- promocja
Co ma być, to będzie - ebook
Co ma być, to będzie - ebook
W "Nie poddawaj się" Simon Snow i jego przyjaciele zrozumieli, że ich wiedza o świecie może być błędna. W "Zbłąkanym synu" zastanawiali się, czy błędne nie jest to, co wiedzą o sobie.
W "Co ma być, to będzie" Simon, Baz, Penelope i Agatha muszą zdecydować, jak ma wyglądać ich dalsze życie.
Simon powinien rozważyć, czy nadal chce należeć do Świata Magów – a jeśli nie, jak to wpłynie na jego relacje z Bazem. Tymczasem Baz jest rozdarty między dwoma rodzinnymi kryzysami i nie ma nawet czasu podzielić się z kimkolwiek swoją nowo zdobytą wiedzą o wampirach. Penelope bardzo chciałaby pomóc, ale ukradkiem przemyciła z Ameryki do Londynu Normalsa i teraz nie wie, co z nim zrobić. A Agatha? Cóż, Agatha Wellbelove ma już po prostu dość.
W "Co ma być, to będzie" cała paczka wraca do Anglii, do Watford i do swoich rodzin, by przeżyć najdłuższą i jak dotąd najbardziej wyczerpującą emocjonalnie przygodę.
Ta książka to finał. Odkrywa tajemnice, udziela odpowiedzi na nurtujące pytania i rozprawia się z upiorami przeszłości. "Nie poddawaj się" stanowi początek serii o przygodach Wybrańca. "Co ma być, to będzie" jest zakończeniem o zakończeniach – o katharsis i uldze, jaką daje zamknięcie pewnego rozdziału. A także o tym, że czasem lepiej odciąć się od traum i triumfów, które próbują nas zdefiniować.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7883-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lady Ruth
W moim oknie stoi świeca. Strzela iskrami. Skwierczy. Jakby miała zaraz zgasnąć.
Ale nie zgaśnie. Nie zgasła do tej pory. Od dwudziestu lat.
Stawiam obok niej drugą świecę i kieruję różdżkę na knot. Wstrzymuję oddech, mając nadzieję, że zapłonie.
Nagle bucha płomień, czuję jego ciepło pod dłonią. I w końcu do oczu napływają mi łzy.
Czyli on żyje, myślę. Jamie żyje. Tak. Dobrze. W porządku.
Płomień jest mocny i wzbija się wysoko.
Mój syn żyje.
Sięgam po karafkę madery, która stoi przy moim łóżku. Cięte szkło. Antyk. Andrew, mój mąż, nie pochwaliłby tego. Mocny alkohol pod ręką… Tylko że Andrew pod ręką miał mnie. Aż do swojej śmierci. Miał kogoś, z kim mógł dzielić ciężar trosk. Nigdy nie przypuszczałam, że tak długo będę kroczyć tą ścieżką w pojedynkę.
Nie jestem melancholijna.
Nie jestem mściwa. Nie chowam urazy. Szkoda na nią czasu – ona pochłania całe nasze życie i dopiero na łożu śmierci człowiek sobie uświadamia, że nigdy nie zwrócił twarzy ku słońcu i nie zjadł drugiego kawałka ciasta.
Ja wpuszczam światło do środka. I jem ciasto.
Widzicie, urodziłam się w szabat. Śliczna i beztroska, dobra i wesoła. Och, byłam złotym dzieckiem, pełnym życia – pełnym magii. Przyszłam na ten świat, żeby znaleźć szczęście. I rzeczywiście je znalazłam! W postaci mojego męża i moich dzieci. Zwłaszcza w postaci Lucy.
Moja Lucy, moja córka…
Wszyscy twierdzili, że jest moją wierną kopią – ale ona była lepsza. Po ojcu odziedziczyła prawość, a po mnie werwę. Była silna, niezłomna i żywiołowa.
Dopóki nie poznała jego.
W dniu, w którym zginął Mag – minął już chyba rok? prawie dwa lata? – otworzyłam butelkę dobrej madery i uniosłam kieliszek w toaście:
– To dla ciebie, Davy. Piję za twoją śmierć, bezlitosny łajdaku.
Ten człowiek wyżął życie z mojej Lucy. Tak jej zawrócił w głowie, że również jej udzieliła się jego paranoja i fiksacja na punkcie proroctwa.
Uznałam, że to cud i błogosławieństwo, kiedy wzięła nogi za pas i zniknęła bez śladu. Davy był najpotężniejszy w całym Świecie Magów. Jakże daleko Lucy musiała uciec, żeby jego macki jej nie dosięgły?
Wyobrażam sobie, że mieszka w słonecznej Kalifornii. Albo na Syberii, gdzie ogrzewa się przy ogniu. Wyobrażam sobie, że zmierza przed siebie szutrową drogą i nie zostawia żadnych śladów.
Wyobrażam sobie, że ma dziecko.
Wierzę, że było jakieś dziecko. Mam nadzieję…
Cóż, miałam nadzieję, że któregoś dnia Lucy się ze mną skontaktuje. Napisze list. Da jakiś znak. (Wypatrywałam wron na niebie. Zaglądałam na dno każdej filiżanki).
Tylko kiedy byłaby na tyle bezpieczna, żeby to zrobić? Davy też jej szukał, jestem tego pewna – jego magia była potężniejsza od mojej i zdecydowanie bardziej bezlitosna. Nawet potęga matczynej miłości nie dorównywała jego zdolności do przemocy i zemsty.
Na samą myśl, że ją znajdzie…
Na samą myśl, że znajdzie ich…
Tyle nocy stałam przy oknie i rzucałam zaklęcia ku niebu.
„Hej, nie okazuj swej miłości!”
„Ukryj ją, chroń ją!”
„Cicho sza, cicho sza!”
Wyobrażałam sobie, że moje słowa ich odnajdują – moją córkę i jej dziecko – i osłaniają niczym ochronny koc, naciągnięty mocno na ramiona.
Ale teraz…
Teraz nie ma już Davy’ego. Mag nie żyje.
Możesz już wrócić do domu, Lucy.
Stoję nad dwoma świecami – nad starą, która migocze, i nową, która płonie jasnym ogniem. Nalewam sobie kieliszek wina.
Wracaj do domu, dziecko. Potrzebuję twojej pomocy.
Wracaj do domu, do mnie.
Pomóż mi odnaleźć twojego brata.2
Simon
– Ale… to nie może być prawda. Zabiłem Maga.
Siedzę w gabinecie doktora Wellbelove’a. Kiedy Agatha powiedziała rodzicom, że wraca do domu, nalegali, żebym też przyjechał, na kolację – i jak dotąd było meganiezręcznie.
Ona i ja zajęliśmy nasze dawne miejsca – obok siebie, po tej samej stronie stołu – a jej mama patrzyła na nas tak, jakby nie była pewna, czy powinna czuć zawód czy ulgę, bo już nie jesteśmy razem.
Agatha i ja byliśmy pewniakami. Jej mama chyba już zaplanowała nasz ślub.
Ale to było wtedy, kiedy i ja byłem pewniakiem, kiedy jeszcze miałem magię – kiedy jeszcze miałem całą magię – i powołanie.
I zanim zostałem skazany na te pieprzone gigantyczne smocze skrzydła.
Pani Wellbelove była przerażona, gdy poprosiła o moją kurtkę i zobaczyła, co się pod nią kryje. O tyle dobrze, że przynajmniej nie widziała mojego ogona – zadałem sobie trochę trudu i schowałem go w nogawce dżinsów. (Strasznie mi niewygodnie. Nogę mam obtartą, a ogon zdrętwiały, i jeszcze muszę nosić workowate spodnie, w których wyglądam jak czyjś ojciec).
Kolacja ciągnęła się w nieskończoność. Agatha nie kwapiła się do rozmowy, a jej rodzice nie wiedzieli, od czego zacząć. Nikt nie chce rozmawiać o niczym, co ma związek ze mną. Trudno jest udawać, że problem nie istnieje, jeśli rozmawia się z kimś, kto ten problem stanowi.
Zjadłem deser – bezę z bitą śmietaną i truskawkami – w trzech kęsach, potem doktor Wellbelove zaprosił mnie do swojego gabinetu. Lubi tam prowadzić poważne rozmowy. Wellbelove’owie byli dla mnie jak rodzina zastępcza (no, może jak coś dalszego – jak zastępcza rodzina zastępcza), odkąd dołączyłem do Świata Magów. Zapraszali mnie do siebie podczas szkolnych ferii i wakacji, jeszcze zanim zacząłem chodzić z Agathą. A doktor Wellbelove zawsze starał się rozmawiać ze mną jak ojciec z synem. Kiedy miałem dwanaście lat, posadził mnie w tym samym gabinecie, żeby opowiedzieć mi o ptaszkach i pszczółkach. (Chociaż teraz mam wrażenie, że pominął dość istotne kwestie).
Tego wieczoru usiadł przy swoim wielkim biurku ze szklanym blatem i wyjął z szuflady stertę papierów.
– Simonie, zwlekałem z tą rozmową do czasu, aż zostaną załatwione formalności prawne związane z majątkiem Maga…
Formalności prawne.
– Proszę pana, czy jestem aresztowany?
Doktor Wellbelove podniósł wzrok znad dokumentów.
– Aresztowany?
– Za śmierć Maga.
Zdjął okulary do czytania.
– Simonie, nie. Nikt nie jest aresztowany. Śmierć Maga to był wypadek.
– Tak jakby… – powiedziałem.
– A już na pewno działanie w samoobronie.
Skinąłem żałośnie głową.
Doktor Wellbelove ponownie włożył okulary i spojrzał na dokumenty.
– Mag… Davy… David…
– David?
– Ujawniono jego testament.
Zacząłem kręcić głową.
– Mag nazywał się David?
Doktor Wellbelove podniósł na mnie wzrok i odchrząknął.
– David Cadwallader.
– Och.
– Rzecz jasna, ma krewnych. Ale jego wola jest jasna: większość jego majątku ma przypaść w udziale tobie.
– Mnie?
Doktor Wellbelove ponownie odchrząknął.
– Tak.
– Ale… to niemożliwe – stwierdziłem. – Ja go zabiłem.
– Cóż… – powiedział doktor Wellbelove, porządkując dokumenty – może tak było. Ale z prawnego punktu widzenia to nieistotne. I tak jesteś spadkobiercą Maga.
Majątek Maga…
Co też ktoś taki jak Mag mógł po sobie pozostawić? Dał mi już swój miecz, ale mam za mało magii, żeby go przywołać. Dał mi też różdżkę swojego ojca, którą zostawiłem w Watford. Tak sądzę.
Mag uczynił mnie swoim spadkobiercą, żebym dostał się do Watford – to szkoła wyłącznie dla czarodziejów, a ja nim nie byłem. Zostałem nim przez przypadek. Zabicie Maga było moim ostatnim magicznym aktem.
Gdyby Penny tu była, powiedziałaby, że musiałem zabić Maga… że my musieliśmy go zabić. Że tylko tak można go było powstrzymać od zabicia mnie i kto wie kogo jeszcze. Na uratowanie Ebb było już za późno.
Gdyby Penny tu była, powiedziałaby, że to nie moja wina.
Ale to ja wypowiedziałem te słowa.
To ja go zabiłem.
Zabiłem mojego… mentora. Chyba tym był dla mnie. Moim opiekunem. Wprawdzie on nigdy nie rozmawiał ze mną jak ojciec z synem, ale byłem pod jego opieką. Byłem jego mieczem, jego niezbyt tajną bronią. Stałem po jego prawicy.
Nie wiedziałem nawet, że się jakoś nazywa…
– Jest tu trochę jego rzeczy osobistych – mówi doktor Wellbelove. – Meble. Różdżka i miecz, kolekcja sztyletów…
– Nie chcę ich.
– Są bardzo unikatowe.
– Niech wezmą je jego krewni. Mówił pan, że jakichś ma?
– Ma kuzynów – oznajmia doktor Wellbelove. – W Gwynedd.
