Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Co to będzie? - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Co to będzie? - ebook

Świat na pewno się skończy. To przecież tylko kwestia czasu.

Ludzie fantazjują o końcu świata od niemal samego jego początku. Jedna z najstarszych przepowiedni w tej sprawie pochodzi od Asyryjczyków – z tablic kamiennych datowanych na okres między 2800 a 2500 r p.n.e. Nie byli oni jednak pierwsi – kto wie, czy już żyjący dwa miliony lat temu homo habilis nie wzdychał ciężko z myślą „kiedyś to były czasy”, zastanawiając się nad kondycją świata zmierzającego nieuchronnie ku katastrofie.

To książka o tym, jak świat może się skończyć. I jak kilka razy już prawie się skończył. O tym jak przygotować się do końca świata. Jak go przetrwać. A jeśli się nie da – gdzie najlepiej będzie go obserwować.

Wojciech Brzeziński i Agata Kaźmierska – laureaci Grand Press Digital And Technology – w brawurowy sposób i z ogromną dawką humoru analizują możliwe scenariusze końca świata. Od zagrożeń płynących ku nam z kosmosu, epoki lodowcowe, przez superwulkany, pandemie, zombie, aż po przypadkowe stworzenie czarnej dziury, bunt robotów, czy… wyłączenie internetu.

Jaki będzie nasz koniec?

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68380-23-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdyby w ja­kiejś gro­cie umie­ścić duży prze­łącz­nik z ta­bliczką: „Prze­łącz­nik Końca Świata! NIE DO­TY­KAĆ”, farba na niej nie zdą­ży­łaby na­wet wy­schnąć.

Terry Prat­chett, Zło­dziej czasu

Po­ra­nek 11 marca 1958 roku w ame­ry­kań­skim sta­nie Geo­r­gia za­po­wia­dał piękny, sło­neczny dzień i nie pa­so­wał do tego, co miało się wy­da­rzyć już po po­łu­dniu.

Zu­peł­nie nie pa­so­wał też do ner­wo­wej at­mos­fery w Ba­zie Sił Po­wietrz­nych Hun­ter, choć aku­rat ner­wo­wość nie była tam ni­czym nie­zwy­kłym. W za­sa­dzie pa­no­wała w ba­zie bez­u­stan­nie od 12 lat, a wpro­wa­dził ją i kon­se­kwent­nie pie­lę­gno­wał gen. Cur­tis Le­May. Do­wódca Stra­te­gicz­nych Sił Po­wietrz­nych wdro­żył sys­tem punk­to­wa­nia żoł­nie­rzy do­słow­nie za każde za­da­nie, a wszyst­kie wy­niki były prze­ka­zy­wane do kwa­tery głów­nej i tam – jak mó­wią woj­skowi – „agre­syw­nie ana­li­zo­wane”. Je­śli za­da­nie lub mi­sja nie uzy­skały wy­so­kich ocen, do­wódcy po­szcze­gól­nych jed­no­stek mo­gli być pewni, że gen. Le­May skon­tak­tuje się z nimi i za­żąda wy­ja­śnień. I jak nie­trudno się do­my­ślić, ro­bili wszystko, co w ich mocy, by ta­kiego kon­taktu unik­nąć.

Wto­rek 11 marca 1958 roku był na­wet bar­dziej ner­wowy niż zwy­kle. Wła­śnie za­czy­nała się ope­ra­cja „Za­mieć” i to nie były ru­ty­nowe ćwi­cze­nia. To była „Sy­mu­lo­wana Mi­sja Bo­jowa Jed­nostki i Ćwi­cze­nia z Uży­ciem Broni Spe­cjal­nej”. Czyli bomby ato­mo­wej.

B-47, le­cący w to­wa­rzy­stwie trzech in­nych ta­kich bom­bow­ców, miał prze­trans­por­to­wać „broń spe­cjalną” z Geo­r­gii do bazy Brun­ting­thorpe w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Po dro­dze pla­no­wano tan­ko­wa­nie w po­wie­trzu (co pod­le­gało punk­ta­cji) oraz sy­mu­lo­wany na­lot na cel w An­glii – sa­mo­lot miał nadać elek­tro­niczny sy­gnał imi­tu­jący zrzu­ce­nie ła­dunku. Pre­cy­zja „bom­bar­do­wa­nia” także, co oczy­wi­ste, była punk­to­wana.

O ósmej rano roz­po­częło się in­sta­lo­wa­nie „broni spe­cjal­nej” na po­kła­dzie B-47. W tego typu sa­mo­lo­tach bomby były za­bez­pie­czane przez dwa sys­temy: me­cha­nizm pneu­ma­tyczny oraz ręcz­nie wpro­wa­dzany sta­lowy ko­łek. Gdy ko­łek był we­tknięty, unie­moż­li­wiał zrzu­ce­nie ła­dunku. Przy kołku wy­ję­tym za­łoga mo­gła prak­tycz­nie na­tych­miast po­zbyć się bomby. Zgod­nie z re­gu­la­mi­nem ko­łek miał być wy­jęty pod­czas startu i lą­do­wa­nia.

Tę koł­kową pro­ce­durę Do­wódz­two Lot­nic­twa Stra­te­gicz­nego Sta­nów Zjed­no­czo­nych wpro­wa­dziło z dwóch po­wo­dów. B-47 były bom­bow­cami sto­sun­kowo trud­nymi w pi­lo­tażu, w szcze­gól­no­ści pod­czas star­tów i lą­do­wań. Do tego w pełni za­tan­ko­wane zbior­niki sta­no­wiły po­nad po­łowę masy ma­szyny, co było do­dat­ko­wym utrud­nie­niem w ma­new­ro­wa­niu. Jed­no­cze­śnie, w prze­ci­wień­stwie do sa­mo­lo­tów pa­sa­żer­skich, B-47 nie miały sys­te­mów umoż­li­wia­ją­cych zrzu­ce­nie pa­liwa w sy­tu­acji awa­ryj­nej i dzięki temu lą­do­wa­nia bez do­dat­ko­wego ob­cią­że­nia. W tych oko­licz­no­ściach szyb­kie po­zby­cie się bomby po­zwa­lało zmniej­szyć wagę sa­mo­lotu i da­wało szansę na unik­nię­cie ka­ta­strofy. Dru­gim – moż­liwe, że waż­niej­szym po­wo­dem wpro­wa­dze­nia koł­ko­wej pro­ce­dury – było skró­ce­nie czasu re­ak­cji w ra­zie alarmu bo­jo­wego. W przy­padku na­głego roz­kazu bo­jo­wego B-47 miały być bły­ska­wicz­nie go­towe do mi­sji. Usu­nię­cie kołka wcze­śniej przy­spie­szało go­to­wość do zrzutu ła­dun­ków, co było klu­czowe w dok­try­nie nu­kle­ar­nego od­stra­sza­nia.

Clark Rum­rill, który był świad­kiem tych wy­da­rzeń, na ła­mach „Ame­ri­can He­ri­tage” opi­suje, że ran­kiem 11 marca 1958 roku dwu­oso­bowy ze­spół miał za­in­sta­lo­wać bombę Mark 6 na po­kła­dzie B-47 w re­gu­la­mi­no­wym cza­sie nie­prze­kra­cza­ją­cym 2 go­dzin i 30 mi­nut (co pod­le­gało punk­ta­cji). Jesz­cze przed upły­wem tego czasu oka­zało się, że ko­łek za nic nie chce wejść na swoje miej­sce. We­zwany w try­bie pil­nym (punk­ta­cja, wia­domo) nad­zorca sys­te­mów zrzutu uzbro­je­nia pod­wie­sił bombę za po­mocą hy­drau­licz­nego chwy­taka i „roz­ru­szał ko­łek młot­kiem” (to cy­tat z póź­niej­szych ze­znań), aż ten wsko­czył na wła­ściwe miej­sce. In­sta­la­cję bomby udało się za­koń­czyć w re­gu­la­mi­no­wym cza­sie, choć – jak wy­ka­zało śledz­two – za­bra­kło go na do­dat­kowe spraw­dze­nie, czy ko­łek da się wy­jąć i wło­żyć, gdy bomba już wi­siała w luku.

O 14:30 kpt. Earl Ko­eh­ler (pi­lot), kpt. Char­les Wo­odruff (drugi pi­lot), kpt. Bruce Kulka (na­wi­ga­tor i bom­bar­dier) oraz sierż. Ro­bert Screp­tock (me­cha­nik po­kła­dowy) sta­wili się przy sa­mo­lo­cie. 12 mi­nut póź­niej kpt. Ko­eh­ler uru­cho­mił sil­niki, a kpt. Wo­odruff zgod­nie z re­gu­la­mi­nem ob­ró­cił fo­tel ty­łem do kok­pitu i po­cią­gnął dźwi­gnię wy­su­wa­jącą ko­łek. O 15:53 B-47 o nu­me­rze 531876A wy­star­to­wał, by do­łą­czyć do trzech in­nych ma­szyn, z któ­rymi miał le­cieć w for­ma­cji do Eu­ropy.

Mniej wię­cej w tym cza­sie w miej­sco­wo­ści Mars Bluff w Po­łu­dnio­wej Ka­ro­li­nie (309 ki­lo­me­trów od bazy Hun­ter) sio­stry He­len i Fran­ces Gregg oraz ich ku­zynka Ella Da­vis uznały, że znu­dziła im się za­bawa w drew­nia­nym domku za do­mem. Sze­ścio­let­nia Hel­len i jej dzie­wię­cio­let­nie to­wa­rzyszki zde­cy­do­wały, że pójdą na po­dwórko przed do­mem. Do­kład­nie 180 me­trów od domku.

Gdy bom­bo­wiec osią­gnął wy­so­kość 1,5 ty­siąca me­trów, kpt. Wo­odruff zgod­nie z re­gu­la­mi­nem po­now­nie ob­ró­cił fo­tel, tym ra­zem tak, by ko­łek za­bez­pie­cza­jący wło­żyć i za­bez­pie­czyć bombę. Ma­new­ro­wał dźwi­gnią przez ko­lej­nych pięć mi­nut, pod­czas gdy ma­szyna wznio­sła się na do­ce­lowy pu­łap 4,5 ty­siąca me­trów. Ko­łek nie chciał wejść na swoje miej­sce. Stało się ja­sne, że trzeba go za­in­sta­lo­wać ręcz­nie. Do za­da­nia wy­zna­czono kpt. Kulkę. Ten, by do­stać się do luku bom­bo­wego przez bar­dzo wą­skie przej­ście, mu­siał zdjąć spa­do­chron.

Bruce Kulka przy­znał do­piero pod­czas prze­słu­cha­nia kil­ka­na­ście go­dzin póź­niej, że na po­wo­dze­niu ca­łego przed­się­wzię­cia mo­gło za­wa­żyć to, że nie miał po­ję­cia, gdzie do­kład­nie w skom­pli­ko­wa­nym me­cha­ni­zmie za­bez­pie­cza­ją­cym bombę znaj­duje się ów ko­łek. W cia­snym, roz­her­me­ty­zo­wa­nym luku szu­kał go przez 12 mi­nut. W pew­nym mo­men­cie do­szedł do wnio­sku, że musi być nie­wi­doczny z jego per­spek­tywy, bo za­sła­nia go krzy­wi­zna bomby. Pod­sko­czył, by się pod­cią­gnąć i zo­ba­czyć miej­sce, w któ­rym, jak po­dej­rze­wał, znaj­duje się po­szu­ki­wany ko­łek. Tak się jed­nak zło­żyło, że tym, czego się zła­pał, była dźwi­gnia awa­ryj­nego me­cha­ni­zmu hy­drau­licz­nego pod­trzy­my­wa­nia bomby.

