- promocja
Cole West - ebook
Cole West - ebook
Cole West jest przyjacielem Coriny i Parkera, współwłaścicielem kancelarii prawniczej, a jego wujek – Duży John – działa w świecie przestępczym. Pewnego dnia, ze względów bezpieczeństwa, mężczyzna musi wyjechać z Nowego Jorku. W drodze do Newport News, o mało nie potrąca Mishy, która wtargnęła mu przed auto. Dziewczyna ewidentnie ucieka przed kimś. Cole jeszcze nie wie, że zaoferowana pomoc oznacza kłopoty. Kłopoty w postaci zwaśnionych rodzin oraz żądnych władzy, pieniędzy i walki ludzi, którzy nie cofną się przed niczym. Nawet przed porwaniem. Przypadkowe spotkanie będzie miało nadzwyczaj poważne konsekwencje… Bo czy można wybrać między miłością, a rodziną? A może da się to pogodzić?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2846-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę w fotelu, trzymając drinka w dłoni. Obracam szkłem i słyszę, jak kostki lodu obijają się o ścianki, po czym biorę łyk. Alkohol pali mój przełyk, ale to dobrze. To świadczy o tym, że żyję. Jeszcze żyję. Zamykam na chwilę powieki, biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze. Jak to wszystko potrafi się czasem spierdolić… Chociaż może jeszcze się nie spierdoliło. Nie mogą mnie powiązać ze śmiercią Harry’ego, bo to nie ja za tym stoję. Jedynie go znałem. Wychodzi na to, że czasem lepiej chyba znać mniej osób.
Odstawiam z hukiem szkło i wstaję. Wychodzę na balkon, gdzie zaciągam się wieczornym powietrzem, patrząc na panoramę miasta. Moja wspólniczka zbrodni mieszka w Newport News, więc pozostaje mi tylko dzwonić, choć równie dobrze mogę zatelefonować jeszcze do kogoś. Nawet chyba lepiej, żebym się skontaktował właśnie z nim. Corina nie potrzebuje zmartwień, a Parker to zupełnie inny typ przyjaźni. Taki, gdzie jeden za drugiego nadstawi karku. Szkoda tylko, że Markus tego nie dożył. Nie doczekał zaręczyn własnej siostry. Ze wszystkich ludzi na świecie jego brakuje mi najbardziej. Czuję się samotny. Najgorszy rodzaj samotności to ten, którego doświadcza się wśród innych. Ludzie mylą pojęcia „sam” i „samotny”. