Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cmentarz Świętego Medarda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cmentarz Świętego Medarda - ebook

Dwa lata – 1315-1317 – nieustających deszczów, przeplatanych srogimi zimami... straszliwy głód, o jakim nigdy wcześniej nie słyszano... ludożerstwo... plaga Śmierci Czarnej, 11 papieży w niespełna 40 lat... herezja jansenizmu, torująca drogę potwornościom rewolucji francuskiej 1789 roku... August II Mocny i Stanisław Leszczyński... przemarsze i bitwy wojsk saskich, szwedzkich, moskiewskich... grabieże i gwałty... planowe niszczenie Polski... Sandomierz, w którym wszystko się zaczęło i w którym wszystko się kończy... kraj leżący w gruzach... stulecie historii Polski i Francji, splecione z tzw. Oświeceniem w Europie, walką o władzę i powolnym rujnowaniem chrześcijańskiego ładu... tajne loże... filozofowie parający się okultyzmem... gnoza i kult złych mocy... rozpustni monarchowie... niewyobrażalne wprost cuda z Cmentarza św. Medarda... tajemniczy markiz czy też hrabia używający różnych nazwisk kierujący z ukrycia biegiem dziejów... krew, śmierć i łzy... przypadkowe małżeństwa... przypadkowe miłości... straszliwe kataklizmy szalejące w XVIII-wiecznej Europie... Wszystko to kanwa najnowszej powieści – thrillera historyczno-ezoterycznego – Andrzeja Juliusza Sarwy, w której poznajemy dalsze dzieje rodu Białeckich, któremu ustawicznie towarzyszy zły duch, mający jakiś plan wobec tej rodziny, rodziny, z którą spotkaliśmy się już książce „Wieszczba Krwawej Głowy”. Książka dla wymagającego czytelnika!

 

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8064-753-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.

Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.

Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem...

I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych¹ , a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni... Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć...

Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur... bez końca... i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada... Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.

Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek... Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw...

I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.

Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem... Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi... niepomiernie rozrastały się cmentarze...

Głodującym chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio do przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów...

Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów... Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść...

I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.

Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik... by chociaż odrobinę się nasycić...

Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej...” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół...

Aż oto, późną wiosną, plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach, z resztek ziarna wygrzebanych na zasiew z zakamarków nielicznych spichlerzy, gdzie się cokolwiek jeszcze ostało, nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy jęło się kryć gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.

Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie. I przestało brakować chleba.

Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków... Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy...

Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek... Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu...

A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem...

* * *

I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!... czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach... więc... powrócili do dawnych grzechów... wszak ku nim pchała ich skażona natura...

Chciwość i pycha, i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.

Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską² , którą ta zaraza ominęła... podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód... I nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia...

Lecz czarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d’Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305 roku, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się zmagania pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezki Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.

Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie... oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu...

I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość...

Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie...

Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel „zreformowanie” Kościoła...

Doktor Luter... ze swoim zbawieniem z wiary... z łaski... A po nim przepychanki, utarczki i walki... gruntownie przecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew... innego gatunku ziarna... I pokazał, że można inaczej... niekoniecznie tak jak nakazuje papież... Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?... Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało...

I tak to się toczyło...

Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło... a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus³ . O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.

I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie się unus vir – jednym człowiekiem i zespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.

A potem?

Nieporządki we Francji...

Och... Francja...

Ziemia nowych/starych idei...

Odrażających rytuałów...

Ziemia mszy czarnych...

Trucicieli i czarowników...

Bluźnierczych monarchów...

Monarchów rozwiązłych...

Krwi i łez ich i ich ofiar...

Objawień...

Oferty Bożego miłosierdzia

Pogardliwego ich odrzucenia...

Obietnic...

Kłamliwych...

Nieszczerych...

Niespełnionych...

Najstarsza córa Kościoła... pierwsza córa Szatana?...

Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości... bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali... w coraz ciemniejszych...

Tymczasem bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen... ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem... ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić... bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale owemu Losowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana...

* * *

Papież Pius V⁴ , który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum⁵ i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało... i zapobiec temu, co stać się dopiero miało...

I nie odwrócił... i nie zapobiegł...Zmiażdżony

Biskup Ypres

Miało się ku wieczorowi. Słońce nad Leuven jeszcze nie całkiem się skryło za dachami domostw, a jego ostatnie promienie rozpalały ogniki pełgające złocistokrwawymi plamami na szybach ostrołukowych, zdobnych koronkową nieomal kamieniarką, okien kościoła Świętego Piotra.

W nieodległym budynku, w obszernej komnacie, na pociemniałym ze starości dębowym łożu przyozdobionym wspaniałą snycerką w motywy roślinne i nakrytym baldachimem, spoczywał mężczyzna w sile wieku jeszcze, bo pięćdziesięciotrzyletni, chociaż wyniszczony ascetycznym trybem życia i chorobą wyglądał na dużo więcej. Miał woskowożółtą pociągłą twarz, wydatny lekko garbaty nos, niezbyt gęsty ciemny zarost okalający podbródek, wąsy i starannie wygolone policzki. Z rysów twarzy, układu warg i nerwowych grymasów można było wyczytać, że to choleryk, któremu lepiej schodzić z drogi. Teraz jednak był bezsilny. Gdyby mu się przyjrzeć dokładniej to mimo półmroku zalegającego sypialnię, w blasku kilku zaledwie drżących płomyków świec, można byłoby dostrzec, poczerniały czubek jego nosa, jak również czarne i martwe, dotknięte zgorzelą, końce palców i to od koniuszków paznokci aż po stawy pierwszych paliczków nieomal.

Przy łożu stało dwóch lekarzy, w długich do kostek płaszczach koloru sadzy, z szerokimi rękawami. Na twarze mieli nałożone maski przypominające ptasie głowy z okrągłymi, wyłupiastymi oczami i długimi zakrzywionymi białymi dziobami, na głowach zaś szczelnie opiętych czarną materią nosili, również czarne, okrągłe płaskie kapelusze z niezbyt szerokimi rondami. Jeden i drugi trzymali w rękach coś, co przywodziło na myśl magiczne różdżki.

U wezgłowia pochylał się nad leżącym jakiś mocno wiekowy księżyna, tak suchy i pomarszczony, że równie dobrze mógł mieć lat dziewięćdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt. Sługa boży po wyspowiadaniu i udzieleniu Ostatniego Namaszczenia zaopatrywał chorego Wiatykiem⁶ , ekspediując go na drugą stronę życia. Mimo odrażającego wyglądu cierpiącego, świadczącego o śmiertelnej chorobie, duchowny nie okazywał ni lęku, ni wstrętu. Zapewne uznał, że przeżył już tyle lat, iż miesiąc czy dwa, no niechby nawet rok dłużej, nie zrobi mu większej różnicy.

Gdy skończył, a chory, przymknąwszy oczy, modlił się, bezgłośnie poruszając wargami, lekarze przystąpili do okadzania go dymem z suszonych ziół, a czoło i piersi natarli mu nastojem octowym, w którym macerowały się driakiew, piołun, ruta, rozmaryn, szałwia, tymianek, bieluń⁷ i jeszcze jakieś inne rośliny lecznicze. Robili to już jednak bez przekonania, mieli bowiem świadomość, że nadeszły ostatnie chwile dla ich pacjenta i nie dożyje dalej niż do nocy. Dopadła go bowiem czarna śmierć w swej najstraszliwszej, posocznicowej postaci, która zabijała najpóźniej w ciągu drugiej doby. A właśnie druga doba mijała...

Kiedy medycy odstąpili od niego, umierający skinął dłonią w kierunku wiekowego duchownego, a ten zbliżył się do łoża.

– Przyjacielu – powiedział chory – podaj mi, proszę, ów list do papieża, który ci rano podyktowałem, chcę go podpisać. Podaj mi też rękopis mego dzieła, który dołączysz do listu i poślesz do Rzymu, aby uzyskać aprobatę Stolicy Apostolskiej i oddać książkę do druku. Chcę ostatni raz spojrzeć i dotknąć tych kart, nad którymi strawiłem więcej niż dwadzieścia lat życia...

Umierający wyraźnie zmęczony osunął się głębiej w pościel i oddychał z trudem. Ksiądz podszedł do łoża, jak najciszej stawiając stopy, by odgłos kroków nie odbijał się od mozaikowej posadzki.

Jeden z lekarzy uniósł chorego do pozycji siedzącej i podparł mu plecy poduszkami. Ten ostatni podziękował skinieniem głowy, ujął w palce gęsie pióro umoczone w inkauście, które mu podał ksiądz i z trudem podpisał dokument spoczywający na drewnianej podkładce umieszczonej na jego kolanach. Potem zaś, oddawszy wpierw pióro, położył prawą dłoń na pliku kart gęsto zapisanych równymi rzędami liter. Przerzucił kilka arkuszy, znów złożył je razem, pogładził rękopis czule, jakby gładził główkę dziecka – bo też to i było dziecko, dziecko jego umysłu – i po raz ostatni wypuściwszy powietrze z płuc, wyzionął ducha.

Lekarze o wyglądzie drapieżnych ptaków, jakby z majaków sennych wyjęci, skinęli poważnie głowami, a ksiądz-staruszek nabożnie się przeżegnał. Po czym wszyscy trzej wyszli z sypialnej komnaty.

Na łożu został sam umarły. Był to Cornelius Jansen doktor teologii, rektor Uniwersytetu w Leuven i biskup Ypres, którego podobnie jak tysiące innych ludzi ukąsiło jadowite żądło szalejącej zarazy.

Dzień 6 maja 1638 roku zbliżał się ku końcowi...

Zdawać by się mogło, że gdy już Cornelius Jansen osiągnął najwyższe zaszczyty, jakich mógł dostąpić syn ubożuchnych rodziców, bo odebrawszy pierwej znakomite wykształcenie na kilku europejskich renomowanych uniwersytetach, w ostatnich czterech latach życia otrzymał stopień doktora teologii Uniwersytetu w Leuven, został rektorem tejże uczelni, a zaraz potem biskupem Ypres, to będzie mógł już spokojnie pożywać owoce swojego trudu. Tymczasem skosiła go czarna śmierć... Jak byle kogo... niczym żebraka...Augustinus

Wkomnacie, której ściany wyłożone były boazerią z barwionej na heban dzikiej gruszy, ozdobioną kunsztowną snycerką, w głębokim wygodnym fotelu obitym ciemnofiołkowym kurdybanem, tłoczonym w roślinne, pokryte srebrem wzory, siedział dostojny starzec, z wyglądu mogący liczyć jakieś siedemdziesiąt albo i więcej lat. Był nieco kościsty, o pociągłej twarzy, oczach lekko wyłupiastych, obwisłych siwych wąsach i równie siwej, przyciętej prawie w prostokąt, brodzie. Brwi miał jednak czarne i gęste wyraźnie kontrastujące z zarostem. Głowę starca okrywało karmazynowe camauro⁸ oblamowane gronostajami⁹ . Ubrany był w białą, uszytą z jedwabnej mory sutannę, na którą nałożona była muślinowa komża, ramiona zaś okrywała mu karmazynowa mozzetta¹⁰ . Spod sutanny wystawały stopy starca obute w również karmazynowej barwy pantofle uszyte z atłasowej pruneli¹¹ , których noski były przyozdobione wyhaftowanymi złotą nicią krzyżami. Tym starcem był Maffeo Barberini, czyli papież Urban VIII.

Naprzeciwko papieża siedziało dwu jezuitów. Jeden z nich trzymał na kolanach okazały, otwarty mniej więcej w połowie, nieoprawny manuskrypt formatu in plano¹² , ale nie spoglądał na tekst, tak jakby znał go już na pamięć.

Papież, zwracając się do niego, zapytał:

– Przypomnij, ojcze... jakiż to pełny tytuł nosi dzieło biskupa Jansena?

– Augustinus Cornelii Jansenii, Episcopi, seu Doctrina Sancti Augustini de Humanae Naturae, Sanitate, Aegritudine, Medicina adversus Pelagianos et Massilienses¹³ – ojcze święty – duchowny z szacunkiem skłonił głowę. – Cornelius Jansen – kontynuował – przez większość dorosłego życia interesował się problemem łaski, który – opierając się na dziełach św. Augustyna – starał się rozwikłać do końca. Owocem zaś owych ponad dwudziestoletnich przemyśleń jest właśnie ten manuskrypt, zawierający wszystkie jego wnioski dotyczące tejże kwestii. Przysłał go Waszej Świątobliwości do oceny i aprobaty...

– Drogi księże! – papież się skrzywił. – Przejrzeliśmy Augustinusa, i owszem, ale nie mamy już sił, by go gruntownie przestudiować. Prawdę powiedziawszy, niewiele z tego zrozumieliśmy. Polegamy więc na waszej ocenie. Będziemy ci wdzięczni, jeśli zechcesz nam przedstawić esencję nauki Jansena.

Jezuita skinął głową, a papież przymknął oczy i jął pilnie, w skupieniu, słuchać.

– Tak oczywiście. A oto i ona: Popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił nieograniczoną wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. To tak, ojcze święty, w wielkim skrócie...

– Och! – papież spojrzał w górę, rozłożył dłonie i impulsywnie je uniósł. – Od tego poglądu już tylko krok do nauki o predestynacji, która stanowi jeden z najważniejszych punktów w doktrynie tego arcykacerza Kalwina!

– Tak, to prawda. Ale Jansen nie odważył się wydać Augustinusa za swojego życia. Przed śmiercią natomiast polecił przesłać go do Rzymu, na twoje ręce, ojcze święty. W zakończeniu księgi umieścił nawet takie zdanie: Pozostawiam tę pracę do osądu Kościołowi Rzymskiemu. Jego samego nie ma zatem za co potępiać. Co innego poglądy...

– I kiedyż ją przysłał?

– Raczej przysłano w jego imieniu, bo sam wcześniej zmarł.

– Zatem kiedy przysłano?

– W maju 1638...

– I?...

– I, niestety, ojcze święty. Nie udało się zaradzić złu.

– A to dlaczego?

– Ponieważ nie czekając na osąd Świętej Inkwizycji, znaleźli się ludzie, którzy wydali ją drukiem w roku 1640...

– Gdzie?

– W Louvain... a bieżącego roku także i w Paryżu...

– Niedobrze – papież z dezaprobatą pokręcił głową. – Zatem nic już nie można poradzić?... I co mamy teraz czynić?

– Zostawić wszystko w spokoju, a z czasem moda na tę nowinkę się skończy i samo wszystko ucichnie. A teraz? Cóż... inutile piangere sul latte versato.¹⁴ – powiedział jezuita, mrużąc powieki i rozkładając ręce.

– Nie, nie! – tak nawet myśleć nie można! Działać... trzeba działać! Dlaczego nie reagowaliście szybciej? Przecież mieliście na to całe dwa lata!

– Ojcze święty... wszak wiesz... młyny Boże mielą wolno, a kościelne jeszcze wolniej...

Urban VIII pokręcił tylko głową z dezaprobatą i nic już na to nie odrzekł.

Zapadło długie i niezręczne milczenie, które w końcu przerwał papież.

– Przygotujcie opinię, a potem się zastanowimy co mamy uczynić w tej kwestii.

– Oczywiście, wasza świątobliwość...

Papież, wyraźnie zmęczony, znów przymknął oczy i gestem dłoni odprawił jezuitów.

* * *

Urzędnikom kurii rzymskiej jednak nadal się nie śpieszyło. Zbadanie dzieła Jansena trwało bardzo długo i Święta Inkwizycja wypowiedziała się na jego temat dopiero w roku 1641, a zatem blisko trzy lata po dostarczeniu jej rękopisu do zaopiniowania i kilkanaście miesięcy po jego wydaniu drukiem. Oczywiście, jak można się domyślić, ocena Augustinusa nie była mu przychylna – wręcz przeciwnie, księga została potępiona. Do owego wyroku skłonił się również i papież Urban VIII, zatwierdzając go w roku następnym, czyli 1642, bullą In eminenti¹⁵ .

Jednakowoż z chwilą, gdy ów dokument został opublikowany, natychmiast podniósł się gromki krzyk protestu przeciw takiemu stanowisku Rzymu. I nie dziwota, ponieważ Cornelius Jansen zostawił po sobie licznych uczniów i zwolenników głoszonych za życia i zawartych w Augustinusie poglądów, co stało się w późniejszych dwóch stuleciach przyczyną gorzkich podziałów w Kościele, walk, wzajemnych oskarżeń, ataków, ale także zdarzeń nadzwyczajnych i... ale o tym później.

W roku 1644 Urban VIII odszedł do wieczności, nie doczekawszy się spokoju w Kościele. On sam, co prawda, uwolnił się od owego ciężaru, jednakże zażegnywanie sporów i walka z jansenistyczną herezją spadła na barki jego następców.

Wokół nauk zmarłego biskupa toczyły się więc nadal zagorzałe spory, którym kres usiłowała położyć ogłoszona przez następcę Urbana, Innocentego X (w prostej linii praprawnuka papieża Aleksandra VI Borgii) w 1653 roku konstytucja apostolska Cum occasione, w zdecydowany sposób potępiająca heretycką naukę, która się zawierała w niektórych zdaniach z Augustinusa¹⁶ .

Ale byłby w błędzie ten, kto by sądził, iż spełniła ona pokładane w niej nadzieje. Wręcz przeciwnie – dolała tylko oliwy do ognia. Zresztą niektórzy janseniści, prócz innej niż katolicka nauki o łasce, poczęli jeszcze wygłaszać poglądy, które dla Rzymu były bardzo niebezpieczne, godziły bowiem w prymat jurysdykcyjny następcy apostoła Piotra na papieskiej stolicy. Oto na przykład dowodzili, iż Kościół miał nie jedną, ale dwie głowy – świętych apostołów Piotra i Pawła, dalej, że wszyscy biskupi są sobie równi, a zatem przypisywanie sobie władzy zwierzchniej nad Kościołem przez biskupów rzymskich jest bezprawne. Posunęli się zresztą jeszcze dalej, twierdząc, że sobory lokalne i sobory powszechne mają takie samo znaczenie i wagę.

Księża jansenistyczni rozpowszechniali, a lud przyjmował ich coraz radykalniejsze nauki, głoszące choćby to, że Łasce Boskiej nikt się nie może oprzeć. Ale jeżeli Stworzyciel jej nie udziela, to człowiek może jedynie grzeszyć. Dalej, że kochać wolno i trzeba jedynie Boga, każda zaś inna miłość to nic innego, tylko grzech śmiertelny, a lęk przed ewentualną karą w życiu pozagrobowym to również grzech. Jak również, że grzechem będzie i modlitwa grzesznika. Grzesznicy bowiem nie są członkami Kościoła, który składa się jedynie ze świętych.

Janseniści wprowadzili również dziwaczną praktykę, polegającą na tym, że zanim penitent nie wypełni nałożonej nań przez kapłana po spowiedzi pokuty, nie wolno mu udzielić rozgrzeszenia.

W tym miejscu koniecznym jest zauważyć, iż pokuty wyznaczane przez tych księży były tak ciężkie i surowe, iż niejednokrotnie zdarzało się, że rujnowały zdrowie penitentów, a bywało, iż nie pozwalały doczekać owego rozgrzeszenia, przyprawiając ich o śmierć.

Po odejściu na drugą stronę życia Innocentego X jego następcy – Aleksander VII, Klemens IX, Klemens X, choć nie pochwali jansenizmu, to i nie potępili tej herezji żadnym oficjalnym dokumentem. Dopiero Giovanni Francesco Albani, czyli papież Klemens XI zdecydował się ostatecznie zakończyć spory teologiczne, przeciąć i oczyścić ów „wrzód na ciele Kościoła”.

Klemensowi się zdawało, że dokona tego, ogłaszając w roku 1713 bullę Unigenitus¹⁷ , ostatecznie potępiającą wszystkie heretyckie poglądy zwolenników jansenizmu.

Jednakże i ta bulla nie przywróciła spokoju w Kościele. Stało się wręcz odwrotnie – jej publikację przyrównać można do włożenia kija w mrowisko. Przeciw dokumentowi najgłośniej gardłowali biskupi francuscy, a kilku spośród nich wręcz odmówiło złożenia pod nim – na znak przyjęcia – swego podpisu, organizując się z czasem w nie do końca formalne stronnictwo tak zwanych apelantów, którzy od owej bulli chcieli się odwołać do najbliższego soboru powszechnego.

Czuli się bezpieczni, bo sądzili, że mają poparcie arcybiskupa Paryża, Louisa Antoine, kardynała de Noailles. Ale w rzeczywistości Noailles był miękki i chwiejny, bo z jednej strony potępił heretyckie zdania, z drugiej zaś sprzyjał jansenistom, a ostro przeciwstawiał się ich przeciwnikom, jezuitom. Nie służyło to nikomu. Ostatecznie zraził do siebie wszystkich – jezuitów i jansenistów, papieża i króla, zwolenników i przeciwników bulli Unigenitus.

W końcu większość biskupów uległa i bullę podpisała, ale nie zrobiła tego szczerze, więc tak naprawdę wszystko zostało po staremu – spory, klątwy, walki, oszczerstwa trwały za pontyfikatów kolejnych papieży: Innocentego XIII, Benedykta XIII, Klemensa XI i Benedykta XIV.

We Francji zaś panował klimat wyjątkowo sprzyjający jansenizmowi, dlatego stała się ona głównym bastionem herezji, która pleniła się na jej terytorium bez większych już przeszkód, rozszerzając się na Niderlandy.

Patrząc jednakowoż na dzieje tego sporu, musi się dojść do wniosku, że może by on i wcześniej wygasł, może by nie było aż tak wielkiego uporu i oporu ze strony jansenistów, gdyby nie nadprzyrodzone znaki, które ich utwierdzały w przekonaniu, iż samo niebo ich wspiera.

Pierwszym z nich był tak zwany Cud świętego ciernia, jaki miał miejsce 24 marca 1656 roku w kościele klasztornym opactwa cystersek w Port-Royal odległego o niecałe czterdzieści kilometrów od ścisłego centrum Paryża. Oto Marguerite Périer, dziesięcioletnia siostrzenica wybitnego uczonego Blaise Pascala, po dotknięciu z wiarą jednego z cierni pochodzących z korony Chrystusa Pana, doznała nagłego uzdrowienia przetoki woreczka łzowego, choroby bardzo nieprzyjemnej i w tamtych czasach absolutnie nieuleczalnej. Na podstawie opinii chirurgów i zeznań licznych świadków owego nadzwyczajnego wydarzenia, arcybiskup Paryża uznał je za cud. Ataki na jansenistów odrobinę ustały, nie wypadało ich bowiem nadal tak otwarcie nękać. Jednakowoż nie zapomniano o nich.

Klasztor w Port-Royal, bastion francuskiego jansenizmu, nad którym od roku 1622 opiekę duchową sprawował bliski przyjaciel Corneliusa Jansena, Jean-Ambroise Duvergier Hauranne, opat Saint-Cyran¹⁸ , był solą w oku i hierarchii duchownej i władzy świeckiej, a w szczególności kardynała Richelieu¹⁹ . On to kazał w roku 1638 aresztować Saint-Cyrana i osadzić w twierdzy Château de Vincennes, skąd został uwolniony w dwa miesiące po śmierci swojego prześladowcy, ale o wiele go nie przeżył, bo fizycznie wyniszczony i wycieńczony psychicznie zgasł jeszcze tego samego 1643 roku.

A potem, gdy zmarł król Ludwik XIII²⁰ , a rządy w imieniu nieletniego Ludwika XIV²¹ objął regent, kardynał Jules Raymond Mazarin²² , nasiliło się nękanie zwolenników jansenizmu, które przybrało wręcz charakter polityczny. Ostatecznie zdecydowana większość duchownych w 1655 roku została zmuszona do podpisania deklaracji potępiającej Jansena, a kto się nie ugiął, był prześladowany.

Zakonnice z Port-Royal broniły się i nie ulegały naciskom, jak tylko długo się dało. W końcu jednak, pod przymusem zewnętrznym, wynikającym z posłuszeństwa zakonnego, choć w sumieniu uważały, że źle czynią, w 1669 roku podpisały, co im kazano. Nie na wiele się to jednak zdało. Hierarchia duchowna im nie ufała, dlatego zapadła w 1670 roku decyzja o kasacie zakonu, zakończona w roku 1709 zrównaniem z ziemią zabudowań opactwa i rozpędzeniem zakonnic na cztery wiatry...

Jednakże klasztor Port-Royal, chociaż fizycznie unicestwiony, to jednak nadal się bronił. Ruiny opactwa stały się miejscem niezliczonych pielgrzymek duchowieństwa i wiernych oraz tematem utworów literackich, pieśni, lamentacji... Tytuły ich są wręcz przejmujące: Jęcząc na gruzach Port-Royal... Jęki duszy głęboko dotkniętej zniszczeniem świętego klasztoru Port-Royal des Champs... i tym podobne.

Kamienie z rozwalin ludzie traktowali jak relikwie, zabierając je ze sobą, zresztą zabierali wszystko, co tylko zabrać się dawało. Mało tego! Wykopywali ciała zmarłych z cmentarza opactwa i przewozili je w inne miejsca... A z tymi obłąkańczymi działaniami przeplatały się cuda, niezliczone, przedziwne, niebywałe... Chociaż na te największe przyszło poczekać jeszcze kilkanaście lat...Białeccy herbu Leszczyc

Od śmierci matki i umieszczenia go u ojców jezuitów życie Mikołaja Białeckiego, bo chłopak takie właśnie nosił nazwisko, nie obfitowało już w żadne wstrząsy. Dnie mijały mu monotonnie, na nauce i modlitwach.

Z początku trudno mu było przyzwyczaić się do szkolnego rygoru i regulaminu, jaki obowiązywał w konwikcie, z czasem jednakowoż nie tylko przywykł, ale i polubił takie życie.

Gnębiło go tylko jedno, dlaczego obcy człek, markiz i hrabia w jednym, zajął się nim. Wiedział co prawda, że w jego żyłach płynie szlachetna krew, wszelako dziejów swego rodu nie znał, bo też nikt na ten temat nie chciał z nim nigdy gadać.

Gdy pytał matkę o przeszłość rodziny, ta zbywała go zawsze machnięciem ręki i słowami:

– A po cóż ci to wiedzieć. Teraz jesteśmy nędzarzami i tym swoim szlachectwem się nie pożywisz.

