- W empik go
Ćmy - ebook
Ćmy - ebook
Doskonała terapia dla zagubionych w szarości dnia powszedniego.
Uwaga.
Niniejszy zbiór może zawierać treści nieodpowiednie dla czytelników o słabych nerwach. O zszarganych nerwach, o nadwyrężonych nerwach. A może nie… A może to właśnie czytelnik mocno osadzony w sobie, w racjonalnym świecie codziennej rutyny nie ma tu czego szukać.
Nie będzie tu logiki, nie będzie przewidywalnej fabuły słabego romansidła, nie będzie prostych porównań czy słabych metafor. Wkraczasz na własną odpowiedzialność.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-508-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pijak podgląda i studiuje pijaka.
Charles Baudelaire
Dobry dzień to dobra noc.
Tak przynajmniej mówią, może niewiele się w istocie myląc… Można w to uwierzyć, zawierzając już samym zwodniczym zmysłom – oczywiście od czasu do czasu, jeden, dwa, nawet trzy dni do roku, rzecz jasna, nie licząc świąt. O ile jednak w przypadku dni szczególnych odpoczynek i radość równa się stałości rytuału i obyczaju (i nie jest to bynajmniej zarzut, najbardziej przecież lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy: nie ma bardziej perwersyjnej uciechy nad kontemplację obrazka ojca wyciągającego ości z ryby; to jest świąteczny bondage w pozycji przy stole; z kuchni dobywa się zapach kminku i cukru pudru), o tyle te powszednie, będące zaiste przykładem doskonałego współistnienia w naturze, innego są rodzaju: przyjemność płynie tam nie z przewidywalności, a właśnie z zaskoczenia, ekstrawagancji przygody. „Miałem dobry dzień” – mówimy i raptem czujemy, jak ten zaskakująco uroczysty event zapewnia błogą spokojność nocy. Rzecz w tym, że tych dobrych dni to nie za wiele, najwyżej kilka w roku…
Uczcijmy je minutą ciszy, tak bardzo są rzadkie.
Uznać można to za jeszcze jeden argument potwierdzający wyższość nocy nad dniami: za dnia, wiecie, bida z nędzą, mizeria, biedowanie, a wszystko na dodatek wyolbrzymione pod świecącym słońcem w okropności szczegółu… Nie weryfikujmy jednak może tej ryzykownej hipotezy. Powiedzmy na razie tylko tyle: noc kusi nas najbardziej. Nocą napawamy się rozkoszną rolą niedostrzeganego obserwatora, odurzamy jak narkoman narkotykiem; dziecinni, lekkomyślni, błasi. (Jego noce były ciekawsze niż jego dnie). To jest wspólna, publiczna (darmowa) używka, grzebiemy więc w niej radzi z rozmaitości fetyszów, doznań, jest noc, porzućmy przeto, choć na chwilę, ból i smętek próżnych rozważań, wybierzmy się jeszcze raz na niezobowiązującą wycieczkę, wyobraźmy sobie (to takie łatwe), o, już jest: piękny dzień.
Zarzewska kaszle miarowo… Kaszlem troszeczkę, co prawda, gruźliczym, odrobinkę, ociupinkę, powiedzmy: symbolicznie. Co nieco, jak stary gruźlik, i do tego prątkujący. Krucza, Praska i Radomska przecinają ją, wydobywają się z niej na kształt odgałęzień, w swoim centrum wylewają się bagniście te odejścia, rozrosty niepewne, niby od drzewa-matki; bo ona jest jedna jedyna i niewiernego miała syna: madame prawdziwa, dama dumna, matrona czasem, monarchini może, pani gładka i pijana. Smród i ubóstwo, ulicą idzie nasza szkapa.
Gruźlików najwięcej jest jednak nie w Łódzkiem, a podobno na Lubelszczyźnie. To daleko, to dobrze: boimy się choroby i unikamy jej jak ognia. Moc jest z nami! A tamto niechaj będzie jak najdalej od nas, znika gdzieś naprędce, łatwo, lekko; wszystko idzie jak po maśle… Pijemy. W tak wspaniały dzień pić można nawet od samego rana – już od godziny dwunastej! Zaznaczmy w tym miejscu koniecznie: to nie jest pochwała pijaństwa, tak samo jak nie akt oskarżenia podawany przez sterylnych służbistów. Może tylko nieskromny pean na cześć ambiwalencji…
Przypadek zrządził, iż ta osobliwa pora zbiegła się z trwaniem święta jakiegoś, kościelnego albo państwowego, zresztą nieistotne to w tym kontekście, a my sami dobrze nie pamiętamy, dość że był to ustawowo dzień wolny od pracy i nawet pomniejsze dyskonty zamykano wcześniej. Byliśmy, jesteśmy i będziemy nieporządni, na podobne okoliczności zawsze nieprzygotowani. Jak zwykle wszystko byle jakie, bez planu, bez pomyślunku, bezsensowne. Nieudolnie szukamy w życiu sensu, miast mu go nadać, pozostaje powrócić zatem do faktów: była już noc, a twardo ciosany, jak kamień ciężki, przysadzisty lud szedł w milczeniu, tłum znaczony tysiącem niepewnych oczu – szedł? On walił się, cisnął, rozrzucony i rozsiany jednostką, to znów złączony w jedno: rozgromiony myślą o rychłym zamknięciu monopolowego. Wszystko idzie jak po grudzie.
„Abstynencja to tylko figura retoryczna”.
Jego noce były ciekawsze niż jego dnie, a bon moty mocniejsze, niż się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Przy ich wszystkich niedostatkach, przy ich ubóstwie rozwiązań połączonych z jakimś swoistym wyrafinowaniem spełniały swoją funkcję – były to powiedzenia, którym daleko było do samego li tylko wygłupu, pustego śmiechu, do rubaszności, nie, rubaszności tam nie było wiele, pobrzmiewała w nich natomiast jakaś gorzka nuta dystansu, smutna melodia refleksji nad sensem i bezsensem (ale raczej bezsensem). Z całą stanowczością składały się jednak one z szeregu banałów i niedorzeczności – a jednak nie były to klasyczne śmiecie. Rościł sobie pretensje do erudycji i podświadomie czuł, że dobry pijacki żart bliski jest banałowi właśnie.
Szedł teraz w cichym, lecz niespokojnym tłumie – jeszcze nie pijany, a już nie trzeźwy. Dla zabicia czasu opowiadał kompanowi jedną ze swoich historii:
– Zaprosiłem był niegdyś… – chciał za pomocą czasu zaprzeszłego zadać rozpoczęciu przez się opowieści nieco poloru i szyku, a ją samą owinąć niby w szal niepospolitości, tymczasem, jak się zdaje, wzbudził w rozmówcy jedynie głuche niezrozumienie. – Zaprosiłem był kiedyś pewną dziewczynę – zabrzmiało to bardzo tajemniczo, lekki uśmieszek podkreślał jeszcze wrażenie enigmatyczności, bardzo daleki był w tym momencie od trzeźwości – zaprosiłem ją na wino. Do siebie. – Mrugnięcie okiem. – Na dobre wino do siebie. Cały tydzień wulgarnego spożycia, by w piątek, już z nią, oddać się lekkiej przyjemności małego pijaństwa, z kulturą i obyciem wykorzystać gustowny, delikatny trunek jako appendix do romantycznej kolacji. Romantyczne wino, czerwone czy białe, nie pamiętam, prawdziwy aperitif dla miłości kiełkującej, rodzącej się. Autentycznie rosłem… bezgranicznie. Dopiero z czasem chciałem ukazać jej się cały, ze swoimi wadami również, ażeby pokochała moje wady, zupełnie tak samo jak i ja miałem pokochać wady jej… Po kawałku, pomału chciałem jej się ukazać, stąd na kolacji oczywiście grałem rolę znawcy obyczaju… Ja, czy wiesz? Byłem niby degustator najpierwszy, ze sznytem i w złocie, jakby prosto z belle epoque, w wykwicie najszlachetniejszego tonu. Otworzyłem butelkę szykownym korkociągiem, pierwszą, potem drugą. Poszło mi chyba całkiem nieźle. Rzecz w tym, że wspomniany tydzień wulgarnego picia wykończył mnie… finansowo. „Wyśmienite” – rzekła, opróżniając kolejny kieliszek. „Wyborne, pozwól zapisać mi nazwę tego cudownego produktu”. Spisała z etykiety. Zachowałem z poczuciem straceńca kamienną twarz: tak, było to w istocie najtańsze wino marki… wino.
Ostatnie zdania wypowiadał już z gwałtownym śmiechem. Bardzo czuł się rozbawiony… Resztka melancholijnego wejrzenia i nieodgadniony, obiecujący wiele uśmiech zniknęły z tej fizjonomii przykryte rozpasaną wesołością – powykręcany chichotem żałosnym bił się po kolanach, klaskał w dłonie. Zachwiał się niby to pijany w tłumie idących, ten odpowiedział mu wyrozumiałym spojrzeniem, ubawiony jego spontaniczną uciechą. Jakieś perwersyjne to było w istocie wesele, jakby przytłoczone wspomnieniem znajomości dawnej, utraconej w jej własnym zaczątku. Z czego tak śmiał się? Z siebie chyba najprędzej… Ze swojej biedy.
Nie był dobrym mówcą: opowiadanie kończył zawsze za wcześnie, jakby w trakcie zdając sobie sprawę z jego słabości i własnych ograniczeń, takoż przedłużał je równie często, z łatwością dając się ponieść narzucającym się nagle dygresjom; anegdota traciła dowcip, pointę i żar. Odbierany był stale jako ulegający oryginalnym kaprysom używania wymierających, przestarzałych, anachronicznych form gramatycznych. Nie wykorzystywał przy tym swoich kompetencji językowych w celu przekazywania treści czy wzmacniania siły przekazu, o nie, nie tworzył z ich pomocą wciągających opowieści. Jak się wydaje, zdawał sobie z tego doskonale sprawę, lekceważył to jednak, chyba nawet z pewnym odcieniem dumy. A może było to po prostu silniejsze od jego rozumowych dążeń? To dziecinne nieomal zachwycenie naturą nowości, nagle i nie wiadomo kiedy powstającą z brzmienia, z szyku, ze słowa całością. Bezpretensjonalne, szczere uniesienie zaspokajające się samą, samą tylko rzeczą.
Tak teraz gaworzył sam do siebie z bolesną melancholią:
– Wyborne… wyśmienite… eszcze… papu, gaga… kaka…
Miotał się tak gdzieś w tych bolesnych antynomiach pijany dorosły, niewinną podświadomością zaświadczający o prawdzie metafizyki okresu dziecka. Czas między poczęciem a śmiercią mija zdecydowanie zbyt szybko, wiedział o tym. Droga do monopolowego zdawała się taka długa.
– O której teraz mówisz? Już się pogubiłem…
Pytanie wybudziło go z półświadomych rojeń, opuszczany powoli przez bliżej nieokreślone imaginacje popatrzył już bardziej świadomie, widać było na jego twarzy zmienionej usilną pracę umysłu, próbę skupienia się, jako takiego osadzenia się w sobie. Porzucając niewyraźne tęsknoty, odzyskuje kontakt z rzeczywistością? Nie, to tylko złudzenie: patrzy teraz znów bez przytomności, jakby nie wiedząc, co się dzieje wkoło, bezradny nagle, zagubiony, zbłąkany, odurzony jakby, jakby otumaniony psychotropem, narkotykiem, fantazją, i patrzy pytająco, jak ktoś próbujący sobie przypomnieć drogę, coś wyrozumieć z rozlewającej się wszędy kupy, chaosu…
– O tej harcerce, której niechcący spadła sukienka podczas spaceru w parku Sielanka?
Kolejne pytanie. Zaskoczenie. I niepewność. Już chłopak nie wie, co ma z sobą zrobić… Dajmy mu się jeszcze pobawić, lekko pobudzonemu niewielką ilością alkoholu, nim dadzą o sobie znać nieuniknione następstwa zdradliwej odskoczni, gdy pijaństwo jeszcze jest dlań tylko grą wyobraźni. Nie jesteśmy despotyczni, bawi się ochoczo, radośnie, nawet uśmiecha się znowu: jubel trwa, na naszych oczach rozgrywa się beztroski figiel umysłu, skok w niezobowiązującą przyjemność, oczywiście również skaczemy… To pauza jest i chwila na oddech.
Jest też czas na wątpliwości – w obezwładniającym bezczynie niestrudzonej pielgrzymki ku efemerycznemu celowi pojawia się w sposób nieunikniony pytanie, czy iść warto… Czy nie zamkną czasem za wcześnie. Co potem? Bezradność. Więc sączy się leniwie, pomału, złowieszczo, zupełnie tak samo jak minuty w niechcianym, ciemnym odosobnieniu – podejrzliwość. Podejrzliwość, podejrzliwość… Wątpliwość, wątpliwość to znaczy: męka cierpiącego na prokrastynację, rozpacz abulika oraz ponoć, powiadają, siła mądrego.
Tymczasem niepotrzebne pytania, trudne sprawy:
– Nie byliby znowu tacy złośliwi, by zamykać tak wcześnie…
– Widzę, że nie daje ci to spokoju…
Trzeba pomyśleć raz trzeźwo.
Bo tam wszystko się już ustala, stoją wszyscy pod sklepem w wężu kolejki. Powstaje jednia z rozproszonego ludu, w bezładzie i pośród komplikacji, gdyż nie jest to bynajmniej jednia dojrzała, trwała i unormowana. Ożywienie było przecież od początku tego spontanicznego przedsięwzięcia, ale teraz to już… kipisz, kocioł, młyn. Tam smutek, który każde nasze zamierzenie podszywa, i radość tam. Tam wąż kolejki. Nikt nikogo w nim jednak nie uderzył, a przynajmniej nie celowo – nie doświadczyło się tym razem złej woli i zaczepności. Tam tylko za dużo było ciał jakby ślepo przed siebie dążących, za dużo bezwładnej fizyczności skupionej w jednym celu, w jednym miejscu i czasie, tak, przyznajcie: zdecydowanie zbyt mało miejsca, a i czasu jak zwykle też nie za wiele.
Wąż pełznie. Pada wreszcie sakramentalne pytanie:
– Co kupujemy?
Ale wcześniej padło wiele innych pytań, potem pada ich jednak jeszcze więcej – nieskrępowane już praktycznym przymusem umysły folgują swojej ciekawości, ludzie zagadują z niewymuszoną ciekawością; ile w tym jest tej człowieczej zdolności przystosowywania się – trudno dociec. Mimikra? Mimo wszystko, czemu nie – wiadomym jest, że droga powrotna upływa uczestnikom nocnej wycieczki znacznie szybciej, a mimo to już daje się pośród nich usłyszeć głosy, nawoływania donośne, które, zrazu pojedyncze, nasilają się błyskawicznie w naturalnej ciszy miasta: „Ratujmy się, bo trzeźwiejemy!”.
Wtłaczamy się więc w jakąś bramę. A ciemno tam jak w… Ogniki oczu są w tym pomroku ledwie uchwytne. Wkoło butelki skupiają się szybko wschodnie rysy twarzy: źrenice w wąskich szczelinach oraz zaokrąglone, duże lica. Skośność oczu, ta cała wschodniość jest uzyskana, wtórna: organizm broni się, zapiera. Cierpimy na chandrę.
„To, co nazywają eskapizmem, to często zwykłe pijaństwo; niekiedy jest odwrotnie”. Jego bon moty jak zwykle na miejscu. Patrzy teraz w skupieniu (a może raczej jakby w pomroczności jakiejś jasnej): przebiega dziewczę rumiane, prawie czyste, a jej delikatność odznacza się mięciutko, niemalże aluzyjnie pośród zepsutego otoczenia, zda się, biegnie zupełnie po dziewczęcemu, w pląsach i w śmiechu rozrzucanych bezładnie włosów. Taksuje wzrokiem jej rozlewające się pijane kształty. Żądza wątła, urojenie, sen, niemal szczęście. Ona ubrana jest w… kożuszek. Ech, popiło się… Zatacza się, powiedział sobie: iluminacja, odkrycie. Widzi w niej teraz: uśmiech Mony Lizy, zdefraudowany, tajemnicę damy z łasiczką oddaną w służbę sutenerstwu, Maję gołą i wesołą. Chwieje się: młodzieńcza demoralizacja, a na starość torba i kij.
Butelka trafia znowu w jego ręce, wznosi toast:
– Za to, czego nam brak!…
Dokańcza od razu samemu jak smutny starzec:
– Za magnez!
Ha, ha, ha.
*
– Dzień dobry…
Wyrwany z płytkiego popołudniowego snu Tomasz rozpoznał chrypliwy, starczy głos wuja. Nie odpowiedział, głos dobywał się z dalszych pokoi, pogwar wszczętej rozmowy dopiero rósł w sieni, wstrzemięźliwie, wstydliwie, a głuchy odgłos kroków przybliżał się, lecz, zdaje się, ospale, pomału, jakby z niejaką trudnością. Chłopak przymknął ponownie niedawno otwarte powieki… jakby się łudził jeszcze. Ociągał się, jak kot przeciągając kończyny w ostatnich jesiennych promieniach słońca. Drzwi otworzyły się, krótko popatrzono sobie z badaniem w oczy: „Dzień dobry”. Powtórzono: „Dzień dobry”.
I wniesiono naprędce zaimprowizowaną przekąskę. (Wizyta była spontaniczna). Gest drobny, odruchowy, lecz przecież jakże miły: Tomasz uczuł jego całkowitą zgodność, przystawanie z momentem tego zwyczajnego, zdawałoby się, dnia, momentem, który nastał tak nagle i sączył się teraz z wolna, zostawiając za sobą smugę śladu ledwie pochwytną… Matka zagotowała szybko wodę i wniosła parujące filiżanki kawy, owoce, ciasto… Ojciec siedział z uśmiechem wsparty pod boki jak basza.
Puścili wuja przodem; ciężki wszedł z flegmą, lekko kulejąc, stoicko, cały będąc sobą pomimo ograniczeń widocznych, z godnością posłuszny dokuczliwościom swojego wieku. We flanelowej koszuli ze stójką i w brązowym swetrze, i w ciemnych spodniach usiadł zaraz, opadł w szarość, w zmatowienie, w bladą ponurość – zatracony pan swojego wciąż jestestwa. Zdawał się mówić bez słów: „Moje ja… banał… lichota… ale, ale…”.
– A, mogę się napić – powiedział, oceniając wzrokiem wypełniony kubek. Wiele więcej był wart w tamtej chwili.
Do pokoju wpadły zziajane psy i wabione poczuciem nowości poczęły witać gościa, lizać go po rękach… Z szorstkością sztywnego gestu uwalniał się od ich radości intensywnej, na twarzy malowało się wyraźnie przykre odczucie.
Czarne (lecz cokolwiek rudawe) brody bliźniaczych sznaucerów znalazły się więc niechybnie w uspokajających, opiekuńczych dłoniach pana – Tomasza… Chłopak wydostał się też wreszcie z barłogu. Niechlujne to posłanie odrzucił od siebie w daleki kąt długiego, rzekłbyś – niekończącego się tapczanu: nieład przyjął nieład, miękko opadły w drewniane obicia puchy i pierze.
– Burdel na kółkach – tłumaczono. – Kołowrotek…
A on przysiadł zaraz w bawełnianej pidżamie na niskim pufie tam, przy stole, w pąsach jakby. A nikt i tak na to nie zwrócił uwagi… na górę do dołu niedopasowaną: wiedzcie, jakże bolesny był to kontrast stroju cudacznego. Koszulka na drugą stronę, portki przykrótkie… Chude łydki napinały się w pasiastym materiale, a on spozierał ponad stołem na konwersujących dorosłych z wyrazem sennego rozmarzenia… Strzyże uszami jak zając, a uszy te odstające nadają jego obliczu zatroskany wyraz mądrej głupoty (czy też głupiej mądrości) klauna… Nasłuchuje wieści z tego świata. W głowie mu stają całe rzędy zdań złożonych podrzędnie i współrzędnie, z szykiem szokująco przestawnym. Cały jest teraz jak z commedia dell’arte.
Patrzy na wuja, lecz z ukosa, ostrożnie, jakby nie patrzył… Intrygował go zawsze ten, zdawałoby się, szary, stapiający się wręcz z szarością człowiek, ciekawił bardzo, choć właściwie mało mieli ze sobą do czynienia, a przynajmniej mało w sposób bezpośredni. Tyle co na rodzinnych spotkaniach albo gdzie przypadkiem na ulicy… U nich zresztą rzadkim był też gościem, w ogóle chyba był rzadkim gościem wszędzie – prócz baru. Z całą stanowczością nie będzie więc nadużyciem stwierdzenie, że kontakt ich był szczątkowy. Wypełniał się jednak ten rudyment więzi z zadziwiającą jakąś obopólną sympatią, ostawały się zawsze między nimi drobne gesty, niewymagane przecież etykietą czy zwyczajem tylko. Biorąc pod uwagę, że nie odczuwali oboje potrzeby pogłębienia familijnej zażyłości, było to nawet dosyć dużo. I tak wuj starzał się, a Tomasz dojrzewał: jak na dłoni widoczne były dwa oblicza tego samego bądź co bądź procesu.
Łysa głowa trwa beznadziejnie w bezruchu, jakby wpadła w jakiś fatalny potrzask i wydostać z niego się nie mogła. Włosów na niej nie ma, a gdyby były, byłyby siwe. Starcza powaga oraz starości siwość, budzące mimowolny szacunek, dodane z jakimś żarem, który kiedyś na pewno kwitł z mocą tam, na tej twarzy, w tych rysach statecznych. (Lecz i on portki ma też jakieś przykrótkie, spod których widać skarpetę… jakąś taką, jakby to rzec… nieobyczajną…) Ręce się trzęsą lekko, och, nie tylko z powodu wieku, oj, chyba nie tylko; trzęsą się delirycznie, na alkohol. Opanowuje je z trudem, niczym rzecz tylko częściowo już od woli zależną, by zbliżyć do ust kawy kubek dymiący…
Wuj na moment nawet nie tracił kontaktu z aktualną chwilą, przytomnie wiódł konwersację, zagajał.
– Nie śpij na siedząco – rzekł nagle do chłopaka.
Roześmiali się wszyscy.
Ten jednak nie spał, a zamyślił się po prostu. Natura jego skłonna do zadumy i przemyśliwań, powolnych niekiedy, a czasem burzliwych, w nieoczekiwanej wizycie odnalazła widać wystarczającą podnietę, inspirację, twórczy płomień, gdyż Tomasz siedział teraz i z lubością kontemplował trwającą chwilę. Zresztą i tak wystarczało jej byle co… Cokolwiek, lada okruch jaki, mgnienie nikłe nawet… Drażliwy i nerwowy, niespokojny i zmienny, a zarazem melancholik z serdecznością traktował wprawdzie oczywiste wydarzenia codzienności, lecz zarazem odnosiło się wrażenie, że niewiele go one w istocie obchodziły, lekce je sobie ważył. O ile, rzecz jasna, nie były trampoliną do niezobowiązujących wycieczek jego ducha, hiperbolicznych, nieuchwytnych, na poły somnambulicznych, beznadziejnych rojeń, w których tradycyjne rzeczy traciły przynależne im postaci. Do tych efemeryd jasnych i niepowstrzymanych.
Nic dziwnego zatem, że teraz, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i zmrużonymi oczyma wzięty został za śpiącego. I może rzeczywiście spał jednak… W padających nań promieniach słońca raz po raz przymykał powieki, a dłoń jego, stając się z wolna jakby autonomiczną i wolnomyślną, zsunęła się ku założonym na siebie nogom i jęła badać fałdki pomarszczonych na kolanie włókien bawełnianej pidżamy. Lecz cofnęła się zaraz i otwarte oczy powędrowały ku przysiadającym w tym miejscu dwóm muchom, nierozdzielnym w swoim kopulowaniu z przesadnym bzykiem; drobiazg mały, a jaki ciekawy… Chwila, iskierka… Przemyśliwał znowu całą rzecz do końca – niuanse niespodzianego dzisiejszego najścia.
Lecz wyrwany pytającym zagadaniem powiedział z wybuchłą nagle nieśmiałością, ukrywaną cokolwiek za śmiechem:
– Nie… ja tak…
– Przyzwyczaiłeś się ostatnio do takich drzemek poobiednich – ratowała go żartobliwie matka, a zwrotem tym bezpośrednim chciała może chłopaka włączyć bardziej do toczonej nad stołem konwersacji.
Lecz dobrze było mu tak, jak było… Nie rwał się dalej do rozmowy o prostych wypadkach żywota, toczących się niespiesznie i powtarzalnie jak dzień za dniem, noc za nocą. Choć może szkoda, dowiedziałby się nieco więcej o życiu wuja… Za dodatkowe usprawiedliwienie upartego trwania w stanie narkotycznego nieomal rozmarzenia uznać można fakt, że nie czuło się bynajmniej, by popełnił jakieś faux pas tym rzekomym zaśnięciem, by mógł tym gościa urazić, tak dalece niezobowiązującą była atmosfera, tak bardzo ludzie ci nie czuli się w obowiązku trwać przy skostniałych formach towarzyskiej etykiety. Ba, gdyby jeszcze utrzymywać etykietę pośród najbliższej bądź co bądź rodziny! Byłoby to już udręką i torturą nie do przyjęcia… Matka ratowała go więc też jedynie dla formy, bez pozorów choćby dbałości, staranności jakiejś, zwracając zaraz swoją uwagę ku właściwemu przedmiotowi rozmowy.