Zwol­nił ją.

„Ła­du­nek spe­cjalny” gruch­nął o za­mknięte drzwi ko­mory bom­bo­wej.

Kpt. Kulka, który nie­spo­dzie­wa­nie stra­cił punkt pod­par­cia, spadł i wy­lą­do­wał na bom­bie okra­kiem. Za­nim kil­ka­na­ście se­kund póź­niej drzwi luku bom­bo­wego wy­ła­mały się pod 3,5-to­no­wym cię­ża­rem, ofi­cer zdą­żył się chwy­cić torby przy­pię­tej do burty, która jed­nak wsku­tek na­głego szarp­nię­cia nie­spo­dzie­wa­nie się ob­lu­zo­wała. Bom­bar­dier za­czął się ze­śli­zgi­wać w stronę wy­ła­ma­nych drzwi. Bez spa­do­chronu. Udało mu się cze­goś chwy­cić (ze­znał, że nie ma po­ję­cia czego). Pod­cią­gnął się i prze­czoł­gał w bez­piecz­niej­sze miej­sce. Chwilę póź­niej sa­mo­lo­tem wstrzą­snęła fala ude­rze­niowa.

Była 16:19.

W miej­scu domku, w któ­rym wcze­śniej ba­wiły się trzy dziew­czynki, był te­raz kra­ter o śred­nicy 25 me­trów i głę­bo­ko­ści 11 me­trów. Po drew­nia­nym dzie­cię­cym domku zo­stały wy­łącz­nie strzępy fa­li­stej bla­chy, z któ­rej miał zro­biony dach.

Ci­szę, jaka za­pa­no­wała w kok­pi­cie B-47, po dłuż­szej chwili prze­rwały słowa kpt. Earla Ko­eh­lera: „Zdaje się, że mo­żemy wra­cać”.

W przy­padku nie­pla­no­wa­nego zrzu­ce­nia „broni spe­cjal­nej” prze­pisy Stra­te­gicz­nych Sił Po­wietrz­nych zo­bo­wią­zują za­łogę do na­tych­mia­sto­wego nada­nia do bazy za­ko­do­wa­nej wia­do­mo­ści. Tyle że przed 11 marca 1958 roku nikt w ba­zie Hun­ter z ta­kiej pro­ce­dury nie ko­rzy­stał i ofi­cer dy­żurny nie roz­po­znał ko­mu­ni­katu. Uświa­do­miw­szy to so­bie, kpt. Ko­eh­ler przez kil­ka­na­ście mi­nut szu­kał roz­wią­za­nia. Było tylko jedno. Dość upo­ka­rza­jące. Skon­tak­to­wał się z naj­bliż­szą, znaj­du­jącą się we Flo­rence, cy­wilną kon­trolą lo­tów i na­da­jąc na otwar­tym ka­nale, po­pro­sił, by ktoś stam­tąd za­dzwo­nił do bazy Hun­ter i prze­ka­zał, że sa­mo­lot 531876A „zgu­bił urzą­dze­nie”.

Przez ko­lejne 2 go­dziny i 26 mi­nut B-47 krą­żył nad ro­dzimą jed­nostką, by wy­pa­lić pa­liwo i bez­piecz­nie wy­lą­do­wać. Tre­ści od­by­wa­ją­cych się w tym cza­sie roz­mów mię­dzy człon­kami za­łogi a wieżą kon­troli lo­tów w ba­zie Hun­ter Stra­te­giczne Siły Po­wietrzne ni­gdy nie ujaw­niły.

Po wy­lą­do­wa­niu za­łogę na­tych­miast aresz­to­wano. Prze­słu­cha­nia trwały kilka go­dzin. Po­ja­wiły się po­dej­rze­nia o sa­bo­taż (był śro­dek zim­nej wojny) i nie wia­domo, jaki sprawa zna­la­złaby fi­nał, gdyby nie gen. Le­May, który za­dzwo­nił do bazy, by oso­bi­ście wy­py­tać kpt. Ko­eh­lera o in­cy­dent. A po­nie­waż był chyba je­dy­nym ope­ra­cyj­nym do­wódcą sił po­wietrz­nych, który oso­bi­ście ser­wi­so­wał bom­bowce, po­znaw­szy szcze­góły, roz­ka­zał zwol­nie­nie za­łogi z aresztu.

Fala ude­rze­niowa eks­plo­zji ra­niła wszyst­kich pię­cioro człon­ków ro­dziny Wal­tera Gregga, ale naj­po­waż­niej­sze ob­ra­że­nia od­nio­sła dzie­wię­cio­let­nia Ella Da­vis, któ­rej za­ło­żono 31 szwów i mu­siała zo­stać na noc w szpi­talu. Do­wódz­two Lot­nic­twa Stra­te­gicz­nego Sta­nów Zjed­no­czo­nych za­pro­po­no­wało ro­dzi­nie 44 ty­siące do­la­rów od­szko­do­wa­nia za znisz­czone: dom, sa­mo­chód, ga­raż, szopę na na­rzę­dzia, krysz­tały po babci pani Gregg, jej pre­zenty ślubne, wy­szy­wane ob­rusy i ko­lek­cję 70 por­ce­la­no­wych fi­li­ża­nek, utra­cone rze­czy oso­bi­ste oraz od 6 do 14 kur­cza­ków. Część pta­ków pod­czas wy­bu­chu do­słow­nie wy­pa­ro­wała, ale woj­skowi nie chcieli się zgo­dzić na usta­le­nie kon­kret­nej liczby za­bi­tych kur bez po­li­cze­nia ich zwłok, a że zwłok nie było, bo wy­pa­ro­wały, sprawa długo była jed­nym z wąt­ków są­do­wego sporu mię­dzy Do­wódz­twem Lot­nic­twa Stra­te­gicz­nego a ro­dziną Greg­gów.

W Mars Bluff 11 marca 1958 roku nie do­szło do wy­bu­chu ją­dro­wego, bo bomba Mark 6, która przy­pad­kiem wy­pa­dła z sa­mo­lotu, nie miała za­in­sta­lo­wa­nego roz­sz­cze­pial­nego rdze­nia ją­dro­wego. Tego typu bomby zbu­do­wane są z dwóch klu­czo­wych ele­men­tów: ła­dunku wy­bu­cho­wego po­wo­du­ją­cego kon­wen­cjo­nalną eks­plo­zję w taki spo­sób, by kom­pre­so­wała rdzeń plu­to­nowo-ura­nowy do masy kry­tycz­nej, oraz wła­śnie owego rdze­nia umoż­li­wia­ją­cego re­ak­cję łań­cu­chową i eks­plo­zję ją­drową. W cza­sie lo­tów tre­nin­go­wych rdzeń prze­cho­wy­wany był osobno. Bomba, która spa­dła w Mars Bluff, miała tylko ła­du­nek kon­wen­cjo­nalny. Gdy była uzbro­jona w rdzeń, do­szłoby do eks­plo­zji nu­kle­ar­nej dwu­krot­nie sil­niej­szej niż w Hi­ro­szi­mie.

Choć trudno so­bie wy­obra­zić coś bar­dziej nie­bez­piecz­nego niż bomby ato­mowe, woj­sko­wym za­ska­ku­jąco re­gu­lar­nie zda­rza się je gu­bić albo tra­cić w spo­sób zu­peł­nie nie­pla­no­wany. Ame­ry­ka­nie przy­znają się do 32 ta­kich wy­pad­ków. Sze­ściu utra­co­nych ato­mó­wek wciąż nie mogą zna­leźć.

Oto skromna próbka ich do­ko­nań w tym za­kre­sie,:

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij