Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Clou. Jak być sobą, gdy jesteś wszystkim innym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Ebook
39,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Clou. Jak być sobą, gdy jesteś wszystkim innym - ebook

Z jednej strony światowa kariera w modelingu, z drugiej pobyt w szpitalu psychiatrycznym i zaburzenia ze spectrum.

Cleo Ćwiek bez autocenzury opowiada Agacie Trzebuchowskiej o euforiach i depresjach, miłości i gaslightingu. O wieloletniej terapii. O pracy modelki od pierwszych kroków, po sukces. A także o odkrywaniu i uczeniu się zupełnie nowych rzeczy i poczuciu sprawczości, jakie daje rozwijanie pasji.

Trudno mi się wyzbyć myśli, że mam dopiero 27 lat i to absurdalny moment, żeby pisać biografię. Ale trafiłam na coś, co powiedziała Brene Brown, co zmieniło moje podejście: „Któregoś dnia opowiesz historię o tym, jak przezwyciężyłaś to, przez co teraz przechodzisz i stanie się ona częścią czyjegoś poradnika przetrwania”.

Cleo Ćwiek

Wydaje mi się, że dochodzenie do siebie to główny temat naszej książki, a historia Cleo jest jego pięknym i budującym przykładem. To opowieść o młodej kobiecie, która długo wolała być kimś innym, aż w końcu nabrała odwagi do bycia sobą i na tyle to polubiła, że z otwartością i ciekawością czeka na to, kim się stanie. Bo przecież wszyscy co chwilę się zmieniamy. I właśnie ta zmiana, jeśli ją zaakceptujemy, może nam dać nie tylko ukojenie, lecz także siłę do bycia tu i teraz.

Agata Trzebuchowska

 

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-4141-5
Rozmiar pliku: 609 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kiedy w czerwcu 2021 roku zaczęłam pracować nad książką, nie miałam wątpliwości, że Agata jest właściwą partnerką na tę przygodę.

Wywiad, który rok wcześniej ze mną przeprowadziła, był jedynym, którego właściwie nie musiałam redagować, a miałam już doświadczenie przepisywania całych rozmów od nowa. Czułam, że i tym razem zdoła zsyntetyzować i zwerbalizować to, co chciałabym przekazać, lepiej niż ja sama.

Jednocześnie trudno było mi się wyzbyć myśli: „Mam dwadzieścia siedem lat, to absurdalny moment, żeby pisać biografię”.

Kiedy kwestionowałam zasadność powstania naszej książki, trafiłam na coś, co powiedziała Brené Brown, i to zmieniło moje podejście: „One day you will tell your story of how you’ve overcome what you are going through now and it will become a part of someone else’s survival guide” („Któregoś dnia opowiesz historię o tym, jak przezwyciężyłaś to, przez co teraz przechodzisz, i stanie się ona częścią czyjegoś poradnika przetrwania”).

Nie mam pojęcia, kogo konkretnie zainteresuje nasza rozmowa ani w kwestii jakich przemyśleń można mi ufać, bo ja sama za rok pewnie będę już myślała o tych rzeczach zupełnie inaczej. Kto wie, może za kolejne dziesięć lat spotkamy się ponownie i opowiemy Wam o tym?

Mam nadzieję, bo ta książka, jak i większość opisanych w niej historii, to była kolejna wspaniała przygoda, której nie chcę zapomnieć.

Cleo

_______________

Poznałam Cleo przy okazji rozmowy do Wysokich Obcasów. Zaskoczyło mnie, że osoba w tak młodym wieku jest tak osadzona w sobie i ma wyrobione zdanie na każdy temat. Wydało mi się to szalenie imponujące, ale też lekko onieśmielające.

Kiedy rok później zaczęłyśmy pracować nad tą książką, trochę się bałam, że trudno będzie mi się przez tę fasadę przekonań przebić. Myliłam się.

Szybko okazało się, że Cleo to osoba w nieustającym „procesie”. Spotykałyśmy się prawie co tydzień przez rok. Lubiłam ten czas, długie rozmowy ciągnące się jeszcze po wyłączeniu dyktafonu, wspólne rozkminy i jej absolutnie wyjątkową perspektywę. Ale najbardziej fascynowało mnie obserwowanie tego, jak Cleo się zmienia, jak ewoluują jej przekonania na temat siebie i świata oraz to, jak bardzo jest w tym procesie obecna.

Wydaje mi się, że dochodzenie do siebie to główny temat naszej książki, a historia Cleo jest jego pięknym i budującym przykładem.

To opowieść o młodej kobiecie, która długo wolała być kimś innym, aż w końcu nabrała odwagi do bycia sobą i na tyle to polubiła, że z otwartością i ciekawością czeka na to, kim się stanie.

Bo przecież wszyscy co chwilę się zmieniamy. I właśnie ta zmiana, jeśli ją zaakceptujemy, może nam dać nie tylko ukojenie, lecz także siłę do bycia tu i teraz.

AgataROZDZIAŁ PIERWSZY

ZŁE DOBREGO POCZĄTKI

Pamiętasz dzień, kiedy to się zaczęło?

To był koniec ferii, za trzy miesiące miałam pisać maturę. Wróciłam właśnie z wyjazdu terapeutycznego – który swoją drogą był dość dziwny – i zaczęłam odczuwać silny niepokój. Kiedyś zawsze mieliśmy w domu hydroksyzynę, ale po dwóch próbach samobójczych mojej siostry nie trzymaliśmy właściwie żadnych leków. Poszłam więc do apteki po coś na uspokojenie. Dostałam dropsy lawendowe.

Dropsy lawendowe?

Tak, akurat świetnie to pamiętam, bo zjadłam ich więcej, niż zalecano, i później cały dzień odbijało mi się lawendą. Czekałam, aż ktoś wróci do domu. Towarzyszyła mi trudna do opisania aura lęku, jakby za chwilę miało zdarzyć się coś złego. Do tego czułam dojmujący smutek, co akurat było dla mnie wtedy codziennym doświadczeniem. Kolejną rzeczą, jaką pamiętam, jest to, że wchodzę na miękkich nogach do pokoju mojej siostry i próbuję coś powiedzieć, ale nie daję rady.

Dosłownie się załamałam. Zgięłam się w szlochu. Moja mama i siostra bardzo się przestraszyły. Pojechaliśmy do szpitala na Sobieskiego. Nie byłam w stanie rozmawiać z lekarką, moja siostra udzielała odpowiedzi za mnie. Co ciekawe, przyjmując mnie do szpitala, wpisano podejrzenie choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie wiem, na jakiej podstawie, zwłaszcza że później byłam diagnozowana w zupełnie innym kierunku.

Na jakim etapie życia i kariery byłaś, gdy trafiłaś na oddział?

Miałam osiemnaście lat i już od trzech lat pracowałam jako modelka. Po dwóch latach szkoły eksternistycznej i włóczenia się po świecie postanowiłam wrócić do Warszawy, żeby tu skończyć klasę maturalną. W końcu znalazłam liceum, które zgodziło się mnie przyjąć – wielu dyrektorów patrzyło podejrzliwie na moje świadectwa ze szkoły eksternistycznej. W szkole nikogo nie znałam, byłam totalnym outsiderem. W tym czasie postanowiłam bardziej „zadbać o siebie”. Moja siostra korzystała wtedy z pomocy psychiatrycznej i psychologicznej. Pomyślałam, że może ja też powinnam po nią sięgnąć.

Dlaczego?

Czułam się permanentnie nieszczęśliwa. Nic mnie nie cieszyło. Zresztą, miałam tak, odkąd pamiętam. Byłam bardzo wycofana, pesymistyczna, mało kontaktowa. Uznałam to za swoją nieśmiałą naturę. Ale po doświadczeniach mojej siostry Oli pomyślałam, że być może jestem w stanie coś z tym zrobić. Poszłam do poradni, spotkałam się parę razy z psycholożką, która z jakiegoś powodu zawsze mówiła szeptem. W każdym razie to ona poleciła mi terapię grupową zwieńczoną wyjazdem terapeutycznym. Według niej udział w tej grupie byłby dla mnie dobrym treningiem umiejętności społecznych. Nie mogłyśmy wtedy wiedzieć, że to wcale nie był mój główny i jedyny problem.

Z terapiami grupowymi jest związane pewne ryzyko – w jej trakcie możesz pootwierać bardzo newralgiczne miejsca w swojej psychice, ale może nie starczyć czasu, żeby je domknąć. Dlatego osoby z zaburzeniami psychicznymi powinny w pierwszej kolejności rozpocząć terapię indywidualną. Ja z tego wyjazdu wróciłam jeszcze bardziej rozregulowana. W końcu całkiem się rozsypałam.

Jak wyglądały pierwsze chwile w szpitalu?

Kiedy tam przyjechałam, powiedziałam, że chcę tylko dostać zastrzyk na uspokojenie i wrócić do domu. Za dwa dni zaczynałam szkołę, a byłam przed maturą. Lekarka się nie zgodziła. Powiedziała, że muszę zostać przynajmniej dwa, trzy dni, zanim mnie wypiszą. Trafiłam na oddział dla dorosłych. Dostałam łóżko w pokoju obserwacyjnym, czyli takim, który w jednej ze ścian ma wielkie okno umożliwiające nadzór dyżurnym pielęgniarkom. Na jednym łóżku leżała kobieta z twarzą odwróconą do ściany. Druga była bardzo stara i otyła. Miała głęboką demencję, widziała tylko na jedno oko i cały czas coś krzyczała, dzień i noc. Trzecia miała długie, siwe warkocze, przedstawiła się jako schizofreniczka i stała rezydentka szpitala.

Pierwsza noc była upiorna. Pani z demencją okropnie krzyczała, błagała, żeby jej pomóc. Nikt nie zwracał na nią uwagi, ale ja się przejęłam. Nie wiedziałam, że to powtarza się co noc. Podeszłam do niej. Wtedy chwyciła mnie za rękę, krzyczała coś o córce, która ją okrada. Później siwa Pocahontas zablokowała krzesłem drzwi do naszej sali i zaczęła na nim układać rzeczy z całego pokoju, w tym moje. Bałam się ruszyć, bo nie wiedziałam, jak zareaguje.

Scena jak z Lotu nad kukułczym gniazdem. Dobry początek.

Następnego dnia po rozmowie z paroma psychiatrami, którzy zadawali właściwie te same pytania – czy słyszę głosy, czy nie mogę spać, czy chcę zrobić sobie krzywdę – zaproponowano mi przeniesienie na oddział dla dzieci i młodzieży. „Ale po co, skoro jutro już wychodzę?”. „Myślę, że to może potrwać nieco dłużej”. Usłyszałam w odpowiedzi. Byłam wściekła. Dopiero później zrozumiałam, jakie miałam szczęście.

Szczęście?

Na oddziale dzieci i młodzieży na miejsce czeka się miesiącami, a mnie akurat się udało, bo tego dnia wypisano jedno z dzieci. Ten oddział to była zupełnie inna bajka. Mieścił się w odnowionej części budynku i było tam naprawdę przyjemnie. Na oddziale dla dorosłych, poza atmosferą rodem z Lotu nad kukułczym gniazdem, wszystko śmierdziało papierosami, ściany pokryte były boazerią, a pacjenci, poza pojedynczymi spotkaniami z psychologami, byli pozostawieni sami sobie. Na oddziale dziecięcym było jasno, czysto, okna wychodziły na zieleń. Na korytarzu leżały pufy (jak się później okazało, wykorzystywane do „odsiadki” po posiłkach przez osoby z zaburzeniami odżywiania). Ale pierwsze wrażenie – w porównaniu z miejscem, w którym spędziłam wcześniejsze trzy noce – było i tak zaskakująco pozytywne. Wszystkie drzwi do pomieszczeń były przeszklone. Co prawda głównie po to, żeby pacjenci pozostawali pod obserwacją, ale dzięki temu wszędzie było jasno.

Ile dzieci przebywało na oddziale?

Około dwudziestu. Pierwszy dzień zaczął się dziwnie. Wszyscy pacjenci zostali zwołani na tak zwaną społeczność. „Dzisiaj zaczniemy od przeczytania listu pożegnalnego naszego kolegi”. Zdębiałam. Co??? Ktoś się tu zabił i teraz w dodatku będziemy na luzie czytać jego list?! Dlaczego nikogo to nie rusza?

Oczywiście chodziło o listy osób wypisanych ze szpitala.

Społeczności to spotkania, na których poruszane są sprawy pacjentów, często dosyć prozaiczne. Na przykład z szafek zaczęły ginąć słodycze. Sama przeprowadzałam taką interwencję, kiedy zostałam wybrana na społeczniaka, czyli takiego szpitalnego dyżurnego. Od początku wiedziałam, że stoi za tym pewna dziewczyna chorująca na bulimię. Pogadałam z nią na osobności, a ona później odkupiła wszystkim słodkości.

Brzmi trochę jak kolonia. Po terenie szpitala można było się swobodnie poruszać?

Tylko z opiekunem. Właściwie nigdy nie wychodziliśmy, nie licząc krótkiego spaceru między budynkami szpitala. Z zakazu zwalniały wizyty rodzicielskie, które notabene miały bardzo surowe ograniczenia, typu pół godziny w przedziale między osiemnastą a dwudziestą. Dla moich rodziców mieszkających w Warszawie to było okej, ale jeśli ktoś przyjeżdżał spoza miasta, to było ciężko. W weekendy nie mieliśmy zajęć ani spotkań z lekarzami, więc odwiedziny były możliwe przez cały dzień i bez ograniczeń czasowych.

Moja mama przyjeżdżała do mnie po pracy codziennie. Mówiłam jej, żeby tego nie robiła, zwłaszcza że miała jeszcze na głowie mojego brata Michasia, który miał wtedy trzy lata, ale nie dało się jej przekonać.

Jak wyglądał typowy dzień po społeczności?

W ciągu dnia była szkoła, która polegała na tym, że nauczyciel wyznaczał ci prace na podstawie twoich materiałów i podręczników. Poza tym były zajęcia artystyczne, w trakcie których robiło się prace plastyczne, jakieś rzeczy z koralików, malowanie wymyślnymi technikami. Nawet fajne. No i zajęcia z terapii tańcem i ruchem – totalnie nie moja bajka.

Dlaczego?

Połączenie emocje – ciało słabo u mnie działa. Całkowita desynchronizacja. Ostatnio trafiłam na badania, które mówią o tym, że osoby z chorobą afektywną dwubiegunową mają często poczucie mniejszego połączenia ze swoimi emocjami i odczuciami z ciała. Kiedyś poszłam na zajęcia z zumby. Cały czas patrzyłam na instruktora i próbowałam powtarzać jego ruchy. Nagle kątem oka zobaczyłam w lustrze postać, która robi wszystko zupełnie arytmicznie i inaczej niż inni. Zgadnij, kto to był?

No dobra, czyli zajęcia z ruchu odpadają.

Poza tym mieliśmy różne badania, na przykład EEG czy co tam było nam zlecone, indywidualne spotkania z lekarzami i psychologami, podczas których wykonywało się masę testów psychologicznych. Pamiętam szczególnie jeden na temat poczucia własnej wartości. Miałam je wówczas zerowe. Na pytania odpowiadałam zgodnie z prawdą, czyli wszystko w sobie oceniłam bardzo nisko. Wtedy psycholożka powiedziała: „Wiem, że nie powinnam ci przerywać, ale jak patrzę, co zaznaczasz, to mi się serce łamie. Jak to możliwe, że taka mądra i atrakcyjna dziewczyna ma tyle niechęci do siebie samej?”.

Czemu właśnie to tak utkwiło ci w pamięci?

Nie wiem. Może dlatego, że wtedy pewność siebie traktowałam pejoratywnie. Uważałam, że to zadzieranie nosa. Dopiero później, gdy poszłam na terapię, zrozumiałam, że poczucie własnej wartości jest kluczowe dla jakiekolwiek pracy nad sobą. Bez niego nie osiągnie się żadnych efektów. Z niską samooceną trudno potraktować siebie na tyle poważnie, żeby chcieć się o siebie zatroszczyć, co stanowi główne źródło motywacji w terapii. Jeśli nie masz poczucia własnej wartości, to motywacji szukasz na zewnątrz. Robisz to, by zadowolić kogoś innego, a w terapii to nigdy nie działa. Musisz chcieć tego dla siebie.

Szpital ci w tym pomógł?

Wtedy jeszcze nie miałam takiej świadomości, zresztą to proces rozpisany na lata. Szpital zapewnia raczej doraźną pomoc. Masz konsultację z psychiatrami, w moim przypadku była to doktor Barbara Remberk, która jest obecnie krajową konsultantką do spraw psychiatrii dzieci i młodzieży. Kiedy byłam w szpitalu, akurat robiła doktorat. Dzięki temu miałam z nią spotkania częściej, a nie raz w tygodniu jak większość pacjentów.

Na oddziale kilka razy zmieniano mi leki. W warunkach szpitalnych dużo łatwiej i szybciej można było przetestować, co się sprawdza, a co nie. A jeśli chodzi o wydawanie leków w szpitalu, to wyglądało to dokładnie jak w filmach. O konkretnej godzinie po śniadaniu przed pokojem zabiegowym stawał wózek. Każdy dostawał kubeczek z tabletkami, które miał połknąć przy pielęgniarce, a potem pokazać język. Zwłaszcza jeśli był na liście osób podejrzanych.

Ty byłaś na takiej liście?

Nie. Mój bunt trwał dosłownie chwilę. Po tym, jak się okazało, że chcą mnie zatrzymać na trzy tygodnie w celu postawienia diagnozy, bardzo się zdenerwowałam. Uznałam, że nie będę wstawała na jedzenie ani żadne zajęcia. Zero kooperacji. Dość szybko jednak uświadomiłam sobie, że to bezsensowna postawa i strata czasu dla nas wszystkich. Zwłaszcza kiedy dowiedziałam się, ile osób czeka w kolejce na moje miejsce. Nie dość, że mi się poszczęściło i trafiłam na oddział, to jeszcze jestem obrażona. Uznałam, że skoro i tak będę tu siedzieć co najmniej trzy tygodnie, to znacznie lepiej będzie, jeśli wykorzystam ten czas i dostępność specjalistów.

Co konkretnie doprowadziło do tego punktu zwrotnego?

Większość mojego życia dzieje się w mojej głowie. Dlatego rzadko kiedy potrzebuję zewnętrznego impulsu, żeby dokonała się we mnie jakaś zmiana. Wystarczy, żebym przemyślała nową sytuację w taki sposób, żeby dostrzec w niej sens. To może być najgłupsza rzecz na świecie. Jednak jeśli ją sobie poskładam w głowie tak, że jestem w stanie w nią uwierzyć, to po prostu idę w to na maksa. Tak było i tym razem. Właściwie całe moje nastoletnie życie czułam się źle – smutna, niedopasowana – pomyślałam, że może to jest moment, kiedy to się może zmienić. Dlatego zdecydowałam, że będę w stu procentach szczera i zaangażowana we wszystkie spotkania i aktywności na oddziale. Mówiłam absolutnie wszystko. Na każde pytanie odpowiadałam tak wyczerpująco, jak tylko się dało, bez wstydu czy ukrywania czegokolwiek. Byłam zdeterminowana, żeby sobie pomóc. Zadziałało. Co nie oznacza oczywiście, że po tych trzech tygodniach nagle wyszłam jako nowy, szczęśliwy człowiek i zaczęłam wieść cudowne życie.

Pamiętasz swój ostatni dzień albo list pożegnalny?

Nie pamiętam jego treści. Pamiętam, że było to dla mnie bardzo mocne doświadczenie, jak zamykanie pewnego etapu. Wydaje mi się, że już wtedy wiedziałam, że szpital był dla mnie punktem zwrotnym.

Kiedy wychodzisz z takiego miejsca, nie wiesz, czego się spodziewać po drugiej stronie. Szpital to taka śluza bezpieczeństwa. Jak raz wyszłam na przepustkę, to wróciłam w jeszcze gorszym stanie, niż do niego trafiłam. Szpital był miejscem, w którym czułam się naprawdę bezpiecznie.

Ciekawe, że o tym mówisz, bo bezpieczeństwo pewnie nie mieści się w stereotypowym wyobrażeniu na temat szpitala psychiatrycznego.

Oczywiście były takie sytuacje, kiedy ktoś się rzucał i krzyczał, a wtedy przychodziło dwóch wielkich sanitariuszy, którzy przypinali tę osobę pasami do łóżka, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Natomiast ja nigdy nie czułam się zagrożona. Czułam, że mogę być sobą i nikt nie uważa, że jestem dziwna albo inna, bo wszyscy tacy byliśmy. Czasem rozmawiałam tam z jednym chłopakiem, mega inteligentnym, który opowiadał super ciekawe historie, ale raz na jakiś czas musiał zasłonić wentylację, bo był pewien, że go podsłuchuje FBI. Inny chłopiec mówił do ściany, recytując składy piłkarskie wszystkich drużyn na każdym mundialu. Ale były i bardziej tragiczne sytuacje. Jeden z chłopaków wniósł na oddział żyletkę i cały się pociął w łazience. Jakieś inne dziecko znalazło go leżącego w olbrzymiej kałuży krwi. W jakim bólu emocjonalnym trzeba być, żeby zrobić sobie taką krzywdę?

Szpital to był dla mnie też moment odpoczynku – od rodziny, szkoły, pracy. Żadną z tych rzeczy nie musiałam się zajmować. Mogłam siedzieć i godzinami patrzeć przez okno, co zresztą wielokrotnie robiłam.

Dlatego powrót do rzeczywistości wydaje się trochę straszny?

Otóż to. Czasem okazuje się, że osoba w szpitalu odżywa. Zostaje wyjęta z toksycznego środowiska. To może być rodzina albo szkoła, które bezpośrednio przyczyniały się do pogorszenia jej zdrowia psychicznego.

A gdy do niego wraca, to wracają również problemy.

Dlatego tak istotne jest leczenie środowiskowe. Kiedy dziecko trafia do szpitala psychiatrycznego, to od razu dostaje w pakiecie terapię rodzinną, którą po wyjściu ze szpitala można kontynuować. Ale musi już indywidualnie umawiać konsultacje. My takie terapie zaczynaliśmy chyba ze cztery razy i za każdym razem kończyły się po trzecim spotkaniu.

Dlaczego?

Wydaje mi się, że moi rodzice nie byli na nie gotowi. Taki proces wymaga konfrontacji z własnymi doświadczeniami. Moja mama i mój tata, podobnie jak większość osób z ich pokolenia, długo się przed tym wzbraniali. Taka terapia nie zadziała, jeśli nie będzie w niej wystarczająco zaangażowania i szczerości ze wszystkich stron.

Powiedziałaś, że leczenie szpitalne często przynosi efekt, bo jednostka zostaje wyjęta z patologicznego środowiska. A czy sam szpital nie jest trochę patologizującym środowiskiem, które utrzymuje pacjentów w byciu chorym? Podobnie jak więzienie, które izolując, często nie resocjalizuje, tylko umacnia szkodliwe zachowania.

Myślę, że to zależy od pacjenta, jego świadomości i postawy. Osoby z zaburzeniami odżywiania często wychodzą niestety tylko z lepszymi sposobami na utratę wagi. To jest oczywiście totalna porażka tego systemu. Ale są różne przypadki.

To, że trafiasz do miejsca, gdzie z założenia panuje większa tolerancja na twoją atypowość, bo wszyscy są atypowi, może zadziałać zarówno wyzwalająco, jak i rozleniwiająco. Ja na przykład wreszcie poczułam, że nikt mnie nie ocenia, że nie jest tak, że nie pasuję, bo tam każdy na swój sposób nie pasuje. I nikt z tego powodu nie jest wobec ciebie niemiły. Poza szpitalem ludzie potrafią w bardzo bezpośredni i okrutny sposób wytykać cudzą inność. Szczególnie dzieci. A akceptacja jest warunkiem zdrowienia. W szpitalu na pewno siłą rzeczy dostajesz jej więcej. Ale liczy się też szczęście. Ja trafiłam tam we właściwym czasie i na właściwe osoby.

Dla ciebie pobyt w szpitalu nie wiązał się z żadnym stygmatem?

Nie, ale mam świadomość swojego przywileju. Większość osób, które były ze mną na oddziale, musiały jakoś wytłumaczyć swoją nieobecność kolegom w szkole. Nieraz słyszałam, jak rodziny się naradzały, co powiedzieć nauczycielom, znajomym. Ja nigdy nie odczułam, żeby mój pobyt w szpitalu był dla rodziców powodem do wstydu. Albo żeby próbowali ten fakt jakoś zatajać. Nikt mi nigdy nie powiedział: nie mówmy o tym albo udawajmy, że musiałaś nagle wyjechać. Otwarcie rozmawialiśmy o tym między sobą. Poza tym miałam też pełną kontrolę nad narracją w moim własnym otoczeniu. Gdy wróciłam do szkoły, okazało się, że wychowawca nie powiedział innym osobom, co się ze mną działo przez prawie miesiąc nieobecności. Zaczęły krążyć jakieś plotki, ale właściwie mogłam opowiedzieć wszystko, co chciałam. Powiedziałam prawdę, to nie był dla mnie żaden wstyd. Ludzie trafiają do szpitala. Kiedy ktoś złamie nogę, to przecież koledzy z klasy podpisują mu się na gipsie.

Z jaką diagnozą wyszłaś ostatecznie ze szpitala?

Z tego, co pamiętam, depresji i nerwicy lękowej. I pod tym kątem rozpoczęłam leczenie u tego samego psychiatry, który mnie przeniósł na oddział dla dzieci i młodzieży. To był świetny gość. Zaproponował mi też rozpoczęcie terapii indywidualnej. Po paru nieudanych próbach w końcu, dzięki mojemu dziadkowi, trafiłam na świetną terapeutkę.

Twój dziadek zajmuje się zdrowiem psychicznym?

Mój dziadek zajmuje się absolutnie wszystkim, ale studia skończył na Akademii Morskiej, przez jakiś czas pracował nawet na statkach. Teraz jest na emeryturze i zajmuje się rodzinnym problem-solvingiem. Kiedy pojawia się jakaś kryzysowa sytuacja, to najpierw próbujemy sobie z nią poradzić sami, a potem do akcji wkracza dziadek, który poratuje radą, kasą, kontaktem.

I tym razem poratował.

Tak. Powiedział, że siostra jego koleżanki ze szkoły jest świetną terapeutką. Już właściwie nie pracuje, bo jest na emeryturze, ale może zrobi wyjątek. Na szczęście zrobiła i rozpoczęłyśmy terapię.

Jak wyglądały wasze spotkania?

Przyjmowała mnie w gabinecie w swoim mieszkaniu. To był niezwykle wartościowy i dynamiczny proces. Właściwie z sesji na sesję czułam, że zaczynam inaczej patrzeć na różne rzeczy. Pierwszy raz czułam, że ktoś zauważył moją wartość, zwracał uwagę na cechy, o których wcześniej w ogóle bym nie pomyślała albo nie uznałabym ich za atut. Wcześniej próbowałam wtopić się w tłum, tak żeby nie było mnie widać, i czułam, że mi to nie wychodzi. Teraz uczyłam się myśleć o sobie dobrze i doceniać swoją nietypowość.

Na czym polegała praca nad pewnością siebie?

Wydaje mi się, że moja terapeutka robiła to niepostrzeżenie. Dużym problemem było dla mnie na przykład nadmierne poczucie odpowiedzialności. Byłam typowym bohaterem rodziny, który wszytko naprawi i wszystkich uratuje. Za każdym razem, gdy przyjeżdżałam z kontraktów do Warszawy, każdej osobie z mojej rodziny robiłam osobną sesję terapeutyczną – ona streszczała mi, co się u niej dzieje i jak się czuje wobec innych członków rodziny. Sama miałam status Szwajcarii, więc każdy czuł, że może powiedzieć mi coś, czego nie mógł powiedzieć innym. To było dla mnie bardzo obciążające, choć przed terapią nie zdawałam sobie z tego sprawy. A tym bardziej nie umiałam stawiać granic. Dopiero terapia mnie tego nauczyła. Właśnie dzięki temu, że wyposażyła mnie w pewność siebie.

W jakich obszarach życia poczułaś jeszcze jej wpływ?

Przede wszystkim w mojej pracy, w tym, jak się czułam na planie. Dotąd byłam ogromnie niepewna i miałam poczucie, że zaraz wszyscy się zorientują, że tak naprawdę jestem do niczego. Gdy dostawałam pracę, byłam pewna, że to tylko dlatego, że ktoś lepszy nie był dostępny. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę mogę się komuś podobać. Takie rzeczy w dużym stopniu wynosi się z domu. Mnie nigdy nikt nie mówił, że jestem ładna.

A inne komplementy słyszałaś?

Moi rodzice chyba musieli się w końcu tego nauczyć. Mój brat na tym skorzystał. Mama mu często powtarza, że jest super i świetnie daje sobie radę. Przy nas nie wiedzieli, że tak trzeba robić. Może sami pochodzili z domów, w których się tego nie robiło?

Ale ciężko mi powiedzieć, jak było naprawdę, bo sama dobrze tego nie pamiętam. Może po prostu miłe komentarze puszczałam mimo uszu?

Terapia wiele mi uświadomiła, jeśli chodzi o moje dzieciństwo i wyniesione z niego nawyki. Wyposażyła mnie w nowe narzędzia radzenia sobie ze stresem. To był bardzo wartościowy czas. Poczułam, że wreszcie coś się zmienia na lepsze.

Co było dalej?

Niecały rok po wyjściu ze szpitala nagle poczułam, że moje życie totalnie się odmieniło. Z pesymistycznej, wiecznie smutnej osoby zmieniłam się w towarzyską, pełną energii i zapału do udziału w rzeczach, które wcześniej były dla mnie odpychające. Zaczęłam bardzo spontanicznie reagować na wszystko, wpadać na różne pomysły i od razu je realizować. Cały czas chciałam być w ruchu, mało spałam, mało jadłam, dużo chodziłam na imprezy, których wcześniej unikałam. Moja siostra zasugerowała, że może powinnam udać się do psychiatry, bo się dziwnie zachowuję.

Posłuchałaś jej?

Tak. Poszłam do psychiatry i powiedziałam mu, że miewam momenty, kiedy czuję się niezniszczalna. Niby wiem, że nie jestem, ale jednak tak czuję. Racjonalnie rzecz biorąc, jak ugryzie cię pająk, to przecież nie będziesz Spider-Manem, ale jednak jeden gość nim został. Czyli niby niemożliwe, a jednak. Ja czułam coś podobnego. Zaczęłam prowokować niebezpieczne sytuacje, wchodziłam na przykład na ruchliwe skrzyżowania, bo byłam przekonana, że nic mi się nie stanie, a samochód rozbije się na mnie i będzie miał wgniecioną maskę, jakbym była zrobiona z tytanu. Ten obraz siedział mi głęboko w głowie. Wiem, że to brzmi absurdalnie. Ale gdybym nie opowiedziała o tym psychiatrze albo gdyby moja siostra w odpowiednim momencie nie zwróciła na to uwagi, kto wie, czy nie spróbowałabym skoczyć z budynku. Przecież nie miałam poczucia, że to jest niebezpieczne. To znaczy oczywiście, że jest, ale dla normalnych śmiertelników, ale to już nie byłam ja. Poza tym stale towarzyszyło mi poczucie derealizacji. Zaczęłam testować rzeczywistość, samookaleczać się dyskretnie, żeby sprawdzić, czy jestem w prawdziwym świecie, czy mi się to śni.

Jak to?

Nacinałam sobie skórę na ręce i sprawdzałam, czy boli. Jeśli tak, to znaczy, że to rzeczywistość, a nie sen. Z perspektywy czasu uważam, że to było całkiem adekwatne rozwiązanie i jego wynik ostatecznie okazał się pozytywny. Na pewno lepszy niż wchodzenie pod jadące samochody. Mam drobne blizny, czasem myślę, że nie wygląda to estetycznie, ale szczególnie mi to nie przeszkadza. Może kiedyś usunę je laserem. Ciekawe, że większość osób tego w ogóle nie zauważa. Zazwyczaj zwracają na to uwagę osoby, które mają podobne doświadczenia. Taki znak rozpoznawczy.

Ryzykowne zachowania albo formy autoagresji są typowe dla osób z chorobą afektywną dwubiegunową?

Dość częste. Na pewno pomogło to mojemu psychiatrze w jednoznacznym postawieniu diagnozy choroby afektywnej dwubiegunowej. Powiedział mi, że już wcześniej miał przypuszczenia, ale czekał na potwierdzenie. Przepisał mi nowe leki i kazał przez miesiąc szczególnie się pilnować i nie wierzyć przekonaniom o niezniszczalności, bo są nieprawdziwe i niebezpieczne.

Mówi się, że ludzie w manii potrafią zmienić się nie do poznania.

Znam rzeczywiście sporo historii, kiedy osoby w manii wydawały całe swoje oszczędności, bo na przykład w ten sposób próbowały się dowartościować. Albo osoby, które pochodzą z konserwatywnych środowisk, w manii stawały się bardzo rozwiązłe seksualnie. Wydaje mi się, że w manii biorą górę te popędy, które na co dzień są wypierane albo stanowią źródło jakichś kompleksów. Mam wrażenie, że mnie to szczęśliwie ominęło. Może dlatego, że jestem osobą ze spektrum i nie potrafię nie być wobec siebie całkowicie szczera? Raczej nie wypieram potrzeb i nie tłumię nic w sobie. Do tego jestem skrajnie pragmatyczna i raczej nie pociągają mnie pokusy współczesnego świata albo nie czuję, że muszę sobie ich odmawiać. Mam szczęście, że jestem z klasy średniej i właściwie nigdy mi niczego nie brakowało. Może dzięki temu w manii nigdy nie wpadłam w poważne tarapaty? Byłam bardziej towarzyska i ruchliwa, ale to co innego niż bankructwo albo zajście w niechcianą ciążę. Mania potrafi zniszczyć życie. Wydaje mi się, że esencją manii jest bycie tylko tu i teraz, bez myślenia o jakichkolwiek konsekwencjach, dlatego bywa niebezpieczna.

Ale gdy ci się przydarza, czujesz się...

Jak Bóg! Ogarnia cię totalna euforia i poczucie mocy. Wydaje ci się, że osiągnęłaś wyższy stan świadomości i już rozumiesz cały świat. Nagle wpadasz na genialne pomysły. Tak ci się przynajmniej wtedy wydaje, bo twoje ego osiąga kosmiczne rozmiary. Charakterystyczny dla osób w manii jest sposób, w jaki komentują sytuację, kiedy ich pomysł nie spotyka się z entuzjastyczną reakcją innych. „Bo ty jeszcze nie rozumiesz, ale ja to już wszystko zrozumiałam i ty też zaraz się o tym przekonasz”. Ale to też nie jest tak, że wszystkie pomysły, na które wpadasz w manii, są złe albo destruktywne. Mój znajomy kiedyś w manii pojechał do Szwajcarii, żeby poznać Romana Polańskiego, i nawet mu się to udało! Mania daje odwagę i pewność siebie, której na ogół w normalnym życiu nam brakuje, przez co te szalone pomysły zaskakująco często udaje się zrealizować.

Jak długo trwa taki epizod?

To zależy od osoby. U niektórych tydzień, u innych parę miesięcy. To uzależnione jest również od intensywności epizodu. Mania jest szalenie wyczerpująca dla organizmu, nie chce ci się spać ani jeść, do tego jesteś hiperaktywna. Ja na co dzień sypiam po dziewięć godzin, w manii spałam cztery. Po takim okresie organizm musi się zregenerować.

I wtedy pojawia się depresja...

Niestety jest ona konsekwencją każdej manii. Jak zaciągniesz kredyt nieprzespanych nocy, to musisz go spłacić. Więc zaczyna się od tego, że zaczynasz dłużej spać. Moment, w którym się wydaje, że jest normalnie, to etap przejściowy, kiedy mania powoli z ciebie schodzi, ale za rogiem już czai się depresja. I to jest nieuniknione. Za każdym razem, gdy jestem w manii albo w hipomanii, wydaje mi się, że tym razem będzie inaczej i nie wpadnę w depresję, choć ostatnim razem też tak myślałam.

I wpadasz. Wtedy tęsknisz za manią?

No jasne. Zwłaszcza że nie narobiłam większych głupot, więc nie mam tych wyrzutów sumienia, które nie pozwalałyby mi tęsknić. Ludzie, dla których mania jest bardzo destruktywna, pewnie mają inaczej, bo gdy mija, zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, co się właściwie wydarzyło przez ten czas. Ale póki trwa i nie wpadasz w paranoję, to czujesz się najlepiej. Dobrze obrazuje to serial Homeland, w którym główna bohaterka ma dwubiegunówkę. Jest tam scena, w której bohaterowie nie mogą rozwiązać zagadki szpiegowskiej, i ona wie, że gdyby była w manii, poradziłaby sobie z nią bez problemu. Decyduje się odstawić leki, by świadomie wywołać epizod, i rzeczywiście rozwiązuje zagadkę, której nikt nie był w stanie rozwikłać. Oczywiście to tylko serial i wiele dzieje się w sposób życzeniowy, ale mania w pewnym sensie faktycznie pozwala ci dokonywać rzeczy niemożliwych.

Trudno ci było zaakceptować diagnozę?

Nie, przeciwnie. Poczułam ulgę. Wreszcie zrozumiałam, co się ze mną działo i dlaczego. Miałam się czym podeprzeć. Mogłam o tym poczytać. Ja lubię wiedzieć. Wiedza mnie uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Lęk często wynika z niewiedzy. Tak samo uprzedzenia. Boimy się tego, czego nie znamy, nie rozumiemy.

Dwubiegunówka ujawnia się w wieku dorosłym?

Ogólnie dwubiegunówki, podobnie jak wielu innych zaburzeń, nie diagnozuje się u osób poniżej osiemnastego roku życia, bo w tym wieku symptomy mogą równie dobrze wynikać z nieprawidłowo rozwijającej się osobowości. Wtedy niekoniecznie potrzebna jest farmakoterapia.

Dwubiegunówka ma również podłoże genetyczne. U ciebie w rodzinie ktoś ją miał?

Nikt nie był diagnozowany, ale rzeczywiście skoro ja ją mam, to ktoś w mojej rodzinie prawdopodobnie też chorował. Gdy masz chorobę dwubiegunową, to prawdopodobieństwo, że twoje dziecko też ją będzie miało, wynosi między 15 a 30 procent, czyli całkiem sporo. Najgorzej, że na razie nie da się jej wyleczyć. Może w przyszłości będzie to możliwe. Ludzki mózg jest wciąż wielką zagadką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: