Co zjadłem przez rok - ebook
Stanley Tucci, nagradzany aktor i autor bestsellerów „New York Timesa”, napisał przepyszne, wyjątkowe wspomnienia
Jedzenie zawsze było integralną częścią życia Tucciego: od zupy stracciatella jedzonej po zejściu z planu Konklawe, przez sos marinara gotowany pomiędzy zdjęciami i przymiarkami kostiumów, po domową pizzę spożywaną z dziećmi na kolację. W Co zjadłem przez rok Tucci rejestruje dwanaście miesięcy jedzenia – w restauracjach, kuchniach, na imprezach prasowych, w kraju i za granicą, z przyjaciółmi, rodziną, nieznajomymi, a czasami po prostu w samotności.
Posiłki upamiętniane w tym dzienniku stanowią dla niego pryzmat, przez który przygląda się, jak mija czas. Niezależnie od tego, czy jest to kaczka w pomarańczach przyrządzana przez francuskie karmelitanki, steki z grilla na spotkaniu z przyjaciółmi czy klopsiki robione przez babcię i wnuka i serwowane trzem pokoleniom rodziny, nadają one kształt jego życiu i wzbogacają je.
Co zjadłem przez rok to zabawna, wzruszająca, szczera i głęboko satysfakcjonująca porcja wspomnień i jedzenia oraz docenienie roli, jaką odgrywa ono w naszym życiu. Bo dzielenie się jedzeniem to jeden z najbardziej ludzkich gestów.
Tucci swoimi opisami włoskich dań wywołuje w nas głód fizyczny, by kilka linijek dalej opisami świata, miejsc i ludzi wywołać w nas głód metafizyczny. Rację miał Anthelme Brillat-Savarin w swojej Fizjologii smaku, pisząc: „[…] człowiek je; ale umie jeść tylko człowiek inteligentny”. W tej książce mamy jak na talerzu inteligencję, humor i najlepszy sos pomidorowy.
Jacek Cygan
Stanley Tucci to największy smakosz wśród aktorów i najlepszy aktor wśród smakoszy. Do swojego stołu zaprasza rodzinę, przyjaciół, gwiazdy filmowe. I po raz kolejny wszystkich tych, którzy spragnieni są apetycznych opowieści z Rzymu, Nowego Jorku czy domowej londyńskiej kuchni aktora.
Małgorzata Muraszko, „Gazeta Wyborcza”
Chyba każdy z nas chciałby spędzić dzień i zjeść posiłek ze Stanleyem Tuccim, a ta książka to idealny sposób, aby to zrobić! Oglądanie świata oczami uwielbianego aktora i kulinarnego poszukiwacza przygód to prawdziwa gratka. Każdy miłośnik jedzenia pochłonie tę książkę!
Ina Garten
Szczerość, humor i skromność Stanleya aż sączy się ze stron jego najnowszej książki. Jedzenie to jego kompas, a Co zjadłem przez rok doskonale oddaje to, jak Stanley tworzy więzi ze światem poprzez jedzenie i smak.
Gwyneth Paltrow
Tucci odkrywa przed nami swoją rzeczywistość pełną śmiechu, jedzenia, rodzinnego ciepła, podróży, pracy, pasji i miłości. Jestem zakochana w każdej stronie tej zajmującej książki.
Dolly Alderton, autorka książki Wszystko, co wiem o miłości
Co za smakołyk. Humor Tucciego jest cierpki jak martini, jego uwagi ostre jak tasak, ale najbardziej urzekło mnie to, że potrafi sięgnąć przez stół, żeby przeprowadzić czytelnika nie przez posiłki, ale przez swoje życie.
Elizabeth Day, gospodyni podcastu How to Fail
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68367-33-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2 stycznia 2023
Smutno było wyjeżdżać z domu, bo spędziłem cudowne święta z Felicity, dziećmi, przyjaciółmi i krewnymi. Musiałem jednak lecieć do Rzymu, gdzie zaczynają się zdjęcia do Konklawe, filmu w reżyserii Edwarda Bergera, z udziałem Ralpha Fiennesa, Johna Lithgowa i Isabelli Rossellini. To adaptacja książki o tym samym tytule, autorstwa jednego z moich ulubionych powieściopisarzy, Roberta Harrisa. Czytałem tę powieść o wyborze nowego papieża kilka lat temu i kiedy przysłano mi scenariusz z propozycją występu w ekranizacji, byłem zachwycony. Podobnie jak perspektywą współpracy z Ralphem i Isabellą – z którymi grałem już wcześniej – oraz Johnem, którego też trochę znam. Edward całkiem niedawno nakręcił doskonałe Na Zachodzie bez zmian. Spotkałem się z nim dwa razy przed rozpoczęciem zdjęć i nie mam wątpliwości, że to czarujący człowiek.
Lot do Rzymu raczej bez zakłóceń. Zameldowałem się w hotelu/apartamencie na wynajem krótkoterminowy, który już znałem ze zdjęć w internecie. Niektórzy członkowie obsady nocują w tym samym budynku. To miejsce high-concept, w świetnej lokalizacji, bo jedzie się stąd raptem dwadzieścia pięć minut do studia Cinecittà, gdzie będziemy filmować większość scen.
Moje tymczasowe mieszkanie określiłbym w najlepszym razie jako spartańskie. Z pewnością nie zostało zaprojektowane z myślą o komforcie tego, kto będzie tu mieszkał. Zostało za to zaprojektowane, żeby nakarmić ego architekta, a architekt ze swoim ego czuł się wyraźnie komfortowo. Apartament składa się z salonu z bardzo małą niewygodną kanapą i marmurowym stolikiem oraz aneksu kuchennego z kuchenką i szafkami ze stali nierdzewnej. Jest tu też mała sypialnia z łóżkiem, które wygląda tak, jak powinno wyglądać łóżko, ale nie czujesz się w nim tak, jak powinieneś czuć się w łóżku. No ale przynajmniej mam małą kuchnię. A właściwie dwie, bo poprosiłem o apartament połączony z drugim, który będzie czekał na odwiedzających mnie przyjaciół i rodzinę – ten też ma kuchnię. Nie jest tak źle. Powiedzmy.
Producenci uprzejmie zaopatrzyli to miejsce w produkty pierwszej potrzeby, o które poprosiłem: makaron, pomidory świeże i z puszki, oliwę z oliwek, chleb, sól, masło, marchewki, seler, fasolę i tuńczyka w puszkach, sok pomarańczowy, kapsułki z kawą Nespresso, wodę butelkowaną, pojemniki Tupperware, zestaw desek do krojenia i nowych noży. Zamówiłem pojemniki, żebym mógł przywozić własne jedzenie, bo poziom cateringu na planach zdjęciowych – nawet we Włoszech – nie jest zbyt wysoki. Jeszcze do tego tematu wrócimy.
Staram się nie myśleć o tym, że spędzę tutaj następne dwa miesiące. Już tęsknię za rodziną i domem. A zwłaszcza za kuchnią. I łóżkiem – bo we własnym łóżku czuję się jak w prawdziwym łóżku, a nie jak na marmurowym blacie w pracowni cukierniczej.
Nalałem sobie kieliszek wina i nagle poczułem głód. Uroczy ludzie z recepcji polecili mi miejsce tuż za rogiem, w którym mógłbym coś zjeść.
Poszedłem tam.
Zjadłem.
I zdecydowanie bym tego miejsca nie polecił.3 stycznia
Dzisiaj rozpakowałem się jak należy, bo wspomniałem już, że spędzę tu prawie dwa kolejne miesiące. Ale kiedy tylko będę miał kilka dni wolnego, zamierzam latać do Londynu i z powrotem. Staram się nigdy nie przebywać poza domem dłużej niż dwa tygodnie z rzędu. Podróże bywają męczące, ale w dłuższej perspektywie taki układ jest lepszy dla mojego zdrowia psychicznego i mojej rodziny.
Próby i mierzenie kostiumów zaczynam w poniedziałek, więc dziś po prostu aklimatyzowałem się w nowym miejscu, byłem na siłowni, posiedziałem nad scenariuszem i zrobiłem lekki lunch. Fasola cannellini, tuńczyk z puszki, czerwona cebula, pomidory i oliwa z oliwek. Przygotowałem cały garnek sosu pomidorowego, bo podnoszą mnie na duchu jego aromat i sam akt jego przyrządzania; poza tym przez następne kilka dni będę go jadł z makaronem lub ryżem.
Próbowałem włączyć telewizję. Bez skutku. Nie jestem zbyt dobry w korzystaniu z nowinek technologicznych i ponieważ ten telewizor okazał się równie skomplikowany w obsłudze jak zamontowany na ścianie ekran dotykowy do oświetlenia, zaprojektowany chyba przez wściekłego astronautę, potrzebowałem pomocy. Wkrótce zjawiła się urocza kobieta, która pomaga członkom obsady z podróżami, sprawunkami i problemami technicznymi, takimi jak mój obecny. Poinformowała mnie, że nie ma żadnych zagranicznych kanałów telewizyjnych, tylko kilka włoskich, co uznałem za osobliwe; jest za to multum platform streamingowych, typu Netflix i tak dalej. Przeczuwam, że w nadchodzących tygodniach oddam się mojej guilty pleasure: oglądaniu masy filmów dokumentalnych o drugiej wojnie światowej. Nigdy nie mam ich dość. Serial Historia II wojny światowej z lat siedemdziesiątych widziałem co najmniej dziesięć razy. O tej porze roku pogoda w Rzymie może konkurować z londyńską. A właściwie jest jeszcze gorsza. Jest bardzo zimno i mokro.
Dziś wieczorem zjadłem kolację z moją przyjaciółką Claudią i jej mężem, Andreą. Poznałem Claudię wiele lat temu w Rzymie i wciąż się przyjaźnimy. Pisałem o niej w Smaku, występuje też w rzymskim odcinku mojego serialu W poszukiwaniu włoskich smaków. Spotkaliśmy się na Zatybrzu, w starożytnej i obecnie bardzo modnej dzielnicy, o wiele bardziej zgentryfikowanej niż trzydzieści lat temu, kiedy Claudia zabrała mnie tam po raz pierwszy. Usiedliśmy na zewnątrz, pod markizą, w restauracji Taverna Trilussa i zjedliśmy klasyczny rzymski posiłek – czyli duże ilości makaronu. Piliśmy białe i czerwone wino, wzięliśmy trochę przekąsek: plasterki salami, prosciutto i kwiaty cukinii faszerowane mozzarellą.
Zamówiłem bucatini all’Amatriciana, Claudia zaś zdecydowała się na strozzapreti Zia Antonietta, twardy makaron z parmezanem, pesto i pomidorkami koktajlowymi. Nie pamiętam, co wybrał Andrea.
Istnieje wiele wersji strozzapreti, makaronu, którego nazwa oznacza dosłownie: „księżowscy dławiciele”. Podobno pochodzi ze średniowiecza, kiedy katoliccy księża nie widzieli nic złego w tym, by raczyć się jajkami zebranymi przez swoich parafian. Z powodu tak egoistycznego zachowania biedni rolnicy, którym i tak brakowało prawie wszystkiego, musieli przyrządzać jedzenie bez jajek i wychodził im wyjątkowo twardy makaron, więc serwowali go odwiedzającym ich księżom z nadzieją, że się nim udławią.
Według innej wersji księża byli po prostu z natury żarłoczni i tak szybko pochłaniali ogromne porcje makaronu, że często dławili się nim i umierali. Nie wiem, który wariant jest prawdziwszy, ale podoba mi się to, że jedzenie, religia i śmierć są tak ściśle powiązane w historii jednego przepisu.4 stycznia
W ubiegłym tygodniu kilka razy przyrządzałem sobie posiłki w mieszkaniu. Proste jak zwykle dania, składające się z makaronu i jakiegoś sosu, z dodatkiem warzyw.
Zaszedłem też do wyjątkowo ascetycznej hotelowej restauracji. Choć nigdy nie było tam tłumów, przygotowywanie jedzenia zawsze trwało wieki, a kiedy już je podano, widziałem przed sobą małe porcje dań, przekombinowane, przestylizowane i wycyzelowane do tego stopnia, że praktycznie nie dało się ich rozpoznać. Przez cały pobyt w Rzymie ostatecznie jadłem tam ledwie kilka razy, tylko ze względu na wygodę, i za każdym razem wychodziłem głodny.
Szef kuchni wyraźnie zabiegał o renomę u osób, które zajmują się zapewnianiem renomy szefom kuchni. Litości. W filmie czy na deskach teatru łatwo wyczuć, kiedy aktor stara się za bardzo (mój nauczyciel George Morrison określał to „forsowaniem” gry), jakby wołał do publiczności: „Spójrzcie, jak głęboko odczuwam ten bezmiar emocji!”. Zamiast po prostu być na scenie, pokazuje, jak znakomicie gra. Uważa, że dzięki temu zbierze laury, i niestety czasem rzeczywiście zbiera. Ale nikt nie powinien robić czegoś tylko po to, żeby zdobyć nagrody, bo jego praca zawsze będzie trącić desperacją i brakiem autentyczności. Albo – w przypadku szefów kuchni – smaku.
Po pięciu dniach prób i przymiarek poleciałem do domu, bo zdjęcia zaczynają się dopiero za tydzień.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Smutno było wyjeżdżać z domu, bo spędziłem cudowne święta z Felicity, dziećmi, przyjaciółmi i krewnymi. Musiałem jednak lecieć do Rzymu, gdzie zaczynają się zdjęcia do Konklawe, filmu w reżyserii Edwarda Bergera, z udziałem Ralpha Fiennesa, Johna Lithgowa i Isabelli Rossellini. To adaptacja książki o tym samym tytule, autorstwa jednego z moich ulubionych powieściopisarzy, Roberta Harrisa. Czytałem tę powieść o wyborze nowego papieża kilka lat temu i kiedy przysłano mi scenariusz z propozycją występu w ekranizacji, byłem zachwycony. Podobnie jak perspektywą współpracy z Ralphem i Isabellą – z którymi grałem już wcześniej – oraz Johnem, którego też trochę znam. Edward całkiem niedawno nakręcił doskonałe Na Zachodzie bez zmian. Spotkałem się z nim dwa razy przed rozpoczęciem zdjęć i nie mam wątpliwości, że to czarujący człowiek.
Lot do Rzymu raczej bez zakłóceń. Zameldowałem się w hotelu/apartamencie na wynajem krótkoterminowy, który już znałem ze zdjęć w internecie. Niektórzy członkowie obsady nocują w tym samym budynku. To miejsce high-concept, w świetnej lokalizacji, bo jedzie się stąd raptem dwadzieścia pięć minut do studia Cinecittà, gdzie będziemy filmować większość scen.
Moje tymczasowe mieszkanie określiłbym w najlepszym razie jako spartańskie. Z pewnością nie zostało zaprojektowane z myślą o komforcie tego, kto będzie tu mieszkał. Zostało za to zaprojektowane, żeby nakarmić ego architekta, a architekt ze swoim ego czuł się wyraźnie komfortowo. Apartament składa się z salonu z bardzo małą niewygodną kanapą i marmurowym stolikiem oraz aneksu kuchennego z kuchenką i szafkami ze stali nierdzewnej. Jest tu też mała sypialnia z łóżkiem, które wygląda tak, jak powinno wyglądać łóżko, ale nie czujesz się w nim tak, jak powinieneś czuć się w łóżku. No ale przynajmniej mam małą kuchnię. A właściwie dwie, bo poprosiłem o apartament połączony z drugim, który będzie czekał na odwiedzających mnie przyjaciół i rodzinę – ten też ma kuchnię. Nie jest tak źle. Powiedzmy.
Producenci uprzejmie zaopatrzyli to miejsce w produkty pierwszej potrzeby, o które poprosiłem: makaron, pomidory świeże i z puszki, oliwę z oliwek, chleb, sól, masło, marchewki, seler, fasolę i tuńczyka w puszkach, sok pomarańczowy, kapsułki z kawą Nespresso, wodę butelkowaną, pojemniki Tupperware, zestaw desek do krojenia i nowych noży. Zamówiłem pojemniki, żebym mógł przywozić własne jedzenie, bo poziom cateringu na planach zdjęciowych – nawet we Włoszech – nie jest zbyt wysoki. Jeszcze do tego tematu wrócimy.
Staram się nie myśleć o tym, że spędzę tutaj następne dwa miesiące. Już tęsknię za rodziną i domem. A zwłaszcza za kuchnią. I łóżkiem – bo we własnym łóżku czuję się jak w prawdziwym łóżku, a nie jak na marmurowym blacie w pracowni cukierniczej.
Nalałem sobie kieliszek wina i nagle poczułem głód. Uroczy ludzie z recepcji polecili mi miejsce tuż za rogiem, w którym mógłbym coś zjeść.
Poszedłem tam.
Zjadłem.
I zdecydowanie bym tego miejsca nie polecił.3 stycznia
Dzisiaj rozpakowałem się jak należy, bo wspomniałem już, że spędzę tu prawie dwa kolejne miesiące. Ale kiedy tylko będę miał kilka dni wolnego, zamierzam latać do Londynu i z powrotem. Staram się nigdy nie przebywać poza domem dłużej niż dwa tygodnie z rzędu. Podróże bywają męczące, ale w dłuższej perspektywie taki układ jest lepszy dla mojego zdrowia psychicznego i mojej rodziny.
Próby i mierzenie kostiumów zaczynam w poniedziałek, więc dziś po prostu aklimatyzowałem się w nowym miejscu, byłem na siłowni, posiedziałem nad scenariuszem i zrobiłem lekki lunch. Fasola cannellini, tuńczyk z puszki, czerwona cebula, pomidory i oliwa z oliwek. Przygotowałem cały garnek sosu pomidorowego, bo podnoszą mnie na duchu jego aromat i sam akt jego przyrządzania; poza tym przez następne kilka dni będę go jadł z makaronem lub ryżem.
Próbowałem włączyć telewizję. Bez skutku. Nie jestem zbyt dobry w korzystaniu z nowinek technologicznych i ponieważ ten telewizor okazał się równie skomplikowany w obsłudze jak zamontowany na ścianie ekran dotykowy do oświetlenia, zaprojektowany chyba przez wściekłego astronautę, potrzebowałem pomocy. Wkrótce zjawiła się urocza kobieta, która pomaga członkom obsady z podróżami, sprawunkami i problemami technicznymi, takimi jak mój obecny. Poinformowała mnie, że nie ma żadnych zagranicznych kanałów telewizyjnych, tylko kilka włoskich, co uznałem za osobliwe; jest za to multum platform streamingowych, typu Netflix i tak dalej. Przeczuwam, że w nadchodzących tygodniach oddam się mojej guilty pleasure: oglądaniu masy filmów dokumentalnych o drugiej wojnie światowej. Nigdy nie mam ich dość. Serial Historia II wojny światowej z lat siedemdziesiątych widziałem co najmniej dziesięć razy. O tej porze roku pogoda w Rzymie może konkurować z londyńską. A właściwie jest jeszcze gorsza. Jest bardzo zimno i mokro.
Dziś wieczorem zjadłem kolację z moją przyjaciółką Claudią i jej mężem, Andreą. Poznałem Claudię wiele lat temu w Rzymie i wciąż się przyjaźnimy. Pisałem o niej w Smaku, występuje też w rzymskim odcinku mojego serialu W poszukiwaniu włoskich smaków. Spotkaliśmy się na Zatybrzu, w starożytnej i obecnie bardzo modnej dzielnicy, o wiele bardziej zgentryfikowanej niż trzydzieści lat temu, kiedy Claudia zabrała mnie tam po raz pierwszy. Usiedliśmy na zewnątrz, pod markizą, w restauracji Taverna Trilussa i zjedliśmy klasyczny rzymski posiłek – czyli duże ilości makaronu. Piliśmy białe i czerwone wino, wzięliśmy trochę przekąsek: plasterki salami, prosciutto i kwiaty cukinii faszerowane mozzarellą.
Zamówiłem bucatini all’Amatriciana, Claudia zaś zdecydowała się na strozzapreti Zia Antonietta, twardy makaron z parmezanem, pesto i pomidorkami koktajlowymi. Nie pamiętam, co wybrał Andrea.
Istnieje wiele wersji strozzapreti, makaronu, którego nazwa oznacza dosłownie: „księżowscy dławiciele”. Podobno pochodzi ze średniowiecza, kiedy katoliccy księża nie widzieli nic złego w tym, by raczyć się jajkami zebranymi przez swoich parafian. Z powodu tak egoistycznego zachowania biedni rolnicy, którym i tak brakowało prawie wszystkiego, musieli przyrządzać jedzenie bez jajek i wychodził im wyjątkowo twardy makaron, więc serwowali go odwiedzającym ich księżom z nadzieją, że się nim udławią.
Według innej wersji księża byli po prostu z natury żarłoczni i tak szybko pochłaniali ogromne porcje makaronu, że często dławili się nim i umierali. Nie wiem, który wariant jest prawdziwszy, ale podoba mi się to, że jedzenie, religia i śmierć są tak ściśle powiązane w historii jednego przepisu.4 stycznia
W ubiegłym tygodniu kilka razy przyrządzałem sobie posiłki w mieszkaniu. Proste jak zwykle dania, składające się z makaronu i jakiegoś sosu, z dodatkiem warzyw.
Zaszedłem też do wyjątkowo ascetycznej hotelowej restauracji. Choć nigdy nie było tam tłumów, przygotowywanie jedzenia zawsze trwało wieki, a kiedy już je podano, widziałem przed sobą małe porcje dań, przekombinowane, przestylizowane i wycyzelowane do tego stopnia, że praktycznie nie dało się ich rozpoznać. Przez cały pobyt w Rzymie ostatecznie jadłem tam ledwie kilka razy, tylko ze względu na wygodę, i za każdym razem wychodziłem głodny.
Szef kuchni wyraźnie zabiegał o renomę u osób, które zajmują się zapewnianiem renomy szefom kuchni. Litości. W filmie czy na deskach teatru łatwo wyczuć, kiedy aktor stara się za bardzo (mój nauczyciel George Morrison określał to „forsowaniem” gry), jakby wołał do publiczności: „Spójrzcie, jak głęboko odczuwam ten bezmiar emocji!”. Zamiast po prostu być na scenie, pokazuje, jak znakomicie gra. Uważa, że dzięki temu zbierze laury, i niestety czasem rzeczywiście zbiera. Ale nikt nie powinien robić czegoś tylko po to, żeby zdobyć nagrody, bo jego praca zawsze będzie trącić desperacją i brakiem autentyczności. Albo – w przypadku szefów kuchni – smaku.
Po pięciu dniach prób i przymiarek poleciałem do domu, bo zdjęcia zaczynają się dopiero za tydzień.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..