzo zniszczony. Powąchałam. Śmierdział moczem. Wyrzuciłam go. Miał ten pasek przez 20 lat, przywiozłam mu go z Grecji. Timberland. Był chłopcem. A przyszedł śmierdzący, pozwoliłam mu się umyć, zjeść. Zostawił pasek. Dziś go wyrzuciłam.
***
Nie zależy mi na towarzystwie. Jestem sama. Nie muszę słuchać. Nie lubię słuchać. Rzadko ludzie mówią coś ciekawego. Ale co innego Hawking. Bilans energetyczny wszechświata jest taki sam, jak nicości. Zatem nie potrzebujemy boga do stworzenia świata. Klepanie pacierzy nie pomoże zmienić ćpania w niećpanie. Może tylko zmieni moje myśli z czarnych, na… jakie? Srakie? Wcale nie pomaga zmienić. Terapeutka mówi:
— Bez czarnych scenariuszy. Stop takim myślom.
Zamiast tego mam myśleć o trzech scenariuszach. Jak się zachowam, kiedy przyjdzie do mnie śmierdzący i bezdomny.
***
Śnię, że skaczę w dół. Boję się, jestem wręcz przerażona. Coś mnie tam pcha. Ambicja? Podporządkowanie? Ciekawość? Przeznaczenie? Teatr? Staram się zsunąć po murze. Jak najwolniej. Może przetrwam, może się nie roztrzaskam! A potem zmiana tematu i broczę w wodzie. Pagórkowate łąki pełne wody. Samochód mógłby ugrzęznąć, baję się, że woda wpadnie do środka. To pierwszy sen od dawna. Rzadko teraz śnię. Kiedyś co noc śniłam fabuły pełne kolorów. Były ciekawe nawet dla innych. M. która wyciszała mnie dźwiękiem z mis tybetańskich, czekała na moje senne opowieści. A teraz biorę pastylkę na sen. I cieszę się, że dosypiam. I rzadko śnię. Jedna z moich babek pisała baśniowe opowieści. Może ona dała mi moc we śnie. Ale ją straciłam. Oto jakie jest moje życie duchowe. Przyczajony tygrys czy ukryty smok? Sraka de kapulos! Wszystko przeminie utracone…
Akceptacja. Zaakceptuj sytuację. Przeżywam, męczę się ponieważ nie mogę, nie chcę, nie potrafię tego zaakceptować. Zdarzyło się tak w moim życiu, jak wszystko, przypadkowo. Wynik wielu możliwych zdarzeń. Efekt wielu zmiennych. A ja nie byłam na to gotowa. Byłam przerażona i to NIE mogła być PRAWDA. Co mam zmienić w sobie, aby się uspokoić, aby przyjąć, że jest jak jest? I co to właściwie znaczy ta akceptacja? Ile w niej rezygnacji? Czy to znaczy poddanie się, pokonanie mnie, nicość mnie?
***
Boleśnie trafia we mnie miłość. Rozpacz miłości. Jej nieuchronne cierpienie. Powtarza się ten motyw w moim życiu w różnych konfiguracjach. Ojciec, mężczyźni, syn. Jakiś heroizm poświęcenia, kochania, upodlenia. Ofiara. Mogłabym to zmienić.
Pisze:
— Zbieram wszystkie siły, aby wyjść z tej najciemniejszej doliny i jutro chcę, aby rozpocząć.
Ujmuje mnie ten styl. Chcę, aby rozpocząć. A dalej:
— Jest niewyobrażalne, jak mogłem dobrowolnie tu wejść.
— Ten proces jest poza moim wyobrażeniem, więc gdyby mi się nie udało, to chciałem powiedzieć że kochałem Cię tak jak umiałem, myślę, że najbardziej jak tylko się dało.
— Teraz mnie nie ma. To znaczy jestem pamięcią o swojej dawnej świadomości. Przypomniało mi się, jak bardzo tęskniłem za Tobą, jak byłem na pierwszych koloniach. Wtedy przynajmniej byłem świadomy.
Ból. Jestem tylko bólem. Serce pęka. Płaczę.
***
Pytanie o bezsilność w moim życiu. Moje bezsilne życie seksualne. Pragnę, ale jestem niezdolna do współżycia. Zasypiam. Sen jest silniejszy, a moje potrzeby zmniejszone. Tęsknię, ale to mglista tęsknota. I kiedy wyobrażę sobie wysiłki, które mam podjąć, to zasypiam z przyjemnością. Z poddaniem. Z Morfeuszem.
***
Znowu pytanie — jak ja tego dużo mogę znieść, wytrzymać, zrobić? Bardzo dużo rozczarowań, zawodów, a ponownie daję się ująć na ten sam tekst. Miłość, klucz, który drży w moich rękach. Spada i zostawia ból. Co to jest miłość? Wielkie słowa? W końcu to nie jest opowieść, ale współpraca, działanie razem. To nie jest heroizm, a codzienność. Np. śniadanie do pracy, spacer, koszule wyprane, umyte plecy. Zakupy i sałatka do obiadu. Telefon, co słychać? Smutki wspólne i radości wspólne. Bycie razem, ale i oddzielnie.
***
Kochałem, jak umiałem. I tyle. Paf!
***
Czy mam prawo przejść do kolejnej rundy? Czy wypłakałam ból zrozumienia niemocy? Czytam w Dzienniku takie zdanie:
— Żadna prośba nie jest zbyt śmiała, żadna potrzeba nie jest zbyt wielka. A nadzieja na cud nigdy nie jest absurdalna.
No, nie wiem, no, nie wiem… Mam zdartą skórę, ale nie jest tak zdarta, jak przy upadku na chodnik. Mam na myśli SKALP. A może całe życie byłam przygotowana (ale przez kogo?) do takiej sytuacji z synem? Umierania bez skalpu.
Płaczę pod powiekami przed snem. Cicho i z pełną rozpaczą. Usypiam. Rano słyszę Króla, który śpiewa przez moje serce — bo my chcemy tylko do domu i karę mieć, nawet do końca życia. Ja o niczym nie marzę tak, jak o powrocie do domu. Syna. I karę dam. Wróć. Proszę.
***
Nic się nie zmienia. Mija miesiąc. Czasem cierpię tak bardzo, że myślę o śmierci. Czasem ból cichnie, pojawia się złość, oburzenie, bojowość. A potem refleksja, że nic nie zmienię, że jedyne, na serio, jedyne, co mogę zrobić, to uciszyć myśli. Zostawić miłość w sercu, kochać go, a nienawidzić nałogu. Na tym polega siła bezradności. Już to wiesz, że nic nie możesz zmienić — oprócz swojej głowy. Zewrzyj się z taką myślą i wyświetlaj ją w swoim kinie, tak często, jak przychodzą inne projekcje do głowy. Defensywny klincz.Runda 3. Proszę o pomoc inne osoby, szczególnie takie, które borykają się z tym samym problemem
Poszłam na spotkanie grupy. Doktor mówi, że chciałby poznać mojego syna. Ja też. Chcę poznać mojego syna i chcę, aby doktor go poznał. Nie wiem, czy to możliwe. Próbuję. Odzywa się. Zgadza. Umawiam spotkanie. O jakie to męczące! Napinam się. Boję. Nie wiem, czy dam radę, czy on da radę, czy to coś da radę. Ja myślę, że to jest ostatni raz, kiedy tak tonę. Kiedy tak robię. Ja nie mam więcej na to siły. Cały dzień drżę o to, czy pojedziemy. A on pisze: ok spoko. Tak wulgarnie pogardliwie. I jeszcze za to płacę.
Potem jest mi dobrze, odwaliłam kawał roboty, ale zmęczona padam spać. A rano dowiaduję się, że ma odwiedzić go kurator. I cała moja bajka leci w kosmos. Nigdy go nie poznam, nie mam wpływu na jego życie. Jasne?! Kiedy będzie to dla mnie ok spoko?
***
Zimno. Wróciło. Drżę. Ale piszę. Codziennie rano wstaję i piszę bez cenzury. Tak jak leci. Jest w tym jakaś siła. Wycofuję się do swojego świata, a tam podpora, upór. Czuję się mocniejsza. Nigdy jeszcze nie czułam takiej pewności. Do tej pory żyłam obarczona realnością, rozsądkiem. Skąd taka zmiana?
***
Zazdrość. Mogłabym zrobić coś lepiej niż inni. Mogłabym, gdybym zrobiła. Nie robię. Przyłapuję się na zazdrości, krytyce, zawiści. Po co? Aby poczuć się lepiej, że inni są gorsi? Aby poczuć się gorzej, bo inni coś robią? Aby się wściekać. Aby wyzłościć się na świat, że inni mają tupet. A czy mają talent? Nie jestem tupeciarą. Hm. Ale marzę, aby nią być. Wskoczyć na afisz, nawet gdy nie potrafisz. Nienawidzę tych głosów, które mówią, że nie mogę czegoś robić, bo nie umiem. Muszę się najpierw nauczyć. Nauczę się od nich. Za ile? Za tyle? Dobra, płacę, biorę. Hm, ktoś to doceni? Jakieś drzwi się przed mną otworzą? Jakieś nowe posady? Pieniądze. Kolesie? No! Co to — to nie. Nie wymagaj zbyt wiele. Głupia babo, głupia torbo, głupia cipo. Stara cipo.
Pokora i próżność. W domu uczyła mnie matka pokory i wątpliwości, co do siebie. Nie ufaj swoim fanaberiom, mówiła. Gdybym pomyślała o sobie, że jestem wspaniała, to uznałaby to za aroganckie i wątpliwe. Niestosownie tak myśleć o sobie. Co innego, kiedy cię chwalą. O, wtedy można pławić się w piachu słów. Wdzięczyć się. A już matki chwalonych dzieci szczególnie mogą się puszyć. Ale nie wolno tego pod żadnym pozorem nazwać próżnością. Co za niecenzuralne słowo. Nagie. Bezwstydne.
Babka uważała mnie za grubą. Zawsze goniła do roboty. Palenie w piecu, gotowanie, prasowanie. Sprzątanie — do tego nie goniła. Sprzątałam chętnie, ale nie było na to siły. Ciotce nie przeszkadzał bałagan i brud. Podobnie moim rodzicom. Do dziś, gdy jadę odwiedzić matkę, to sprzątam. Myję wannę, ubikację i kuchnię. Pod prysznic wchodzę w klapkach. Boję się zarazić. Brzydki zapach. Mocz. Zjełczały brud i pot. Babka lubiła muzykę, mogłam słuchać płyt. Ale ścieżki do muzyki nie było, nie było wzmianki, zachęty. Po prostu byłam gruba. Mogłam też położyć się w jej pościeli — po całej robocie. Wysikać nocą do wiadra, które stało pod krzesłem bez blatu, w komorze. Do tego zakupy i posyłki — przynieść z pola, z piwnicy, z chlewa, ze stodoły. Garnek siwy, garnek mały, pietruszka, zebrać porzeczki, bo obrodziły. Nie wychodzić na randkę. Szyć w domu spódnicę. Wstawajta! Bo kiedy nagotujeta? Umarła zimą. Kochałam ją. Trumna stała w gościnnym. Kupiłam jej fioletowe tulipany. Matka była zachwycona. Lubiła się mną głośno zachwycać, bo wtedy była lepszą matką, mając lepszą córkę. Publicznie pochwaloną, lepszą córkę. Niech będzie pochwalona.
Babka i matka. Niespełnione, zablokowane, pełne lęków, gwałtów. Uwięzione w brzydocie otoczenia, w bylejakości. Żądne władzy. Żadnej szansy na władzę. Jedna drugą się wspiera. Chwaląc inną, wychwala siebie. Żądając poklasku dla córki, pławi się w sukcesie, jakby swoim własnym. Jest na to zgoda. Blask nie razi i można kwitnąć w pochwałach dla córki. Najlepiej za urodę. Oczy niebieskie. Prawda, że takie jak moje? No co, moje prawda? Ma po mnie. Podobna. Nie do mnie? To do babki podobna! Tak, cała babka. Córka jak matka. Popierdzielilo się wszystko. Kto komu matką, córką i babką. Kto kogo chwili i kto się w tym pławi. Kto się kim chełpi i czy ma prawo.
Ja nie mam syna do chełpienia. Mam syna do kochania. Pomimo i bezwarunkowo. O ile go mam. Bo nie mam przecież. Nie ma się kogoś. Obdarta ze skóry, pocięta, posypana solą. Kocham syna. Niech żyje syn, niech żyje…
***
Narysowałam potwora z mojego dzieciństwa. To kłamliwa nauczycielka. Lała nas linijką, kiedy tylko coś było nie tak. Linijką albo drewnianym piórnikiem. A kiedy rodzice protestowali, ona zaprzeczyła. I wtedy wstałam ja, pokazałam, gdzie trzyma linijkę, którą nas bije. No, no, no! To zrobiłam sobie wroga na zawsze. A uczyłam się dobrze, byłam bystra i pracowita. Książek u niej nie pożyczałam i w SKO niespecjalnie oszczędzałam. Matka choć nie nosiła mi teczki do szkoły, jak matka Mirki i nie jeździła z nami na wycieczki, jak Borsucza, to kiedy było trzeba, wybroniła mnie przed potworem i przymusem biblioteki. Potwór się przyczaił. Ale potwór czyhał… na potknięcia, nieścisłości, zawiniętą w pasie spódniczkę, klucz na szyi, samotność, strach. Atakował i punktował. Przetrwałam. A teraz narysowałam potwora zniszczonego tonowym ciężarem, obsikanego i wypuszczającego smród na oczach uradowanych gapiów. To była głupia cipa, zastrachana straszyła nas dzieci. Nic dobrego, zła karma.
***
Ufam, że kartki mnie wyprowadzą z tego bagna. Ufam, że każdy z nas zbolałych rodziców znajdzie wyjście. Ufam, że drogi są różne, choć historie podobne. Ufam, że otrzymuję wsparcie. Bo to jest wsparcie? Jest.
***
Boję się. Znowu nawrót, spada mi wytrzymałość. Skąd dziś wziąć siłę? Kto może mi pomóc? Kto ma mądrzej w głowie? Jeśli mam jakichś sprzymierzeńców, to gdzie oni są? Kim są? Same pytania, odpowiedzi nie mam. Cisza.
Szukam sytuacji, które dodały mi kiedyś otuchy i mogłyby teraz ponownie pomóc Pusto. Ale za chwilę wspomnienia…
Przypominam sobie, kiedy przyszedł od fryzjera, zadbany. Otucha, bo się stara.
Uwierzyłam w siebie, kiedy zadzwonił facet, aby rozmawiać ze mną o pracy.
Lubiłam pisać na blogu, przyjaciółce się to podobało.
Czasem śpiewam i to jest przyjemne dla słuchaczy.
Mistrzyni gongów uwielbiała moje senne historie. Uważała, że są w nich zapisane kosmiczne znaczenia.
Terapeutka, która jest w niemocy, podaje mi nowe kontakty. Idę do grupy dla rodziców. Zostaję na dłużej. To nie jest sekta. Tu nie ma hejtu.
***
Mam zdjęcie z przedszkola, gdy płaczę, bo bałam się brodatego fotografa. Utrwalona taka prawie na zawsze.
Bałam się rogów poduszki. Rodzice wiązali kołdrę za rogi do szczebli łóżeczka, abym się nie odkopywała w nocy. Kurde, robiło mi się ich żal. Płakałam, aby je uwolnić. Kiedy nie słuchali, byłam podwójnie nieszczęśliwa. Czasem odwiązali, a potem zawiązali. Zwariować można.
W dzieciństwie ojciec ukoił mój płacz. Narozrabiałam. Tupnęłam nogą, a wzniecił się kurz i… zasypane płachty z pierścionkami. Sprzedawca fuknął: jaka niegrzeczna dziewczynka! Matka szarpnęła rękę: nie kupię ci nic! Beczałam. Ojciec wziął mnie na ręce, przytulił i niósł kilka kilometrów do domu.
Kiedyś tęskniłam za matką. Była z uczniami na wycieczce. Płakałam. Ojciec otulił mnie w nocy kołdrą, a rano pojechaliśmy taksówką na dworzec. Bałam się małych samochodów. Przekonał mnie. Potem dotarliśmy pociągiem do mamy. Do małego domku. Wyglądam sobie przez okienko, stojąc na stołeczku. Padał wiosenny deszcz. Ojciec nieba mi przychylił.