Tomasz słuchał piąte przez dziesiąte. Na jego mętne, gardłowe „Ja tak” niemal nie zwrócono uwagi i nie zdążyło ono wybrzmieć, przeobrazić się w rudyment choćby sensu i logiki. Jego zakłopotanie wytłumaczono sobie nieśmiałością. Ach, gdyby udało im się spojrzeć nań z wyostrzoną zapobiegliwością… Co brano za nadmierną wstydliwość i spokój, mogło być pierwszym objawem fobii społecznej. Serce jego w tamtym momencie biło przyspieszone, a pokręcone nerwowo palce gmerały w oczodole. Tętno wysokie, nagłe drżenie ogólne, jak i rumieniec, łzawienie, chęć ucieczki. Wszystko się zgadzało…
A spokój będzie potem wytłumaczeniem, łatwą diagnozą dla ludzi, dla wnętrza zaś z przymusu zakładaną przykrości maską. Będzie się aż gotował cały w środku… i nie wystrzela nigdy po pyskach, i nie wyjdzie z pompą pośród świateł wielu z sali zabaw: kulturalny młody człowiek, stateczny starszy pan. Rycerz wielki bez ręki i nogi… Będzie dalej uciekał w… Czy tak właśnie się stanie? Nie wiemy tego z całą pewnością… Może się gdzieś tam jeszcze wyprostuje, przeobrazi, mocniej osadzi w sobie samym?
Usta milczą… Ciepło jakieś płynące z szarej postaci siedzącej naprzeciw koi chłopaka ponownie. Choć, co prawda, idealizowana mimowolnie, to w jakiś bezpośredni sposób oddziaływa na niego jakby samą swoją obecnością stonowaną. Stonowaną pomimo całej jej rozlewności życiowej, chaotycznej dynamiki, to osiadłość, stateczność cokolwiek niepewna, budząca wątpliwości, niedająca się uznać.
– Ciepły ten wełniany sweter – rzecze tymczasem głosem jakby z głębi wydobywającym się ten kosmaty i brodaty człowiek, a my uznajemy jego słowa za znakomitą przenośnię, jeśli idzie o ten wpływ rozpływający się, rozprzestrzeniający się miękko, ten wpływ choćby nawet po trosze epizodyczny, efemeryczny…
(W gąszczu tym podejrzanym muchy – ciężkie, ścisłe, twarde, solidne, i banalne, i marne – rozłączają się, żerując teraz intensywnie w ciszy na okruszynach zostawionej przystawki na słodko – ciasta z galaretką).
Wszystko było w tym człowieku pogodzone, zjednane sobie wzajem; jakby to, co chwiejne, niepewne, wątpliwe, osiągało nareszcie formę mocno skupioną i trwałą. Na koniec dopiero… On sam często wspominał o śmierci, z żartem podszytym lękiem. Odczucie stabilności jego sylwetki było jednak w dużej mierze tylko wrażeniem, fałszywym i ulotnym osądem, jaki ryzykujemy zawsze w pierwszej chwili, mierząc osobę zachowującą, z przyzwyczajenia raczej niźli ze skłonności, towarzyskie konwenanse. Reszty stabilności, jakie dało mu się przypisać, wiązać można jedynie z wiekiem, ze starością, ze zmęczeniem. Stan zdrowia nie pozwalał już tu zanadto dokazywać… Ale przecież, nawet nie biorąc pod uwagę i tego, oczywistością było stwierdzenie, że stałość nie należała do jego i dzisiejszych predyspozycji – czy to podlegając inklinacjom charakteru, czy na skutek okoliczności, tego Tomasz nie wiedział.
Rychło też spostrzegł, że wuj wcale nie był osadzony w sobie. Pewna szorstkość w obyciu (lecz nie grubiańskość) mogła nieść inną zgoła wycenę tej osobowości cichej: prostolinijna cierpka bezceremonialność, na pozór niedbała, z łatwością przeobrażała się w konwersacji w niewymuszoną błyskotliwość dowcipu, nie będąc otoczeniu niemiłą, a wprawiając je wręcz w zaskakującą niekiedy wesołość. Ukrywały się za tym: nieumiejętność przystosowania, pobieżność w codzienności, a może strach nawet. Wszystko to też, jak można przypuszczać, topił w alkoholu. Co prawda o całość motywacji, o przyczyny jego pijaństwa można by się nawet pokłócić (jak zazwyczaj w takich razach), wystarczy więc poprzestać tylko na tym dygresyjnym napomknięciu jednym: nie jest to monografia tego pijaka, jak też nie jest to monografia Pijaka w ogóle. Siedział teraz wypoczywający, sięgając od czasu do czasu po filiżankę czarnej kawy; sięgał spokojnie, powoli, lecz czuło się, że dłużej już tutaj nie zabawi, bo i po co.
Tak, był niestabilny i chwiejny, spostrzegł to Tomasz. Jednakże to kolejna dokonana przez niego obserwacja wprawiła go w niemałe już osłupienie. Czy godzi się tu powiedzieć o rzeczy, którą ten chłopak ledwie odważał się sobie uświadomić i nazwać? Oto zauważył on, przeczuł nagle efemeryczną intuicją, że nikt z pozostałych tu siedzących (nie wyłączając samego siebie: w dorastaniu uczuwał z niepokojem niepewność docelowego stanu, zupełnie odmiennie niż stadium chłopięcości, pozbawione już przykrych niespodzianek) nie był bynajmniej także mocno osadzony w sobie, nikt, pomimo jakże dalej niźli u tego ciemnego gościa idącej stałości w życiowych poczynaniach…
Tomasz wiedział jednakże, że nie dotyczy to wszystkich ludzi, że po prostu nie może to dotyczyć wszystkich ludzi. Spotykał wszak, i to nie tak rzadko wcale, jakże odmiennie od tych tutaj usposobionych: solidnych i ustalonych w swojej prezencji, tęgich. W skłonnościach raczej naturalnych widzieć można przyczyny tej ich pewności bezrefleksyjnej, w skrajnych przypadkach widocznej jako przejawy harmonijnej zgody na wszystko bądź… zwykłej głupoty. Mimowolnie odczuwał jakiś sprzeciw wobec nich. Wybitnie budzili jego nieufność. Zanadto tam wszystko było proste… Rzecz szła zwyczajnie o świadomość, wagę stawki pieczętowało to, co odruchowo identyfikował z samym sobą.
W książkach odnajdywał marzenia swojego ducha, zaspokojenie swojej poetyckiej wrażliwości… choć, co prawda, najczęściej czytywał jeszcze awanturnicze powieści Karola Maya. Dopiero potem może będą Edgar Allan Poe, Leśmian, Kafka… Wisława Szymborska. Dopiero potem oni będą – i inni. Pójdzie ciemnym traktem człowieczeństwa, a przynajmniej poczyta o nim cokolwiek, a jeśli kiedy sam coś napisze (pijany poezją), oczywiście – o śmierci i o miłości, oczywiście – do szuflady, to gorzką otrzymując zapłatę za swą wzniosłą robociznę od społeczeństwa i rodziny. „Kaprys” – może powiedzą. „Nazbyt drogi fetysz”. I nawet nie zdąży zastanowić się nad sensem istnienia, cały będąc pochłonięty zabiegami formalnymi, stylistyką i brzmieniem. Absolutnie niewykluczone, że stanie się zupełnie inaczej, że inaczej tam zadziała na tej karuzeli, w tym przewalającym się grochu z kapustą bezpański chaos, męt przypadku, wtenczas wszystko wycofamy. Póki co rosną w nim chyba stale predylekcje ku badaniu siebie i swoich granic. Popatrzmy, wyjść z siebie i stanąć obok zapewne znaczy dostrzegać granice właśnie, nie wykluczać niemożności, kreślić brzegi.
Nadmiernie rozwinięta samoświadomość nie pozwala działać, ale pozwala pić.
Wuj Tomasza był tu dobrym przykładem, dajmy ten starczy okaz za wzorzec, przyszpilmy tego kosmatego owada. Ewidentnie objawia przecież rozwiniętą skłonność do autoanalizy, zresztą jak wielu pijaków, statystycznie przedstawia się to bardzo podobnie jak i u ludzi nienadużywających alkoholu. W jednym może (dalej w statystyce) grupa pierwszych przoduje jednak nad tą drugą, a mianowicie – w samoświadomości: alkoholik zazwyczaj wie, że za dużo pije, gdy tymczasem człowiek w ogóle rzadko wie, czym jest, czy raczej rzadko się nawet nad tym zastanawia.
Kilka słów o wuja biografii niespisanej.
Od kiedy Tomasz pamięta, tamten pił. Niósł jeszcze jego ojca do chrztu. Jeszcze tam było jakieś małżeństwo, jeszcze z tego pożycia rodzą się dzieci. Żeni się, zakłada dom, uczęszcza do zakładu pracy, jego wysiłek zapewnia rodzinie utrzymanie i służy zaspokajaniu potrzeb społeczeństwa. Wytwarza przecież dobra dlań konieczne. W ciszy poranków i wieczorów radości małe pod dachem jednym, wspólnym, piosenka rzewna człowieczego stadła. Praca, dom, rodzina; życie to dziwna impreza… Jeśli tam było szczęście, to było wątłe, niepewne, ulotne. Wesele złudne kończyło się rychło, alkoholika opuszczają żona, syn, córka. Z czym kojarzy nam się dom rodzinny? Dom rodzinny kojarzy nam się z jesienią. Zakład pracy kojarzy nam się z piciem.
A teraz już tylko, jak Tomasz przypuszcza, renta i nędza. Wedle powszechnie przyjętych norm społeczeństwa życiorys taki, z podobnie wyeksponowanymi faktami, nic nie jest wart, ba, jest naganny moralnie… I chłopak, to pacholę jeszcze głupio rozmarzone, nie może się opędzić od myśli o niedopuszczalnej kompromitacji człowieka ubrudzonego bardzo życiem… Jego silne roszczenia, w których wiele zdziałały demony wychowania, szkoły, zbiorowości, dławione są przez orzeźwiające przekonanie, że nie ma ludzi dobrych oraz złych tak do końca… A jednak, polaryzując mimowiednie dla wygody wizerunek rzeczywistości, wytłumaczył sobie, że wuj nie jest złym, a postępował, jak postępował, na skutek okoliczności czy też po prostu dlatego, że tak wyszło… Bo stało się, ot tak; chaos, przypadek wywiedziony został w górne rejony poznania i umęczony… dla łatwych, zgodnych z obowiązującymi moralnymi normami wykładni.
I zadowolony był z siebie, wyjaśnienie, jakie naprędce odnalazł, czy raczej sam stworzył, zdało mu się dokładnym wynikiem godnym matematycznego dowodu, dokonanej z elegancją wiwisekcji, celnej interpretacji, śmiałej myśli, gdzie dla ścisłości wywodu znakomitym wyjściem jest uznanie niepodległości wyjątku. Uwierzyłbyś, że dokonał właśnie ważkich obliczeń. Na zamyślonej twarzy wykwitł niedostrzegalny niemal uśmiech jakiegoś pokrzepienia, maleńkiej dumy, lecz zatroskanie pozostało, jak trwała rysa, nieusuwalna mimiczna zmarszczka. Były tam jeszcze: fascynacja, pierwsza radosna emocja wraz z zaciekawieniem. Melancholijne uniesienie. Upojenie refleksją. Niedaleko już było do przesadnego ożywienia, patosu i pozy. Kontent, że udało mu się w zgodzie ze sobą ułożyć całą sprawę, odprowadził wuja wraz z matką i ojcem pod drzwi.
Tomasz patrzył jeszcze za odchodzącym – powolne, skostniałe ruchy grały tym ciałem, rzekłbyś nawet – niedostępne, zgasłe oblicze niepięknej starości. Szedł on tak, szedł, aż zniknął za gzymsem, za wypuczeniami niedalekich zabudowań, by po dłuższej już chwili ukazać się znów na horyzoncie idącym dalej apatycznie, osowiale. Postać jego była niewyraźna, jakby zanikająca w niedostępnej, dwuznacznej odległości. Zstępował cicho, ze zgodą w powszedni bieg dnia, w zbliżający się wieczór, w swoją samotność. Jutro na obiad zrobi pomidorówkę i zamiecie śmieci w sieni. Dobre może być życie, gdy jest co do roboty, przewidywalne, owszem, ech, lecz i dobre. Tomasz patrzył, słońce zachodziło, niebo było czerwone.
Nastały dni ponure, dni mętne, nie wiążmy tego jednak z tym odejściem. Nie przeceniajmy znaczenia pewnych zdarzeń, wpływów, przewalało się tam (w życiu) bez sensu i bez pomyślunku jak zwykle wszystko, była jesień i to niepoprawne, nieprzystające do niej, lecz jednak przecież dalej jesienne słońce mocno oddziaływało na serce i na umysł chłopaka. Coś (nie wiadomo dokładnie co) grasowało i siało zamęt, gdy na pozór nic się nie działo lub pozostawało z ustalonym wcześniej porządkiem silnie w jakiejś podskórnej jedni. Rodziły się demony…
Rychło Tomasz zapomniał o wuju, ledwie tamten sobie poszedł; co z oczu, to i z serca? Nieprawda, nie do końca: niewyraźny rysunek grał, choćby nawet niewyczuwalnie, w wyobraźni, drgał, rodził się jakby na nowo, olbrzymiał. Jeden los pijaczy, a teraz już jakby kilka. I dział się ten delikatny proces oczywiście bezwiednie, mimowolnie, bez pokazywania palcem i bez nazywania, zmysłowo, bez udziału rozumu.
Tydzień po nagłej wizycie Tomasz znów zobaczył wuja.
Idąc dokądś ulicą zamyślony, dostrzegł go, mocującego się z samym sobą pod murem. Nieznośny, samoistny przypadek zrządził… Mocował się w kryjącym cieniu – mocarz osobny. Jeszcze człowiek, ale już nic niewart – ludzki strzęp. Portki śmierdzące na szelkach w nieobyczajnym negliżu zwisające. Stara, czarna od brudu marynara. Goła dupa. Nie patos, a nędza. Zachrypnięty głos pijaka nieosadzonego w sobie w ogóle.
(Winniśmy dokończyć, dopełnić opowieść epilogiem).
Bredził coś, monologował, bełkotał.
– Aaaaabb… abba… abbo, a bo tak… – poprawił się gniewnie. – Tak… abbbbbbbbb… bb! – zwrócił uwagę, trzymając wysoko w górze z namaszczeniem palec wskazujący. – Bb, bb! Pewno! – podkreślił ze zdecydowaniem.
I gdy tak Tomasza obszedł już wstyd za niego, miłosierna troska wlała się w to serce bądź co bądź dobre, braterskie, gdy miał już podejść tam, odprowadzić wuja, stało się coś zgoła nieoczekiwanego, co zatrzymało go w miejscu, sparaliżowało nieomal i delikatna operacja, zdawałoby się, najbardziej właściwa w zaistniałych okolicznościach, nie doszła do skutku.
Czarne ptactwo, jakieś krukowate czy inne, zleciało się nad głową chwiejącego się pijaka, nad jego złowieszczo wymierzoną w niebo dłonią. Chłopak patrzył na tę scenę jak na święty obrazek, nie śmiąc uczynić choćby jednego kroku.