– Mogą to wszystko zabrać.
– Są też inne dobra – ciągnie ojciec Agathy. – Jego oszczędności.
– Mag miał pieniądze?
– Miał pensję dyrektorską i niewiele wydatków.
– To też mogą wziąć jego kuzyni.
– Nie – oponuje stanowczo doktor Wellbelove. – Nie mogą. Synu… – Doktor Wellbelove czasem nazywa mnie „synem”, ale nie tak po ojcowsku. (No, może trochę tak, ale nie tak, jakby był moim ojcem). – Posłuchaj. Wiem, że to dość niekonwencjonalne…
– To nie jest niekonwencjonalne, to chore! Nie mogę przyjąć pieniędzy za to, że go zabiłem!
– Przyjmiesz je, bo są twoje, Simonie. Prawnie. I… – Doktor Wellbelove czerwienieje na twarzy. – Zasłużenie. Wykorzystał cię. Wszyscy to wiemy.
– On mnie nigdy nie wykorzystał! Ludzie tak mówią?
– Nie, to znaczy… Cóż, chodzi mi o to, Simonie, że nadal nie wiemy, jak bardzo Mag był zdeprawowany, wiemy jednak, że usiłował ukraść twoją moc. Być może nawet to zrobił.
– Nieprawda. Sam ją oddałem!
– Sęk w tym, że jest ci coś winny. Znacznie więcej niż to, co po sobie zostawił. W żaden sposób ani on, ani nikt inny nie wynagrodzi ci tego, jak tobą manipulował. Tych wszystkich lat, kiedy mu pomagałeś.
– Nie musiał mną manipulować. Chciałem mu pomóc.
– Byłeś dzieckiem…
– Nie, byłem Wybrańcem!
Doktor Wellbelove spogląda w dół. A ja odwracam wzrok. To żenujące i krępujące dla nas obu. Nigdy nie byłem Wybrańcem. To było tylko jedno z wielu kłamstw Maga. Zarówno ja, jak i doktor Wellbelove byliśmy na tyle naiwni, żeby w nie uwierzyć.
– Kowen już postanowił – stwierdza wreszcie doktor Wellbelove. – Majątek jest twój.
Unoszę brodę.
– Kowen nie ma tu nic do gadania. Nie jestem czarodziejem.
Doktor Wellbelove wzdycha głośno.
– Na Merlina, chłopcze, po prostu przyjmij te pieniądze.3
Shepard
Penelope Bunce znam mniej więcej od tygodnia. I w ciągu tego tygodnia wdałem się w konflikt ze skunksem, rozpętałem wojnę wampirzych gangów i co najmniej dwa razy zostałem otumaniony zaklęciem.
W życiu się tak nie bawiłem.
Teraz jesteśmy w Londynie. Penelope nalegała, żebym wrócił z nią do domu, gdy tylko się dowiedziała, że jestem przeklęty.
Która dziewczyna sprowadza do domu obcego, dlatego że ciąży nad nim klątwa? To znaczy, ja też bym tak zrobił, ale jestem dość naiwny, jeśli chodzi o te sprawy – zresztą tak właśnie zostałem przeklęty.
Penelope podrobiła mój paszport. A także moje bilety lotnicze. Teraz ona i Baz będą rzucać przy mnie zaklęcia na prawo i lewo. Nigdy nie sądziłem, że tak się zakumpluję z paczką czarodziejów. Nikt się nie kumpluje z czarodziejami!
Inna sprawa, że jeśli ich zdradzę, to pewnie pęknie mi serce… Dosłownie. Był magiczny uścisk dłoni, a potem oświadczyłem z ręką na sercu: „Niech skonam, jeśli zdradzę wasze magiczne tajemnice”. Ale zrobiłem to z przyjemnością. Widzę rzeczy, których nie będzie dane zobaczyć żadnemu Gadaczowi – to znaczy, żadnemu „Normalsowi”, bo tak nazywają nas tutaj czarodzieje. Tak zazwyczaj nazywa mnie Penelope. „Normals”. Jakby znała tylko jednego zwykłego człowieka.
– No to… – mówi teraz, wpuszczając mnie do swojego mieszkania. – Jesteśmy na miejscu.
Zostaliśmy tylko we dwoje. Wszyscy opuściliśmy San Diego w pośpiechu. Ciotkę Baza aresztowano czy coś w tym stylu. Chyba miało to związek z ich dawną szkołą. Baz zmył się, gdy tylko wylądowaliśmy na Heathrow. A Simon i Agatha pojechali prosto do niej; Agatha była bardzo wstrząśnięta.
Wszyscy jesteśmy bardzo wstrząśnięci. Miniony tydzień był niezwykle intensywny pod względem wrażeń, nawet jak dla czarodzieja, wampira i pseudosmoka.
– Mógłbym przespać cały miesiąc – mówię, siadając na kanapie Penelope.
– Pośpisz sobie jutro – odpowiada. – Wezmę tylko prysznic i jedziemy do moich rodziców.
– Coś się stało?
– Tak, Shepardzie. Oddałeś duszę demonowi.
Wzruszam ramionami.
– No tak. Ale to nic… pilnego.
– Jakim cudem to, że masz spędzić wieczność na usługach demona, nie jest niczym pilnym?
– Chodzi o wieczność – zauważam. – Nie o jutro.
– Chyba że jutro wpadniesz pod autobus.
– Zamierzasz mnie pod niego wrzucić?
– Nie, ale skoro już o tym mowa: pamiętaj, żeby najpierw spojrzeć w prawo, zanim przejdziesz przez ulicę. Amerykanie zawsze ładują się pod koła…
– Penelope. Żyję z tym już od dwóch lat.
– I dlatego jedziemy prosto do moich rodziców. Jak odzyskasz duszę, możesz sobie umierać, kiedy chcesz.
– Twoi rodzice anulują mój pakt z demonem przy kolacji?
– Cóż… – Przegląda stos listów, podkręcając w palcach końcówkę długiego brązowego kucyka. – Pewnie nie będzie żadnej kolacji, chyba że sami coś przyniesiemy. Nikt w moim domu nie lubi gotować. Ale poza tym tak. Moja matka jest najmądrzejszą i prawdopodobnie najpotężniejszą czarodziejką w całym Świecie Magów.
– Tak jakby królową?
– Co? Nie. – Penelope spogląda na mnie z odrazą. – Magowie nie mają królowej.
– Ach, no tak, wybacz, że tak założyłem, skoro jesteśmy w kraju, który jest monarchią.
– Mama jest historykiem magii, dyrektorką szkoły i urzędnikiem państwowym.
– I naprawdę jest najpotężniejszą czarodziejką na świecie?
– W Świecie Magów.
– Czyli… na świecie.
– Czyli w Zjednoczonym Królestwie. I w Irlandii. I na różnych wyspach. – Upuszcza pocztę na stół. Poniekąd liczyłem, że mieszkanie Penelope i Simona będzie pełne magicznych sprzętów i artefaktów. Takich jak kryształowe kule i tajemnicze pudła. Ale na razie nie różni się niczym od przeciętnej studenckiej stancji. Mają nawet taką samą kanapę z Ikei jak moja siostra.
– Tylko zadzwonię i sprawdzę, czy mama jest w domu… – Penelope kopnięciami zrzuca swoje toporne czarne buty Mary Jane. To martensy. Lubię je. Na nogach ma podkolanówki w romby, które także lubię. Lubię całą jej nieco niedbałą stylówkę à la Velma ze _Scooby-Doo_. Jej spódniczkę w kratę i workowaty fioletowy T-shirt. No i okulary w szylkretowej oprawce.
– Jesteś pewna, że twoja mama będzie mi chciała pomóc? – pytam.
– Jasne, że tak.
– Z doświadczenia wiem, że Mówcy raczej nie pomagają Gadaczom w tarapatach…
Penelope zakłada ręce na piersi i marszczy brwi.
– Raczej nie masz zbyt dużego doświadczenia z czarodziejami, a już na pewno nie z moją matką. Ledwo co ze mną.
W odpowiedzi na jej pochmurną minę posyłam jej mój najcieplejszy uśmiech. (A ten jest bardzo ciepły).
– No to do dzieła! – mówię. – Jestem gotów na wszystko.
Penelope jeszcze bardziej marszczy brwi.
– I w tym cały problem. Wiesz o tym?
– Wiem. Owszem. W istocie.4
Baz
– Przyszedłeś, żeby mnie stąd odbić, Basilu? – Moja ciotka siedzi na obitym aksamitem krześle w rogu kamiennej celi. Kowen przywołał wieżę, w której ją zamknął. Pilnujący jej strażnik musiał poczekać do zmierzchu, zanim mógł rzucić zaklęcie i otworzyć drzwi.
– Przyszedłem wpłacić za ciebie kaucję – mówię. – Niech mnie wąż ściśnie, Fiono, co ty sobie myślałaś?
– Kaucję? Pitchowie nie płacą kaucji. Ani okupów.
– Niech ci będzie – rzucam. – Wpłaty dokonał mój ojciec, a to Grimm.
Odchyla się na krześle i opiera buty na biurku.
– Wróć, kiedy będziesz gotów odbić mnie stąd, jak należy.
– To nie są żarty. Wypuszczają cię tylko dlatego, że doktor Wellbelove i dyrektorka Bunce za ciebie poręczyli.
O aresztowaniu Fiony dowiedziałem się dopiero od Penelope, która postanowiła zadzwonić do matki, zanim opuściliśmy San Diego. Kiedy wczoraj zobaczyłem, jak Penny pędzi przez plażę, w pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś umarł.
– Wellbelove? – Fiona uśmiecha się szyderczo. – I Bunce? Dlaczego niby mieliby za mnie ręczyć?
– Właściwie to poręczyli za mnie. A ja obiecałem, że nie uciekniesz.
– To było głupie. – Wydyma usta.
– Fiono, możemy już iść?
Wzdycha i podnosi się powoli, a potem przewraca kopniakiem krzesło.
– Dobrze.
Różdżka i samochód Fiony zostały skonfiskowane. Za nie też musiałem poręczyć. Jeśli Fiona nawali przed procesem, wsadzą mnie do wieży razem z nią.
Podaję jej różdżkę i kluczyki.
– Tylne siedzenie! – rzuca i bierze ode mnie fanty.
– Nie będę siedział z tyłu.
Otwiera drzwi.
– Wydaje mi się, że jednak tak. Bo miejsce z przodu jest dla ludzi, którzy nie dali się porwać…
– Ha, ha! – parskam.
– Ha, ha – powtarza Fiona i ciska torebkę na miejsce dla pasażera.
Gramolę się na właściwie nieistniejące tylne siedzenie jej MG (rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty siódmy, grampiańska szarość – klasyk), do którego Fiona ma bardzo niefrasobliwe podejście, zresztą jak do wszystkiego. (Trzeba zobaczyć nasze mieszkanie; w sofie zagnieździły się myszy, to istne pobojowisko). Muszę usiąść bokiem, żeby się zmieścić, a kolana wciskam w przerwę między przednimi fotelami.
– Powiesz mi, co robiłaś w Watford?
Fiona odpala silnik.
– Musiałam coś odzyskać.
– Z gabinetu dyrektorki Bunce?
Posyła mi gniewne spojrzenie w lusterku wstecznym.
– To gabinet twojej matki, Basilu.
– Nie, już nie.
– Zawsze nim będzie.
– Fiono, Mag nie żyje. Wojna dobiegła końca.
– Chcą, żebyś tak myślał.
– I tak właśnie myślę.
– Wojna trwa dopóty, dopóki nie odzyskamy tego, co nasze!
– Czyli czego?
– Naszej władzy, Baz! Watford! Kowenu!
– Kowen już cofnął większość reform przeprowadzonych przez Maga. Czego jeszcze chcesz?
– To nie były żadne reformy! – Celuje palcem w moje odbicie w lusterku. – To była kampania wymierzona w Stare Rodziny!
– Ale właściwie znów jest tak, jak było. O to mi chodzi.
– Musztarda po obiedzie.
– No dobrze, to może powinnaś kandydować do Kowenu i wprowadzić własne zmiany. – (To okropny pomysł, nigdy bym nie głosował na Fionę. A już mogę głosować. Zakaz nałożony na moją rodzinę został wycofany. Wszystkie ustawy Maga wymierzone w konkretne rodziny zostały unieważnione. I możemy za to podziękować mamie Bunce).
– Dawniej – zaczyna z dąsem Fiona – Pitchowie nie musieli nigdzie kandydować. Mieliśmy zapewnione trzy miejsca w Kowenie.
I jak mam to skomentować? To niedorzeczne. Przewracam oczami i staram się zmienić temat.
– To czego szukałaś w Watford? – powtarzam pytanie, tym razem łagodniej.
Fiona kręci głową.
– Czegoś, co należało do twojej matki.
– Dyrektorka powiedziała, że w Watford nic już po niej nie zostało. Dała mi jej wszystkie książki.
– To dlaczego wciąż stoją na półkach w gabinecie Bunce?
– To była moja decyzja. Uznałem, że mama chciałaby, żeby zostały w Watford.
– Skąd możesz wiedzieć, czego by chciała? – kpi Fiona. – Nawet jej nie znałeś.
Odchylam się do tyłu. Byle dalej od ciotki.
Fiona przenosi wzrok na lusterko.
– Cholera. Basilu, przepraszam. Nie o to mi chodziło. Ja tylko… Nie paliłam od trzech dni.
Teraz też nie pali. Fionie nie wolno palić, kiedy jedzie ze mną samochodem; nie pozwoliłbym jej się bawić ogniem w zamkniętym pomieszczeniu.
Ignoruję ją i wyglądam przez okno.
– Basilu. Nie dąsaj się.
– Czego tam szukałaś? – pytam ponownie. Bardziej szorstko.
– Niczego. – Ściska aż za mocno kierownicę. – Czegoś, czego potrzebuję. Czegoś, co Natasha na pewno by mi dała.
– Musisz odpuścić. Jeśli znowu złapią cię w Watford, zapuszkują cię bez procesu.
– Będę wracać do Watford, kiedy mi się podoba. Jestem absolwentką! Nazwali na moją cześć obserwatorium!
– Obserwatorium zostało nazwane na cześć twojego dziadka.
– Tak jak ty, młody. W moich i twoich żyłach płynie krew Pitchów.
W moich akurat płynie szczurza krew. Przynajmniej w tej chwili. Dałem nura w uliczkę i zatankowałem do pełna, gdy tylko wróciłem do miasta.
– Nie pakuj się w kłopoty, Fiono. Bo jeszcze pociągniesz mnie za sobą. A to ostatnia rzecz, jakiej chciałaby moja matka. Znałem ją wystarczająco dobrze, żeby to wiedzieć.5
Penelope
Moja matka nie wydawała się zbytnio zmartwiona, kiedy zadzwoniłam do niej z Ameryki. Tak bardzo ucieszyła się na wieść, że zerwałam z Micahem – i tak chętnie zrzędziła na Fionę Pitch – że nie było właściwie czasu na opowiedzenie całej historii…
No dobrze, przysięgam, że w końcu opowiem jej o wampirach i Las Vegas, a już na pewno o NowNext. Muszę tylko wymyślić, jak to zrobić, żeby nie wylądować przed obliczem Kowenu.
Trudno zliczyć, ile praw złamaliśmy w minionym tygodniu.
Kradzież, kolejna kradzież, fałszerstwo. Rażące nadużycie magii. Karygodny brak rozwagi. Manipulowanie Normalsami, wykorzystywanie Normalsów, ujawnienie Normalsom magicznych tajemnic.
To wszystko, zwłaszcza jeśli chodzi o jednego konkretnego Normalsa.
Może nie powinnam sprowadzać Sheparda do Anglii; byłby najcenniejszym świadkiem w sprawie przeciwko nam.
Ale nie mogłam go tak zostawić. Ryzykował swoje życie, żeby nam pomóc w Ameryce, chociaż wiedział, że jeśli je straci, trafi prosto do piekła. Nie zostawiłabym na lodzie nikogo, kto wpadł w pułapkę demona.
Poza tym, mimo iż bardzo żałuję, że go poznałam, to jednak Shepard nie jest nikim. Uratował mnie na pustyni. Mnie i Agathę. Byłyśmy bliskie podzielenia losu Joanny d’Arc, kiedy wkroczył do akcji.
Teraz jedziemy metrem do moich rodziców. Shepard mówi zdecydowanie za głośno i pokazuje na wszystko palcem.
– Londyńczycy nie gadają w metrze – pouczam go.
– Ale ja nie jestem z Londynu – ripostuje.
Nie wypytywałam go za bardzo o jego demoniczny problem. Chcę, żeby mama i tata usłyszeli całą historię. Wiem na sto procent, że mama skończyła kurs z demonologii, a tata zna się na prawie magicznym; miał z niego zajęcia w ramach studiów lingwistycznych.
Ja znam tylko podstawy, jeśli chodzi o obchodzenie się z demonami: Nie rozmawiaj z nimi. Nie przyjmuj od nich słodyczy. Nigdy, przenigdy nie wsiadaj z nimi do furgonetki.
Na ogół nie stanowią zagrożenia. Demony nie pojawiają się ot tak – trzeba je najpierw przywołać.
– W porządku – mówię, gdy wysiadamy z metra i idziemy ulicą, przy której mieszkałam. – Już prawie jesteśmy na miejscu. Pamiętaj, że obiecałeś nie zadawać bezczelnych pytań.
– Pamiętam.
– Może najlepiej nie zadawaj żadnych pytań. Nie wiem, co według ciebie uchodzi za niebezczelne.
– Musisz rzucić zaklęcie, żeby mi pokazać? – pyta.
– Żeby ci pokazać, co nie jest bezczelne?
– Nie, swój dom. Jest jakoś magicznie ukryty?
Czuję, jak na mojej twarzy maluje się wyraz pogardy.
– Jak niby docierałaby do nas poczta, gdyby nasz dom był magicznie ukryty?
– Czyli… wchodzisz do niego ot tak, prosto z ulicy?
– No… – Skręcam na ścieżkę prowadzącą do naszego domu. – Muszę jeszcze użyć klucza.
Shepard marszczy brwi i spogląda na ceglany piętrowy budynek. Jest pomalowany na jasnoniebiesko, a mój ojciec jeszcze posadził od frontu hortensje.
– Nie wszyscy czarodzieje mieszkają w jaskiniach i zamkach – wyjaśniam. – Przykro mi, że cię rozczarowałam.
– W ogóle są tacy, co tam mieszkają?
– Właśnie o takie pytania mi chodziło.
Otwieram drzwi i wpuszczam go do środka. W domu panuje straszny bałagan, zresztą jak zwykle. Mieszka tu zbyt wiele osób – zbyt wiele osób posiadających zbyt wiele rzeczy – i nikt nie zawraca sobie głowy sprzątaniem. Moi rodzice pracują do późna, chociaż od zeszłego roku trochę się to zmieniło. Po śmierci Maga mama objęła posadę dyrektorki w Watford. A po śmierci Szarobura badania mojego ojca nad magicznymi martwymi punktami nie są już tak istotne. Teraz tata spędza mniej czasu w laboratorium i poświęca go więcej mojemu rodzeństwu.
Mam trzech braci i jedną siostrę, i wszyscy w wakacje są w domu. Najstarszy, Premal, przeprowadził się tutaj półtora roku temu, kiedy rozwiązano Magmenów. Premal wciąż nie znalazł sobie pracy i nie poszedł do szkoły, ale mama zabrania nam o tym wspominać.
Kiedy prawda wyszła na jaw – czyli to, że Mag był żądnym władzy mordercą – jeden z Magmenów, chłopak z rocznika Premala, usiłował popełnić samobójstwo. O tym też nie wolno nam wspominać.
Zanim wejdziemy do salonu, obrzucam Sheparda krytycznym spojrzeniem, jakby jakieś poprawki na ostatnią chwilę mogły sprawić, że będzie się wydawał mniej normalny. Shepard wygląda dokładnie tak, jak wyglądał każdego dnia, odkąd się poznaliśmy: jest wysoki i tyczkowaty, ma pociągłą twarz i jasne oczy. Poza tym jest czarnoskóry, a włosy na czubku głowy ma długie na pięć centymetrów, za to mocno przystrzyżone nad uszami. Nosi lenonki i sztruksowe spodnie. (Na lotnisku kupiliśmy mu więcej ubrań, a on jakimś cudem wyszperał kolejne sztruksy).
Tylko raz widziałam Sheparda bez dżinsowej kurtki – w dniu, kiedy pokazał mi swoje przeklęte tatuaże. To wyjątkowo tandetna kurtka, pokryta przypinkami z hasłami, takimi jak: prawda jest gdzieś tam oraz gdzieś coś niesamowitego czeka, żeby to odkryć. Szczerze mówiąc, Shepard wygląda jak skończony nerd, ale to przynajmniej nie będzie stanowić problemu w moim domu.
– Co? – szepcze.
– Co co? – odpowiadam, również szeptem.
– Patrzysz na mnie, jakbyś szukała dziury w całym.
– Bo tak jest.
– Rodzice mnie lubią – mówi. (Zuchwalec).
– Moja mama cię nie polubi.
– Jest rasistką?
– Co? Nie! Sama jestem mieszańcem.
Shepard wzrusza ramionami.
– Nie jest rasistką – oświadczam. – Po prostu nie przepada za ludźmi. Na szczęście ty jesteś interesujący.
Uśmiecha się szeroko.
– No, ja myślę. Ale miło usłyszeć to z twoich ust.
Przewracam oczami i odwracam się w drugą stronę.
– Mamo! – krzyczę. – Tato!
– Tutaj! – odkrzykuje mama. Chyba jest w kuchni.
Prowadzę Sheparda przez salon. Pacey i Priya grają na nintendo.
– Hej! – mówię beznamiętnie. – To jest Shepard.
Shepard już ma roztoczyć swój urok, ale oni rzucają tylko „Hej!”, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.
Mama rzeczywiście jest w kuchni, stoi tuż pod lampą i trzyma Pipa za rękę. Pip ma dziesięć lat, jest najmłodszy z rodzeństwa. Jesienią zaczyna naukę w Watford.
– Penelope, jak ci idzie z zaklęciem odwracającym? – pyta mama.
– Obiecująco – odpowiadam.
– Pipowi weszła drzazga. Pomyślałam, że odwrócę „Zalazło za skórę”.
– Nie rzucaj na moją rękę niesprawdzonych zaklęć – oburza się Pip.
– Wyciąganie drzazg to moja specjalność – oświadcza Shepard. – Mogę spróbować?
– Jakiego używasz zaklęcia? – chce wiedzieć mama.
– Zazwyczaj używam pęsety – odpowiada Shepard.
Mama po raz pierwszy zaszczyca go spojrzeniem.
– Jesteś przyjacielem Penny, tym, który ma pilny problem.
– Mamo – zaczynam – to jest Shepard.
Shepard wyciąga rękę na powitanie, ale ona znów spogląda na Pipa i unosi różdżkę nad jego dłonią.
– Żadnych eksperymentów – ostrzega Pip. – Gram na pianinie!
– Nigdy na nim nie ćwiczysz.
– Ale zacznę! – przysięga.
Mama porusza różdżką tak, jakby coś wyskubywała.
– Wstęp wzbroniony!
Pip piszczy. Coś drobnego wylatuje z jego dłoni.
– Nie wierzę, że podziałało – dziwi się mama.
Pip wyrywa się z jej uścisku.
– Mamo, jesteś najgorsza na świecie. – Potem wychodzi z kuchni, głośno tupiąc.
Mama wreszcie poświęca całą uwagę mnie i Shepardowi.
Simon twierdzi, że ja i moja matka jesteśmy jak dwie krople wody: „Ona to ty za dwadzieścia pięć lat, kiedy będziesz miała na wszystko jeszcze bardziej wywalone”. Jakoś tego nie widzę. Mama jest ode mnie znacznie twardsza. I znacznie mądrzejsza. I znacznie pewniejsza, jeśli chodzi o włosy.
– Chyba się nie znamy – zwraca się do Sheparda. – Na którym byłeś roku w Watford?
– Shepard jest… Amerykaninem – odpowiadam za niego.
Jej usta drgają, a kąciki lekko opadają. Mama bardzo się ucieszyła na wieść o tym, że już nie jestem z Micahem. „Martin!” – krzyknęła do ojca. „Penelope wreszcie wyrosła z tego Amerykanina!” Pewnie myśli, że od razu zastąpiłam go innym.
– Gdzie tata? – pytam. – Chcę poznać także jego zdanie.
– Wyszedł – mówi mama. – Ja muszę wam wystarczyć. Jesteście głodni? – Otwiera lodówkę. – Mam jeszcze chyba paluszki rybne. Simon też zje? Nie wiem, czy mam aż tyle paluszków rybnych.
– Nie ma z nami Simona.
Mama ogląda się za siebie.
– Naprawdę? W końcu ci go amputowali?
Shepard wybucha śmiechem.
Posyłam mu gniewne spojrzenie, ale mama wreszcie się uśmiecha.
– Kiedy powiedziałaś, że masz „pilny, interesujący problem”, po prostu założyłam, że chodzi o Simona.
– To nic pilnego – odzywa się Shepard, jakby nie chciał nikomu zawracać głowy.
– Z całym szacunkiem, ale muszę się nie zgodzić! – żacham się.
– Wyduś to z siebie – mówi mama, opierając się o blat. Pociera czoło, jakby znała nasz problem i nie miała już do niego cierpliwości. Zachowuje się tak, odkąd przejęła kierownictwo w Watford. Jakby już nie wytrzymywała nerwowo.
– No więc – zaczynam – Shepard jest przeklęty.
– To znaczy?
– Zawarł niefortunny…
– Czy ta klątwa zabrania mu mówienia w swoim imieniu?
Gryzę się w język, żeby jej nie odpowiedzieć.
– Nie – mówi Shepard, patrząc mamie w oczy i prostując ramiona. Widzę, że chciałby to zbagatelizować, tak jak bagatelizuje wszystko. Ale to nie jest bagatela. Uśmiecha się, lecz nagle poważnieje. – Oddałem duszę demonowi.
– Och, Shepardzie – lamentuje mama wyraźnie zawiedziona. – Nie mów, że wziąłeś od niego słodycze?
– Ach, nie – odpowiada, znowu z uśmiechem. – Ale tylko dlatego, że mnie nimi nie poczęstował.
– Kto go przywołał? Czy może ludzie w Ameryce po prostu zostawiają otwarte furtki? Czyżbyście wszyscy zdołali zadrzeć z Zaświatami?
– Ja… – Jeszcze nie widziałam, żeby Shepardowi zabrakło słów. Spuszcza głowę i wreszcie wydusza: – Ja go przywołałem.
Mama wygląda na zbulwersowaną.
– Po co?
Shepard się krzywi.
– Żeby sprawdzić, czy potrafię.
– Och, Shepardzie. Penelope, gdzie ty znajdujesz tych nieszczęsnych pacanów?
– Mamo!
– Przecież to prawda! – Macha w kierunku Sheparda. – No już, zdejmij kurtkę. Niech się im przyjrzę. Jednak szkoda, że nie ma tu ojca. Jedynie czytaliśmy o prowokacjach demonów. Od dziewiętnastego wieku nie było żadnego udokumentowanego przypadku. Lepiej dmuchać na zimne. To takie samo draństwo jak cholera.
Shepard zdejmuje kurtkę i wbija wzrok w podłogę. Ma na sobie T-shirt. Tatuaże zaczynają się od nadgarstków i wiją w górę wokół rąk. Są niezwykle misterne, tak że trudno skupić na nich wzrok. Momentami przypominają pnącza, a czasem wyglądają jak pismo – pismo w alfabecie, na który składają się wszystkie znane nam litery, ale też dziesiątki innych.
– Niech to diabły rogate… – rzuca mama, pogwizdując. – Naprawdę masz równo przerąbane, młody człowieku.
– Mamo! To było nieuprzejme, nawet jak na ciebie.
– Przepraszam, Shepardzie. Nie chciałam być nieuprzejma. Ale… wpakowałeś się w imponujące szambo. Twoi rodzice o tym wiedzą?
– Nie.
– Gdzie mój telefon? Będziemy potrzebować zdjęć. A także zespołu okultystów i demonicznego Kamienia z Rosetty. Na Morganę, co za kabała. – Powoli oswaja się z problemem i nie powiem, czuję ulgę. Przez chwilę myślałam, że pozwoli, aby Shepard poszedł do piekła tylko dlatego, że ona jest nie w sosie.
– Ten temat nie jest zbadany naukowo – zaczyna, koniuszkami palców podciągając Shepardowi rękaw. – Ale już kiedyś doszło do czegoś podobnego. W Watford. Chodziło o tajne stowarzyszenie… Nigdy nie wstępujcie do tajnego stowarzyszenia! Jakże trzeba się nudzić, żeby robić tak potworne rzeczy dla samego faktu posiadania tajemnicy. Bogaci ludzie nawet tego nie potrafią się uczciwie dorobić.
Shepard roztropnie milczy, co jest niebywałe!
Mama w końcu wyjmuje telefon i kieruje aparat na jego łokieć.
– Pamiętasz, kiedy to się stało? Ile miałeś lat?
– Pamiętam. Dwadzieścia. To było dwa lata temu.
– Powinieneś być mądrzejszy.
– Wiem.
– Ktoś cię do tego namówił? Skłonił do tego podstępem?
– Nie. Byłem po prostu… ciekawy.
– Czego, Shepardzie? Demonów?
– Mnie wszystko ciekawi, pani Bunce.
– Doktor Bunce. A mnie ciekawi, jak chcesz się z tego wykaraskać.
– To chyba niemożliwe.
– Słucham? – Odsuwa się, mierząc go wzrokiem.
– Wydaje mi się, że mam równo przerąbane. Tak jak pani powiedziała.
Mama piorunuje go wzrokiem.
– Oj, chciałam ci tylko dopiec. Tak cię zdeprymować, żebyś już nigdy nie popełnił podobnej głupoty; to powszechnie stosowana rodzicielska strategia wychowawcza. Owszem, masz równo przerąbane, ale nie zamierzam tego tak zostawić. – Uśmiecha się do niego, lecz tylko odrobinę.
On z kolei odwdzięcza się jej szerokim uśmiechem.
– Dziękuję, doktor Bunce.
Mama wkłada telefon do kieszeni.
– No to pokaż mi swoją różdżkę. Ona też została dotknięta klątwą?
– Nie mam różdżki. Nie jestem czarodziejem.
Podrywa gwałtownie głowę i patrzy na niego, a potem na mnie.
– Nie jesteś czarodziejem? To kim jesteś? Nie zalatujesz chochlikiem. Bez urazy.
Shepard wybucha śmiechem.
– Jestem Gadaczem. To znaczy… Normalsem. Myślałem, że to oczywiste.
Mama zdążyła wycelować w niego różdżką, zanim opadła jej szczęka.
– Było, minęło! – rzuca zaklęcie, a Shepard odskakuje do tyłu, jakby ktoś go popchnął. – Co z głowy, to z myśli! – ciska kolejnym i teraz Shepard leci do przodu, ale razem z mamą go łapiemy.
– Mamo! Co ty wypra…
– Penelope Leigh Bunce, straciłaś rozum?
– A ty?
– Przyprowadziłaś Normalsa do naszego domu?!
– Mamo, on potrzebuje pomocy!
– Wszyscy Normalsi potrzebują pomocy!
– Mamo…
– Powiedziałaś mu o magii? O naszej rodzinie?
– Posłuchaj mnie! Shepard jest moim przyjacielem. Pomógł mi… Bo wiesz, znalazłam się w bardzo niebezpiecznej sytuacji…
– A to mi niespodzianka.
– Mamo, jesteś nie fair.
– A ty jesteś uzależniona od niebezpiecznych sytuacji, które sama stwarzasz, gdy tylko się uspokaja!
– Niczego nie stwarzam! Mag to nie moja sprawka!
– Nie, ale byłaś jedną z trójki na pięćset dzieci, które jakoś nie potrafiły trzymać się od niego z daleka. Lekkomyślnie pakujesz się w kłopoty.
– To skrajne i niesprawiedliwe przeinaczenie faktów.
– Czyżby? Zatem w mojej kuchni nie ma Normalsa z Ameryki przeklętego przez demona?
Shepard przelewa nam się przez ręce. Kładziemy go na podłodze.
– To mój przyjaciel.
– Nie wątpię! Nie wątpię, że zaprzyjaźniłaś się z nim, gdy tylko zrozumiałaś, że jest beznadziejną chodzącą katastrofą!
– Tego akurat nie wiedziałam. – Upewniam się, że Shepard nie uderzy głową o płytki.
– W takim razie masz szósty zmysł.
– Twoja krytyka została przyjęta do wiadomości. Przykro mi z powodu moich uczynków, to się już nie powtórzy. Czy teraz możesz mu pomóc? On naprawdę jest w potrzebie.
– Penelope… nie. – Prostuje się i bierze pod boki, spoglądając na Sheparda. – Nie da się mu pomóc bez narażania nas samych.
– Nikomu o nas nie powie.
– Teraz na pewno. Nie będzie pamiętał ani mnie, ani ciebie, ani czegokolwiek. Przez resztę życia będzie się zastanawiał, jak bardzo musiał być pijany, że nie pamięta, jak zafundował sobie tak misterne tatuaże. Załaduj go na najbliższy samolot do domu.
– Mam go tak zostawić?
– Tak!
– To mój przyjaciel.
– Nie, Penelope. To Normals. Którego znasz… jak długo? Kilka dni? Tydzień?
Nie odpowiadam.
Obie słyszymy, jak otwierają się drzwi wejściowe. Wrócił tata i woła Premala.
Mama jeszcze bardziej pochmurnieje, jakby ktoś dołożył jej kolejne zmartwienie.
– Poczekaj tu – mówi. – Najpierw zajmę się tym, a potem pomogę ci odesłać Sheparda do domu.
Wychodzi z kuchni.
Przykładam Shepardowi do czoła prawą dłoń i szepczę:
– Pobudka!
Otwiera oczy i mruga szybko powiekami.
– Penelope?
Niesamowite. Naprawdę jest odporny na zaklęcia wymazujące wspomnienia.
– Chodź – mówię po cichu. – Możesz iść?
– Tak, wszystko gra.
Dźwigam go na nogi i ciągnę w kierunku kuchennych drzwi. Wybiegamy przez ogród na ulicę. Macham na pierwszą lepszą taksówkę i wpycham do niej Sheparda.
Spogląda na mnie, ale się nie uśmiecha.
– Miałaś rację. Twoja mama naprawdę mnie nie polubiła.fot. Augusten Burroughs
RAINBOW ROWELL jest absolwentką Uniwersytetu Nebraski, a karierę literacką zaczynała w redakcji gazety „Omaha World-Herald”, gdzie prowadziła własną rubrykę. W czasie wolnym od pisania czyta komiksy i planuje wycieczki do krainy Disneya. Mieszka z mężem i dwoma synami w Nebrasce.
Pisze dla młodzieży i dla dorosłych. Jej powieści _Fangirl_, _Eleonora i Park_ oraz _Załącznik_ podbiły serca młodych czytelników w Polsce i na świecie. Entuzjastycznie przyjęta została również seria o przygodach Simona Snowa. Trzeci tom tej serii – _Co ma być, to będzie_ – stanowi kontynuację _Nie poddawaj się_ i _Zbłąkanego syna_.