Aż razu jednego, podczas rekreacji, jakiej studenci oddawali się po wykładach i obiedzie, do izdebki Mikołaja (bo tenże najwyraźniej na życzenie hrabiego mieszkał sam), zawitał laiczek tercjan⁵⁵ ze słowami:

– Wielebny ojciec rektor panicza do siebie prosi.

– A czegóż chce?

– Tego to ja już nie wiem.

Wzruszył ramionami i poszedł przodem, chłopak zaś podążył w trop za nim.

* * *

– Usiądź, synu – rektor wskazał Mikołajowi prosty zydel bez oparcia, a kiedy ów zajął wyznaczone mu miejsce, odchrząknął raz czy drugi i zagaił: – To, kim jest dla ciebie hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre? Krewniak jakiś?

– Nie przypuszczam, wielebny ojcze. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Pytacie o to już nie pierwszy raz...

– I owszem.

– A czemuż to po raz kolejny?

– Bo mnie ciekawość paliła i jąłem badać dzieje twojego rodu, alem nigdzie nie napotkał ni takich tytułów, ani takich nazwisk...

– O! – Mikołajowi aż oczy się zaświeciły na dźwięk tych słów. – I cóż wielebny ojciec wybadał?

– To nie wiesz, kim jesteś? – zdumiał się jezuita.

– Ano, ojcze, nie wiem.

– Nic, a nic?

– Nic, a nic. Matka moja nigdy nie podejmowała owego tematu, a gdym naciskał, zbywała mnie. Uważała, iż raczej winienem do nędzy przywyknąć, a nie zaprzątać sobie głowy swoim szlacheckim pochodzeniem, ani też innymi mrzonkami; przekonana bowiem była, że tylko cud mógłby odmienić nasze tragiczne wręcz położenie.

– No to ja ci tyle rzec mogę, żeś istotnie krwi czystej, ni kropli, ni przymieszki szczurzej czy chłopskiej, czy mieszczańskiej. Ale gdybyś nie napotkał tego zamożnego protektora, to dziś byś był, co najwyżej i to w najlepszym przypadku, za pomocnika szewca czy stolarza, a twoje szlachectwo rozpłynęłoby się wraz z mgłą, co to nieraz miasto zalega, a potem ją rozwiewa wiatr... No, ale Pan Bóg najwyraźniej nad tobą czuwał i zesłał pana hrabiego wraz z jego dukatami...

– Istotnie, reverendissime pater, istotnie.

– Zatem posłuchaj, co mi się udało ustalić, przepatrzywszy niejeden dokument, do jakiego udało mi się dotrzeć. W skrócie ci opowiem dzieje twojego rodu, a jakbyś sam chciał się czegoś więcej dowiedzieć, to będziesz kiedyś mógł. Sądzę jednakowoż, że to, co teraz usłyszysz, w zupełności ci wystarczy, iżby wyrobić sobie zadanie, co do dziwnych losów twojej familii i może zadumać się nad nimi... Tedy słuchaj chłopcze.

– Słucham pilnie, ojcze.

– Ród twój, Białeckich herbu Leszczyc, starożytny jest bardzo i od wieków w Sandomierskiem osiadły, ale aż po wiek szesnasty niczym szczególnym ani się nie wyróżnił, ani zasłynął, ani doznał jakowychś nadzwyczajnych a osobliwych przeżyć i doświadczeń.

Rzeczy takowe dziać się zaczęły dopiero wonczas, gdy to jeden z Białeckich, Jakub, po obiorze Henryka Walezjusza na króla polskiego wyruszył razem z orszakiem poselskim do Paryża, aby pokłonić się nowemu panu i sprowadzić go do Krakowa. Tam jednakowoż wydarzyło się coś, co sprawiło, że Jakub nie od razu do kraju wrócił, lecz czas jakiś jeszcze w stolicy Francji zabawił. Kiedy zaś wreszcie zjawił się w ojczyźnie, to został oskarżony o zamordowanie dominikańskiego mnicha i obrabowanie trupa, co zdawało się nie być możliwe, wszakże poszlaki świadczyły przeciwko niemu. Osadzono go zatem w wieży, w Sandomierzu, by tam oczekiwał procesu. Jednakowoż z wieży owej zbiegł... do Paryża. I tu ślad się urywa...

W Sandomierskiem pozostali jego rodzice i młodziuchna, czternaście czy też piętnaście lat licząca siostra Ludmiła.

Któregoś późnojesiennego dnia, 1575 roku, starzy Białeccy wraz z córką opuścili rodzinny majątek i gdzieś wyjechali. Stara Białecka rozpuszczała wieści po sąsiadach, że zaciążyła i że udaje się do siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, aby pod jej okiem w tym późnym wieku swego życia, bezpieczniej dziecię porodzić.

Jednakowoż szeptano, bo w głos nikt się mówić nie odważył, iż to nie stara Białecka, ale Ludka była przy nadziei. Tyle że nikt nie mógł wpaść na to, z kim by mogła stracić wianek...

Chociaż byli i tacy, którzy przypuszczali, że Ludka w kazirodczym związku z bratem swoim pozostawawszy, z niego dziecię poczęła... Ponoć coś podejrzał był strażnik sandomierskiej wieży, w której Ludka brata odwiedzała, zanim ten jeszcze nie zbiegł do Francji. I że to dla Ludki całe to theatrum, z siostrą w Kaliskiem, a nie dla dobra mającego przyjść na świat dzieciątka odgrywano. Bo czy by się urodziło wpodle Sandomierza, czyli też Kalisza, to jakaż niby dla starej dziedziczki byłaby to różnica? Chyba tylko taka, że w obcym miejscu łatwiej byłoby utrzymać coś... coś niechlubnego... w tajemnicy...

Tak czy siak, dziecko przyszło na świat. Tyle że nie we dworze pani Czerenowskiej, ale w klasztornych murach benedyktyńskich, gdzie kuzynka Białeckiej, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, była ksienią. Czemu? Tego się nie udało dociec. Niemniej dawało owo do myślenia.

Potem zaś i po starych Białeckich z nagła ślad zaginął. Wyjechali z klasztoru rzecz jakowąś załatwić i już nikt nigdzie ich nie uwidział. Ludka z noworodkiem, który formalnie, ale czy faktycznie? – Bóg to jeden wiedział – był jej synem, a zarazem i braciszkiem, została sama.

Wszelako znalazła wyjście z tejże nader kłopotliwej dla siebie sytuacji, dziecko oddała na wychowanie ciotce, pani Czerenowskiej, a sama wyjechała do Paryża. Szukać brata swego starszego, Jakuba.

Wyjechała i... nie wróciła. I po niej, podobnie jak i po innych członkach jej rodziny, ślad zaginął.

Tymczasem wychowywany przez Czerenowskich brat niby, a najpewniej syn Ludki, Jur Białecki, dorósł do wieku, w którym panny zaczynają się podobać i ulubił sobie swoją mleczną siostrę, Kasię, i ją chciał pojąć za żonę. Tyle że Kasia owa, chociaż spłodzona na skutek gwałtu na Bogu ducha winnej poddance pana Czerenowskiego, jakiego dokonał na niej pan Olbracht Łaski herbu Korab wojewoda sieradzki i senator Rzeczypospolitej, po matce do chłopskiego przynależała stanu, toteż małżeństwo z nią nie wchodziło w rachubę.

I wtedy, nie wiedzieć skąd, przyplątał się do dworu Czerenowskich uczony doktor Cadaver Illuminatus, który wieści z Paryża przyniósł, iż Jakub i Ludmiła pomarli. On śmierć poniósł w Luwrze, rzekomo po pijanemu wypadłszy z okna, ale najprędzej to z rąk nie całkiem spełna rozumu króla Henryka III, a ona na przedmiejskiej ulicy pod kołami rozpędzonej karety, którą jechała siostra monarchy, królowa Nawarry Margot.

Ponieważ przybysz okazał się gruntownie wykształcony, to zatrudniono go jako preceptora panicza. Onże doktor wymyślił intrygę, na której skutek Kasi przypisano szlachectwo, a na dodatek zdobyła nieopisane wprost skarby i młodzi się pobrali. Czmychnąwszy jednak pierwej w Sandomierskie, bo tu Kasi nikt nie znał.

Ale... ale i w tymże wątku wcześniej pojawił się Paryż... To tam Kasię wywiózł stary doktor, aby nabyła ogłady i języka, a potem na pograniczu francusko-hiszpańskim znalazł jej ojca, a właściwie kogoś, kto ją za córkę uznał, starożytnym herbem hrabiowskim d’Urgel y d’Osona i majątkiem obdarzywszy przed śmiercią. Przybrała wonczas nowe imię – Waleria-Katarzyna-Małgorzata. Uzyskano to, co prawda, przez oszukańczą intrygę, niemniej uzyskano. Ergo – formalnie wszystko było w porządku.

W tymże samym czasie narzeczony dziewki, Jur Białecki, czas jakiś bawił w Salamance, owym mieście słynącym z nauk tajemnych. Studiował na tamecznym uniwersytecie, ale co jeszcze robił? Kogo poznał? Z kim się zadawał? Któż to wie?...

Kiedy stary Cadaver w niezwykłych, ba! nadzwyczajnych okolicznościach zniknął z tego świata, młody Jerzy Białecki znalazł notatki po nim i... testament, w którym Illuminatus zapisał mu dom w Paryżu.

Jerzy pojechał zatem roku Pańskiego 1617 do onego Paryża powodowany raczej ciekawością niż chęcią zysku i... nigdy już stamtąd nie wrócił.

Wdowa z dwojgiem dzieci córką Marią Magdaleną cztery latka podówczas liczącą i synem, Janem Chrzcicielem, starszym od siostrzyczki o rok, przez lata oczekiwała powrotu męża, lecz się go nie doczekała⁵⁶ ...

Maria Magdalena, chociaż nie z karmazynów, ale jako nadzwyczaj posażna panna i niebywałej też piękności, wyszła za mąż za półdzikiego, ale urodziwego kniazia Wasyla Michajłowicza Hołowczyńskiego-Rapałowskiego herbu Łabędź i przepadła gdzieś na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.

Czy z tego małżeństwa było potomstwo? Jak się dziewczynie żyło z dala od matki i brata? Nie wiadomo. Ktoś z dalszych krewnych czy też powinowatych Wasyla przyniósł kiedyś pani Walerii-Katarzynie wiadomość, iż Tatarzy jej zięcia ubili, a córkę wzięli w jasyr i sprzedali na targu Istambule. Trafiła więc pewnie do jakiegoś haremu... Tyle że owa wiadomość nie zyskała z żadnych innych ust absolutnego potwierdzenia. Niemniej była prawdopodobna. Tym bardziej że wszelki kontakt z córką się urwał, a zięć i jego bliska familia również znaku życia nie dawali, tak jakby ich wszystkich z Ukrainy jakiś zły los wymiótł. Dalsi zaś krewni znali jedynie te pogłoski o Tatarach i haremie...

Jan Chrzciciel natomiast obrał inne życie i kiedy skończył lat siedemnaście, roku Pańskiego 1629 postanowił wstąpić do kamedułów. I wytrwał w zakonie aż do śmierci matki, czyli do połowy maja roku 1631. Ponieważ ślubów jeszcze nie złożył, na pogrzeb rodzicielki bez problemu przybyć mu dozwolono. A kiedy matkę pogrzebano, on się już w mury klasztorne nie wrócił. Tak mu widać było pisane.

Na stypie bowiem wpadł w oko jakiejś bardzo odległej kuzyneczce Anuli, piętnastoletniej sierocie, biednej niczym mysz kościelna, ale szczwanej i na cztery nogi kutej lisicy. Ta spoiwszy mniszka zacną starką, której na stypie nie skąpiono, zaciągnęła go do stodoły, habit z niego zzuła, i tam na sianie do grzechu nieczystego zanęciła.

Kiedy drugiego dnia mniszek przecknął się w jej ramionach z bólem głowy i niepomierną suchością w gębie, w mig potraktowała go pucharkiem tejże samej starki, nie dając mu wytrzeźwieć. I tak na pijaństwie i rozpuście coś ze trzy czy cztery dni im minęło. A potem do klasztoru już wracać nie chciał, tak mu to rozkoszne życie posmakowało.

Pobrali się tedy i żyli lekko, ponieważ skarbczyk był zasobny, a pracą trapić się nie musieli, bo dobry rządca majątkiem sprawnie miał zawiadywć. Ale ponieważ wyjątkowo dobry był ów zarządca, rychło majątek jął topnieć, na wyścigi jakby z zawartością skarbczyka. Zarządca obrastał w sadło, a Białeccy chudli.

I tak to lata beztroskiego dobrobytu przeminęły i zły los zajrzał małżonkom w oczy.

Jan Chrzciciel tedy, nie widząc innej rady, zostawił Annę z dziesięcioletnim synkiem Łukaszem we dworze, a sam ruszył w świat szukać jakiegoś grosza. Daleko nie zawędrował, bo nieopodal, w staszowskich lasach, zbóje go usiekli, jako że podówczas grasowała tam banda niejakiego Niebożewicza, chłopskiego syna i bezecnego łotra, który skądsi spod Opatowa czmychnąwszy, w tamecznych borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na własne oczy ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z Etiopem alias Murzynem, którego dla fantazji pan dziedzic przywiózł z Turek⁵⁷ , w Stambule go na targu niewolników kupiwszy.

Dziedziczka tedy, ostawszy sama, bez męża, nie mając innego wyjścia, około 1650 roku dwór sprzedawszy i resztkę dobytku, kupiła w Sandomierzu starą chałupę na Zawichojskim Przedmieściu, niczym jaskółcze gniazdo do ściany parowu przylepioną i tam z dzieckiem zamieszkała.

Wsparcia znikąd nie mając, tym bardziej że dalsza rodzina męża znać jej nie chciała, imała się różnych zajęć, bynajmniej nieodpowiednich szlacheckiemu stanowi, byle było tylko na strawę lichą i niemniej lichy przyodziewek...

Kiedy Łukasz dorósł, wspierał matkę jak mógł, tyle że niewiele mógł. I nie żenił się, bo ani z mieszczką, ani z chłopką nie chciał, co by szlachectwa nie utracić, a znowuż żadna szlachcianka jego nie chciała, bo był dziad. Ale i na niego przyszedł czas, kiedy matka starowinka nad grobem już była, a jemu pięćdziesiąt osiem lat wlazło na kark. Oto i wtedy przywędrowała skądś z województwa rawskiego ubożuchna szlachcianeczka, sierotka młodziuchna, a on się nią najpierw z dobroci serca zaopiekował i dach nad głową jej zaoferował, ale jakoś tak później polubili się ogromnie mimo różnicy wieku i pożenili.

No i bieda spłodziła biedę. A tej biedzie zrodzonej roku 1691 na imię dano Mikołaj. A to żeś ty. Ot i całe dzieje. A ich ciąg dalszy już od ciebie tylko, chłopcze, zależy. Mógłbyś dodać coś do tej mojej opowieści?

Mikołaj, milcząc, wpatrywał się w gęstniejący za oknem mrok. Aż w końcu półgłosem dopowiedział:

– Ojca nie znałem, bo umarł, nimem osiągnął taki wiek, iż mógłbym go zapamiętać. Matkę natomiast straciłem, co jest wam ojcze wiadomym, w roku 1703, kiedy miałem zaledwie lat dwanaście. I wtedy to, nie wiedzieć skąd, pojawił się w moim życiu ów tajemniczy cudzoziemiec, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, który mnie oddał w ręce ojców. To wszystko...

– Taaak – powiedział przeciągle zakonnik – oddał cię, Mikołaja Białeckiego, do naszej uczelni, do Academiae Gostomianae, opłacając czesne, wikt, dach nad głową w konwikcie i przyodziewek na sześć lat na przód. A czas ten mija... Rychło przyjdzie nam się rozstać... Polubiliśmy cię, chłopcze, toteż nawet gdy już stąd odejdziesz, będziemy mieć cię w sercach i pamięci. Ale już dość, dość. Możesz odejść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: