Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Co żeruje nocą - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 listopada 2025
3654 pkt
punktów Virtualo

Co żeruje nocą - ebook

W ciszy gallacyjskich lasów coś czeka… i żeruje nocą.

Po wydarzeniach w posiadłości Usherów Alex Easton marzy jedynie o odpoczynku i rutynie. Jednak na prośbę Angusa i pani Potter wyrusza do rodzinnego domu w Gallacji – miejsca ukrytego wśród mrocznych, wilgotnych lasów.

Na miejscu zamiast spokoju czeka na onu martwy stróż, ruiny domostwa i atmosfera złowrogiej ciszy. Miejscowi szepczą o legendarnym stworzeniu kradnącym oddech, które rzekomo zadomowiło się w posiadłości. Alex odrzuca przesądy, lecz z każdą nocą sny stają się coraz bardziej niepokojące, a granica między rzeczywistością a koszmarem zaciera się niebezpiecznie szybko.

Co żeruje nocą to mroczna kontynuacja bestsellerowej powieści T. Kingfisher Co porusza martwych – historia, w której gotycki klimat splata się z koszmarem, a cień dawno zapomnianych legend wkracza w świat żywych.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8406-126-8
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA OD WYDAWCY

Aby oddać „ka/kan”, a więc zaimki używane względem żołnierzy Gallacji niezależnie od płci, wydawca zdecydował się w porozumieniu z ekipą Zaimki.pl na użycie w narracji dukaizmów. To wymyślone przez Jacka Dukaja na potrzeby Perfekcyjnej niedoskonałości formy onu/jenu. I tak:

Aleks (kobieta, żołnierz przysięgły) używa ka/kan, czyli w przekładzie onu/jenu.

Angus, Madeline i Roderick zwracają się do Aleks zazwyczaj zgodnie z przyjętą w Gallacji formą ka/kan (bliźniaki wychowywały się w Gallacji, ale i pamiętają Aleks sprzed przysięgi, gdy używała zaimków ona/jej).

Angielka zetknęła się z żołnierzami przysięgłymi, lecz zwraca się do Aleks po swojemu, w liczbie mnogiej męskoosobowej: zrobiliście, oficerze/poruczniku Easton.

Amerykanin, nienawykły do Gallacyjczyków i ich wojska, zwraca się do Aleks w rodzaju żeńskim.

Nieujednolicanie form uznano za naturalniejsze.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pewien poeta napisał kiedyś, że lasy Gallacji są głębokie i mroczne niczym smutek Boga, a choć zwykle jestem sceptycznu wobec poetów, uważam, że ten mógł uchwycić istotę rzeczy. Zaiste bowiem na tym spłachciu mej ojczyzny, przez który przyszło mi podróżować, borowe ostępy, ciemne i przepastne, przypominały baśniowe uroczysko.

Jesień miała się ku końcowi, więc większość liści opadła. Można by sądzić, że nagość wielu drzew przerzedziła gęstwinę, ale nie w lasach Gallacji. Przez poszarpane szpalery sosen wzdłuż drogi przebijały się gałęzie dębów, niczym artretyczne paluchy. Ciężkie niebo koloru ołowianej gilzy zdawało się wisieć tuż nad czubkami drzew. To wszystko w połączeniu z garbem pomiędzy głębokimi koleinami dawało nieprzyjemne wrażenie zjeżdżania w głąb gigantycznej gardzieli.

I ta wszechobecna wilgoć. Woda ściekała z drzew na opadłe liście, które zmieniły się w śliską brązową breję, pokrywającą ziemię niczym tani sos. Jedynie zimozielone rośliny zachowały eleganckie szaty. Gdyby to była bajka, to z gatunku tych ponurych, w których, gwoli przestrogi przed samotnym szwendaniem się po lesie, każdy bohater zostaje pożarty, nie zaś cukierkowa opowiastka z weseliskiem i zakończeniem: „I jeśli nie umarli, to żyją szczęśliwie po dziś dzień”.

Droga wznosiła się, a drzewa po prawej stronie zaczynały rzednąć, ustępując miejsca wysokiemu skalistemu urwisku. To normalne. Gallacja jest przede wszystkim obfita. Nasze urwiska są wysokie, zazwyczaj znajdują się tuż przy drodze, drzewa napierają z każdej strony, a choć mamy więcej niż uczciwy przydział małych wodospadów, spływających malowniczo po omszałych głazach, to jeśli spróbujesz się cofnąć, żeby je podziwiać, najprawdopodobniej spadniesz z urwiska i skręcisz sobie kark.

Poza tym mamy też niedźwiedzie.

– Wiesz, że moglibyśmy nadal być teraz w Paryżu? – rzuciłum do Angusa.

Odpowiedział pomrukiem. Angus, podczas wojny mój ordynans, teraz pełnił kilka funkcji: lokaja, stajennego oraz głosu rozsądku. Dostał mi się w swego rodzaju spadku po ojcu, wraz z podbródkiem, kolorem włosów i żelazną wątrobą.

– Nie zmuszałem cię do przyjazdu – wytknął.

– Nie, nie zmuszałeś. Zaszantażowałeś.

– W żadnym razie.

– W grę wchodziło poczucie winy. Dokładnie pamiętam, że chodziło o poczucie winy.

Znów wydał z siebie pomruk. Wąsy Angusa, zdolne do niezależnego wyrażania swych uczuć, obecnie prezentowały wzgardę dla moich narzekań.

– Przynajmniej ja nie zapomniałem, że jesteśmy coś winni pani Potter.

– Och, uwierz, ja również o tym pamiętam.

Pani Potter, szacowna brytyjska mikolożka, miała swój udział w ocaleniu świata przed potwornością czyhającą w stawie Usherów. Ja i amerykański doktor odwaliliśmy robotę wymagającą użycia mięśni, jednak bez Eugenii prawdopodobnie nadal tkwilibyśmy w tym domiszczu, zastanawiając się, czemu z uszu wyrastają nam dziwaczne białe pęczki.

(Od tamtych wydarzeń minęło już tyle czasu, że mogę o tym żartować, ale ledwie, ledwie).

– Nie można pozwolić, żeby mieszkała w twoim domu w lesie bez tłumacza – dorzucił Angus. – Nie mówi po gallacyjsku.

Nikt nie mówił w tym języku, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Był on równie skomplikowany i pożałowania godny, jak reszta naszego kraiku. Nie mogłum odmówić Angusowi logiki. Nie było również powodu, żeby nie korzystać z gajówki. Dostała mi się w spadku i była niezamieszkana. Mimo to…

– Powiedz mi, Angusie, ale tak szczerze, czy to aby nie romantyczny wypad?

Wąsy Angusa zdawały się mnie karcić.

– Do pani Potter żywię wyłącznie szacunek – odparła sztywno pozostała część mojego towarzysza.

– Jak my wszyscy, oczywiście. Ale wiesz, jedno nie wyklucza drugiego.

Mój najstarszy, najdroższy przyjaciel wymruczał pod nosem coś niezrozumiałego i ściągnął wodze konia, żeby zostać w tyle i tym samym uniknąć docinków.

Szczerze mówiąc, trudno mi było sobie wyobrazić mniej romantyczne okoliczności przyrody od gallacyjskiej jesieni. Skierowałum Hoba dalej od skraju drogi, żeby uniknąć zetknięcia z pnączami, które zwieszały się z łysego drzewa niczym wyprute flaki. Droga połknęła kolejne wzgórze i zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Ze wzrokiem ponuro utkwionym między uszami wierzchowca kontemplowałum poczucie wykorzystania przez los.

Paryż, gdy go opuszczaliśmy, był skąpany w blasku. Wiele się mówi o paryskiej wiośnie, ale moim zdaniem ciepła jesień jest równie spektakularna – plus nie potykasz się o tylu poetów. Ze skrzynek okiennych spływały kaskady pelargonii, czerwonych niczym rozżarzone węgle, a jeśli popadało, to później słońce skrzyło się w szybach jeszcze piękniej.

Niecały tydzień wcześniej wychylałum się ze swojego okna, wdychając unoszący się z piekarni poniżej cudowny zapach chleba i wsłuchując się w głosy dwóch stangretów awanturujących się o klienta. Obrzucali się najwymyślniejszymi wyzwiskami, ponieważ jednak robili to po francusku, potoki ich obelg brzmiały jak miłosne wyznania wykrzykiwane w ogniu namiętności. Naprawdę, Paryż na zawsze skradł me serce.

Ale oto znów byłum tutaj, w Gallacji. Mojej ojczyźnie, jaka by ona nie była. I teraz droga, którą jechałum, zdawała się pożerać mnie żywcem.

Trakt znów zaczął się piąć pod górę. Hob, mój wierzchowiec, westchnął ciężko, tak, jak potrafi westchnąć tylko znużone życiem konisko. Poklepałum go po karku. Hob był starym wiarusem, ale w zasadzie ja również, i podobnie jak jego, wcale mnie to nie cieszyło.

– Nie martw się, staruszku. U celu czeka cię świeżutka mesz.

W każdym razie na to liczyłum. Uprzedziłum listownie Codrina, człowieka, który zajmował się gajówką, o naszym przyjeździe. Nie odpisał. Miałum nadzieję, że to z powodu jego trudności w stawianiu liter, ale przez szarą posępną drogę, szare posępne drzewa i szare posępne niebo – nie wspominając o dojmującym braku Paryża – zaczął zżerać mnie niepokój.

– Przestań się boczyć – rzucił Angus.

– Wcale się nie boczę. – Nie chciałum się przyznać do gnębiących mnie obaw. – To przez dzwonienie w uszach.

W zasadzie nie było to kłamstwo. Zmiany wysokości zawsze wywoływały ataki, a pociąg z Paryża do stolicy był jedną wielką huśtawką. Przez większość podróży słyszałum w głowie wysoki pisk.

No ale mogło być znacznie gorzej. Wedle lekarza, który nazwał moją przypadłość dzwonieniem, kilkaset lat wcześniej ludzie uważali, że jest powodowana przez wiatr uwięziony w uszach i leczyli ją, wiercąc dziurę w czaszce, by ów wiatr wypuścić. Teraz doktorzy mówią tylko: „Przykro mi, nie ma na to leku” i przepisują laudanum, by ułatwić zasypianie.

Myśl o laudanum wydała mi się w tej chwili kusząca. Może specyfik rozluźniłby zacieśniający się w moim brzuchu węzeł.

Nic złego się nie dzieje, powtarzałum sobie w duchu. To tylko znużenie i zdenerwowanie. List od Codrina jest pewnie w Paryżu, po prostu przyszedł po naszym wyjeździe. Wiadomo, jak działa poczta poza stolicą.

Wszystko to było prawdą, ale nie podnosiło mnie na duchu. Hob wyraźnie wyczuł moje napięcie, ale był zbyt taktowny albo zbyt zmęczony podróżą, żeby zareagować.

Ze stolicy wyjechaliśmy jakieś pięć godzin temu – ja z pękającą głową, Angus z tym swoim niewzruszonym spokojem, a konie z głęboką podejrzliwością, z jaką większość wierzchowców traktuje jazdę pociągiem. Angus zajął się końmi i zorganizował osobne dostarczenie bagaży, po czym wyruszyliśmy bez zwłoki. (Największe miasto Gallacji jest ładne, tak sądzę, ale nie czułum potrzeby, by się tam zatrzymywać. Wyobraźcie sobie miejsce, gdzie architekt usiłowałby odtworzyć Budapeszt, ale z dużo mniejszym budżetem i bez płaskich kawałków ziemi. Walcząc z wilkami).

Mozolna droga rozpoczęła się tuż za miastem. Jechaliśmy od zapachu do zapachu, najpierw wspinając się do woni sosen, potem w dół, w opary dymu i wilgoci, i znów w górę do aromatu sosen. Smrodek dymu poprzedzał zwykle pojawienie się niewielkiej osady w stylu gallacyjskim, z domami z glinianej polepy na plecionce i dachami krytymi drewnianym gontem, zsiwiałymi od pogody. Ponieważ nasza glina jest jasnoszara, oznaczało to, że i całe wioski są szarawe. (Przez krótki czas po wojnie, na której straciliśmy wielu młodych mężczyzn, męska populacja również była głównie siwa, co zainspirowało rzewną dumkę Srebrna glina, srebrny mróz, którą przez dekadę wyśpiewywał każdy grajek, aż wszyscy mieliśmy jej serdecznie dość).

Drogi prowadzącej do dworku omal nie przegapiłum. Tonęła w gęstych zaroślach, a dziury w niej były tak głębokie, że dałoby się w każdej zgubić owcę. Skierowany w jej stronę Hob sceptycznie zastrzygł uszami. Naprawdę? To na pewno tu?

Właściwie to nie miałum pewności. Niepokój w trzewiach nabrał metalicznego posmaku lęku, co było niedorzeczne. Ostatecznie to zarośnięta drożyna, nie wrogi oddział wyłaniający się zza wzniesienia. Weź się w garść.

– Przysięgłubym, że Codrin dostawał zapłatę za utrzymanie dojazdu – mruknęłum pod nosem, gdy Hob zaczął ostrożnie stąpać po wąskiej ścieżce, wzdłuż której tkwiły smętnie ścięte mrozem chwasty. – Pieniądze szły do niego dwa razy do roku.

– Codrin jest starszy ode mnie – zauważył Angus. Nic mi to nie mówiło, bo nie znałum wieku Angusa. (Na moje oko był przed sześćdziesiątką albo tuż po, ale na tyle samo oceniałum go dziesięć lat wcześniej, więc to nic pewnego. Jego niegdyś rude włosy posiwiały, ale to jedyne, co świadczyło o tym, że się starzeje).

– No, nawet jeśli, to przecież mógł wynająć kilku chłopaków ze wsi, żeby wykarczowali te krzaczyska. – Zamilkłum, czyniąc w myślach obliczenia. – Um… Mamy w ogóle jeszcze jakichś chłopaków we wsi? No, z tych, co się urodzili przed moim zaciągiem? Chyba nikt ich nie zwerbował?

Angus wzruszył ramionami na znak, że losy wios­kowych chłopców to nie jego sprawa, Hob zaś znowu westchnął.

– No dobrze. – Spięłum konia. – Sprawdźmy skalę tej katastrofy.

* * *

Mogło być gorzej. To najlepsze, co dało się powiedzieć. Dworek był stary, ale zbudowano go, by przetrwał lata, więc dach się nie zapadł, a belki nadal były zdrowe, choć wypaczone drzwi należało solidnie pchnąć barkiem, żeby ustąpiły. Smrodek kurzu i myszy uderzył we mnie niczym żywe stworzenie.

W środku panowały mrok i chłód. Grube ściany sprawiały, że przez wąskie okna wpadało niewiele światła. Poza tym okiennice były pozamykane. Zresztą, światło dzienne i tak niezbyt by pomogło, zważywszy na brud. Zatoczyłum ręką z zapaloną zapałką i naszło mnie nieprzyjemne wspomnienie ponurych, mrocznych korytarzy domu Usherów.

Tyle dobrego, że z ciemności nic na mnie wyskoczyło.

– Codrin! – zawołałum. – Codrin! Jesteś tu?

Cisza.

– To już lekka przesada – mruknęłum. Może oczekiwania co do ciepłego posiłku to zbyt wiele, ale żeby nawet nie rozpalił ognia?

Natychmiast zdjęły mnie wyrzuty sumienia. Codrin był zawsze niezwykle sumienny, skoro więc nie przygotował domu na nasze powitanie, musiał istnieć ku temu ważki powód.

Przy kominku leżał stosik drewna. Angus ukląkł przy palenisku i ostrożnie rozpalił mały ogień, tak jak robi się to, nie mając pewności, czy komin jest drożny, czy może zagnieździły się w nim jakieś ptaki. Ja natomiast ruszyłum naprzód prawie po omacku, polegając bardziej na pamięci rozkładu pomieszczeń niż nikłym płomyku zapałki. Niestety, zanim dotarłum do kuchni, zawodna pamięć boleś­nie doświadczyła moje piszczele, ramię oraz knykcie.

Zapalenie świec nie pomogło za wiele. Jako że był to dworek myśliwski, na ścianach wisiały poroża, a na nich, niczym girlandy, płachty pajęczyn. Na spreparowany łeb dzika nad kominkiem lepiej spuścić zasłonę milczenia.

Uzbroiwszy się w świecę, skierowałum kroki do niewielkiej izby, w której zwykle sypiał Codrin. Nie czułum zapachu śmierci, ale to nie znaczyło, że nic mu się nie stało. Mógł być ranny, mógł upaść i leżeć w ciężkim stanie.

Drzwi i okiennice były otwarte, a szybę zasnuwała warstewka brudu. Stałum w progu, tocząc wzrokiem po pomieszczeniu – rozgrzebane łóżko ze zwisającą na podłogę pościelą, szafka z miską do mycia, bielone ściany, krucyfiks nad wezgłowiem. Chwiejny płomyk świecy rzucał cienie i przez moment odniosłum wrażenie, że pod skołtunioną pościelą leży skulona postać. Na wpół złu na siebie, szarpnęłum przykrycia, a potem poczułum się głupio, odkrywszy goły materac.

Codrina nie było.

Przyznam, że zalała mnie fala ulgi. Lepiej, że odszedł, niżby miał umrzeć w tym domu. Śmierć nie jest mi obca, aczkolwiek wolę, by nie nawiedzała moich przyjaciół i znajomych w mojej obecności.

Misa i dzban okazały się puste. Ani śladu wody. Brzytwa leżąca obok zaczynała pokrywać się rdzą. Ze świecy na szafce został ogarek, a w kałuży wosku utknęła martwa ćma o przypalonych skrzydłach. Schyliłum się i wyciągnęłum spod łóżka nocnik. Suchy, choć dno powlekała warstwa starych nieczystości.

– Wygląda na to, że od dawna go tu nie ma – oświadczyłum, wróciwszy do głównej izby. – Najmniej dwa tygodnie.

Angus stęknął, wstając.

– Pójdę do wioski i przyniosę nam jakieś zapasy – powiedział. – Przy okazji rozpytam co i jak.

– Dobrze, ja oporządzę konie. – Angus znacznie lepie wyciągał wieści od mieszkańców. Mój ból głowy zelżał, ale nie miałum ochoty na rozmowy, ani, Boże broń, targi.

Stajnia przetrwała w dobrym stanie. Żadnych dziur czy zgnilizny, a siano raczej wyschło i zatęchło, niż zwilgotniało i zgniło. Przypomniałum sobie, że Codrin trzymał tu osła i wózek, by jeździć do wsi, ale w tej chwili nie było tam ani jednego, ani drugiego. Prawdopodobnie zabrał je, wyjeżdżając. Pod ścianą stajni piętrzyły się aż pod sufit połupane drwa.

Rozkulbaczyłum Hoba i Angusowego siwka, zaprowadziłum oba do przegród i zabrałum wiadro. Strumień płynął jakieś sto metrów od domu, ale domek źródlany stał bliżej, na zboczu, więc się na nie wdrapałum.

W Gallacji jest tyle źródeł, co pcheł na kundlu, i są one na równi z nimi utrapieniem. Wiele dróg i ścieżek wije się dziwnymi zakosami, aby omijać wypływ, który zmieniłby je w błotko. Latem przydają się jednak do schładzania. Wystarczy znaleźć odpowiednie źródło, postawić nad nim osłonę, a woda spływająca do głębokich, wykutych w kamiennej podłodze zbiorników pozostanie na tyle zimna, by zapewnić świeżość mleku czy masłu.

Nasze źródło znajdowało się w połowie stoku, przez co osłona została częściowo wbudowana w zbocze. Niskie wejście obramowane było kamiennymi blokami, przez co budowla przypominała wlot do starożytnego kurhanu, w jakich Irlandczycy chowali swoich królów.

Kanał zdawał się działać, ale podchodząc, grzęzłum w błocie. Stłumiłum jęk. Nadmiar wody powinien spływać kanałem, tworząc niżej strumień, okazało się jednak, że i on jest zaniedbany. Zajrzawszy do środka, ujrzałum leżące na ziemi kamienie, a w kątach sterty starych liści. Śmierdziało zgnilizną i wilgocią. Strużka nadal ściekała po skale tworzącej tylną ścianę, ale z dwóch koryt po bokach, które powinna zasilać, jedno było suche, a z drugiego, zablokowanego przez liście, woda się przelewała. Klepisko pomiędzy nimi poras­tały grzyby wczepione cienkimi cielistymi nóżkami w warstwę błotka. Zadrżałum. Cieliste nóżki, cienkie białe strzępki przerastające ślepia gapiącego się zająca…

Zdusiłum wspomnienie. To tylko kępa grzybów. Ha, to nawet dobrze się składa. Pani Potter będzie miała obiekt do rysowania, kiedy przyjedzie.

Wyglądało na to, że od stropu oderwał się głaz i zatkał prawe koryto. Usunięcie go wydawało się zbyt ciężką pracą jak na tę chwilę, więc kucnęłum i wygarnęłum oślizgłe liście i błoto, co okazało się jeszcze mniej przyjemne, niż można sobie wyobrażać.

Pochylałum się właśnie z garściami pełnymi mokrego śmiecia, gdy nadszedł atak szumów usznych. Początkowe buczenie przerodziło się szybko w znajome wycie, a ja poczułum, że z tyłu zachodzi mnie wróg i lada moment wpakuje kulę w moje odsłonięte plecy, na których równie dobrze mogłubym mieć znak „Strzelaj w to miejsce”, bo miałum przeprowadzić zwiad, ale go przegapiłum, i zaraz postrzeli mnie jakiś bułgarski żołnierz, i nawet nie będę mogłu mieć o to do niego pretensji, bo w ogóle nie powinniśmy walczyć z cholernymi Bułgarami, skoro, na litość boską, byli naszymi sojusznikami, i w ogóle nie powinno nas tu być… Chwyciłum wiadro i odwróciłum się gwałtownie, grzmocąc nim w…

Pustkę.

Przez moment stałum, nie słysząc własnego oddechu przez piszczenie w głowie, a potem oparłum się bez sił o kamienne wejście. Wiadro wypadło mi z odrętwiałych palców.

Mój amerykański przyjaciel Denton, lekarz, nazywał to „żołnierskim sercem”. Służył podczas wojny domowej w swoim kraju jako medyk polowy i nieraz miał z tym styczność. Moje objawy są stosunkowo łagodne. Znam żołnierzy, którzy nie mogą spać z inną osobą w jednym łóżku z obawy, że zaatakują ją przez sen. (Ja też raczej nie sypiam w towarzystwie, ale to dlatego, że nie lubię, jak ktoś zabiera mi kołdrę). Moje dolegliwości nie są tak dojmujące. Od czasu do czasu, pod wpływem dźwięku czy zapachu albo czegoś, co zobaczę kątem oka, wracam na moment na pole bitwy.

Dzwonienie w uszach z wolna ustawało. Odetchnęłum głęboko, potem jeszcze raz i wyprostowałum się, zawstydzonu, mimo że nikt mnie nie widział. To pewnie widok tych przeklętych grzybów wywołał atak. Żołnierskie serce nie rozróżnia zagrożeń. Grzyb czy ostrzał artyleryjski, walka to walka i tyle.

Woda w przepełnionym korycie miała barwę herbaty, poszłum więc w dół strugi, żeby nabrać czystej wody dla koni.

Było tu tak cicho. Że też wcześniej tego nie zauważyłum.

W ciszy nie ma nic dziwnego. Po czasie spędzonym w Paryżu wieś musi wydawać się cicha.

– Wsi spokojna, wsi zaciszna – powiedziałum, żeby usłyszeć swój głos. – Ostatecznie ludzie płacą za to niezłe pieniądze.

Ale ta cisza nie wydawała się spokojna. Raczej gęsta. Jak wełnisty nalot na języku po nocnej popijawie; nie widać go, ale czuje się, że tam jest. Nawet ptaki nie śpiewały. (Trudno się im dziwić, dzień był tak ponury, że nawet światło słońca zdawało się zszarzałe).

– Co za głupoty – zbeształum się głośno i zanurzyłum wiadro w strudze. Kopnęłum przy okazji kamień z brzegu, po to tylko, żeby usłyszeć grzechot, kiedy się toczył, i plusk, gdy wpadł do wody.

W drodze powrotnej nie dawał mi spokoju obraz rozgrzebanego łóżka. Codrin był typem człowieka wyjątkowo skrupulatnego i odpowiedzialnego, dozorcy doskonałego. Nigdy nie chodził na skróty, nigdy nie zostawiał niedokończonego zadania. A choć nie widziałum tego na własne oczy, dałubym głowę, że co rano ścielił łóżko.

– Nawet gdyby się zestarzał i zrezygnował z pracy, pościeliłby łóżko – powiedziałum do Hoba, nalewając mu wodę. – Nie wspominając, że poinformowałby mnie listownie, gdyby zamierzał odejść, i prawdopodobnie poleciłby kogoś na swoje miejsce.

Hob trącił mnie chrapami w ramię, co uznałum za potwierdzenie.

– Nawet gdyby wyszedł do lasu i tam nagle zasłabł, to wcześniej pościeliłby łóżko.

Przyniosłum drwa do domu. W środku było tak cicho jak w lesie, o ile nie ciszej. I znów, to całkowicie normalne i nie było powodu, żebym czułu się tak, jakby moje myśli odbijały się w tej głuszy echem. Angus powiedziałby mi, że to nic dziwnego w mojej pustej głowie. Żałowałum, że go przy mnie nie ma.

Na litość boską, nie było go raptem dwie godziny! Co ze mną nie tak? Toż to tylko pusty dom. Owszem, w kątach zalegały głębokie cienie, ale przecież nie głębsze niż w każdym innym domu.

Rozpaliłum porządny ogień, nie oszczędzając przyniesionego dopiero co drewna. Cienie cofnęły się, ale nie zniknęły. Kryły się za grubymi jak gałgany pajęczynami. Pomarańczowy blask lizał sztuczne ślepia wiszących na ścianach trofeów myśliwskich – tych, które miały oczy. Większość z nich była zaledwie czaszkami z porożem. Pozostałe pochodziły z czasów, gdy sztuka taksydermii nie stała na tak wysokim poziomie jak teraz. Może to te trofea przyprawiały mnie o taki niepokój. Widywałum podobny wyraz twarzy u wyjątkowo rozpasanych miłośników absyntu, ale na pysku jelenia robił upiorne wrażenie.

Jedna z czaszek przewróciła pustymi oczodołami.

Nawet nie zarejestrowałum, jak znalazłum się pod przeciwległą ścianą z szaleńczo bijącym sercem, przywierając plecami do glinianej polepy. Gapiłum się w puste otwory oczu, czarne jak sama rozpacz. Czyżbym to sobie wyobraziłu? I czy to lepiej, jeśli tak?

Z oczodołu wypełzła biała ćma. Zwiotczałum przy ścianie, wydając z siebie dźwięk, który, jeśli się w niego uważnie nie wsłuchać, mógłby uchodzić za śmiech. Owad wyfrunął, przysiadł na moment na porożu, a potem śmignął w stronę okna i zaczął tłuc się w szybę.

– No tak – powiedziałum, a własny głos dziwnie zabrzmiał mi w uszach. Schwytałum ćmę w dłonie i wyszedłum na zewnątrz. Owad panicznie łopotał mi w rękach, póki nie wypuściłum go w szarość dnia.

Cisza na zewnątrz jakby jeszcze bardziej zgęstniała. Zaczęłum pogwizdywać, by nie dopuścić jej do głowy. Gdy spojrzałum na dłonie, okazało się, że są pokryte srebrzystym pyłem ze skrzydeł nocnego motyla.

Mogłum wrócić do środka, ale zamiast tego wyjęłum zgrzebła Hoba i zaczęłum go energicznie szczotkować. Poddawał się zabiegom, posapując z zadowoleniem, a gdy przestałum, łypnął na mnie z wyrzutem.

– Mam sporo innej roboty, stary.

Hob zrobił minę świadczącą o niedowierzaniu, że jakieś zadanie może być ważniejsze od pielęgnacji porządnego konia, zwłaszcza po trwającej całe wieki podróży.

– Wiem, wiem. Niedługo wrócę. Muszę tylko sprawdzić, czy mam gdzie spać i czy mojego materaca nie pożarły myszy.

Cisza lasu jest niepokojąca, ale milczenie konia, który uważa, że został pozbawiony należnej uwagi, jest wybitnie wymowne. Z poczuciem skarcenia wycołum się do domu i zatrzasnęłum drzwi przed końskimi pyskami.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij