Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ciotka Flora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciotka Flora - ebook

Po raz kolejny Helena Buchner opisuje życie na Opolszczyźnie zaraz po wojnie i później. Pokazuje ten trudny czas z punktu widzenia autochtonki. Pisze o Niemcach, Polakach, Ślązakach, o trudnych relacjach między miejscowymi a przybyszami, o budowaniu nowego wspólnego życia.
Tym razem autorka skupia się przede wszystkim na problemie rozpadu rodzin. „Troje rodzeństwa i matka, a każdy w innym kraju” – ten krótki cytat z Ciotki Flory idealnie obrazuje skutki powojennej zawieruchy. Jednak nie tylko odległość i nowy polityczny porządek w Europie są tym, co podzieliło niegdyś sobie bliskich ludzi, ale i zatrucie umysłów faszystowską propagandą, wmawiającą wyższość narodu niemieckiego nad innymi.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7564-394-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W Polsce 1946

Wojna kaleczy ludzi, rodziny, wsie, miasta i kraje. Zawsze z czegoś ograbia. Ciotkę Florę ograbiła ze wszystkiego: z domu, z ziemi, z rodziny. Zabrała jej wszystko, co miała, i wszystko, co kochała.

Kiedy wojna się skończyła, kiedy ludzie z flichtówki¹, z frontu, z obozów do swoich domów wracali, i stara Flora wracała z Czech, z obozu.

Długo podróżowała. Pomyliła pociągi i aż do Łodzi dojechała. Tam, na dworcu, w tłumie takich jak ona, przeczekała noc i potem z rana szła pieszo. Szła i szła. W Wieluniu znów do pociągu się dostała i do Kluczborka dojechała. A z Kluczborka znów na własnych nogach. To już blisko, myślała sobie, a jeszcze jakiś pociąg pomyli i znów oddali się od domu? Lepiej iść pieszo.

Była tak chuda, że nikt by jej nie poznał. Mazelonka i jakla² wisiały na niej, a duża chustka zakrywała głowę, łysą po przebytym tyfusie. Dźwigała na plecach tobołek z niepotrzebnymi rzeczami, bo chciała coś z tej wędrówki przynieść do domu. Zamiast laski, krzywym kijem się podpierała.

Ciemno już było, jak swój dom zobaczyła. Swoja furtka, ale zamknięta, swoje okno oświetlone bladym światłem. Ktoś jest w domu. Może to Konrad, ten syn niepokorny, który jednak wrócił? A może to Alfons, ten najmłodszy, który jednak nie zginął, a tylko się pomylili, wysyłając list o jego śmierci? A może to Anka albo Tereska na matkę starą czekają?

Zastukała do drzwi.

– Otwórzcie, to ja – zawołała po niemiecku.

Nikt nie otwierał, ale czuła, że ktoś tam w sieni jest, że ktoś tam za drzwiami stoi i słucha, i się boi.

– Otwórzcie, to ja, matka – powiedziała po śląsku.

Drzwi się otworzyły i wyszedł z sieni mężczyzna ze świeczką w dłoni, na progu stanął, a za nim kobieta.

– Kim jesteście, co w moim domu robicie? – powiedziała Flora.

– To już nie jest wasz dom. Teraz to jest nasz dom. Szukajcie sobie innego miejsca, szukajcie sobie innego domu – powiedział człowiek ze świeczką w ręku. Zamknął potem drzwi.

Flora stała jeszcze chwilę. Stukała do drzwi i stukała, ale już się nie otworzyły. Rozpłakała się. Październikowe zimno przeszywało jej lichą mazelonkę, głód dokuczał. Dokąd pójść, jeśli do swojego domu nie może wejść? Spod drzwi swojego domu poszła do Dory. To było blisko, prawie po sąsiedzku. U Dorki sobie noc przeczeka, a rano będzie musiała tych ludzi ze swojego domu wygonić.

Dora już dawno z flichtówki wróciła. Już nawet wyprosiła tymczasowe obywatelstwo polskie. Już na swojej ziemi postanowiła żyć. Ona, jej mąż i dzieci.

Chcieli tam w Niemczech zostać, ale jakoś nie mogli uwierzyć, że ich ziemia, ich wieś, ich miasto bliskie, ich Opole – Polską teraz będzie. I tak wrócili z nadzieją na swoje, do domu. Ale byli tu na niepewnym. U siebie – jednak nie całkiem u siebie.

Jakie to szczęście, że ojciec Dory domu pilnował, że nie pozwolił nic zabrać, nic ukraść, rozszabrować, nic zarekwirować. Jak dobrze, że umiał po śląsku mówić. Może dzięki temu ustrzegł się od złego. Upilnował domu i jakiegoś dobytku. Jak już Dora wróciła, i on do wsi, do swojego domu wrócił. Do małego pokoiku i kuchenki, bo resztę budynku zajmował mały zakład szewski.

Ciotka Flora znalazła u Dory wsparcie, jak niejeden z bliższej i dalszej rodziny, wracający z powojennej poniewierki do domu. Inni się jakoś zawsze pozbierali i po jakimś czasie dalej do swoich domów szli, albo nowe budowali. Jeszcze inni znów w nieznane do Niemiec musieli wędrować, nie otrzymawszy nawet tymczasowego obywatelstwa polskiego. Ciotka Flora na dłużej została.

Zadomowiła się u Dory na dobrych parę lat. Nie za darmo jadła chleb i zupę, którą sama codziennie dla wszystkich gotowała. Niewiele potrzebowała. Cierpliwie czekała na dzieci i na zmianę, która miała wrócić porządki, która miała zwrócić jej dom i całe niewielkie gospodarstwo.

Wiktoria – dla swoich Dora lub Dorka, przyjęła ciotkę Florę, choć samej ciężko szło. Urodziła Dora bliźniaki, a już dwoje dzieci było. Jej mąż Wilhelm – a Wili na niego wołano – pracował za marne grosze na kolei. Jak tu żyć z taką gromadą, jak to wyżywić w takich czasach? I jeszcze ciotka Flora na wspólnym garnuszku. Ale Dora nikogo do pomocy nie miała. Ojciec umarł, zaraz jak na swoje do wsi wrócił, a niedługo po nim i matka. Ciotka Flora stała się więc służącą, pomocnicą, a dla dzieci była prawdziwą omą, którą każde dziecko chce mieć.

Dobrą omą była Flora dla dzieci Dorki i Wilego. Dzieci ją też kochały jak babcię prawdziwą.W Polsce 1949

Dzieci w rodzinie to wielkie szczęście, ale jak tych dzieci jest za dużo, to już nie takie wielkie. Po co się jeszcze ta dzieweczka przy tym syneczku urodziła? Tak myślała Flora w kwestii bliźniaków.

– Najświętsza Panienko, zabierz tę dziewuszkę, już dziewczynek mamy u Dorki dość, zabierz ją, Najświętsza Panienko – modliła się, kołysząc to jedno, to drugie dziecko.

Jak to Dora usłyszała!

– O co wy się, ciotko, modlicie? To grzech! – oburzała się, ale dobrze wiedziała, że ciotka dziecku krzywdy nie zrobi, choć dalej wołała do Najświętszej Panienki, usypiając to niechciane dziecko.

Ciotka Flora wybrała imiona dla bliźniaków: Jan i Małgorzata. Tak zapisano w urzędzie i takie imiona nadano na chrzcie, bo spodobały się Dorce i Wilemu.

– Wołać będziemy po naszemu: Hanzik i Margotka – powiedział Wili.

Rosły te dzieci i choć wszystkie choroby przeszły, choć ciotka Flora dalej się modliła do Najświętszej Panienki – żyły i ciotka kochała je coraz bardziej, a modliła się już tylko tak, z przyzwyczajenia.

Ale to Hanzik był jej ulubieńcem. Wszystkie dobrotki jemu się dostawały. Jak słoninę kroiła, żeby kartofle do maślanki okrasić, Hanzikowi się dostały te kawałki z mięsem. Robiła to po kryjomu, bo Dora nie pozwalała wyróżniać żadnego dziecka. Margotka za to sama co lepsze zdobywała, wybierając skwarki z talerza Hanzika, i zanim on zaprotestował, co lepsze w jej gębusi znikało.

Tak to ciotka Flora panowała w kuchni Dory: gotowała, zmywała, młodszym dzieciom nosy i tyłki wycierała i często kołysała je do snu. Nie przestawała jednak walczyć o swój dom, w którym chaziajka³ już kilka lat siedziała i gospodarzyła.

Mikołaj i Marianna Jabłońscy z synem Walkiem i córką Antosią jechali na te ziemie kilka tygodni. Tam na Kresach, w małej wsi mieli chatę i kawałek ziemi. Na niej od pradziada Jabłońscy gospodarzyli. Przyszedł jednak czas okrutny, że swoją ziemię kazano im opuścić. Przyszło wojsko sowieckie. Polacy musieli się spakować i na Syberię ich wieziono. Jechali i jechali. A tam już tylko zima i ciężka praca. Przeżyli i po wojnie do swojego domu na Kresy wrócili. A tu znów kazano się pakować i wyjeżdżać, bo ich ziemia do Sowietów teraz należeć miała. Obiecywano, że oto na poniemieckich terenach dobrobyt zastaną i bogactwo, a ziemi tyle, ile zechcą. Byli głodni ziemi, no i woleli już jechać w nieznane, ale jak najdalej od władzy sowieckiej.

Niewiele dobytku ze sobą wieźli: krowa, trochę siana, wiaderko na wodę i na mleko, kiedy trzeba było krowę wydoić, i jeszcze dwa tobołki, jeden z żywnością, drugi ze starymi łachami.

Mieli już dość tej podróży i kiedy pociąg zatrzymał się na stacji lasem otoczonej, spodobało im się.

– Tu zostaniemy – powiedział Mikołaj Jabłoński.

Zaraz wyprowadził swoją krowę, a żona Marianna nie sprzeciwiała się. Walek wziął wiadro i tobołek z łachami, Antosia – tobołek z żywnością, już prawie pusty.

Inni widząc Jabłońskich, też wysiadali, ale nie wszyscy w tej wsi chcieli zostać. Został brat Jabłońskiego ze swoją rodziną, kilku dawnych sąsiadów, grupa ludzi z dawnej sąsiedniej wsi. Wszystkiego z siedemdziesiąt osób, nie licząc małych dzieci. Czworo dzieci w drodze się urodziło.

Siedzieli i czekali na stacji, bo pociąg pojechał dalej, i chcąc nie chcąc, już w tej wsi musieli zostać. Przyjechało wojsko i rozmieszczono tych ludzi. Większość znalazła puste domy poniemieckie w sąsiedniej wsi, kilka rodzin zostało na miejscu.

Jabłońscy zajęli ładny, murowany dom z prawdziwą dachówką, z kawałkiem pola i łąką. To był dom i ziemia ciotki Flory. Ciężko im było, choć z UNRRY dostali co nieco. Krowa jeszcze mleko dawała, ale z dnia na dzień coraz mniej. Najgorsze było to, że daleko od swoich byli. Bali się tych Niemców, którzy po sąsiedzku mieszkali. Dziwili się, czemu oni tu jeszcze są.

– Kolka, co z tymi Niemcami będzie? Mówili, że wszystkie poszły, a tu na naszej ulicy my jedni Polacy, a reszta to Niemcy. Już nasza Antosia po niemiecku zaciąga. Bawi się z dziewczynami od tych Bergrów i po niemiecku mówi, albo po ichniemu – narzekała Marianna.

– Przyjdzie czas, że i oni wyjadą. Ale mówił taki jeden, że oni też niby Polacy?

– A jakie z nich Polaki? Niemcy, a tylko tak udają – mamrotała pod nosem Marianna.

Jej mąż nic na to nie powiedział, bo właśnie nadchodziła najstarsza dziewczynka od Bergrów – Helga. Antosia wybiegła na podwórko.

– Antosia, do domu! – wrzasnęła Marianna i dziewczynka weszła do sieni. Helga stała za furtką i nie śmiała wejść na podwórko.W powojennych Niemczech

Anna coraz rzadziej o matce myślała. To dla swojego dobrego samopoczucia. Przecież ma rodzeństwo, które o matkę zadba – Tereska nie ma dzieci, mogłaby ją wziąć do siebie. Po ostatniej z nią rozmowie nie miała ochoty na kolejną kłótnię z siostrą.

Swoje przeszła i wreszcie idzie jej lepiej. Mąż zginął na froncie wschodnim w połowie wojny. Została sama z dwoma synami. Gdyby nie siła i zaradność, nie przeżyliby po wojnie. Mieszkali wtedy w piwnicy. Z chłopcami przemykali się po berlińskich gruzach i okradali puste mieszkania lub ruiny po nich. Tam, gdzie ona nie mogła się dostać, starszy syn Franz bez trudu przechodził i podawał mamie co cenniejsze rzeczy – te, których jeszcze inni nie wyszabrowali.

Takie nocne wyprawy nie były bezpieczne. Od godziny policyjnej MP – żandarmeria amerykańska patrolowała ulice, a właściwie ścieżki wśród gruzów. Byli uzbrojeni i sami się bali. Choć było po wojnie, wśród gruzów ukrywali się jeszcze niemieccy żołnierze. Byli to ci z SS, którzy nie mogli się poddać, bo groził im sąd i stryczek. Także ci, którzy nazizmem byli tak przesiąknięci, że nie mogli i nie chcieli uwierzyć w upadek wielkich Niemiec, w upadek i śmierć Führera. Wpojono im, że patriotyzm i wielkość Niemiec – to służba Führerowi.

Wolfganga zobaczył młodszy syn, Josef.

– Muti, ktoś tam jest – szepnął do mamy.

– Nie bój się, nie ma nikogo.

– Ktoś tam naprawdę siedzi. – Wskazał ręką na kupę łachmanów na strychu. – Rusza się…

Rzeczywiście, pod kupą łachmanów siedział człowiek. Anna podeszła bliżej, Franz zaświecił latarkę i oświetlił człowieka, który zasłonił twarz przed ostrym światłem.

– Zgaś – powiedział zdecydowanie i Franz zgasił latarkę. – Macie coś do jedzenia? – spytał.

– Nic nie mamy. Sami jesteśmy głodni. Sami szukamy.

– Co tu robisz, czemu się ukrywasz? Jesteś z SS? – odezwała się Anna.

– Nie, ale boję się. Boję się niewoli. Jestem ranny w nogę.

– Musisz się zgłosić, bo tu zginiesz. Idź do Amerykanów, oni są jeszcze najlepsi z tej bandy okupacyjnej. Chłopcy, idziemy – powiedziała Anna cicho, lecz zdecydowanie, i wyszli z tego strychu, zostawiając Wolfganga samego w ciemności. Bała się takich maruderów. Często zdarzały się gwałty, zabójstwa za kawałek chleba.

– Muti, czy on tam zginie? – spytał Josef i obejrzał się, ale było ciemno i cicho, jakby tam żadnego człowieka nie było.

– Nie wiem, ale jak się sam nie zgłosi, i tak go kiedyś wygarną. Ach, Josef, mało to naszych zginęło? Wasz papa, wujek Alfons, więc jeden więcej czy mniej…

Przestała mówić bo właśnie uliczką w gruzach przejechał samochód patrolowy. Przykucnęli, jak zawsze w takim momencie. Franz splunął w ich kierunku, gdy już byli dość daleko. Anna była zła. Przez tego człowieka nic nie znaleźli. Czym będzie jutro rano handlowała? Za co kupi jedzenie? Poszli jednak do domu. Już był czerwiec, ciepło, ale w tej ich piwnicy, w tej dziurze, gdzie mieszkali, było zawsze zimno.

Rano, jak wszyscy, poszła do pracy w gruzach. Tam dawali choć marną zupę i czarny chleb. Starszy syn Franz poszedł z mamą. Josef miał być w domu, bo ostatnio kasłał, a chudy był już jak szkielet.

Kiedy mama z bratem wyszli, sięgnął pod brudny materac i wyciągnął dwie suche kromki chleba i pół czekolady. Tam Anna schowała coś na bardzo wielki głód. Włożył to za koszulę. Na dworze nalał z hydrantu wody do butelki i pobiegł w gruzy. Dobrze pamiętał dróżki wśród gruzów, które co wieczór z mamą przemierzali. Przeszedł przez dziurę w ścianie, potem schodami drewnianymi wszedł na strych, gdzie zeszłej nocy w kupie łachmanów siedział głodny żołnierz niemiecki. Rozglądał się, ale nie widział nikogo. Czuł, że ten człowiek tam jest, czuł, że patrzy na niego.

– Przyniosłem trochę chleba i wodę – powiedział dość głośnym szeptem.

Człowiek wyszedł z ciemnego kąta. Josef wyciągnął zza koszuli chleb i podał człowiekowi. Wziął go, rozkruszył i kawałek włożył do ust i popił wodą. Długo trzymał ten suchar w ustach, aż zmiękł, potem połknął. Gdy zjadł już te dwie kromki, Josef ułamał kawałek czekolady i podał mu, a sam zjadł resztę.

– Nie bałeś się sam tu przyjść? – odezwał się człowiek.

Josef kiwnął głową, że nie.

– Jak się nazywasz? – pytał chłopca.

– Josef Schneider.

– Schneider. A co robi mama?

– Poszła z Franzem do pracy.

– Mama wie, że tu jesteś?

Josef pokiwał głową, że nie.

– To idź już, bo mama będzie się niepokoić.

– Chodź ze mną. Mama mówiła, że tu zginiesz. Nic się nie bój. Widziałem, jak żołnierze niemieccy pracują przy gruzach. Chodź ze mną. Wiem, gdzie jest amerykański posterunek. Zaprowadzę cię.

Człowiek milczał. Mlaskał i smakował kawałek czekolady, którą dał mu ten chłopiec. Czy zasłużył na to, żeby mu taki chłopiec pomógł? Takie dzieci nie mają jeszcze w sobie zła. A może z nim iść? Po chwili wstał, zrobił dwa kroki i jęknął. Josef zobaczył, że jest ranny, brudny, zarośnięty. Wystraszył się w pierwszej chwili ale podszedł do niego i pomógł mu zejść z tego strychu.

Szli ścieżką wśród gruzów. Żołnierz wspierał się na chłopcu. Za rogiem pracowała grupa kobiet. Ładowały gruz na furmanki. Wśród nich była Anna i jej starszy syn Franz. Pracę nadzorowało dwóch amerykańskich żołnierzy.

Anna zobaczyła tych dwoje i poznała sylwetkę dziecka. Wrzuciła kostkę brukową na wóz i pobiegła w ich stronę. Inne kobiety przerwały pracę i patrzyły.

– Josef, co ty tu robisz? Miałeś siedzieć w piwnicy i pilnować naszych rzeczy.

– Muti, on by tam umarł…

Żołnierze nadzorujący prace skierowali broń w ich stronę.

– Ręce do góry – wrzasnął jeden po niemiecku.

Anna stanęła. Złapała Josefa i przycisnęła do siebie. Człowiek ze strychu stanął i podniósł ręce do góry. Obejrzał się jeszcze i jakoś krzywo uśmiechnął się do Josefa. Żołnierze podeszli do niego i kazali iść przed sobą. Jeden z nich zdążył wezwać pomoc i po chwili pojawił się dżip. Zabrali człowieka w niemieckim mundurze. Pojechali, a ludzie stali.

– Do roboty! – wrzasnął jeden z pilnujących.

– Gdzie on się jeszcze ukrywał? Tyle czasu – powiedziała jedna z kobiet.

Franz wziął brata za rękę i poprowadził za róg.

– Josef, co zrobiłeś? Ten człowiek mógł cię zabić – powiedział ze złością do brata i potrząsnął nim.

Josef się wyrywał, bo nie znosił jak go Franz sztorcuje.

– Ale mnie nie zabił, a ktoś musiał mu pomóc.

– Jakiś ty głupi. Co mu dałeś?

– Te dwa kawałki chleba spod materaca, kawałek czekolady i butelkę wody.

– Wziąłeś ten chleb spod materaca? A my? To był chleb na czarną godzinę. Czy ty nie czujesz głodu? To my z mamą harujemy na dwie skibki chleba, a ty je tak sobie dajesz obcemu człowiekowi? – Franz wrzeszczał i uderzył Josefa w twarz raz i drugi.

Josef zaczął płakać. Tak naprawdę był bardzo głodny. Jeszcze czuł słodycz tego kawałka czekolady.

– Nie becz, ale za karę nie będziesz dziś jadł.

– Franz, a gdyby to był nasz papa?

– Nasz papa nie żyje. Poległ w walce, nie to, co ten tam ze strychu i ci wszyscy, co dziś z podniesionymi rękami chodzą i liżą tyłki wrogowi za kromkę chleba czy papierosa.

Josef już się nie odezwał. Nie rozumiał złości brata. Przecież i mama, i on mówili o pomaganiu innym. Czy są ludzie, którzy na to nie zasługują?

Franz wiedział swoje. Był aktywny w organizacji Hitlerjugend i uwierzył w nazistowską propagandę, uwierzył w wielkość narodu niemieckiego, a ten upadek wielkich Niemiec to wina słabeuszy jak jego brat i ten żołnierz, który ukrywał się w gruzach, nie mając nawet odwagi poddać się wrogowi. Gdy zobaczył go idącego z Josefem, poczuł pogardę i złość. Ten jego młodszy brat zawsze go denerwował. Był słaby, nadwrażliwy jak dziewczyna, i te jego pieszczoty z mamą. Próbował zrobić z niego chłopaka takiego jak on sam, ale to zawsze kończyło się babskim płaczem i skarżeniem u mamy albo u papy, jak papa jeszcze żył i czasem na urlop z frontu przyjechał. Franza interesowały walki, o których papa nie chciał rozmawiać. Mówił, że to nie są sprawy dla takich chłopców jak on. W końcu przyszedł ten list. Nie czuł żalu, nie płakał jak mama i brat. Był dumny, że jego ojciec zginął za ojczyznę i Führera. Sam byłby chętnie poszedł na front, ale był za młody. Kiedy coraz częściej mówiono o klęsce, zgłosił się na ochotnika do koszar, by ratować jego wielkie Niemcy i Führera ale przegonił go stary człowiek, stojący tam przy bramie.

– Jeszcze masz mleko pod nosem, a takich nie przyjmujemy – powiedział do Franza, choć dobrze wiedział, że już nawet takich chłopców kierowano do walki. Wkrótce nastąpiła klęska wielkich Niemiec.

Anna cieszyła się, że koniec wojny, koniec nalotów, koniec strachu: przeżyją jeszcze tę jedną noc czy nie? Przeżyją czy zginą pod gruzami jak ci, co ich rano zbierali i do zbiorowej mogiły wieźli? Koniec wojny przyniósł ulgę. To nic, że wróg zajął miasto. Wróg, ale to przecież też ludzie. Dzielnie znosiła upokorzenia, głód. Wierzyła, że kiedyś będzie lepiej. Kiedyś musi być lepiej. Po tamtej wojnie też tak było. Ojciec ranny, gdzieś w Czechach w lazarecie umarł, ale jakoś się dźwignęli. Nawet dobrze im się żyło. Wyszła za mąż, dwóch synów urodziła. A tu znów wojna. Wenzel rzadko na urlop przyjeżdżał, a jak przyjeżdżał, to odmieniony, już nie ten sam człowiek. Zginął pod Stalingradem. Potem było już coraz gorzej. W mieście nastała bieda i głód. Coraz częściej słyszało się o zbrodniach Niemców. Coraz częściej mówiono o nieuchronnej klęsce. Ale jej było wszystko jedno. Byleby przeżyć.

Po klęsce myślała o powrocie do domu, do matki. Wrócić na wieś? Wieś żywi. Mają przecież trochę pola, może matka krowę uchowała, albo i świnię? Może są kury? Jak dawno jajka nie jadła. Jakoś by tam przeczekali, a jak przyjdą lepsze czasy, wyjadą do Berlina.

Jej starszy syn Franz powiedział, że nie pojedzie, ucieknie. Nie pojedzie tam, gdzie Polska będzie. Polska to wróg, mówił. Był tak bardzo zdecydowany, że Anna przestraszyła się syna. Nie potrafiła go przekonać. Spotykał się gdzieś potajemnie ze swoim przyjacielem z Hitlerjugend. Słuchali radia i wiedzieli, że tam już nie ich Niemcy, tam jest już Polska.

– No i dobrze. Niech tak będzie. Tam przecież zawsze była trochę Polska. Moja oma lepiej mówiła po polsku niż po niemiecku, a pisać po niemiecku w ogóle nie umiała – powiedział do kolegi, gdy siedzieli w opuszczonej piwnicy, i jeszcze splunął. Potem zaciągnął się papierosem. – Mama chce tam wracać – powiedział cicho, bo wstydził się tego.

– Mówią, że Niemców stamtąd wywożą na Syberię, albo i w głąb Rosji na roboty przymusowe – przestrzegał Franza kolega.

– To już lepiej tu zostać i zdychać z głodu.

Franz coraz później wracał do domu, właściwie do kąta w piwnicy. Oddalał się od rodziny. Anna martwiła się o syna. Liczyła na niego. Miał razem z nią chodzić do roboty. Dostaliby może więcej chleba? A Franza denerwował brat nieudacznik i mama, która mu coraz więcej czasu poświęcała, o nim zapominając.

W końcu nadeszły trochę lepsze czasy. Nie wszystkie domy były zburzone. Anna znalazła mieszkanie na Pistorius Platz, które zajmowała tylko jedna kobieta. Początkowo kobieta protestowała. Anna pokazała jej dokument o dokwaterowaniu i zagroziła, że będzie musiała zgłosić władzom okupacyjnym i trudnościach z kwaterunkiem. Mieszkanie było w rosyjskiej zonie, a ona pracowała w amerykańskiej. Dobrze pisała na maszynie. Jej przeszłość nie budziła zastrzeżeń, no i była wdową wojenną. Chłopcy chodzili do szkoły. Franz opuszczał lekcje i chodził sobie swoimi drogami. Nie pilnował brata. Anna późno wracała, więc niewiele czasu miała dla dzieci. Jak na te czasy, mieszkanie było luksusowe. Tylko ciągle jeszcze byli głodni.

Pewnego dnia Josef wracał ze szkoły nie sam. Młody mężczyzna trzymał go za rękę i szli tak, jakby się długo znali, jak bliscy sobie ludzie. Anna była w domu, przeziębiona, jak każdej wiosny. Już lepiej się czuła. Stała w oknie i przyglądała się synowi i temu obcemu. Nie był wysoki i kulał. Kiedyś go już widziała, ale kiedy? Nie mogła sobie przypomnieć. Dopiero gdy weszli do domu, poznała go po krzywym uśmiechu. Tak, to ten człowiek z ruin. To ten, którego wtedy Josef prowadził.

Potem przychodził już coraz częściej, chodził z Anną i Josefem na niedzielne spacery, przynosił prezenty, aż się Annie oświadczył… Wszyscy byli szczęśliwi, tylko nie Franz.

Wolfgang był ewangelikiem, Anna katoliczką, wzięli więc ślub cywilny. O tym ślubie nikogo nie powiadomili. Anna bała się komentarzy siostry i brata. Bała się też matki. Matka nie zezwoliłaby na związek z ewangelikiem. Uważała, że życie ma jedno i nie potrzebuje rad matki. Tylko chłopców zapytała. Josef cieszył się, że Wolfgang będzie jego papą. Franz mamę wyśmiał i zwymyślał, że tak prędko o papie zapomniała, że jest rozpustna, że ten człowiek jest dla niej za młody, że nie chce w domu obcego mężczyzny. Jednak na ślub przyszedł i z niechęcią patrzył na Wolfganga, na mamę i brata. Nie mógł znieść, że brat patrzy na tego obcego człowieka jak na ojca, a kiedy Josef powiedział do Wolfganga „papa”, Franz wstał od stołu i wyszedł. Trzasnął tylko drzwiami. Odszedł z domu. Czasem przychodził. Najczęściej, gdy był głodny i brudny.

Anna pakowała swój skromny majątek: trochę ubrań swoich, Josefa i Wolfganga. Ucieszyła się, gdy przyszedł.

– Franz, wyjeżdżamy z Berlina, jedź z nami. Będziemy daleko. Kto ci pomoże, jak nas tu już nie będzie? – powiedziała do syna.

Był blady, chudy, brudny. Nic nie powiedział. Usiadł przy stole.

– Franz, wróć do nas. Nic o tobie nie wiem, nic o sobie nie mówisz. Jesteś moim synem. – Rozpłakała się.

– Masz Josefa, no i tego swojego męża – powiedział z przekąsem.

– Na pewno jesteś głodny. – Anna zmieniła temat rozmowy i zaczęła się krzątać w kuchni. Ukroiła chleba i posmarowała margaryną. Talerz postawiła przed nim na stole. Franz jadł łapczywie. Widać od dłuższego czasu głodował.

Przyglądała się synowi. O nic nie pytała. Cieszyła się jego obecnością. Zawsze, gdy go pouczała, groziła, wstawał i bez słowa wychodził. Teraz nie miała pojęcia, co jej syn robi, czy chodzi do szkoły czy pracuje, gdzie mieszka. Wiedziała, że spotyka się z dawnymi kolegami z Hitlerjugend⁴, i to ją martwiło. Bała się o Franza. Obawiała się, że zrobi coś złego, coś zabronionego. Próbowała wszelkich sposobów, by go w domu zatrzymać, jednak bezskutecznie.

– Franz, Wolfgang dostał pracę w Stuttgarcie. Jest tam potrzebny. Będzie nadzorował odbudowę miasta. Ja też znajdę jakąś robotę. Jedź z nami. Dostaniemy lepsze mieszkanie… musisz się uczyć, skończysz…

Franz wstał od stołu, szurnął krzesłem i był już przy drzwiach, jak zawsze, gdy go matka pouczała.

– Franz, zostań. Zostawię ci adres. Gdybyś kiedyś chciał do nas wrócić, przyjedź. Zawsze będę czekać na ciebie.

Anna napisała mu adres. Franz wziął kartkę, włożył do kieszeni i wyszedł. Tym razem nie trzasnął drzwiami.

Anna stała w oknie i patrzyła na syna. Szedł wolnym krokiem, trzymając ręce w kieszeniach, jakby mu było żal tego miejsca, cieplejszego od tych wszystkich nor, w których ostatnio przebywał. Stanął na chwilę, obrócił się i spojrzał na okno, w którym stała mama. Chwilę patrzył. Anna uśmiechnęła się i pomachała ręką. Nie odpowiedział. Szybkom krokiem poszedł przed siebie i po chwili zniknął za rogiem.

Co się stało z jej synem? To przecież było dobre dziecko. Wszystko się zmieniło, jak zaczął działać w tym Hitlerjugend. Tak, to było to zło. Czuła, że coś złego dzieje się z Franzem, czuła, że nie potrafi wyzwolić się od tych nazistowskich idei, które mu wpajano na zebraniach HJ. Tłumaczyła mu, że to było złe, że ta wojna to było zło. Wtedy nazywał ją zdrajczynią. Chciała pojechać do matki, nawet jeśli miałaby tam być Polska. Tak się wtedy zaperzył, że byłby ją uderzył, ale zdążyła się cofnąć. Całkowitą kontrolę nad nim utraciła, gdy związała się z Wolfgangiem. Franz nienawidził go, nienawidził matki i brata. Nie miał rodziny. Nie chciał rodziny. Był sam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: