Co się stanie z Ameryką - ebook
Co się stanie z Ameryką - ebook
Ostatnia kampania wyborcza obnażyła wszystkie problemy, słabości i lęki Ameryki. Dorota Warakomska pokazuje je oczami zwykłych ludzi. Ta książka to zapis jej podróży, podczas których pokonała tysiące kilometrów i odwiedziła 20 stanów. Autorka odwiedza miasta, wsie, miasteczka zgłębiając niezwykle wysoki poziom rozczarowania jednych Amerykanów, nadzieję drugich, tęsknotę trzecich, niezdecydowanie innych. Przygląda się pracy sztabów wyborczych, tłumacząc specyfikę wyborczej machiny, która w USA jest niezwykłym zjawiskiem.
Jak to się stało, że na Donalda Trumpa, multimilionera i gwiazdora showbiznesu, znanego z dość lekceważącego stosunku do kobiet, oskarżanego o seksizm, rasizm i ksenofobię zagłosowała większość białych kobiet? Dlaczego doskonale przygotowana do objęcia prezydentury, kompetentna, obyta w świecie Hillary Clinton nie zdołała wytłumaczyć się ze swoich powiązań z biznesem, odeprzeć oskarżeń o kłamstwa i ocieplić wizerunku? I jak to możliwe, że w czasach, gdy kobiety na świecie sięgają po najwyższe stanowiska w polityce i gospodarce, w USA ludzie tęsknią za domowymi obiadami, jak w latach 50, gdy miejsce kobiety było w kuchni? Jak udało się zdobyć serca tych wyborców Donaldowi Trumpowi, który barwy partyjne zmieniał zęściej nawet niż żony?
Kampania zmieniła Stany Zjednoczone. Podzieliła naród, jak nigdy dotąd. Co dziś jest ważne dla Amerykanek i Amerykanów? Za czym tęsknią? Czego chcą?
I co się stanie z Ameryką ?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-313-8 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No i wreszcie argument z kategorii historyczno-rozsądkowej – przecież najpierw prawo głosu zdobyli w Stanach Zjednoczonych czarni mężczyźni (15. poprawka do konstytucji, która weszła w życie w 1870 roku), dopiero potem kobiety (19. poprawka do konstytucji, obowiązująca od 1920 roku). Oczywiście wiem, jest to duże uproszczenie, bowiem kolorowym mężczyznom utrudniano udział w wyborach przez wiele lat i na dobrą sprawę pełnię swoich praw mogli egzekwować dopiero po zniesieniu segregacji rasowej. Ale chodzi mi tu o sposób myślenia białych mężczyzn, którzy byli i, jak się okazało, wciąż są kategorią decydującą – łatwiej pokonać rasizm niż seksizm. Skoro był Obama, to może być Clinton. Jaka inna kobieta dałaby radę? I wreszcie miało się to stać. Ameryka miała pokazać, że dojrzała do tego, by kobieta nią rządziła.
Nie tylko jako dziennikarka, ale także jako osoba działająca na rzecz kobiet i równouprawnienia w Polsce obserwowałam prezydenturę Baracka Obamy i później kampanię Hillary Clinton. Przekonana, że już czas, by Ameryką rządziła kobieta, czytałam artykuły w „The Washington Post”, „The New York Times” i „Los Angeles Times”, utwierdzając się w punkcie widzenia mieszkańców wielkich miast wschodniego i zachodniego wybrzeża Ameryki. Jednak wieloletnie doświadczenia, także te z podróży po Drodze 66, podpowiadały mi, że to nie jest jedyna prawda, bo Ameryka w gruncie rzeczy jest konserwatywna. Te wątpliwości kazały mi ruszyć poza obwodnicę, jak to się w amerykańskiej stolicy mówi outside the beltway, żeby poczuć, czym naprawdę żyją ludzie, jakie mają problemy i co myślą – o kandydatach, o wyborach, o Ameryce i przyszłości.
Spędziłam wiele lat w USA, pracując jako korespondentka telewizji, wracając do tego kraju prywatnie, jeżdżąc po legendarnej Drodze 66, zbierając materiały do książki. Dla mnie Ameryka zawsze była miejscem, gdzie każdy może spełnić swój sen, gdzie umiejętności i kompetencje zawsze się obronią, gdzie jeśli ktoś jest w czymś naprawdę dobry, to się przebije. Była też zawsze krajem, w którym ludzie szanują się nawzajem i pozostawiają dla siebie przestrzeń, zgodnie z zasadą „Żyj i pozwól żyć innym”. I w pełnym zrozumieniu była demokracją, która wcale nie jest „wolnoamerykanką”, ale prawdziwą wolą większości. Krytykowaną przez wielu regułę politycznej poprawności uznawałam za synonim dojrzałości społeczeństwa. I podczas moich przed- i powyborczych podróży po USA w 2016 i 2017 roku przecierałam oczy ze zdumienia – to nie była ta sama Ameryka, którą znałam sprzed zaledwie kilku lat.
Obawy, by nie urazić kogoś swoimi słowami, zastąpiono brutalną prawdą, prawdę – kłamstwem podawanym w zależności od potrzeb. Miejsce wszechobecnej uprzejmości i uśmiechu zajęły agresja i nieufność. Równe szanse już nie były dla wszystkich. A ramiona zamiast otwartych – skrzyżowane. Dawne poczucie, że wszyscy są tu imigrantami i razem wykuwają wspólną przyszłość, zastąpiła niechęć do obcych.
Rozmawiając z ludźmi, zastanawiałam się, skąd to się wzięło. Jak to możliwe, że w USA wszystko się tak bardzo zmieniło?
Jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej 2016 roku rywalizacja republikanów (mających większość w Izbie Reprezentantów i Senacie, a więc blokujących działania prezydenta Baracka Obamy) i demokratów zmieniła Amerykę. Wojna o wszystko. Potem rywalizacja Donalda Trumpa i Hillary Clinton, dwojga najbardziej nielubianych kandydatów w historii USA, wyzwoliła niespotykane dotąd emocje.
Kampania wyborcza skupiła jak w soczewce wszystkie bolączki Ameryki.
Najlepiej to widać w małych miejscowościach, wsiach, miasteczkach, gdzie miałam okazję zgłębić niezwykle wysoki poziom rozczarowania jednych, nadziei drugich, tęsknot trzecich, niezdecydowania innych.
Dzięki tej podróży i niezliczonym rozmowom z ludźmi o różnych poglądach, różnym statusie, różnych ras i zawodów, nie byłam zdziwiona wynikiem wyborów. Byłam rozczarowana, i to bardzo, ale nie zdziwiona.
Na zdziwionego wyglądał za to Donald Trump, który przecież – jak dziś to wiemy – kandydował, bo chciał namieszać, nie sądził, że wygra. Jednak jego wezwanie do zerwania z establishmentem, „osuszenia bagna”, a przede wszystkim zawołanie „Make America Great Again” dotarło do sedna wspomnień i tęsknot milionów Amerykanów. I zwyciężyło z hasłem „Stronger Together”. Demokraci, powtarzający „I am with her”, przegrali na własne życzenie – zbyt pewni siebie, uspokojeni sondażami, przekonani o mocy swojej kandydatki, wierzący, że wszyscy są tak zadowoleni z życia i postępowych decyzji prezydenta Obamy jak oni. Gorzko się rozczarowali.
Ta kampania zmieniła Amerykę. Podzieliła naród jak nigdy dotąd. Przyczynił się do tego w dużej mierze sam Donald Trump – nieprzebierający w słowach, przyzwyczajony do reflektorów i kamer, z łatwością rzucający oskarżenia – tak jak niegdyś w swoim show The Apprentice (Praktykant), kiedy zwalniał ludzi, krzycząc „You’re fired” i celując w nich palcem jak pistoletem – i dowolnie interpretujący fakty. Fake news i niezwykle sprawny aparat informacyjny, mistrzowskie użycie mediów społecznościowych – to jednak nie wszystko. Nie można także za wynik wyborów obwiniać jedynie szefa FBI, Jamesa Comeya, który w decydującym momencie, na kilka dni przed wyborami, ujawnił fakt ponownego przyjrzenia się e-mailom usuniętym z konta Hillary Clinton, w których, jak się potem okazało, nie było niczego niezgodnego z prawem. Ostatecznie bowiem to ludzie, którzy poszli na wybory, podjęli decyzję. Decyzję niezwykle brzemienną w skutkach.
Czy to chwilowe zauroczenie wyborców? Czy Ameryka zrywa z polityczną poprawnością na dobre? Po roku urzędowania 45. amerykańskiego prezydenta pytania te pozostają aktualne. Zwłaszcza że Donald Trump ogłosił już zamiar kandydowania na kolejną kadencję i zaproponował nowe hasło: „Keep America Great Again” – utrzymajmy Amerykę wspaniałą. Objęcie urzędu prezydenckiego przez Donalda Trumpa wyzwoliło ogromne pokłady niezgody, zwłaszcza kobiet i mniejszości. Czy ta niezgoda wystarczy do zmiany? I jaka może być ta zmiana?
Niewątpliwie 2017 rok – pierwszy rok urzędowania 45. amerykańskiego prezydenta – był rokiem protestów. Dał mu początek Marsz Kobiet na Waszyngton – największy protest w historii USA. Później nastąpiły kolejne – przeciwko dekretowi antyimigracyjnemu, przeciwko zniesieniu Obamacare (powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego krytykowanego przez republikanów), przeciwko murowi na południowej granicy, przeciwko niewłaściwym zachowaniom i przemocy seksualnej w ramach akcji #MeToo.
Tymczasem Donald Trump krok po kroku spełniał swoje obietnice wyborcze. Walczył z całym światem i przeciwnościami losu, czasem jak mały chłopiec upierając się, że ma rację, bo ma. Udowadniając, że jest mądry, bo jest. Wymieniając ludzi, nawet tych najbardziej zaufanych, jak Steve Bannon, gdy mu podpadli lub gdy uznał, że lepiej mu będzie bez nich.
Wszczęcie śledztwa w sprawie kontaktów sztabu Trumpa z Rosjanami i wpływu rosyjskich hakerów na wynik wyborów w USA sprawia, że Trumpowi może zacząć palić się grunt pod nogami. Ale, moim zdaniem, nie mniej niż specjalnego prokuratora Roberta Muellera, powinien obawiać się niezwykłej mobilizacji różnych środowisk, zwłaszcza kobiecych. Tym bardziej że rok 2018 będzie jeszcze ważniejszy, bo to rok, w którym wymieniany jest cały skład Izby Reprezentantów i jedna trzecia Senatu. A po lokalnych wyborach w 2017 roku demokraci zacierają ręce, mając szansę na odzyskanie większości w izbie niższej i wyrównanie szans w wyższej.
Coraz częściej słychać wezwania do impeachmentu, czyli usunięcia prezydenta z urzędu. Poddawana jest w wątpliwość zdolność Donalda Trumpa do pełnienia najwyższego w USA urzędu. Sam prezydent wydaje się tym nie przejmować. Podobnie jak faktem, że jego i tak najniższe wyniki w historii notowań popularności prezydentów jeszcze bardziej spadły. Zrzuca winę na nieprzychylne media i puszcza oko do swoich zwolenników, którzy utwierdzają się w przekonaniu, że mediom nie można wierzyć. I patrzą na rosnące wskaźniki giełdowe, wierząc, że i obietnice o ponownym otwarciu kopalń i hut Trump wreszcie spełni.
