Ciosy zagłady - ebook
Ciosy zagłady - ebook
Gdy wskrzesza się dawno wymarły gatunek, do sukcesu potrzeba nie tylko DNA. Moskwa wskrzesiła mamuty. Ale teraz ktoś musi je nauczyć, jak być mamutami, inaczej są znów skazane na zagładę. Doktor Damira Chismatullina, ekspertka od zachowań słoni, została brutalnie zamordowana, kiedy próbowała ochronić ostatnie z nich przed brutalnym kłusownictwem. Teraz jej cyfrową świadomość przegrano do umysłu mamuta. Czy uda jej się, w roli nowej przewodniczki stada, uniknąć kłusowników na tyle długo, by gatunek rozkwitnął? Czy też jej własne upiory oraz prawdziwy powód wskrzeszenia mamutów przez Moskwę skażą je na ponowne wymarcie? Pełen napięcia thriller SF autorstwa nowego mistrza gatunku.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-87-0 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Damira zeszła ze wzgórza tropem krwi. Ziemia była miękka, nasiąknięta od spodu wodą. Pomiędzy źdźbłami trawy ciekły odbijające promienie słońca strumyczki. Stopy zapadały się jej na kilka centymetrów w górną warstwę gleby, zanim napotkały gąbczastą matę sieci korzeniowej.
Krwi za wiele nie widziała, ale trop jej zapachu był wyraźny. Dotknęła trąbą narządu Jacobsona na podniebieniu, co wyczarowało obraz mamuta, którego nazywała „Kojon” – jego nieśmiałą, niezdarną sylwetkę, poszarpane prawe ucho, ponurą włochatą głowę.
Miał jasne bursztynowe oczy, nie ciemnoziemiste jak większość innych. Piękne oczy, z długimi rzęsami i uczuciowe. Damira przypomniała sobie, jak dwie letnie pory temu stado go wypędziło. Przez wiele tygodni ciągnął za nimi, trąbiąc rozpaczliwie, gdy ktokolwiek z nich odwrócił się, aby na niego popatrzeć, i przeciągając trąbą po zapachowych tropach matki i rodzeństwa. Nie zauważyli, kiedy wreszcie odwrócił się i poszedł swoją drogą. Starała się za bardzo nie patrzeć w jego kierunku, to tylko nasilało ból związany z jego wypędzeniem, z koniecznym oddzielaniem samców od stada, niezbędnym elementem ich dorastania. Niektóre odchodziły same, niektóre matrony musiały atakować, popychać, odganiać, zmuszając do samotnego dorosłego życia.
Następnego lata widziała go z Jenekatem, najstarszym i największym z samców. Jenekat miał potężne ciosy, był wysoki i szeroki w piersi, skórę miał złotawobrązowej maści. Kojon szedł za większym samcem w pełnej szacunku odległości, patrząc, jak jego mentor zrywa trawę ze stepu. Kiedy w oddali przeszły matrony i jego podrośnięci kuzyni, podniósł trąbę, by wyczuć ich zapach na wietrze.
Ale nie podszedł. Tak jak inni, zrozumiał w końcu właściwy porządek rzeczy.
Damira usłyszała muchy. Odgłos był cichszy niż na brzegach Ewaso Ng’iro…
***
Słyszała brzęczenie much i czuła smród śmierci w powietrzu. U podnóża wzgórza zawahała się, przełożyła sztucer z jednego ramienia na drugie. Ruhiu zatrzymał się obok. Widzieli sępy na niebie. Wiedzieli, co będzie za tym czerwonym wzgórkiem. Żadne z nich nie miało ochoty oglądać tego na własne oczy. Lecz odgłosy były chyba gorsze niż ten widok – to potworne, oznaczające śmierć brzęczenie. Basowy pomruk zniszczenia. Dotarła do nich gorąca fala smrodu. Ruhiu skrzywił się – widać było, że mu się cofa – splunął bez wstydu w czerwony piach.
Damira nie dławiła się. Nie mogła sobie na to pozwolić. Jeśli sobie pozwoli, zwymiotuje.
Parła naprzód, przez grzbiet wzgórza.
Było ich ośmioro. Sześć dorosłych, same samice. Jeden byczek, może sezon czy dwa od wyrzucenia ze stada. I cielak, miał nie więcej niż kilka dni.
Muchy roiły się nad okaleczonymi pyskami matron i niedojrzałego samczyka. Trąby były odcięte, ciosy wyłamane, poodcinane stopy.
Omwancha już tu był. Stał z farmerem, który ich znalazł, obaj palili. Aby odpędzić smród. I żeby mieć coś do roboty, kiedy czekają, i nie gapić się na rzeź.
– Zastrzelone z powietrza – powiedział Omwancha. – Pewnie dron z demobilu, latający karabin maszynowy, niewykrywalny dla radaru, wyciszony. Potem przyjechali quadami zebrać ciosy. Jedna z tych większych akcji. Dobre finansowanie. A swoją drogą dla nas zostawili pułapkę, ajdika – linka była w trawie zaraz obok tego młodego byczka. Pocisk do moździerza. To pozdrowienia od nich. Naokoło może być więcej ajdików. Posprawdzałem, co się dało, ale uważajcie na siebie.
Imię Omwanchy było ironiczne. Znaczyło „ten, co kocha ludzi”, ale jeśli została w nim jakaś miłość dla ludzi, to Damira nigdy jej nie widziała.
Stała na skraju rzezi, patrząc na ostatnią z ofiar.
Różowy cielak leżał, jakby spał, nietknięty przez kłusowników. Samica. Lecz pozycja zbyt sztywna jak na sen i zbyt blisko rozbrzęczanych trupów matki i klanu. Trzymała się matki, głodowała przy niej, położyła się, aby umrzeć, parę dni po przyjściu na świat. Różowe uszka wciąż były przejrzyste jak liście kapusty.
Poszczególne zabite słonie zatracały się w liczbach – zamordowano ich dziesiątki tysięcy, łowcy kości słoniowej rzezali je bez litości, póki nie wyginęły na wolności. Lecz każdy taki pojedynczy akt przypominał, że już zabicie jednego słonia jest czymś ogromnym, ogromnym jak sam słoń. Aktem ogromnego ludzkiego okrucieństwa.
Ale kiedy Damira później wspominała te lata walki nad Ewaso Ng’iro, nie myślała o liczbach. Ani o okaleczonych dorosłych i młodocianych osobnikach. Najbardziej w głowie utkwił jej ten różowy noworodek, który został z matką do końca.
Słoniowe cielątko stało się dla niej symbolem całej przegranej wojny z kłusownikami – i wspierającym ich systemem. Za każdym razem, gdy szukała powodu, by walczyć dalej, miała to cielątko, na zawołanie widoczne pod powiekami.
I nie poddała się. Nikt z nich się nie poddał. Ani ona, ani nikt ze strażników parku narodowego, którzy walczyli z kłusownikami.
Omwancha popatrzył w niebo, które już robiło się białoniebieskie od podnoszącej się w upale mgiełki.
– Przyjdzie nasz dzień i wtedy trupy kłusowników, którzy to zrobili, będą leżały nad brzegami Ewaso Ng’iro i oblezą je muchy.
– Tak – powiedział Ruhiu. – Przyjdzie nasz dzień.
– Przyjdzie nasz dzień – powtórzyła Damira. Lecz jej głos był zbyt słaby, żeby usłyszeć go przez bzyczenie much.
Niecały rok później Omwancha już nie żył, zabity przez snajpera w ich głównym obozie, razem z trzema innymi strażnikami.
Dwa lata później Ruhiu zginął za kierownicą swojego range rovera, zabity miną pułapką z pocisku artyleryjskiego na jednej z gruntowych dróg w parku narodowym.
A rok później zamordowano Damirę.
***
Trop krwi zakręcał wokół kurhanu i prowadził w niewielkie zagłębienie obramowane roztopowymi strumykami. Jenekat i Kojon leżeli jeden przy drugim, niecałe piętnaście metrów od siebie. Muchy unosiły się wirami i potem znów osiadały w miejscu, gdzie kiedyś oba mamuty miały głowy. Zabrano im tylko ciosy, lecz cięcia były pośpieszne, rozrąbano im czaszki, by wydobyć kość słoniową do ostatniego milimetra. Ze smutnej twarzy Kojona, z władczej głowy Jenekata nie zostało zupełnie nic – jego ciosy zrobiły się jeszcze grubsze u podstawy, kiedy wkraczał w średni wiek jako jeden z pierwszych urodzonych na wolności odtworzonych mamutów.
W miękkiej ziemi widać było odciski butów. Żadnych śladów opon, jedynie ślady dziwnych jakby kopytek w miejscach, gdzie trawa była rzadsza. I oczywiście porozrzucane po stepie mosiężne łuski. Wszystko było świeże; to stało się dziś. Zwłoki nawet nie zaczęły się rozkładać.
Kiedy wróciła do klanu, reszta ją obwąchała, przesuwając trąbami po przesycającym jej skórę zapachu śmierci, obchodząc ją powoli i przytykając zapach śmierci do swoich podniebień. Młode przywarły bliżej do matek, poszturchując je w boki i chwytając trąbami za ich włochatą skórę.
Kara, matka Kojona, stała, kołysząc się, z zamkniętymi oczyma. Reszta gładziła ją trąbami i pocieszała basowymi pomrukami.
Lecz Damira nie czuła smutku. Nic a nic. Nie miała na niego miejsca. Jej myśli zajmował jedynie patrzący w niebo Omwancha.
„Przyjdzie nasz dzień i wtedy trupy kłusowników, którzy to zrobili, będą leżały nad brzegami Ewaso Ng’iro.”
Wściekłe trąbienie Damiry wyrwało pozostałych z żałoby. Zaraz jednak emocje udzieliły się i im, chodziły tam i z powrotem, falowały uszami, szarżowały na niby, jakby kłusownicy wciąż tu byli.ROZDZIAŁ 2
2
– Moja matka była Nienką. Dawno temu, jak jeszcze była mała, jej rodzina przepędzała swoje renifery z jednego pastwiska na drugie. Kiedy przechodzili przez rzekę, dziadek zobaczył coś dziwnego w błocie przy brzegu. Coś jakby wielki kłąb włosów, z wystającymi z niego ogromnymi wygiętymi rogami. Przyjrzał mu się bliżej, a potem zabronił całej rodzinie zbliżać się do tego. Lecz wszyscy, przechodząc, wstrzymywali renifery i się gapili. Matka mówiła, że po jednej stronie czaszki było widać zęby, a te rogi rosły nie na czubku głowy, ale z przodu pyska. To był mamut, odsłonięty przez wiosenną odwilż, kiedy woda z roztopów podmyła brzegi rzeki. Tamtego wieczoru, później, kiedy rozbili obóz, babcia zapytała dziadka, czemu nie pozwolił nikomu tego dotykać ani choćby się zbliżać. Powiedział jej, że to jest sługa _Ngi_, pana mroźnego podziemnego świata. Próbował uciec przez dziurę prowadzącą do środkowego świata, tego, w którym żyjemy my, i uwiązł pomiędzy światami. Dotknąć go czy nawet zbliżyć się oznacza nieszczęście – na rodzinę spadłaby klątwa. Powiedział, że wielu Nieńców, co zakłócali spokój podziemnym istotom, zmarło na ciężkie choroby lub oszalało. Że ginęły tak całe wioski.
– A mówiła coś o wymiarach tych kłów? – zapytał Dmitri. – Ja tam się założę, że ktoś się nieźle dorobił na tym „podziemnym potworze” i jeśli nawet zwariował, to w bani w Moskwie, otoczony pięknymi blondynkami.
Mechanik, który to opowiadał, imieniem Miusena, pokręcił tylko głową i wrócił do miski ryżu z rybą.
Dmitri szturchnął Swiatosława.
– W zeszłym roku dotykaliśmy całej kupy potworów z podziemnego świata, nie, synu? I jakoś nikt nie zwariował.
Swiatosław przypomniał sobie ekspedycję z ojcem z zeszłego roku, kiedy szukali ciosów mamuta w topniejącej zmarzlinie wzdłuż błotnistej, lodowatej rzeki. Wspomniał rany wydarte w ziemi przez węże z wodą poszukiwaczy, ludzi w gumowych woderach wpełzających do ziejących jam, wyłupujących z lodu odłamki kości, zębów, czaszek.
Żadnych ciosów nie znaleźli, ale w którymś momencie strop jamy, z topniejącego lodu, zawalił się. Jednego człowieka pogrzebało w tym syfie na zawsze. Po wszystkim do reszty dotarło, że kojarzą tylko jego imię. Nikt nawet nie pamiętał, co mówił, skąd był. Nie wiedzieli, komu powiedzieć o jego śmierci.
Cała wyprawa była rozmazanym pijackim pasmem chaosu. W drodze z powrotem, z prądem, jedna z łodzi nabrała wody i zatonęła. Ekipa, cały czas kłócąc się i wrzeszcząc, musiała pomieścić się w ścisku na drugiej łodzi, która płynęła z trudem, niebezpiecznie nabierając wody, podczas gdy mężczyźni podawali sobie flaszkę.
A pochwalić się mogli tylko jedną kompletną czaszką prażubra, którą wyczyścili i zamontowali na dziobie łodzi.
Później, kiedy mężczyźni upili się w jakiejś zapadłej mieścinie, a Swiatosław leżał w pokoju hotelowym, nakrywając głowę poduszką, żeby stłumić odgłosy tego, co działo się na korytarzu i w sąsiednich pokojach, ktoś tę czaszkę ukradł. Nie została im żadna zdobycz.
– Twój dziadek chyba miał rację – powiedział do Miuseny. – Istoty z podziemi są przeklęte i ludziom zakłócającym im spokój przydarzają się straszne rzeczy.
Miusena uniósł na niego wzrok. Swiatosław nie wiedział, czy patrzył z wdzięcznością, podejrzliwością, czy niechęcią. Wszyscy w namiocie byli już pijani – w świetle bezbarwnej LED owej lampki ich twarze były nieczytelne.
Tylko Swiatosław był trzeźwy. Nigdy nie pił. Patrzono na niego nieufnie, wręcz ze strachem. Alkohol był jedyną rzeczą, do której ojciec go nie popychał. Przez cały ten czas ani razu nie postawił przed nim szklanki.
– No to wypijmy za klątwy! – powiedział Dmitri.
Reszty Swiatosław nie słyszał. Narzucił na ramiona koc z plastipuchu i wyszedł z namiotu.
Muły drony stały jakieś trzydzieści metrów stąd. Kikutowate głowy miały pochylone, w całkowitym bezruchu. Swiatosław nie mógł się do nich przyzwyczaić. Za każdym razem, kiedy podchodził, spodziewał się, że przestąpią z nogi na nogę czy machną ogonem, jak prawdziwe muły. One jednak w ogóle ich nie przypominały. A kiedy były włączone, ruchami przywodziły na myśl raczej pająki niż muły.
Należały do Miuseny – tylko dlatego był członkiem wyprawy. Kiedy Dmitri i jego koledzy planowali polowanie, z początku myśleli, by jak zawsze użyć quadów. Były jednak głośne i łatwe do śledzenia. Znaleźli więc Miusenę, mulnika mechanika, i przekonali go, by pojechał z nimi. Quady zostawili poza granicami rezerwatu, schowane w kępie modrzewi, przykryte gałęziami i igliwiem, razem ze swoimi terminalami, wyłączonymi i schowanymi do torby Faradaya.
Muły były prawie bezgłośne, w terenie praktycznie tak samo ciche jak te żywe.
Lecz poza nimi z ciszą było słabo. Słuchając dobiegających z namiotu pijackich rechotów, Swiatosław zastanawiał się, jak daleko się niosą. Rezerwat był ogromny, na końcu świata i nikt, kogo znali, wcześniej w nim nie kłusował. Swiatosław patrzył jednak w niebo i w każdej chwili spodziewał się usłyszeć wśród rozgwieżdżonego mroku bzyczenie patrolowego drona. Przecież ktoś musiał pilnować czegoś tak cennego jak te mamuty. Będą pułapki z kamerami – i gorsze rzeczy.
Ale na razie nie ma. Może jednak uda się uciec. Może się wydostaną. Trzy dni drogi do granicy rezerwatu. Do quadów. Potem dwa kolejne, jeśli pogoda się utrzyma, do miejsca, gdzie za opuszczoną myśliwską chatą czeka poobijany stary gazik. Załadować ciosy, sprzedać je agentowi – suma, o której gadano, była nie do uwierzenia. Rynek był nienasycony. Nikt dotąd nie oferował ciosów wskrzeszonego po wymarciu mamuta. Ale chętni kupcy już czekali.
I proponowali jakieś kwoty z krainy fantazji. Wystarczające, by – gdyby się udało – nikt już nigdy nie musiał nic robić. Wystarczające, by urządzić się do końca życia. W Moskwie, pewnie – albo i dalej, w miejscach z marzeń. Londyn. Nowy Jork. Teoretyczne miasta, z których nikt nigdy nie wraca. Które równie dobrze mogłyby być na innych planetach.
Wydawało się niemożliwe, żeby to wszystko przeżyć. Wydostać się stąd. Zostawić to życie za sobą. Ten smród namiotów kłusowników, umorusane twarze pijanych mężczyzn, zmiażdżone kończyny, utonięcia, przypadkowe postrzały.
Swiatosław miał szesnaście lat i od dawna nie znał niczego innego. Przed śmiercią matki nic takiego w jego życiu nie istniało. Były tylko ponure bloczyska w mieście – ciemne klatki schodowe zasypane złuszczoną farbą i śmieciami, kwiaty z mrozu na szybach jego pokoju, pordzewiałe huśtawki na placu zabaw. A potem – matka w szpitalu, chuda, jakby wycofywała się w głąb własnego szkieletu, jakby kości oddychały i żywiły się jej ciałem.
Wtedy ojciec był w jego życiu rzadkim gościem – wpadał głośny, chaotyczny, w towarzystwie innych mężczyzn i trupów zwierząt. Planował nowe polowania i oliwił strzelbę. Nie rodzic. Mit. Coś wyczekiwanego, niespodziewane spotkanie – i rozstanie.
Kiedy zmarła matka, miał trzynaście lat. Gdy wylądowała w dole wyrąbanym w zamarzniętej ziemi, zaczął polować razem z ojcem. Bo nie miał dokąd pójść.
O ojcu mówili, że to najlepszy myśliwy w promieniu tysiąca kilometrów, Swiatosław widział jednak tylko chaos, brud, zniszczenie. Polowanie nie wyglądało mu na jakąś szczególną umiejętność – bierzesz broń, idziesz do lasu, czekasz. A potem zabijasz coś, co nie dysponuje żadnym z tych twoich narzędzi.
Oczekiwanie było proste – kierunek wiatru, maskowanie, ukrycia. Szło się tego nauczyć w jeden sezon. Prawdziwą przewagą była broń, a umiejętność obchodzenia się z nią nie była żadnym powodem do dumy. Każdy debil umiał obsługiwać broń. I większość obsługujących ją ludzi była debilami. Swiatosław umiał to od zawsze. We wczesnym dzieciństwie, kiedy ojciec pojawiał się z rzadka, było aż nadto czasu, by się tego nauczyć, pykając do puszek z małego sztucerka, na którym i ojciec się wcześniej uczył. Strzelanie wchodziło w mięśnie, strzelać było tak łatwo jak chodzić.
Najtrudniejsze dla myśliwych było zachowanie trzeźwości. Zachować czujność, trzymać się razem w bezkresnej tajdze, wśród rojów komarów, wsysających buty mokradeł, podczas brutalnego mordowania zwierząt. Pójść normalnie spać, nie siedzieć po pijaku do późna, a potem nie zataczać się w otępieniu przez resztę polowania. I to przez picie wyprawy kończyły się katastrofą, obrażeniami, śmiercią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki