Co w duszy gra, co w brzuchu burczy - ebook
Co w duszy gra, co w brzuchu burczy - ebook
Co w duszy gra, co w brzuchu burczy - Wiersze i satyry Marcina Wolskiego to autorski wybór utworów zaangażowanych politycznie. Jeden ze współczesnych mistrzów satyry i twórców polskiej kultury nie boi się niezależności myślenia. Przenikliwość, zdolność obserwacji, niezwykły zmysł satyryczny, lekkość dowcipu, ostry osąd rzeczywistości, ukazywanie tego, co wielkie i nieprzemijające, szacunek dla Polski – to cechy charakterystyczne twórczości Marcina Wolskiego.
„Chyba jestem niezłą ilustracją powiedzenia, że «poetą się bywa». Napisałem bardzo niewiele wierszy czy tekstów piosenek, które mogą za wiersze uchodzić, zabierałem głos w chwilach szczególnych, kiedy nie sposób było wyrazić swych emocji prozą.
Obecnie, zbierając efekty tych rzadkich porywów i dodając do nich kilkanaście utworów satyrycznych, których nie zdołałem zawrzeć w opublikowanych tomach Kabaret Nadredaktora i Trzecia Najśmieszniejsza, spełniam postulaty moich czytelników, spotykanych na wieczorach autorskich, pytających właśnie o moją twórczość rymowaną.
Parę z tych «wierszy od serca» zdobyło spory rozgłos – z ich powodu posypały się na mnie gromy ze strony polityków i «autorytetów». Krążyły przepisywane w wersjach rękopiśmiennych, dziesiątki mniej lub bardziej profesjonalnych muzyków komponowało do nich melodie, słowem – o czym marzy każdy twórca – zbłądziły pod strzechy” – pisze autor we wstępie.
Marcin Wolski – pisarz, dziennikarz i satyryk. Ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Otrzymał wiele nagród za teksty satyryczne. Jest stałym felietonistą "Gazety Polskiej", "Dziennika Polskiego", "Nowego Państwa" i "Rzeczy Wspólnych", wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i członkiem Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Pracował w Programie III Polskiego Radia w latach 1969-1982 i ponownie od 2010 roku, obecnie w Trójce po północy prowadzi program "Nasz Ulubiony Ciag Dalszy". Podczas stanu wojennego zwolniony z pracy z zakazem zatrudnienia w mediach. Twórca opozycyjnego kabaretu objazdowego.
W 2006 roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył Marcina Wolskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, 20 maja 2009 r. otrzymał z rąk ministra kultury i dziedzictwa narodowego Złoty Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-571-2 |
Rozmiar pliku: | 1 017 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chyba jestem niezłą ilustracją powiedzenia, że „poetą się bywa”. Napisałem bardzo niewiele wierszy czy tekstów piosenek, które mogą za wiersze uchodzić, zabierałem głos w chwilach szczególnych, kiedy nie sposób było wyrazić swych emocji prozą.
Obecnie, zbierając efekty tych rzadkich porywów, z których część znalazła się w tomach Kabaret Nadredaktora i Trzecia Najśmieszniejsza, i dodając do nich kilkanaście utworów satyrycznych powstałych później – być może kiedyś znajdą się w książce pod tytułem „Byle nie gorzej” – spełniam postulaty licznych czytelników, spotykanych na wieczorach autorskich, pytających właśnie o moją twórczość rymowaną.
Parę z tych wierszy zdobyło spory rozgłos – z ich powodu posypały się na mnie gromy ze strony polityków i „autorytetów”. Krążyły przepisywane w wersjach rękopiśmiennych, dziesiątki mniej lub bardziej profesjonalnych muzyków komponowało do nich melodie, słowem – o czym marzy każdy twórca – zbłądziły pod strzechy.Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego
Mediom
„Prawdę” mając na ustach, a kłamstwo w kieszeni,
będąc zgodni ze stadem, z rozumem w konflikcie,
dzisiaj lekko pobledli i trochę stropieni,
jeśli chcecie coś zrobić, to przynajmniej milczcie!
Nie potrzeba łez waszych, komplementów spóźnionych,
waszej czerni, powagi, szkoda słów, nie ma co,
dzisiaj chcemy zapomnieć wszystkie wasze androny,
wasze żarty i kpiny, wylewane przez szkło.
Bo pamięta poeta, zapamięta też naród
wasze jady sączone, bez ustanku dzień w dzień,
bez szacunku dla funkcji, dla symbolu, sztandaru...
Karlejecie, pętaki, rośnie zaś Jego cień!
Od Okęcia przez centrum, tętnicami Warszawy,
Alejami, Miodową i Krakowskim Przedmieściem
jedzie kondukt żałobny, taki skromny, choć krwawy,
a kraj czuje – prezydent znowu jest w swoim mieście.
Jego wielkość doceni lud w mądrości zbiorowej,
nie potrzeba milczenia mącić fałszu mdłą nutą,
na kolana, cynicy, sypcie popiół na głowę!
Dziś możecie Go uczcić tylko wstydu minutą!
(11 kwietnia 2010 r.)
Z tomu Kabaret NadredaktoraInterwencja
Braciom Czechom
Rozwijajcie się w marszu, wojska,
polną drogą, płaczem wyszytą,
za Karpaty wysłała dziś Polska
narodowe sumienie z wizytą.
Za Karpaty, gdzie wkrótce też dzieci
z tornistrami rozpoczną rok szkolny,
patrzcie, dzieci, widzicie, to leci
biały orzeł, jak każe sokolnik.
Patrzcie, dzieci, widzicie, to czołgi,
może wjeżdża dziś na nich Quisling,
są znad Szprewy, Dunaju i Wołgi,
ale czemu są także znad Wisły?
Dzisiaj cnota sprzedana bez targu,
czy historia nas za to ukarze?...
Obudź wreszcie się, kraju, z letargu,
aby sierpień przypomniał marzec!
(1968)
Wyprzedźmy swoją epokę
Nad nami niebo głębokie,
przed nami bruki jak pieśni,
wyprzedźmy naszą epokę,
może będziemy współcześni.
Pomkniemy szybciej niż myśli,
których tak dawno nie było,
może coś wreszcie się przyśni,
może wydarzy się miłość.
I wśród zielonej kniei,
w oszołomieniu zabawnym,
będziemy bliżej nadziei,
będziemy dalej od prawdy.
Niejedną zmażemy plamę,
stracimy niejednych łaski,
gdy nasze twarze nieznane
znów nakleimy na maski.
Więc naprzód z ziemi obrotem,
przyszłość nas musi pomieścić,
wyprzedźmy naszą epokę,
może będziemy współcześni!
(grudzień 1970)
muz. Krzysztof KnittelEdukacja
Nad brzegową płaską linią
dzieci z piasku lepią twierdze,
blanki, baszty, kruchy mur,
drżą proporce z mewich piór –
sny dziecinne, sny dziecinne, o potędze. O potędze!
Morze zalewa fosy,
burzy piaskowe mosty,
nie chcą dostrzegać dorośli,
że dzieci również dorosły.
Pozwólcie dzieciom próbować
i bawić się, póki są czyste,
w małego technika, w małego socjologa,
w małego ekonomistę.
Na stoliczkach, późnym zmierzchem,
kiedy księżyc tonie w stawie,
rosną małe domki z kart,
papierowy śmieszny świat –
sny dziecinne o naprawie.
Wiatr konstrukcje roznosi,
burzy karciane wioski,
nie chcą dostrzegać dorośli,
że dzieci również dorosły.
Że nad wiek wyrośnięci
mają dosyć idylli,
gdy braknie im kawalerki,
mogą zażądać Bastylii.
Pozwólcie dzieciom próbować,
nim zagrają z rozmysłem
w małego cynika, w małego demagoga,
w małego anarchistę.
(1971)
muz. Krzysztof KnittelDobre wychowanie
Pokolenia „Kolumbów”, „zetempowców”, „tubylców” –
bardzo modne i trafne terminy,
lecz jak nazwać nas, młodszych,
w ciągu trzech lat dorosłych,
od tej wiosny przedwczesnej do zimy?
Jaki termin wykuwać naprędce
dla tych łebków, co wrażeń niesyte –
„pokolenie czapki studenckiej”
czy „zimowych nausznic z tłumikiem”?
Bardziej cyniczni niż otwarci,
zawsze bez zbytku dobrych chęci,
wciąż ideowo niezbyt zwarci,
wciąż wychowawczo nieobjęci.
Produkt zniechęceń czy owacji,
nadmiaru czy też braku myśli?
Może czciciele kontestacji
lub konformizmu maturzyści?
Jak by ich dorwać? – myśl uparta
błądzi w gazetach myślą krętą,
oj, przydałby się tu mistrz Karhan,
a może raczej Makarenko...
Niezależnie, co z nami się stanie,
czy znów czwórki rozciągną się drogą,
ta nabyta świadomość zostanie,
co nie daje spać pedagogom!
(1971)
muz. Jacek KleyffWymyślona
Popatrz, słońce się kolebie na niebie,
wiesz co – wymyślę Ciebie.
Nim księżyc w morze upadnie,
wymyślę Cię bardzo ładnie.
Tylko o jedno boję się –
czy aby Ty wymyślisz mnie?
Masz wszystko pożyczone,
od lasu oczy zielone,
usta księżyc Ci sprzedał,
a cała jesteś z nieba.
Tak uzbierana starannie
pożycz mnie, zyskasz na mnie.
Tak jest najlepiej chyba,
na górze słońce jak ryba
obgryza szczyty topól
i chlapie się w potoku.
A nam jałowce baldachimem,
posłaniem wrzos,
wiatr naszym grajkiem.
A w swoich włosach masz igliwie,
a w ustach niezapominajkę.
A gdyby czegoś było brak,
to na dodatek jestem ja.
Lecz kiedy już się wymyśliło
słowa gorące niczym piach,
szept w sobie słyszę:
grozi miłość,
przed dalszym wymyślaniem strach.
A potem nic, twarz się rozmywa,
umyka, kontur niewyraźny,
zostaje tylko mgiełka siwa –
prysnęła taśma wyobraźni.
Pomysłów więcej nie przybyło,
bo zaraz dalej
grozi miłość!
(1972)
muz. Karol OlszewskiWyrozumiałość
Tyrani? Im zostawmy małość,
grzech pychy, zbrodni, ignorancji...
Idzie przez świat wyrozumiałość,
cioteczna siostra tolerancji...
A zieleń pod jej stopy klęka,
a szron w jej tchnieniu się rozpuszcza,
spokój jest słodki jak jej ręka,
uśmiech tak ciepły jak jej usta...
Czy jest tak słaba, jak ją winią,
czy drażni ludzi jej biel śnieżna...?
Ktoś woła: Przez nią sprawy giną!
Ktoś inny: Przez nią zło zwycięża!
– Kompromis z wrogiem?! – groźną falą,
okrzyk ją goni opętańczy...
Idzie przez świat wyrozumiałość,
cioteczna siostra tolerancji...
A za nią dążyć chce wrażliwość,
współczucie, troska i rozsądek...
A przeciw niej spojrzenie krzywe,
fanatyzm, demagogia, wrzątek...
A przeciw niej się stosy palą
i struny rwie żałobny grajek...
Idzie przez świat wyrozumiałość...
Co chwila staje!
(1972)
muz. Jacek KleyffCichy przebój
Nie pieśni ku czci śmiałych,
nie strofek o miłości,
nauczmy się, kochani,
„pieśni milczącej większości”,
co rozbrzmiewała na placach,
gdzie krzyżowano proroków,
pieśni pięknej jak praca,
świętej jak święty spokój,
pieśni, która ma canto
oraz refren z milczenia,
pieśni, która jest prawdą,
co bardzo rzadko się zmienia.
Ktoś się wyrwał, sfałszował i zamilkł,
uwertury zmieciony brawami,
hej, uwaga, najmilsi, dwa, trzy:
„Cała sala milczy dziś z nami!”.
Milczenie wspiera imperia,
bardziej twórczo niż pean,
milczenie – czy będzie wierne,
gdy przyjdą czasy mówienia?
Tak łatwo trafia do władcy
afirmatywną ciszą,
wszak powtarzają dworacy,
że w ciszy tej aplauz słyszą.
Czujesz melodię, jej powiew,
sprzeciw w płucach ci dyszy?
Uczcij ten szlagier pokoleń
własną minutą ciszy.
A kiedy głos nieznajomy
zawoła: „Twoje sumienie?!” –
Ty, muzykalny i skromny,
twórczo włącz się w milczenie.
(1973)
muz. Henryk AlberPiosenka o krótkiej pamięci
Zapomniane refreny romansów,
zapomniany agitek rytm
śmiesznie śmieszy słuchany z dystansu,
śmiesznie jako klasyka brzmi.
Zapomnienie zabawą pokoleń,
zapomnienie historii to czar,
jakże łatwo jest wkrótce po szkole,
znika pamięć win, zasług i kar.
Piosenka o krótkiej pamięci
lejtmotyw i epok, i dni –
na pamięć uczcie swe dzieci
i sami słuchajcie, jak brzmi.
Piosenka o krótkiej pamięci
nie nęci, bo pamięć to zło,
zapomnisz i wszystko przeleci
raz górą, raz dołem, raz w bok.
Zapomniane szlachetne dewizy,
zapomniany niejeden błąd,
co powraca cyklicznie jak kryzys
i nie sposób wyrzucić go stąd.
Bo pamiętać za dużo to przykre,
choć przestrzegłoby czasem to nas
przed tragedią, przed bzdurą, przed mitem,
co powtarza się co jakiś czas.
Piosenka o krótkiej pamięci
latami gubiła się gdzieś,
lecz zawsze wzlatała znad pleśni
jak hymn lub żałobna zła pieśń.
Piosenka o krótkiej pamięci
niech wierci nam serca i myśl,
nie wolno się łatwo zniechęcić,
by znowu nie wyrósł tu krzyż.
(1973)
muz. Stanisław SyrewiczRozmieniamy się
Gdzie te plany – szczytne, mądre,
gdzie te cele? Z każdą chwilą
rozmieniamy się na drobne
my, wspaniali – w ludzi bilon.
Rozmieniamy się na błahość,
na doraźność, średniość, małość,
któż nam laury da i za co,
kto pozbiera w jedną całość?
Kto poskłada, gdy wygodniej
się sprzedawać po kawałku –
rozmieniamy się na drobne,
rozmieniamy bez ustanku...
Nami się wydaje resztę,
zaokrągla się rachunki...
Może nas automat wessie
i da w zamian szklankę wódki?
Może lepiej tak i skromniej,
może to jest efekt szkoły...?
Rozmieniamy się na drobne –
kandydaci na cokoły!
(1974)
muz. Michał LorencJak ukryć się w tłumie
Każdy z nas jest osobną książką,
Każdy z nas jest piosenką gotową,
Jest tematem schwytanym na gorąco,
Jest towarem z napisem „nowość”.
A tylko tłum pozornie szary,
Tu można zgubić się i znaleźć,
Tu statystyczne masz wymiary,
I po połowie wad i zalet.
Tu raczej masz pod płaszczem skrzydła,
Lwi pazur chować chcesz od wiatru,
Używasz rocznie ćwiartkę mydła
I pół biletu do teatru.
Każdy się umie zgubić w tłumie,
Kiedy potrzeba tam się skryć,
Pijaka człowiek tam zrozumie,
A i trzeźwemu też da żyć.
Każdy się umie zgubić w tłumie,
Najłatwiej w lesie ukryć liść.
Ale niewielu to rozumie,
Że potem trudno z tłumu wyjść.
Każdy z nas jest osobną książką,
Której często nie sposób zrozumieć.
Każdy z nas to chodząca samotność,
Gdy przed sobą sam kryje się w tłumie...
(1975)
muz. Włodzimierz KorczBallada o chodniku
Zieloność ma tak różne tony,
murawa w rosie, klomby, piach,
ktoś chciał wylecieć nad poziomy
z ósmego piętra... i wszedł na dach.
I podniósł pewnie statystykę
czynów niezwykłych, że ojej!
A ludzie idą sobie chodnikiem,
idą chodnikiem. Hej!
Mignęła twarz znajoma, poszła
raz na łatwiznę, raz na piwo.
Gdzieś ją poskręcał śmiech lub koszmar,
lecz w końcu jakoś się złożyło.
Ktoś stracił szanse, lecz z godnością
we własnym domu skończył rejs.
Na schodach minął się z miłością.
A chodnik pełen. Hej!
Słoneczko wschodzi ponad miastem,
narasta upał już od rana,
ktoś się powiesił na słuchawce
od „telefonu zaufania”...
Pod nieba jasnym sekundnikiem,
ogólnie biorąc wszystkim lżej.
A ludzie idą sobie chodnikiem,
idą chodnikiem. Hej!
(1976)
muz. Jerzy Andrzej MarekNasze powroty do marzeń
Nasze powroty do marzeń
miewają twarze znajome,
jednak są raz za razem
coraz to bardziej przyćmione.
Niby i oczy, i niebo,
i małe schodki za bramą,
ławka... usta... i drzewo...
Jednak to nie to samo!
Nasze spóźnione powroty,
stała ucieczka przed sobą
ślepą uliczką tęsknoty,
gdy autostrady mkną obok.
To nas śmieszą, to złoszczą,
lecz mijają... jak wszystko.
Uodpornieni przeszłością
idziemy bawić się w przyszłość.
Nasze powroty do marzeń
są czasem gestem rozpaczy,
choć nikt nam wracać nie każe,
nie potrafimy inaczej.
Inni niż tamtej wiosny,
chociaż z pozoru ci sami,
jacyś tak głupio dorośli
wracamy, wracamy, wracamy...
(1976)Wieczór autorski
Są czasy, w które człowiek wchodzi,
nie mogąc wprost wyjść ze zdziwienia,
z uczuciem jakby się narodził
lub jakby minął smugę cienia.
Czasy przepływu wielką falą,
kiedy dostrzega się na nowo:
od monologu lepszy dialog,
a od milczenia lepsze słowo.
Potrzeba nowych kategorii:
lęk się przeplata z euforią,
w krąg idą ludzie niepokorni
autorski wieczór mieć z historią.
I jak w tym wszystkim się nie zgubić,
i jak w tym wszystkim nie zwariować,
huśtawki okres nazbyt długi,
gdy raz przymrozek, raz odnowa.
Znowu się trzeba uczyć chodzić,
by w przód iść, nie na pokuszenie,
przed nami ciągle strome schody
i wciąż nieznane zakończenie.
Lecz jest to sprawa pospolita,
by wyjść naprzeciw przyszłym latom
i odpowiedzieć, gdy syn spyta:
„A gdzie ty wtedy byłeś, tato?”.
(sierpień 1980)Czy dożyjemy następnej odnowy
Ciągła huśtawka nastrojów i nerwów,
trzęsą się ręce i spodnie,
wróżymy z fusów, przecieków, manewrów,
czy przetrwa świat trzy tygodnie.
Kogo z śmietnika chce wziąć karuzela,
aby na lepszej go ustawić funkcji?
Jaki epitet nam znów poprzydziela
ktoś z właścicieli ojczystej komórki?
Czy dożyjemy następnej odnowy,
nowych rozliczeń i nowych nadziei,
czy wychowamy znowu święte krowy,
co będą doić swoich właścicieli?
Czy doczekamy następnej odwilży,
co, jak zapewnia, już ostatnia będzie,
gdy potępimy błędy Towarzyszy
na Nadzwyczajnym Pięćdziesiątym Zjeździe?
Nasza historia pętlą się skręca,
prawem obłędnej logiki,
już w kalendarzach brakuje miesięcy,
brak miejsc pod nowe pomniki!
A w podręcznikach ciągle mętna pustka,
a w supersamach tylko gołe półki,
nie wiesz, czy żyjesz jeszcze za Bieruta,
Jaroszewicza, Kani czy Gomułki?
Czy doczekamy następnej odnowy,
co znów w nadziejach nam uczyni zamęt?
Czy też w kolejce mamy stać, gotowi
na te odnowy kupić abonament?
Czy doczekamy takiej wiosny wreszcie,
po której mróz za gardło już nie chwyci?
Czy trzeba będzie powtórzyć za wieszczem,
że taką wiosnę mieliśmy raz w życiu?!
(lato 1981)
współautor Andrzej Zaorski
muz. Jerzy Woy-WojciechowskiPewnik
Jeszcze niejeden próg przed nami,
niejedną klęskę przyjdzie znieść,
lecz trzeba dalej iść, kochani,
i śmiało śpiewać własną pieśń.
Mimo klimatu zastraszania,
wbrew złym prorokom i szydercom,
idziemy w przyszłość, bez wahania,
a z nami idzie pewność:
że nikt nam tego nie odbierze,
a co się stało, nie odstanie,
historia dziś nie na papierze,
ale w umysłach ma mieszkanie.
Nikt świadomości nam nie wydrze,
na przekór arcychytrym planom,
i pamięć łatwo też nie zniknie,
choćby zapomnieć nam kazano.
Nie dajmy nigdy się podzielić,
że ten element, tamten Żyd,
choć durnie znów się będą śmieli,
cwaniaczkom łatwiej będzie żyć.
A może zgubić się wypadnie,
a może zginąć – kto to wie?
Lecz w błocie, glinie, magmie, bagnie
o jednym pamiętajmy, że:
że nikt nam tego nie odbierze,
a co się stało, nie odstanie,
zostaną z nas, tak jak pacierze,
z dzieciństwa lat zapamiętane.
Nie zmiotą ni kaskady braw
ani rytmiczny tupot butów
tych paru oczywistych prawd,
tych kilku niezbywalnych uczuć.
(lato 1981)
muz. Jerzy Woy-WojciechowskiEmigrantom
Choć Kanada się słodko uśmiecha,
Australia mirażem kusi,
nie możemy wszyscy wyjechać,
ktoś w tym kraju pozostać musi.
Na tej ziemi fars i tragedii,
co tak trudna jest do kochania,
coś winniśmy tym, co polegli
w naszych zrywach, wzlotach, powstaniach.
Jeśli ojce nie żyli na darmo,
niefrajersko walczyli o mowę,
czy nam wolno swych mózgów karmą
paść beztrosko potęgi światowe?
Za wygody, za pokój z wanną,
pełne sklepy i piękne niebo,
za banany, za mięso, za szampon
rodzić dzieci Niemcom i Szwedom?
Na angielski przełożą nam pacierz,
a wspomnienia się same uproszczą.
Trudno przecież żyć w rezerwacie,
by wyginąć z indiańską godnością!
Tutaj chude brzózki i piachy,
i mieszkanie za lat dwadzieścia,
złe prognozy, ponure strachy,
ot po prostu same nieszczęścia.
Ileż łatwiej jest patrzeć z daleka,
gdy się pójdzie z owczą gromadą,
a jeżeli ktoś na to czeka,
kiedy wszyscy już stąd wyjadą?
Może ktoś już zaciera łapki,
kiedy innym serce się kraje?
„Załatwili się sami Polacy”.
Więc gdy o mnie idzie – zostaję!
(zima 1981)
muz. Jerzy Woy-WojciechowskiStop-klatka – przymiarki do poematu
I
Nie ma krzyczących murów
i w klapie Matki Boskiej,
stuku dalekopisów
w gmachu na Mokotowskiej,
zdyszanych zebrań,
czekanych wieści,
występów, w klubach i stołówkach –
szary dzień jak ciasto się miesi,
normalna bezsensu dniówka...
Gdzie ci wszyscy młodzi wariaci
z demograficznego wyżu
o twarzach jak u Grottgera –
w Wiedniu czy w Paryżu?
Ktoś na wsi interes otwiera,
ktoś paczki roznosi,
za kimś chodzą codziennie,
ktoś z władzą się przeprosił –
stracone pokolenie.
Gdzie ta jedność,
gdy cały kraj
stawał za trzech pobitych?
Gdzie zapał?
Dziś każda noc
ma twarz służbowego bandyty.
A kłamstwo ściekami ekranów
wpada z codzienną wizytą
i nie ma żadnej świętości,
której by nam nie rozbito...
Gdzie ten cały zgiełk, cały ruch,
nasze wspaniałe zwycięstwo?
Dni puste teraz jak brzuch,
gdy usunięto zeń dziecko.
Niby ci sami, znormalnieni,
większość znów tylko milcząca,
idziemy jak głuchoniemi,
ślepi, zresztą brak słońca...
Ileż razy w tym kraju sosen
łamały się karki pokoleń,
nucono pieśni półgłosem
i potępiono je w szkole...
Prawdy z fałszem splątane
na dziejowych przejść zebrach!
Kamienie rzucono na szaniec,
by później szaniec rozebrać!
Tymi samymi rękami,
co biły brawo sukcesom,
a potem groziły pięściami
czajkom i mercedesom,
a potem żegnały się krzyżem
i znakiem V – solidarnie...
Dziś chyłkiem w kieszeni dowód ściskasz,
a jutro armię
pozdrowisz,
może niechętnie,
może cokolwiek z ukosa,
lecz w sumie jakie to piękne –
wracają chłopaki do koszar.
I znów w przedpokoju Europy
wyczekują na moment dziejowy nasi...
Znów na mównic okopy
włażą święte krowy.
A między dymami kombinatów i lat babich
wije się dróżka,
a na dróżce, być może z plastikowych wykładzin,
skrada się muza – staruszka.
Co już wszystko widziała,
nawet jak kiełbasy rodzi gruszka,
jak za wszystkim stoi (mimo głosów prasy)
starszy brat „batiuszka”...
A ta droga to taka w kółko, przez pola,
ni korona cierniowa,
ni aureola,
nie błędne koło wpisane
w kwadrat granic
z dewizą powtarzaną od lat:
na nic, na nic, na nic.
A te pola, cykliczna pór roku agonia,
bielice, piaski, wydmy,
żadna druga Japonia.
Na cmentarzu przydrożnym świeże lastriko,
pochowali znów kogoś, kogo zabito.
Pochówek nasz
ze stypą i wódką,
anioł smutną ma twarz –
widać wieczność też musi trwać krótko.
Milczy pełna klawiatura grobów,
nad nią jesiennych liści partytura,
tu historia narodu
w ziemię dała nura.
Tam jest jedność,
tam dobry każdy Polak,
czy śpiewał „...coś Polskę...”,
czy też może Sto lat,
czy donosił,
czy kłamał,
czy kradł –
brat.
Wszędzie krzyże –
dobry Pan Bóg dawno już nie widzi,
gdzie wczorajsi marksiści,
niegdysiejsi Żydzi,
koloniści niemieccy polskością pijani,
Tatarowie z Azji (wspaniali ułani!),
prawosławni żandarmi, co ostali w Polszcze,
swojscy szabrownicy,
nieswojscy „folksdojcze”...
Polska!
Wiosny teraz szybciej gonią nam jesienie,
rytm historii zdyszany –
już nie pokolenie,
lecz ćwierć pokolenia podnosi się, pada...
w Grenadzie zaraza,
lecz żyje Grenada.
W pokątnych transakcyjkach pieniądz robi pieniądz.
Złotóweczki w rękach się nie zarumienią –
Robotnik – urzędnik – prywaciarz – sekretarz...
Upadła moneta,
lecz krąży moneta!
Rosną, rosną wille
wśród kobierców szklarni,
zarobię na bilet,
wyjadę do Danii.
Fotele są ładne
w hotelowym hallu,
lepiej być z Arabem,
niż pracować w polu.
Wódeczko, wódeczko,
cóżeś ty za pani,
że na sercu lekko,
gdy jestem na bani?
A nasza brygada
pokryła betonem
całe to ojczyste
niebo zadymione...
Kiedyś przychodziłem
kraść wiśnie w tych sadach...
Wkrótce na osiedle zwali się gromada
obijać drzwi blachą,
robić judasze,
wymieniać klepki
z państwowych na nasze,
pędzić bimber nocą,
na malucha składać...
W Grenadzie zaraza –
broni się Grenada...
Idą trzy dziewczyny,
śliczne,
zadbane,
pewnie ze szkoły muzycznej...
Niosą futerały,
lecz żołnierz przepuszcza spokojnie.
Automaty
on tylko posiada w tej wojnie...
II
Jakich fraz szukać, jakich użyć rymów
dla spisania pragnień, zamiarów i czynów,
dla wyplucia bólu, ironii i trwogi,
tylko żarty?
Dziś żarty wyciągnęły nogi,
uderzyły w kalendarz,
poszły na usługi,
tworzyć żarty?
O nich?!
Znaczy móc polubić...
Tu Trzech Wieszczów mało,
nawet razem z Fredrą,
wszyscy piszą,
w ustępach,
w windach,
tam, gdzie ciemno...
Półślepej wściekłości tryskają hydranty,
ale jakie inne mamy dziś warianty?
„Przechodniu, usta zatnij,
nie schylaj głowy”,
oto pieśń o chwilach ostatnich
strajku w kopalni Ziemowit...?
Czy raczej może –
„Są rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
a więc swoją uczyńmy dziś
rzecz niewartą baśni ni pieśni”...?
„O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju,
roku gardeł otwartych, stojących tramwajów,
gdy dziadkowie mówili pospołu z wnukami –
Bóg jest z Lechem Wałęsą,
Lech Wałęsa z nami”?
„Niebo nad nami rozpal w łunę”,
dziś nie kochamy się w tym kolorze,
po patos sięgać,
po zadumę...?
„Smutno mi, Boże,
a Bóg: mnie toże”.
A może spisać tylko ulice,
ziemię, dziś lawą ciszy zastygłą,
Kraków, Warszawa, Gdańsk, Katowice,
Jastrzębie, Szczecin, Ustrzyki, Bydgoszcz?
A może zacząć po kolei,
od chwili, kiedy biały dym
bardzo skutecznie wykoleił
te wszystkie
myśli, serca, czyn
i te manewry dynamiczne,
z tą poprzeczką podniesioną,
kiedy frazesy pierzchły wszystkie,
a z racji –
pozostało ZOMO.
III
Kapliczki wieszczów zjada grzyb
tragicznej niepamięci,
w żarnach historii nowy byt
zyskują nawet święci.
Szczęśliwcy umierają młodo,
śmierć nie jest najtrudniejszą próbą,
los gdy ukarać pragnie srogo,
każe żyć nazbyt długo!
(...)
Broniewski – polskie czapkowanie,
choć wcześniej się wznosiło lance,
o czym naprawdę mówił z Janem
w więzieniu na Łubiance?
I co czuł w piersi, oprócz czkawki
wśród pustych kart papieru,
gdy go dopuszczał do słuchawki
namiestnik Belwederu?...
Nie każdy los Miłosza wybrał,
nie każdy Borowskiego,
nad MDM czy na Wigrach
dziś krąży dusza Gałczyńskiego?...
A inni – jakąż mają cenę
ich rymy,
rytmy,
schodków
tupet?
De mortuis non nisi bene,
a może raczej
a ch... wam w d...?
(...)
Na dnie retorty fuzla osad
i niepamięci kurz,
nie ruszy ziemskiej bryły z posad
tragiczny gracz lub tchórz...
Choćby miał postać Senatora
lub tylko słuch Mackrotta,
gdy brakło czasu, by odwołać
cyrograf zapisany w zwrotkach.
Ja wiem – Picasso, Aragon,
ja wiem – Neruda, Wells...
Lecz również kanał Wołga-Don
i tundry wielka biel.
A pamięć? Gdzież się duch kołacze –
stare komórki i pawlacze,
skrytki, co się przydają znowu?
Ufa się ziemi,
rzadziej słowu!
(...)
Czy kochać was, czy nienawidzić
za waszą wiarę w postęp
tragicznie słabi, bojaźliwi,
co stosem
lub kompostem?
Czerwonych mszy koncelebransi
ze zbrodnią w cichej zmowie,
tragiczni, śmieszni, zapomniani
mych rymów mdłych –
Mistrzowie.
(...)
IV
Cmentarze – miasta szal zielony,
teatr totalny i prawdziwy.
Wciąż więcej martwych tam znajomych
i więcej nieznajomych żywych...
Umiera zwykle się jesienią,
a jeśli nawet porą inną,
to zawsze musi pachnieć ziemią,
musi wilgotno być i zimno.
Ciepłe są tylko cmentarzyki
na wsi, w zapasce brzózek wąskich.
Tam spokój w litość traw zaszyty...
Inaczej Bródno czy Powązki,
Wólka Węglowa – pas startowy
do nieba, ponad Kampinosem,
i znicze siwe niczym głowy
pytają – ile jeszcze wiosen?
Pogrzeby władców. Tłum przybywa,
ciekawy, uczuciowo szczelny...
Jednak to chwila osobliwa,
kiedy chowają nieśmiertelnych.
Pogrzeby tłumnej samotności,
gdzie i łza jedna nie zaświeci.
Ostatni szlak osobistości,
kres cierpień starców,
żertwa z dzieci...
Życie to bardziej bokserski mecz
niż tenis albo koszykówka,
przegrywać można rundy, lecz
w efekcie liczy się końcówka.
Każdy z nas swoje w życiu przeżył –
wierzył, nie wierzył, znowu wierzył...
Nie ma skreślonych raz na zawsze
i odrzuconych w pierwszym słowie,
dziś, jutro, kiedyś,
dajmy szansę,
a się w bydlaku ozwie człowiek.
Błogosławieni, którzy błądzą...
Przejrzą, gdy również ich urządzą!
(1985)
V
Noc sierpniowa, jak dziewczyna w ramionach,
zawsze lat ma najwyżej dwadzieścia,
ziemia wonią pokosu zemdlona,
księżyc, wielka kusząca czereśnia.
Noc upalna, noc oszalała
i pozornie normalne dni,
coś się budzi, coś się rozpala,
ziemia drży!
Jak ci młodzi, czują przez skórę
puls nerwowy, żywy sejsmograf,
gdy napięcie mknie stromo w górę,
jak na mapie Wisła i Odra.
Kozakiewicz pokazał gest,
Gierek w Jałcie – „wczasy na daczy”.
Tu i ówdzie przemknie się tekst.
o chwilowych przestojach w pracy...
Noc stężała, pot nagich ciał,
zasłuchanie w siebie i w eter,
czy nie słychać już grzmotu dział
albo stuku pancernych tankietek?
Rano się obudzimy inni,
tacy czyści, wolni i prości,
gdy mogliśmy własną niewinność
ofiarować,
pierwszy raz z miłości.
Noc gorąca – kapłanka złudzeń,
osłupienie ogromem szczęścia.
Dojrzewają jabłka i ludzie
i świat znowu ma lat dwadzieścia.
Jutro pewnie cierpieć wypadnie,
dzisiaj brama w kwiatach otwarta
i miłości dwie, takie ładne,
Solidarność i mała Marta.
Świeży dopisek kartkę pali,
ile dziś obie macie lat –
czybyśmy jeszcze się poznali...?
Lecz odpowiedzi brak.
VI
Na morzu wspomnień kroków ślady
zaciera dzień po dniu,
już nie wrócimy nigdy tu,
gdzie nas zaskoczył świt pobladły.
Zimny jak cios
komendą w twarz...
Byliśmy. Nie ma nas.
Lustra czernieją, uciekając w głąb ram i ścian
jak w czasu studnie,
dopiero co było południe,
a tu już wieczór –
siwy pan.
Za młodość piją kwaśne piwo
dzielni młodzieńcy po czterdziestce,
udają, że wciąż niosą drzewce,
choć coraz bardziej im się nie chce.
A gdzie nie spojrzysz, wszystko krzywo...
W dziejowym kinie
truchtem, pędem
film się zakończył happy endem.
Nawet przegrani też wygrali,
wnet się zamienią czarni, biali,
koszulki drużyn wszak czekają,
a gdy się równo utytłają,
to się rozpuszczą,
bez radości,
i w niepamięci, i w szarości...
Na stole postaw sukna krają...
Pod stołem
psi to nagrywają...
Zwyciężyliśmy z Bożą łaską
i jest tak jakoś dziwnie, troszkę sasko...
Ostatki, dostatki,
dziejowe zagadki.
Na kogo wypadnie, bęc!
Za młodość pije kwaśne wino
kombatant oraz kombatantka,
on brał ją, ona była branka,
dziś inne czasy, inne ceny,
o zęby dzwoni gruba szklanka,
jak strach, jak lęk,
że coś nie tak,
że kogoś nie ma, czegoś brak!
Nieważne,
my żyjemy!
Morze wysycha. Odpływ trwa.
Ogarnia łby zwątpienia mgła,
czy myśmy tam w ogóle byli...?
Przez morze groble wytyczyli,
by nigdy więcej przez te wody
Chrystus piechotą nie przechodził.
(1982–1992)