Ta książka jest bardzo osobistym spojrzeniem na Amerykę. Nie jest to szczegółowy, chronologiczny zapis kampanii wyborczej. Nie ma też być podręcznikiem systemu wyborczego USA, choć znajdują się w niej wyjaśnienia pozwalające go zrozumieć oraz opisy działań wolontariackich godnych naśladowania w każdej kampanii wyborczej. Nie zawiera także dokładnego opisu posunięć i decyzji Donalda Trumpa jako prezydenta. To reportaż, będący efektem moich trzech podróży do USA w minionych osiemnastu miesiącach, podczas których pokonałam wiele tysięcy kilometrów. Zależało mi na tym, by być z ludźmi, pokazać, co oni myślą. Nie chciałam relacjonować tego, co wszyscy mogą zobaczyć w telewizji czy przeczytać w internecie. To jest spojrzenie na zmieniającą się Amerykę oczami zwykłych ludzi.Czuję, że to będzie niezwykły dzień, gdy tylko wchodzę rankiem na stację metra. Peron wypełniony kobietami w różnym wieku. Nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Stoją w grupkach, trzymając zwinięte rulony plakatów i transparentów. Są przygotowane zgodnie z instrukcją: zamiast plecaków nieduże płócienne torby na ramię, wygodne buty, sportowe bluzy na wypadek wiatru lub deszczu. Nadjeżdżający pociąg witają okrzykami radości, widząc, jak dużo w nim ludzi. Ale metro jest tak napchane, że żadna z nich, żadna z nas, tych na peronie, nie daje rady wejść. Pociąg odjeżdża. Następny nawet się nie zatrzymuje na naszej stacji. Wszystkie cierpliwie czekamy. Gdy wreszcie podjeżdża pusty skład, rozlegają się oklaski.
Waszyngton, 21 stycznia 2017. Dzień po inauguracji 45. amerykańskiego prezydenta. Marsz Kobiet na Waszyngton.
W metrze ściśnięte jak sardynki w puszce pasażerki komentują porady udzielane przez czołowe działaczki na rzecz praw obywatelskich z lat sześćdziesiątych XX wieku, drukowane wraz z mapkami marszu w dwóch największych gazetach wschodniego wybrzeża – „The Washington Post” i „The New York Times”. Jedna: na gaz łzawiący najlepsza jest lekko zwilżona bandanka – zakryj nią usta i nos. Druga: wypisz niezmywalnym flamastrem na przedramieniu numer telefonu bliskiej osoby. Jedna z kobiet wyciąga pisak i wszystkie po kolei piszą numery. Szykują się jak na wojnę…
Od stacji metra idę w podekscytowanym, radosnym tłumie. W pobliżu Independence Avenue nie jestem w stanie przedostać się bliżej czoła marszu, czyli sceny, gdzie najpierw odbędzie się demonstracja. Napływające masy ludzkie popychają stojące już osoby, wypełniając przestrzeń między nimi. Nikt się nie denerwuje, ale też nikt nikogo nie przepuszcza. Kobiety są zdeterminowane. Zostaję więc tuż przy Muzeum Lotnictwa i Kosmosu, pośrodku Alei Niepodległości, trzy przecznice od sceny. Widzę wielki ekran ustawiony kilkadziesiąt metrów przede mną, a na nim obraz z kamer ustawionych na scenie. Wraz ze mną stoi morze kobiet, tysiące, dziesiątki, setki tysięcy osób. Jak się potem okaże, Marsz Kobiet na amerykańską stolicę był największym w historii USA jednodniowym protestem. Było nas w Waszyngtonie milion. Autokarów przyjechało tysiąc osiemset, metro ogłosiło historyczny rekord przewozów – prawie sześćset tysięcy. A marsze solidarnościowe odbyły się we wszystkich pięćdziesięciu stanach i w ponad trzydziestu krajach na świecie. W sumie ponad sześćset marszów i pięć milionów uczestniczek i uczestników.
Wszystko zaczęło się od jednego wpisu na Facebooku.
Teresa Shook, mieszkająca na Hawajach kobieta po sześćdziesiątce, prawniczka i babcia – o czym z dumą mówi, bo ma czworo wnucząt – po wyborach napisała, że może by tak kobiety zjechały się do Waszyngtonu na inaugurację prezydentury, by pokazać swoją niezgodę na to wszystko, co Donald Trump mówił i robił w kampanii. Zaprosiła na marsz czterdziestu swoich znajomych. Gdy obudziła się następnego ranka, już dziesięć tysięcy osób deklarowało chęć manifestowania. Ideę protestu podchwyciły kobiety w całych Stanach. Podobne strony z propozycją marszu utworzyły też Bob Bland, nowojorska projektantka mody, i Fontaine Pearson z Memphis w stanie Tennessee. Z Fontaine długo rozmawiałam dwa dni przed marszem o potrzebach kobiet i ich oczekiwaniach, niebezpieczeństwach prezydentury Trumpa i problemach toczących Amerykę, które sprawiły, że wygrał, a także o kulisach organizacji marszu.
Gdy kilka dni po rzuceniu pomysłu marszu chętnych do wzięcia w nim udziału było już sto tysięcy, trzeba było skoordynować różne lokalne inicjatywy. Po dyskusjach na temat nazwy (początkowo miał to być Marsz Miliona Kobiet, ale taki odbył się już w 1997 roku z udziałem Afroamerykanek) i składu komitetu organizacyjnego (nadmiar białych kobiet mógł zniechęcać przedstawicielki innych ras i grup etnicznych, wszak białe kobiety głosowały jednak na Trumpa) przygotowanie demonstracji wzięły w swoje ręce cztery panie z młodszego pokolenia. Do Bob Bland dołączyły doświadczone aktywistki: czarnoskóra Tamika Mallory, Latynoska – Carmen Perez i muzułmanka o korzeniach pakistańskich – Linda Sarsour.
Gdy wychodzą na scenę, są zaskoczone rozmiarem swojego sukcesu. Spodziewały się dwustu, maksymalnie dwustu pięćdziesięciu tysięcy osób. Dźwięk z głośników nie dociera nawet do połowy zgromadzonych. Marsz miał przejść dwie mile, od stóp Kapitolu do Białego Domu, a tymczasem cała jego trasa jest zapchana protestującymi. Ale – jak potem się okaże – nie doszło do żadnych zajść, nikogo nie aresztowano.
Atmosfera jest naprawdę niezwykła. Uśmiech – to najbardziej rzuca się w oczy. Kobiety są szczęśliwe, że mogą wyrazić swoje zdanie, wykrzyczeć, co myślą. Są złe, zagniewane, ale szczęśliwe. Nie przeszkadza im styczniowy chłód.
Teresa Shook wskakuje na scenę. Odgarnia rude, długie włosy. Jest przejęta, podekscytowana. Mówi krótko, że wpadła na pomysł protestu, bo myślała o wnuczkach, żeby miały lepszą przyszłość. Po niej na scenie pojawiają się działaczki, feministki, piosenkarki, aktorki – lista występujących jest długa i dobrze przemyślana. Ich krótkie przemówienia mają pokazać wszystko to, co boli kobiety w USA, a więc: przemoc domowa, molestowanie seksualne, zbyt łatwy dostęp do broni, częste przypadki zbyt szybkiego użycia broni w stosunku do czarno- i brązowoskórych osób, nierówne płace kobiet, słaba ochrona zdrowia, edukacja. Ale protestujące kobiety upominają się też o prawa innych grup: LGBTQ, osób transseksualnych, osób niepełnosprawnych, więźniów – Afroamerykanów i Latynosów, imigrantów, muzułmanów.
– Nie boimy się Donalda Trumpa! – krzyczy tłum.
America Ferrera – aktorka, której rodzice są imigrantami z Hondurasu – mówi ze sceny, że być i kobietą, i imigrantką to dziś wyjątkowo trudne.
– Ale prezydent to nie Ameryka. Jego gabinet to nie Ameryka. Kongres to nie Ameryka. Ameryką jesteśmy my! – mówi. – Jeśli będziemy razem, silne i zdeterminowane, uratujemy duszę tego kraju.
Maryum Ali, córka pięściarza Muhammada Ali – jednego z najważniejszych sportowców amerykańskich XX wieku, którzy przeszedł na islam – wzywa:
– Nie frustrujcie się, lecz angażujcie. Nie narzekajcie, tylko się organizujcie.
Sophie Cruz, sześciolatka, której rodzice są nielegalnymi imigrantami z Meksyku i grozi im deportacja, apeluje po angielsku i hiszpańsku:
– Ochrońcie nas!
Sofie napisała list do papieża Franciszka, by pomógł.
– Si se puede, yes we can (możemy, damy radę) – wydobywa się z tysięcy gardeł.W tłumie sieć internetowa jest przeładowana. Nie mogę nic wrzucić na Facebooka. Robię zdjęcia, nagrywam telefonem, podnosząc go wysoko nad głowę na selfie-sticku. Wiercę się i kręcę. By usprawiedliwić swoją ruchową nadaktywność, przedstawiam się, mówię o Polsce. Po kilku minutach znam kobiety stojące wokół mnie. Wszystkie słyszały o Czarnym Proteście.
Gdy na scenie pojawia się Gloria Steinem, dziennikarka i legenda feminizmu, w tłumie wybucha entuzjazm.
– Nigdy nie będziemy już takie same, bo jesteśmy razem – mówi o zmianie, jaka zachodzi w kobietach. A także o siostrzanych protestach w Niemczech („Niemki dobrze wiedzą, że budowanie murów nic nie daje”) i w Polsce („Patrzmy na Polskę, kobiety w masowym proteście zatrzymały zaostrzoną ustawę antyaborcyjną”).
Moje sąsiadki poklepują mnie z aprobatą po ramieniu. A Gloria Steinem dodaje:
– Konstytucja nie zaczyna się słów „Ja, Prezydent”, tylko: „My, Naród”!
Stojące obok mnie kobiety komentują, że Gloria Steinem jest w znakomitej kondycji, mimo że ma osiemdziesiąt dwa lata. A ona z zapałem namawia uczestniczki protestu:
– Przedstawcie się sobie nawzajem i zastanówcie, co będziecie robić jutro, jakie akcje przedsięweźmiecie.
Kobiety podają sobie dłonie, przedstawiają się, rozmawiają.
– Jestem tu, bo nie zgadzam się na populizm i nienawiść do kobiet i innych grup społecznie dyskryminowanych, jaką prezentuje Donald Trump i jego zwolennicy – mówi Nancy, emerytka z Kalifornii.
– Seksizm i poniżanie kobiet – to mnie przywiodło na protest – mówi trzydziestolatka z Ohio, która nie chce, by prezydent Trump dawał zły przykład dzieciom. Na głowie ma zrobioną na drutach różową czapkę z kocimi uszkami. Nosi je większość uczestniczek protestu. To tzw. pussy hats. Chodzi o grę słów, bo tym samym słowem co „kotek”, określa się intymne części kobiecego ciała, mówiąc wprost – cipkę, za którą łapał kobiety Donald Trump. Mówił o tym w nagraniu ujawnionym w październiku. Stąd kocie uszka i różowy kolor. Instrukcję wykonania czapki rozpowszechniono w internecie.
Dzięki pussy hats tłum jest kolorowy, różowy, tryskający dobrą energią. Alicia Keys dodatkowo rozgrzewa nas piosenką Girl on Fire.
W tłumie jest też dużo mężczyzn, niektórzy – zwłaszcza ci młodsi – w różowych czapeczkach. Trzymają plakaty, między innymi z żądaniem równych praw dla wszystkich. Mężczyzna w sile wieku prezentuje tabliczkę z napisem: „Moja żona jest wkurzona”. Inny napis głosi: „Ożeniłem się ze wstrętną kobietą”. Such a nasty woman powiedział Donald Trump o Hillary Clinton w kampanii wyborczej podczas ostatniej debaty prezydenckiej. Media społecznościowe w mig podchwyciły te słowa, określając mianem „nasty woman” samodzielne, walczące o swoje prawa kobiety.
– Czy jest Hillary Clinton? – dopytują co chwila uczestniczki demonstracji.
Hillary Clinton nie ma, ale napisała tweeta z podziękowaniem za zorganizowanie i obecność na marszu oraz reprezentowanie wartości, które są teraz ważne jak nigdy dotąd. „Jesteśmy silne razem” – napisała wielka przegrana wyborów prezydenckich.
Kobiety przez chwilę komentują fakt, że po wyborach Hillary zupełnie zniknęła z przestrzeni publicznej. To zrozumiałe, musiała przeanalizować przyczyny porażki i odpocząć po morderczej kampanii. Doskonale pamiętają jej pierwsze publiczne pojawienie się, jeszcze w listopadzie, na gali „Pokonać przeciwności losu”, przygotowanej przez organizację charytatywną Children’s Defense Fund. Z poszarzałą, zapadniętą twarzą, bez swojej firmowej fryzury i bez makijażu, budziła współczucie. Przyznała wtedy, że przyjście na galę było dla niej trudne, najchętniej ukryłaby się w łóżku pod kołdrą. Ale wezwała kobiety do aktywności, mówiąc o robocie do wykonania.
– Dla dobra dzieci, rodzin, kraju. Proszę was, angażujcie się na każdym poziomie – mówiła Clinton z przekonaniem. – Ameryka potrzebuje was, waszej energii, ambicji, talentu.
No i teraz ta energia jest na ulicach Waszyngtonu.
Aktorka Scarlett Johansson zwraca się ze sceny do Donalda Trumpa:
– Proszę o wsparcie dla mojej córki, która w efekcie zmian, jakie planuje pan wprowadzić, może dorastać w kraju, który zamiast się rozwijać – cofa się. Kraju, w którym może jej zostać odebrane prawo do decydowania o samej sobie i swoim ciele, prawo, które miała pana córka – Ivanka.
Johansson, nagradzana co chwila brawami i okrzykami, mówi o edukacji seksualnej, o planowaniu rodziny, o prawie kobiet do aborcji i o pracy Planned Parenthood – organizacji działającej na rzecz praw reprodukcyjnych, promującej świadome rodzicielstwo, edukację seksualną oraz dostęp do antykoncepcji i legalnej aborcji. Organizacja zarządza też jedną z największych sieci klinik diagnozujących choroby weneryczne i przeprowadzających zabiegi związane z aborcją. Finansowana jest z datków prywatnych oraz z pieniędzy publicznych. Republikanie chcą zatrzymać jej finansowanie z budżetu, między innymi likwidując Obamacare, czyli Affordable Care Act – system powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych.
Chwilę później Cecile Richards, szefowa Planned Parenthood, mówi:
– Jesteśmy dziś tutaj po to, by podziękować tym wszystkim kobietom, które tworzyły sekretną siostrzaną sieć, zakładały przychodnie, domagały się rozwiązań prawnych. Jesteśmy tu, by powiedzieć jasno: nie poddamy się. Nasze drzwi pozostaną otwarte.
Tłum skanduje:
– Prawa reprodukcyjne są prawami człowieka!
Cecile Richards apeluje:
– Dzwońcie do swoich kongresmenów, senatorów – nie cofniemy się. Jedna może być odprawiona, dwie zignorowane, ale razem jesteśmy nie do zatrzymania.
Ten sam apel powtarza reżyser Michael Moore:
– Codziennie, każdego dnia, zwłaszcza w pierwszych stu dniach rządzenia Trumpa – dzwońcie do swoich przedstawicieli w Kongresie, mówiąc, na czym wam zależy. Gdy dzieje się coś niepokojącego, dzwońcie kilka razy dziennie. Oto numer centrali: 202 225 3121. – I tłum kilkakrotnie skanduje numer.
Stojąca obok mnie Ann z Detroit (nie pracuje, wychowuje dzieci, chce, by miały dobre wzorce, dlatego tu jest) wyciąga swój telefon i zapisuje numer. – Będę dzwonić – deklaruje.
To między innymi zmasowany nacisk telefoniczny i e-mailowy wyborców i wyborczyń sprawił, że kilka miesięcy później dwie republikańskie senatorki, Susan Coolins z Maine i Lisa Murkowski z Alaski, nie poparły likwidacji Obamacare.
Michael Moore tymczasem apeluje, by angażować się, wspierać organizacje pozarządowe, zapisywać się do stowarzyszeń, płacić składki. Ale także organizować własne grupy działania.– Potrzeba do tego pięć, dziesięć osób, członków rodziny i przyjaciół, ludzi do których zadzwonicie, wyślecie esemesa lub e-maila wtedy, gdy trzeba będzie działać szybko – przekonuje. Wzywa też do przejęcia Partii Demokratycznej: – Stara gwardia musi odejść, potrzebujemy młodych przywódców, kobiet, kolorowych, LGBT, trans.
A na koniec, popędzany już przez Ashley Judd, aktorkę i działaczkę społeczną, woła:
– Kobiety! Kandydujcie! Nie bójcie się, nie wstydźcie się, kandydujcie najpierw na mniej eksponowane stanowiska, zdobywajcie doświadczenie, a potem sięgajcie po coraz ważniejsze stanowiska i funkcje!
Głowy w różowych czapkach z aprobatą potakują. Rozlegają się burzliwe oklaski. Ale już mikrofon chwyta Ashley Judd. Nie staje za mównicą, tylko chodzi po scenie.
– I am a nasty woman – zaczyna swoje porywające wystąpienie. Jak się później okaże – deklamuje wiersz, którego autorką jest dziewiętnastoletnia studentka pochodząca ze stanu Tennessee, z miejscowości Franklin. Tam też mieszka Ashley Judd. – Jestem wstrętną kobietą. Ale nie tak okropną, jak konfederacka flaga wytatuowana przez całe moje miasto… Nie jestem tak wstrętna jak rasizm, oszustwo, konflikt interesów, homofobia, przemoc seksualna, transofobia, biała supremacja, mizoginia, ignorancja i białe przywileje…
Tłum w skupieniu słucha.
– Jestem okropna jak czerwone plamy na moim prześcieradle. My nie wybieramy tego, czy i kiedy mamy okres. Dlaczego tampony i podpaski są opodatkowane, a tabletki na erekcję i preparaty na porost włosów nie? – pyta Ashley Judd, a tłum krzyczy, żeby to zmienić. A aktorka dalej:
– Nasze cipki nie są od tego, żeby za nie łapać. Są po to, żeby udowodnić, że kobiety są silniejsze, niż Ameryka kiedykolwiek będzie. Nasze cipki są dla naszej przyjemności. Są po to, żeby rodzić kolejne pokolenia sprośnych, wulgarnych, wstrętnych, wyniosłych kobiet. Chrześcijanek, muzułmanek, buddystek, sikhów – proszę sobie wybrać. Więc jeśli jesteś wstrętną kobietą albo kochasz wstrętną kobietę, to krzycz: Hell, yeah!
– Hell, yeah! – teksańskie „O, tak!” wydobywa się z tysięcy gardeł.
Stojące wokół mnie kobiety są wyraźnie poruszone. I treścią wystąpienia, i zaangażowaniem aktorki. Wtedy jeszcze nie mają pojęcia, jaką lawinę uruchomi Ashley Judd, mówiąc publicznie o molestowaniu seksualnym, jakie ją spotkało (więcej w rozdziale Seks i władza).
Na scenie występują katoliczka, żydówka, hinduska, Indianka. Przemawiają lesbijki, osoby transseksualne. Nauczycielki, ekolożki, przedstawicielki związków zawodowych i te upominające się o pracownice domowe, sprzątaczki, kucharki, opiekunki.
Kristin Rowe-Finkbeiner z organizacji Momsrising.org mówi o nierównych płacach. Kobiety w USA zarabiają średnio 80 centów z 1 dolara, którego otrzymują mężczyźni za tę samą pracę. Matki zarabiają 71 centów z dolara, a kolorowe matki – 46 centów. – Nasz kraj ceni matki i wynosi je na piedestał. Ale rzeczywistość jest brutalna.
Występują matki zabitych przez policję czarnoskórych chłopców (o proteście wobec rasowego profilowania i przemocy policji wobec kolorowej ludności więcej w rozdziale Sport i polityka).
Czarnoskóra Kierra Johnson, dyrektorka zarządzająca organizacją URGE (United for Reproductive & Gender Equity), mówi:
– Dobra wiadomość jest taka, że teraz Donald Trump pracuje dla nas. I musi nas słyszeć każdego dnia. Musi słyszeć od nas, że nie zgadzamy się na jego agresję, odmawiamy politykom prawa decydowania za nas i okradania nas z godności.
Na scenie Stephanie Schriock, prezeska Emily’s List, organizacji wspierającej demokratyczne kandydatki (więcej o Emily’s List w rozdziale Co dalej? Kobiety idą do wyborów):
– Mamy taki wybór: albo same kandydujemy, albo wspieramy jedną z naszych sióstr, która będzie kandydować. – W tłumie wybucha entuzjazm, a Stephanie kończy:
– I wtedy wygramy!
Przedstawia trzy świeżo upieczone senatorki, które organizacja wspierała podczas kampanii: Kirsten Gillibrand z Nowego Jorku, Tammy Duckworth z Illinois (więcej o niej w rozdziale Pracowitość, pokora, zaangażowanie) i Kamalę Harris z Kalifornii (więcej o niej w rozdziale Wściekłość i nadzieja).Tammy Duckworth mówi mocnym głosem:
– Nie po to narażałam życie, wykrwawiałam się, by prezydent łamał konstytucję. – Tammy straciła obydwie nogi w Iraku. Stoi na protezach na scenie i każde jej zdanie nagradzane jest oklaskami.
Kamala Harris mówi, że ten protest jest momentem, który zdecyduje o przyszłości. Uprzedza, że łatwo nie będzie. – Ale damy radę. Zapnijcie pasy, będzie trochę trzęsło. Wracajmy do Ohio, na Florydę, do Kalifornii i bierzmy się do pracy! – Kamala Harris kończy swoje przemówienie przy ogromnym aplauzie.
– O tych nowych senatorkach na pewno będzie głośno w tej kadencji – komentuje jedna ze stojących obok kobiet.
– Czy jesteście gotowe wstrząsnąć światem? – Madonna pojawia się na scenie niespodziewanie. Nie było jej nazwiska na liście planowanych mówczyń.
Madonna apeluje o „rewolucję miłości”, przeciwstawienie się nowej erze tyranii, która zagraża nie tylko kobietom, ale i innym marginalizowanym środowiskom. Nie przebierając w słowach, mówi, co myśli o prezydenturze Donalda Trumpa. Zauważa, że kobiety w USA żyły w letargu podczas przyjaznych rządów Baracka Obamy i potrzebny jest szok wywołany prezydenturą Trumpa.
– Ten okropny moment ciemności był konieczny, by nas wreszcie, do cholery, obudzić. Rewolucja zaczyna się tutaj. Walka o prawo do bycia wolną i wolnym, do bycia sobą, do bycia równą i równym – przekonuje z mocą. – Maszerujmy wspólnie przez tę ciemność i z każdym krokiem wiedzmy, że nie ma się czego bać, że nie jesteśmy same, że nie damy za wygraną. Moc tkwi w naszej jedności i żadna ciemna siła nie ma szans w starciu z prawdziwą solidarnością. A do wszystkich krytyków, którzy uważają, że marsz niczego nie wniesie – pieprzcie się! Marsz Kobiet na Waszyngton to dopiero początek rewolucji, walki o prawo kobiet do równego traktowania – krzyczy Madonna do mikrofonu. – Naszą siłą jest jedność!
Ręce mi mdleją od trzymania w górze aparatu, telefon pochłonął już drugi power bank. Stojące wokół mnie kobiety przestępują już z nogi na nogę. Po jedną, która zasłabła, przyszła ekipa ratownicza z pobliskiego namiotu, w ułamku sekundy stworzyłyśmy „korytarz” dla noszy.
Wreszcie, po czteroipółgodzinnej manifestacji, organizatorki dają hasło do marszu. Nie ma jednak jak i dokąd iść. Drepczemy w miejscu w rytm śpiewu Madonny, rozmawiając. Kobiety, mężczyźni.
– To dotyczy nas wszystkich – mówi Fred z Nowego Jorku, naukowiec. – Kobiety muszą codziennie radzić sobie z systemowymi nierównościami. My, mężczyźni, musimy upomnieć się o prawa kobiet, tak, jak biali muszą upomnieć się o prawa Afroamerykanów.
Cyndie Dawson z Kalifornii przez trzydzieści pięć lat była nauczycielką w szkole średniej. Na marsz przyleciała samolotem, z przyjaciółkami. Martwi się zanieczyszczeniem powietrza i globalnym ociepleniem oraz lekceważeniem tych problemów przez Trumpa. – To nie mój prezydent – mówi. – Jest bardzo złym przykładem dla młodzieży. Będę dzwonić do kongresmenów i pisać listy. Atakowanie muzułmanów, dyskryminacja – to niegodne Ameryki. Zawsze byliśmy otwarci na imigrantów. Nie chcę, by to się zmieniło. Moi przodkowie przyjechali ze Szwecji i Irlandii. Jej – pokazuje na maszerującą obok kobietę – z Włoch.
Alex Fabro, kuzynka Cyndie z Los Angeles, była inżynierką w lotnictwie wojskowym, teraz uczy niepełnosprawne dzieci. Obawia się, że administracja Trumpa będzie faworyzować prywatne szkoły, zaniedbując publiczne.
Jess Philips, dwudziestoczterolatka z Las Vegas, mówi, że podczas tego protestu nabrała pewności, że trzeba jaśniej i głośniej wyrażać opinie, niezgodę. Deklaruje dotacje na Planned Parenthood i pracę wolontariacką dla dzieciaków z lokalnych społeczności (warsztaty teatralne).
Idzie grupa matek z organizacji Moms Demand Action (Matki żądają działań) i Everytown for Gun Safety (Każde miasto na rzecz bezpieczeństwa broni). Jest ich na marszu prawie tysiąc, chcą zakazu sprzedaży wielostrzałowej broni automatycznej i dogłębnego sprawdzania przeszłości kupujących. (Więcej o dostępie do broni i działaniu tych organizacji w rozdziale Wolność i broń).
Wpadam na dwie zielone statuy wolności. To Lee Fidel z Karoliny Północnej i Nancy Wisniewski z Detroit (jej mama pochodzi z Poznania). Mówią:
– Mogłyśmy pracować intensywniej, żeby Hillary wygrała. Do głowy nam nie przyszło, że może przegrać. – Są poruszone zarówno prezydenturą Donalda Trumpa, który ich zdaniem reprezentuje tylko bogatych, jak i samym protestem, bo taki ogromny i ważny. – Marsz jest początkiem. Wrócimy teraz do domu i zaczniemy działania oddolne – mówią.Po jakimś czasie waszyngtońska policja decyduje o otwarciu innych ulic dla uczestniczek i uczestników marszu i tłum rozlewa się po całym centrum Waszyngtonu.
Idę razem z innymi pod Biały Dom. Po drodze przystanek pod hotelem Trumpa. Tu demonstrujący zostawiają swoje ręcznie wypisane hasła, transparenty. Prawdziwy przegląd żądań, postulatów.
Zaczyna się moja jedenasta godzina na nogach. Zaraz umrę ze zmęczenia. Wystałam się w tłumie i przeszłam kilometry. Ale jednocześnie rozpiera mnie duma i radość. Poczucie solidarności, siostrzeństwa. Poczucie, że razem możemy więcej. Zaglądam w twarze przechodzących osób i widzę to samo. Zmęczenie, ale i radość, że gniew został wykrzyczany, że nie stoimy obojętnie z boku. Grupki młodzieży chętnie pozują do zdjęć. Starsze osoby przysiadają na krawężnikach. Ściemnia się już. Policjanci na koniach pilnują porządku.
Gigantyczna kolejka do metra przy stacji Archives ciągnie się wokół ogromnego placu, dobre pół kilometra. Czarnoskóry pracownik stacji przy schodach pomaga, pilnuje, by kolejka tworzyła cywilizowany „ogonek” i informuje, że bramki metra są otwarte (nie trzeba płacić).
– Dziękujemy! – odkrzykuje kilka zmęczonych kobiet z kolejki.
– To ja wam dziękuję, że tu jesteście i że protestujecie także w moim imieniu.
– To dopiero początek! – odpowiadają jednym głosem. – To dopiero początek.Gdy Ojcowie Założyciele przygotowywali Konstytucję Stanów Zjednoczonych i dyskutowali o systemie wyborczym i systemie władzy, byli pewni, że na czele powstającego państwa stanie nie kto inny, jak tylko Jerzy Waszyngton. Ojciec Narodu, jak się dziś mówi, głównodowodzący armii w zwycięskiej wojnie niepodległościowej, którego zasługi były bezsprzeczne. Młoda republika potrzebowała przywódcy, który miał posłuch. Pod charakter i temperament Waszyngtona stworzyli więc system prezydencki i gorąco namawiali go do objęcia urzędu.
Thomas Jefferson, podobnie jak Waszyngton wywodzący się z Wirginii, i także będący posiadaczem ziemskim oraz właścicielem wielu niewolników, dzielący z generałem-samoukiem zamiłowanie do pisania listów, w przeciwieństwie jednak do starszego od niego o jedenaście lat Waszyngtona, miał zacięcie polityczne i niecierpliwą chęć do działania. To on był głównym autorem Deklaracji Niepodległości ogłoszonej 4 lipca 1776 roku w Filadelfii, dającej początek istnieniu Stanów Zjednoczonych, uzasadniającej prawo trzynastu kolonii brytyjskich do wolności i niezależności od brytyjskiego króla. Ale Jefferson musiał czekać do 1801 roku, by zostać (trzecim z kolei) prezydentem. Do tego czasu Jefferson wraz ze swoim kolegą prawnikiem, także z Wirginii, Jamesem Madisonem, utworzyli Partię Demokratyczno-Republikańską opowiadającą się za większą samodzielnością stanów, w przeciwieństwie do zwolenników silnej władzy federalnej – federalistów.
To właśnie James Madison, gorący zwolennik trójpodziału władzy (został czwartym z kolei prezydentem w 1809 roku), przygotował projekt amerykańskiej Konstytucji. Ostatecznie jej zapisy wypracowano podczas burzliwych czteromiesięcznych obrad w Filadelfii w 1787 roku. Największe spory budziła sprawa reprezentacji liczniej zaludnionych stanów północno-wschodniego wybrzeża oraz tych, które miały dużą populację niewolników, nieuznawanych za obywateli. Ostatecznie zawarto kompromis obowiązujący do dziś: wszystkie stany są reprezentowane w izbie wyższej przez taką samą liczbę senatorów – dwóch, w izbie niższej zaś liczba reprezentantów zależy od liczby mieszkańców. Na początku istnienia USA do liczby mieszkańców wliczano też trzy piąte niewolników, co zapisano enigmatycznie jako trzy piąte ogółu pozostałych osób.
Kolejny spór dotyczył tego, czy obywatele powinni bezpośrednio wybierać prezydenta, czy też – ze względu na to, że „lud” łatwo ulegający demagogom nie ma kwalifikacji do podejmowania racjonalnych decyzji – powinien go wyłaniać Kongres. W wyniku dyskusji powstał kolejny kompromis – dwustopniowy system wyborczy, zgodnie z którym ludzie wybierają Kolegium Elektorów, a oni dopiero wskazują prezydenta oraz wiceprezydenta, który w razie śmierci, ustąpienia lub poważnej choroby prezydenta zajmuje jego miejsce.
Każdy stan ma w Kolegium Elektorów tyle miejsc, ilu ma reprezentantów w Kongresie. W ten sposób Ojcowie Założyciele zadbali o interesy stanów mniejszych i słabo zaludnionych, tych rolniczych, dając im szansę reprezentacji przy podejmowaniu najważniejszych decyzji, porównywalną ze stanami uprzemysłowionymi z dużą liczbą mieszkańców. System przez lata niwelował rozdarcie polityczne między Południem i Północą, a dziś także wyrównuje nieco różnice między bardziej zaludnionymi i liberalnymi wybrzeżami a wewnętrzną, bardziej konserwatywną częścią kontynentu.
+------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------+
| Kolegium Elektorów |
+------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------+
| Elektorów jest obecnie 538, co jest równe liczbie członków Kongresu (435 Reprezentantów i 100 Senatorów) plus 3 dodatkowe głosy dla Dystryktu Kolumbii, czyli Waszyngtonu*. |
| |
| Liczba głosów elektorskich przypadających na każdy stan – podobnie jak liczba członków Izby Reprezentantów – jest płynna; w zależności od wzrostu bądź ubytku ludności (na podstawie danych ze spisu powszechnego), stany zyskują bądź tracą głosy. |
| |
| Stany z największą liczbą głosów elektorskich to: Kalifornia – 55, Teksas – 38, Nowy Jork – 29, Floryda – 29, Illinois – 20, Pensylwania – 20, Ohio – 18. |
+------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------+
* O specjalnym statusie amerykańskiej stolicy czytaj w rozdziale Osuszyć bagno!.
Aby wygrać wyścig o prezydenturę, kandydat musi zebrać minimum dwieście siedemdziesiąt głosów, czyli bezwzględną większość z pięciuset trzydziestu ośmiu głosów elektorskich.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnejSpis treści
Wstęp Jak to się zaczęło
Rozdział 1 Gniew kobiet
Rozdział 2 Wizja Ojców Założycieli
Rozdział 3 Stronger Together
Rozbić szklany sufit
Nie bój się przyznać, że jesteś demokratą
I am with her – Jestem z nią
Żyj i pozwól żyć innym
Największa mniejszość. Latynosi
Wściekłość i nadzieja. Potomkowie niewolników
Pracowitość, pokora, zaangażowanie. Amerykańscy Azjaci
Duma i niezależność. Pierwsi Amerykanie
Ostatnia szansa
Dzień prawdy
Rozdział 4 Make America Great Again
Czerwona mapa z niebieskimi punktami. Trumpizm
Dziki Zachód. Koniec z poprawnością polityczną. Prawo i porządek
Kobiety nie powinny mieć władzy nad mężczyznami
Zapomniani
Żeby było jak dawniej
Ostatnia demokratka w mieście zagłosuje na Trumpa
Chrześcijańscy fundamentaliści mają głos. Zatrzymać zło. Wybaczyć grzech
Osuszyć bagno!
Rozdział 5 Ameryka przede wszystkim. Doktryna Trumpa
Rozdział 6 Sport i polityka. Dwa oblicza patriotyzmu
Rozdział 7 Wolność i broń. „Bóg stworzył ludzi, a pułkownik Colt uczynił ich równymi”
Rozdział 8 Seks i władza. Ból nieopowiedzianych historii
Rozdział 9 Co dalej? Kobiety idą do wyborów