Ojciec widać — sprzymierzeniec. Pomóż. Jesteś tu przecież gdzieś. Wiesz jak mi trudno. Wiesz.
***
Zabagniona głowa. Wściekła dusza. Staram się iść swoją drogą, ale mi się nogi plączą. Staram się perfekcyjnie wszystko pogodzić. I pracę, i dokładność, i czas dla siebie, i leczenie. Rozmywają mi się granice. Co jest dla mnie, co przeciw mnie. Czemu nic nie mówię? Czemu staram się obejść konflikty na spokojnie? Myślę, że ktoś testuje moją wytrzymałość. Albo ja testuję. Umysł mam zmęczony. Ile dam radę wytrzymać ze spokojem? Coś mnie rozsadza od środka. Wojenka. Wojenka.
Zła, popychana, wściekła. Matka, która nie wspiera, ludzie w pracy, którzy nie budują, a niszczą. Upokorzona pracą, głupotą innych. Bez radości. Idę w tworzenie. Kiedy piszę czuję się bezpieczna, kiedy maluję czuję się wygładzona. Piszę list do siebie i w swojej obronie. Obarczam nauczycielkę wieloma epitetami. Za to, że niszczyła w nas radość dzieciństwa, za to, że nas biła i za to, że kłamała. Za to, że była głupią cipą.
***
Przychodzę do grupy rodziców i bliskich. Zmagamy się z uzależnieniami naszych ukochanych. My rodzice jesteśmy tępi i dajemy się wykorzystać. Nie odczepiamy się. Ciągle żyjemy, dławimy się tą nasza narkotyczną miłością. Pijemy słówka nadziei, otuchy. Zastanawiam się, po co są te grupowe spotkania. Opowiadamy. Czekamy na komentarze prowadzących. Znikomo mówimy do siebie nawzajem. Pragnę więcej uważności i troski. Ciągle mam tego za mało. Nie lubię być anonimowa, nieuważna. Lubię być widoczna. I nie muszę być najważniejsza i dominująca, ale słyszana. Istnieć przy innych i wzajemnie.
***
Nie znoszę służyć. To co robię dla innych, chcę robić wspaniałomyślnie, z serca, spontanicznie. Nie może być to obowiązkiem, nie może być przedmiotem roszczeń, a już tym bardziej krytyki. Nawet, jeśli uzasadniona, to nieproszona krytyka i wszelkie nieprzyjemne uwagi są mi wstrętne. Nienawidzę osób, które mi to robią. Przyjmę wszelkie komentarze tylko, jeśli o nie poproszę. A na ogół łykam kacze kluski. Uwielbiam być podziwiana. Próżność nakarmiona. Starych bab się nie chwali. Nie ma z nich zysku.
Lepiej nie czytać tego. Nie wiedzieć i nie gromadzić w sobie. Narzekanie, łajanie. Żebranie. Nie lubię siebie. Przypominam ojca. Jego humor i jad. Niestrawność życiowa. Niesprawiedliwość. Bezprawie. Tchórzostwo.
Cisza.
***
Trudno jest prosić o pomoc. Łatwiej pomagać sobie samej. Szukać w sobie beztrwogi. Opierać się o twórczość. Opierać się o twórcę. Szukam swojej duchowości i wierzę, że ją ożywię. Muzyka daje mi siłę, morze daje mi siłę. Wiatr też. Pomyślałam teraz, że miło byłoby pojechać nad morze, choć na chwilkę. Albo nawet nad jezioro czy staw.
Śmiech i humor. Zapomniane. Nie-ja.
***
W autobusie staję za siedzeniem. Widzę czapkę, rękę, koktajl w kubku z grubą rurką, pochyloną głowę nad smartfonem. Wydaje się przeciętne. Palec na ekranie. Rzucam uważniejsze spojrzenie. Głowa w czapce się kiwa, pochyla, omal nie dziabnie się rurką w oko. Palec szura niemrawo po ekranie, przypadkowe ruchy. Mam ochotę dotknąć go w ramię i powiedzieć: Hej! Nie śpij! Zaraz wszystko ci upadnie na ziemię… Powstrzymuję się. Głowa dalej się kiwa i bardziej pochyla. Widzę już, że to nie jest zwykły sen. Sen jest odurzeniem. Przytomnieje na chwilę. Mocniej chwyta telefon, niemrawo próbuje coś nacisnąć. Bez skutku. Łapczywie przysysa się do rurki i wciąga mleczny bełt. Ssie jak mleko z piersi. Stan oseska. Robi mi się niedobrze, zaraz zwymiotuję. Na czapce widzę napis: Day off. Przeciętne? Jestem sflaczała. Ile takich ludzi, ile takich żyć? Jak mi straszenie żal. Ile matek płacze, ile rodzin, żon?
***
Grupa dla rodziców udręczonych. Pod wpływem rozmowy, porady jadę do syna, który nie reaguje na moje telefony, ani sms. Nie martwię się, czy żyje. Martwię się jego samotnością. Rozdziera mi serce.
Czego nie chcę zobczyć? Tego, jak sama karzę się za to, że mam syna narkomana. Nie wolno mi pochopnie słuchać doradców. I to nie jest OK, i to nie jest, że nic się nie stało. Podlizuję się narkomanowi, pozwalam mu jeździć na sobie, jak na łysej kobyle. Tłumaczę się ze swoich myśli, zachowań, wstyd mi i przepraszam. Jak dziecko się czuję… Wstydzę się przed samą sobą, że słucham cudzych podpowiedzi, choć wiem, że poprowadzą mnie na manowce. Dlaczego to robię? Dlatego, że chcę mieć absolutną pewność, że niczego nie zaniedbałam. A raczej chcę mieć pewność, że nikt mi tego nie zarzuci. Czyli pozory, czyli niepewność, zabobony jak u piłkarzy na mistrzostwach. Absurd i zawracanie kijem Wisły. Wielki chaos i bezmiar głupoty. Klincz. Co robić?
***
Po pierwsze uspokoić emocje. Medytacje, komplementy, afirmacje.
— Moja kreatywność uzdrawia mnie i innych.
— Moja kreatywność zawsze prowadzi mnie w stronę prawdy i miłości.
Po drugie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Niby banał, ale jest w tym nadzieja. To ważne, co się wydarzyło. Jednak teraz nie potrafię jeszcze powiedzieć, co z tego mam wyciągnąć na przyszłość.
Pytania. Absolutnie ważne.
Ile złego jest w tym, że nie słucham intuicji, ile złego w tym, że zależy mi na wizerunku, ile złego w tym, że pozwalam, aby syn ze mną się nie liczył? Ile strachu przed zerwaniem kontaktu? Co się stanie, jeśli kontakt zostanie zerwany? Czy się zerwie, jeśli nie będę kontaktu podtrzymywać? Czy stać mnie na to, aby to sprawdzić? Czy chcę to sprawdzić? Kiedy? Ile złego jest w tym, że wyżej znaczą przypuszczenia innych, niż moje własne. Może chodzi raczej o otwartość, próbę inaczej?
Po trzecie. Zrobić to, co uważam za słuszne, potrzebne. Ja. Nie kto inny.
Trudna lekcja z bycia z innymi. Nie mogę zawsze na nich liczyć. Nie mogę liczyć, że uszanują moje uczucia. Nawet, jeśli ja szanuję ich własne. Niezgodne czy zgodne z moimi. Nawet, jeśli jestem honorowa, jeśli jestem empatyczna, miła, racjonalna. Mogę jedynie kontrolować siebie, swoje zachowanie, mogę jedynie zdecydować, jaką chcę być osobą w stosunku do innych. Czy podłą suką, zgryźliwą jędzą czy skrzywioną zrzędą. A może jednak życzliwą optymistką, łagodną czy kochającą. A jeśli mogę cokolwiek zdecydować na temat innych, to zaakceptować ich albo od nich odejść.
Czy potrafię odejść od brata? Tak, bez większego trudu.
Czy od matki? Nie. Mogę starać się akceptować i być wspaniałomyślną.
Od syna? Cisza.
I że kochałem cię, tak jak umiałem….
I ja też.
więcej..