Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Cisza po strzale - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 października 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,90 zł
Audiobook
39,90 zł
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

Cisza po strzale - ebook

Detektyw Iks dostaje nowe zlecenie – ma obserwować tajemniczą kobietę. Sprawa wydaje się rutynowa… do czasu. Nie wie, kim naprawdę jest jego cel. Nie wie też, że zleceniodawca ma zupełnie inne intencje, niż to początkowo wygląda. Gdyby przeczuwał, w co się wplątuje, dwa razy zastanowiłby się, zanim przyjąłby tę robotę. Seria nieprzewidzianych zdarzeń wciąga go w sam środek brutalnej wojny gangów. By przeżyć, musi balansować między dwiema zwalczającymi się frakcjami, unikając jednocześnie policji i prokuratury. Każdy krok może okazać się ostatnim.

Czy zdoła przetrwać? Czy zachowa wolność i ocali rodzinę? A może wszystko skończy się jednym strzałem. Strzałem, po którym zapada cisza. Cisza, która oznacza śmierć.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368037999
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Miasto pomachało mi na pożegnanie dwiema czerwonymi wstęgami ścieżki rowerowej, a potem zniknęło we wstecznym lusterku. Tak samo rozpłynęło się słońce przysłonięte kopułą drzew pochylających się nad drogą. Tylko od czasu do czasu czułem na policzku jego ogniste muśnięcie, gdy udało mu się na chwilę przedrzeć przez rozczapierzone gałęzie i smagnąć mnie promieniem.

Wzrok miałem wbity w cel, którego nie mogłem zgubić: masywny, luksusowy land rover. Jego ciemnozielony lakier zlewał się z leśną ścianą porastającą pobocza. Trzymałem się w odpowiednim odstępie, patrząc, jak raz po raz znika za zakrętem, by po chwili znów pojawić się w zasięgu mojego wzroku. Czasem pozwalałem, by ktoś mnie wyprzedził i znalazł się między nami, ale to nie zmieniało faktu, że celem mojej jazdy był kierowca tego auta – choć on o tym nie wiedział. I nie miał się dowiedzieć.

Kierowca. Była nim kobieta.

Jechałem za nią od Gdańska. Całą noc spędziłem w półśnie, skulony w fotelu swojego samochodu, zaparkowanego na bruku jednej z cichych uliczek starej, dobrej Oliwy. Porośnięte lasem wzgórza morenowe nie tylko rzucały cień na stojące tu domy – zdawały się też nakrywać je do snu. Nad ranem, kiedy sen najbardziej ciąży, przyśniło mi się, że ktoś wychodzi z obserwowanej willi. Kobieta. Około czterdziestki. Wysoka, długonoga brunetka. Patrzyłem, jak powoli i ostrożnie wsiada do land rovera – tak ciemnozielonego jak okoliczne wzgórza – a w mojej ospałej głowie zaczęła się kołatać myśl, drażniąca jak budzik: nie mogę pozwolić jej odjechać.

Światła land rovera rozbłysły nagle, ostro – jak sygnał do pobudki. Westchnąłem, wypuszczając resztki snu razem z oddechem. Uruchomiłem silnik dokładnie w chwili, gdy jej auto ruszyło z miejsca.

I tak od ponad godziny śledziłem tylny zderzak ciemnozielonego land rovera, zastanawiając się, dokąd mnie zaprowadzi.

Ale tak naprawdę ta historia nie zaczęła się w senny letni poranek u stóp morenowych wzgórz. Zaczęła się znacznie wcześniej – w moim gabinecie.

Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko klienta. Bardzo ważnego klienta. W ostatnim czasie nie miałem ich wielu, dlatego ten był szczególnie istotny.

Mieliśmy za sobą tylko jedną, krótką rozmowę telefoniczną. Ale kiedy tylko wszedł do środka, nie musiał się przedstawiać. Od razu rozpoznałem w nim znanego w Trójmieście lekarza – profesora Muzolfa, dyrektora medycznego jednej z prywatnych klinik.

Zajmował miejsce po drugiej stronie biurka, a ja mimowolnie wpatrywałem się w jego łysą czaszkę i gładko ogolone policzki. Mój wzrok ślizgał się po jego głowie, nie znajdując żadnych punktów zaczepienia. Brak zarostu – nawet brwi – sprawiał, że jego twarz była niemal całkowicie pozbawiona cech indywidualnych. Zdobiły ją jedynie grube okulary w czarnych oprawkach.

A mimo to rozpoznałbym ją wszędzie. Sprawiały to wąskie, zaciśnięte usta i ten wzrok – ostry, niecierpliwy, rozkazujący. Wzrok człowieka przyzwyczajonego do tego, że inni go słuchają. Wzrok, który podczas operacji zastępuje zakryte maseczką usta i mówi za nie – bez słów.

To ten wzrok kazał mi jechać za kobietą, która letnim rankiem w Oliwie wsiadła do ciemnozielonego land rovera.

Dosyć rozmyślania – przede mną kolejny zakręt. Patrzyłem, jak linia drzew stopniowo pożera tył mojego celu. Uspokajałem się, że zniknął mi z oczu tylko na chwilę – tak jak zawsze. Wystarczy, że sam znajdę się na zakręcie, a znów go zobaczę.

Odruchowo wcisnąłem mocniej pedał gazu. Moje auto wyrwało się do przodu, by dogonić zakręt, który właśnie pochłonął tamten samochód. Już jestem – wynurzam się zza zwartej ściany drzew, patrzę przed siebie…

Ale ciemnozielonego land rovera nie ma!

Czy się zorientowała, że jadę za nią? To możliwe. Przecież śledzę ją od Gdańska! Czy ponad godzina jazdy miała pójść na marne?

Serce, które przez całą drogę biło miarowo, choć przyspieszonym rytmem, teraz uderzyło z jeszcze większą siłą. Kierownica w jednej chwili zrobiła się śliska od potu na moich dłoniach. Nerwowo rozglądałem się na wszystkie strony, szukając zaginionego land rovera.

I wtedy właśnie to przeklęte słońce, które przez całą drogę tak bezlitośnie smagało mnie po twarzy, wskazało mi kierunek. W kąciku prawego oka zamigotał błysk światła. Odruchowo zwolniłem, nawet nie sprawdzając, czy ktoś jedzie za mną.

Po prawej stronie nagle otworzyła się wąska leśna droga, wcześniej ukryta za zwartą linią drzew. I tam go zobaczyłem – znajomy, ciemnozielony land rover, toczący się powoli między drzewami. Ruszyłem jego śladem, uspokojony, że nie zgubiłem tropu. Ale teraz musiałem być ostrożniejszy – na takiej drodze łatwiej było mnie zauważyć.

Jechałem bardzo wolno, niemal w tym samym tempie co pojazd przede mną. Dzięki temu miałem więcej czasu, żeby się rozejrzeć. W oddali mignął dach domku letniskowego, a nieco bliżej zobaczyłem spacerowiczów z psem. Las zaczynał się przerzedzać.

W pewnym momencie słońce, odbite od migoczącej w oddali tafli jeziora, znów poraziło mnie blaskiem. Tym razem było silniejsze – musiałem przymknąć oczy. Gdy je otworzyłem, zobaczyłem, że land rover zatrzymał się przy ogrodzeniu jednego z domów nad brzegiem jeziora.

Pokonałem jeszcze kilka metrów i dostrzegłszy miejsce w cieniu, gdzie mogłem się skryć, zjechałem z drogi.

Z ukrycia obserwowałem, jak długonoga brunetka wysiada z samochodu, podchodzi do bramy i szeroko ją otwiera. Nie używa klucza – brama najwyraźniej nie była zamknięta. A to oznaczało jedno: na posesji ktoś już był.

Brunetka wróciła do samochodu, po czym wjechała przez bramę, a ja poczekałem, aż ta się za nią zamknie, i dopiero wysiadłem z auta.

Do płotu zbliżałem się powoli, udając przypadkowego spacerowicza. Nie chciałem, żeby ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę. Liczyłem, że bijące jak oszalałe serce mnie nie zdradzi.

Nie mogłem ukryć zaskoczenia, gdy podszedłem bliżej: działka była ogromna, a dom widniał w oddali jako niewyraźna bryła. Land rover stał zaparkowany na trawie, ale właścicielki nigdzie nie było widać – zapewne była już w środku.

Jak z takiej odległości miałem prowadzić obserwację?

Podciągnąłem się na rękach i przerzuciłem jedną nogę przez płot. Zarówno on, jak i fantazyjnie porozrzucane po działce krzewy ozdobne dawały mi nadzieję, że uda się niezauważenie podejść bliżej domu.

Po tej stronie przywitała mnie miękka, wilgotna ziemia – soczysta trawa zamlaskała pod moimi stopami. Otrzepałem się szybko i wykonałem kilka skoków w stronę najbliższego krzewu, nie spuszczając wzroku z okien, skąd można było mnie wypatrzyć.

Wtedy usłyszałem coś, jakby gwałtowny szelest, dźwięk zerwania się do biegu. Rozejrzałem się nerwowo. Kątem oka uchwyciłem podłużny czarny kształt.

Błyskawicznie odwróciłem się w stronę płotu. Nieważne, co się poruszyło – jeszcze będzie czas, żeby się temu przyjrzeć. Teraz liczyło się tylko jedno: jak najszybciej wrócić na bezpieczną stronę ogrodzenia.

Gruntowa droga po drugiej stronie przywitała mnie chmurą kurzu, a posesja pożegnała kłapnięciem szczęk. Otrzepałem ubranie, a potem obejrzałem się za siebie. Tuż przy mojej twarzy pojawił się czarny pysk labradora, usiłującego przecisnąć się między sztachetami płotu. Wstałem powoli. Pies cofnął łeb i również się „wyprostował” – na tyle, na ile pozwalała mu jego psia anatomia.

Zrobiłem kilka kroków wzdłuż ogrodzenia, obserwując jego reakcję. Ruszył za mną, nie spuszczając ze mnie czujnych oczu. Zatrzymałem się, potem ruszyłem w przeciwnym kierunku – nadal za mną podążał. W końcu przystanąłem. Patrzył na mnie z grymasem, przypominającym złośliwy uśmiech. Byłem mu szczerze wdzięczny, że nie wszczął alarmu. Najwyraźniej w procesie tresury oduczono go szczekania. Odwzajemniłem jego spojrzenie uśmiechem i ruszyłem dalej, w stronę jeziora. Znalazłem pieniek i bezradnie na nim usiadłem. Skoro nie mogłem obserwować mojego celu, musiałem zrobić to samo, co rankiem w Oliwie – uzbroić się w cierpliwość. Czterdziestoletnia brunetka w końcu będzie musiała się pokazać, a wtedy znowu podejmę trop.

Z mojego prowizorycznego stanowiska widziałem posesję. Czarny strażnik gdzieś zniknął – pewnie skrył się w cieniu, ale nie miałem złudzeń: pojawi się natychmiast, gdy tylko zbliżę się do płotu. Przesuwałem wzrok po rozrzuconych po działce krzewach, przekonany, że gdzieś tam się czai.

Oczy powędrowały dalej: po samochodzie brunetki, po samym domu – aż w końcu zatrzymały się na przytwierdzonym do brzegu pomoście. Wstałem, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz dostrzegłem, że cumuje tam niewielki jacht motorowy, spacerowy model. Przez chwilę przyglądałem się mu uważnie. Posiadanie takiej łodzi było jednym z moich odległych, trudnych do spełnienia marzeń.

Nagle kątem oka dostrzegłem ruch przy domu. Natychmiast przeniosłem wzrok i zobaczyłem moją długonogą brunetkę. Towarzyszył jej nieznany mi mężczyzna. Oboje byli w strojach kąpielowych i kierowali się w stronę łodzi. Ich zamiary były jasne.

Ze złości tupnąłem w pieniek. Sprawy znowu zaczynały się komplikować. Jak mam prowadzić dalszą obserwację, skoro zaraz wypłyną na jezioro? Nie będę przecież gonił za nimi wpław!

Bezsilnie patrzyłem, jak odbijają od pomostu. Jeszcze chwila i wypłyną na jezioro! Z rozpaczy uniosłem wzrok ku niebu. Oślepił mnie kolejny tego dnia bezlitosny błysk słońca, przebijającego się przez liściaste gałęzie. Gałęzie! – olśnienie przyszło nagle.

Rzuciłem się w stronę drzewa, które wydało mi się najbardziej odpowiednie do wspinaczki. Już pierwsze dotknięcie kory było szorstkie, nieprzyjemne – chyba zdarłem sobie skórę z dłoni. To przez ten pośpiech. Ale to nic – czułem, że za chwilę może się wydarzyć coś ważnego. Coś, dla czego zarwałem noc i odbyłem tę tajemniczą podróż śladem długonogiej brunetki.

Zapomniałem o bólu. Wspinałem się sprawnie, z każdym podciągnięciem coraz wyżej. Podpierałem się na gałęziach, jakby były wyciągniętymi w moją stronę pomocnymi dłońmi. Miałem wrażenie, że drzewo chce mi pomóc w mojej misji.

Spojrzałem w dół, chcąc ocenić wysokość. Natychmiast zakręciło mi się w głowie. Odruchowo przytuliłem się do pnia. Miałem wrażenie, że zaraz spadnę i skręcę sobie kark. Głupie myśli. Po co w ogóle spojrzałem w dół? Jeszcze nie czas na schodzenie.

Z wysiłkiem oderwałem wzrok od ziemi. Straciłem kilka cennych sekund, walcząc z lękiem wysokości. A gdzie łódź?

Już majestatycznie sunęła po jeziorze, zmierzając w stronę jego środka. W białym fotelu siedział mężczyzna, obracając kołem steru. Kobieta stała tuż za nim, przylegając nagim brzuchem o oparcie. Ich sylwetki malały z każdą chwilą, w miarę jak łódź oddalała się od brzegu.

Zmrużyłem oczy. Niewiele to pomogło. Jeszcze chwila, a znów stracę ich z pola widzenia i wtedy cały wysiłek wspinaczki pójdzie na marne.

Wtem przypomniałem sobie o telefonie w kieszeni spodni. Pewniej oparłem stopy na gałęziach, mocniej objąłem pień jedną ręką, a drugą sięgnąłem do kieszeni. Uchwyt okazał się na tyle stabilny, że nie osunąłem się ani o centymetr. Zdecydowałem się wytrwać w tej pozycji.

Wyciągnąłem telefon i przybliżyłem go do twarzy. Operując jedną ręką, uruchomiłem aparat i wykonałem zbliżenie. Obraz na ekranie znów ukazał scenę na pokładzie łodzi w pełnej wyrazistości. Niewiele się zmieniło: mężczyzna nadal siedział za kołem sterowym, a kobieta stała za nim.

Wtedy zauważyłem, że on się śmieje. Dłonie kobiety pojawiły się na jego barkach, przesunęły przez piersi, po czym pieszczotliwie musnęły jego brzuch. Zaśmiał się raz jeszcze, jakby chciał tym śmiechem strząsnąć je z siebie. Dłonie wróciły do właścicielki.

Patrzyłem, jak rozwiązuje górę kostiumu, potem zsuwa majtki. Najpierw jedna noga, potem druga uwalniała się powoli z krępującego kawałka materiału.

On zaśmiał się po raz ostatni. Wstał, na fotelu zostawiając kąpielówki. Nagi, tak jak ona, zepchnął ją na biały pokład.

A ja wtedy robiłem zdjęcia. Dziesiątki. Setki. Tysiące zdjęć.2.

– Iks, matko boska! Gdzieś ty był? Dlaczego jesteś taki posiniaczony i obdrapany? Spadłeś z drzewa? Czy ty jesteś dzieckiem?

Moja żona. Jak zwykle odezwała się do mnie, używając mojej starej ksywki. Jej blond włosy w trakcie wygłaszania tej reprymendy wiły się równie wściekle i złowrogo jak słowa.

– Diana, wystarczy mi, że spadłem z drzewa i się potłukłem, nie musisz mi jeszcze dokładać – odparłem poirytowany.

– Znowu próbujesz na mnie zwalić winę, Iks! – Diana nie ustępowała. Nie byliśmy długo małżeństwem, ale znałem ją już na tyle, by wiedzieć, że zawsze musi postawić na swoim. – Gdybyś nie właził na to drzewo, tobyś później z niego nie spadł! Tak czy nie?

– Odpuść sobie – odpowiedziałem, wzruszając z irytacji ramionami.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Co ty robiłeś na tym drzewie? – drążyła, przyglądając mi się uważnie.

Jestem twardy, ale mimo woli spuściłem wzrok jak karcony uczniak.

– Wiesz co? Jak na ciebie patrzę, to mam pewność, że to nie było nic dobrego!

Odruchowo dotknąłem dłonią ukrytego w kieszeni telefonu, na którym przechowywałem zdjęcia, które Diana mogła źle zinterpretować. Zadrżałem, kiedy zauważyłem, jak jej czujny wzrok podążył za moją ręką. Przerażony, odwróciłem się na pięcie i wymaszerowałem do drugiego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nie usłyszałem żadnej reakcji z jej strony, ale podejrzewałem, że w duchu śmiała się, że sprowadziła mnie do parteru. Gierki, jak to w małżeństwie. Następnym razem to ja będę górą.

Moje myśli znów powędrowały ku zdjęciom zapisanym w pamięci telefonu. Usiadłem na łóżku i zacząłem je powoli przeglądać. Nagle na ekranie pojawił się symbol przychodzącego połączenia.

Domyśliłem się, kto dzwoni, choć numeru nie miałem zapisanego w kontaktach. Jak tu nie wierzyć w telepatię?

– Doktor Muzolf.

Gdy tylko usłyszałem w słuchawce jego głos, od razu wyobraziłem sobie te wąskie, zaciśnięte usta.

– Mam to, czego pan chciał.

Opisałem mu cały przebieg zdarzeń, nie zapominając wyolbrzymić swojej roli i podkreślić trudu włożonego w wykonanie zadania. Pominąłem jedynie mój upadek z drzewa – mogło to nie zostać uznane za dowód profesjonalizmu. Doktor nie przerywał mi ani razu, nie byłem nawet w stanie usłyszeć jego oddechu. Na koniec przeszedłem do opisu sceny na jeziorze. Starałem się być tak delikatny, jak tylko potrafiłem, choć miałem już za sobą wiele podobnych rozmów. Tym razem jednak nie spotkałem się z żadną reakcją ze strony rozmówcy, co mnie nieco zdziwiło.

Zapadła kilkusekundowa niezręczna cisza, którą przerwał Muzolf:

– Wybierze pan najlepsze zdjęcie, takie, na którym wszystko widać jak na dłoni, i wydrukuje je pan.

Po raz pierwszy w jego głosie wyczułem delikatny ton emocji, lecz nie takich, jakich się spodziewałem. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach mężczyźni okazują wściekłość, rozczarowanie lub smutek, a tym razem zdawało mi się, że słyszę raczej stłumioną radość, a nawet ekscytację.

– Mogę panu to zdjęcie wysłać na telefon.

– Nie chcę tego zdjęcia w formie elektronicznej. – Znowu naszą rozmowę przerwało kilka sekund niezręcznej ciszy. I nagle mój rozmówca dodał, jakby chciał się przede mną wytłumaczyć: – Osoba, do której zdjęcie ma trafić, nie ma dostępu do telefonu.

Zamilkłem. Przez głowę przelatywały mi dziesiątki pytań, ale nie ośmieliłem się ich zadać.

Gonitwę myśli przerwał znowu głos doktora w słuchawce.

– Potrzebuję tego zdjęcia dzisiaj. Niech pan je wydrukuje i mi przyniesie. Będę czekał w klubie Hawana o pierwszej w nocy.

Nie mogłem wyjść ze zdumienia. Rzadko zdarzało mi się to podczas rozmów z klientami, ale tym razem doktor całkowicie mnie zaskoczył. W tej sprawie coś było nie do końca jasne, ale doktor dobrze płacił, a ja miałem nadzieję dostarczyć mu zdjęcie i zapomnieć o całej sprawie.

– Panie Iks, czy ma pan do mnie jeszcze jakieś pytanie? – usłyszałem znowu w słuchawce głos Muzolfa.

– Wszystko jest jasne. O pierwszej w Hawanie.

To był mój głos. I to zakończyło rozmowę, bo nagle wszystko ucichło, a gdy spojrzałem na ekran telefonu, okazało się, że połączenie zostało zakończone.

Dostarczyć mu to zdjęcie i zapomnieć o sprawie – taki był mój cel.

Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Diana.

– Rozmawiałeś z kimś?

– Z klientem. Potrzebuje zdjęcie, które zrobiłem na tym drzewie. Jeszcze dzisiaj. Mamy się spotkać o pierwszej w klubie Hawana.

Obserwowałem, jak oczy Diany robią się okrągłe – ten widok był zwiastunem kłopotów.

– Boże, jak dawno tam nie byłam! Ten klub w ogóle jeszcze działa? Kocham muzykę latino, świetnie się do niej tańczy! Ty mnie nigdzie nie zabierasz, a tu taka okazja! Skoro i tak tam idziesz, pójdę z tobą!

Słuchałem tego z rosnącym poirytowaniem. Stało się właśnie to, czego bardzo nie chciałem.

– Diana, idę tylko przekazać to zdjęcie i wracam do domu spać! Nie mam teraz głowy do żadnych zabaw. Miałem ciężki dzień. Poza tym nie mieszam przyjemności z interesami.

– Czy mówiłam ci już, że wyszłam za nudziarza? Masz młodą żonę i nie chcesz się nigdzie z nią pokazać? Ale co ja z tobą gadam… Ogarnij się, żebyś nie wyglądał jak małpa, co przed chwilą spadła z drzewa! O północy wpadamy do klubu na tańce, jak przyjdzie ten twój facet od zdjęć, dasz mu, co trzeba, posiedzimy sobie chwilę, a potem możesz spać do południa!

Powiedziawszy to wszystko, zostawiła mnie samego w pokoju, a ja siedziałem na łóżku, mnąc ze złości pościel, w której tak bardzo chciałem się zanurzyć, i słuchałem, jak krąży między garderobą a łazienką.

Westchnąłem ciężko, przekonany o swojej bezsilności. Nie miałem Dianie za złe, że chciała się zabawić. Byłem świadom jej temperamentu i wrzącej krwi. Obawiałem się jedynie spotkania z doktorem, bo w tej sprawie coś śmierdziało. Wolałem, żeby Diana nie kręciła się wtedy w pobliżu.

Zamiast szykować się na imprezę, usiadłem przy komputerze. Podłączyłem telefon do portu USB i zacząłem przeglądać zdjęcia. W sumie dobrze, że Diana była w tej chwili pochłonięta czymś innym – oglądanie tych scen w jej towarzystwie mogło się źle skończyć.

W końcu wybrałem jedno, najbardziej wyraźne, które nie pozostawiało wątpliwości, co tam zaszło. Wydrukowałem, włożyłem w folię ochronną i zwinąłem w rulonik, by uchronić fotografię przed wścibskim wzrokiem Diany.

– Iks, ja już jestem gotowa, a ty co?

Odwróciłem się speszony w jej stronę, w dłoniach ściskając niebezpieczny rulonik.

– To jest to zdjęcie, które masz dostarczyć klientowi? – zapytała, nie doczekawszy się odpowiedzi z mojej strony. – Schowaj je do mojej torebki. Tam będzie bezpieczne. No co, będziesz je cały czas trzymał w ręku? – dodała, widząc pewnie, jak opada mi szczęka. – No dalej, Iks, co z tobą? Daj je tutaj!

Wyrwała mi je z ręki, poirytowana, że przez dłuższy moment nie mogłem się pozbierać. Wepchnęła je do małej wieczorowej torebki, nawet nie zerkając na nie. Byłem jej za to wdzięczny.

– No już, nie wstydź się – powiedziała, a potem uszczypnęła mnie pieszczotliwie w policzek. Chyba bez patrzenia domyślała się, co może być na zdjęciu. – Dzisiaj tańczymy.

Diana nie jest taka zła.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij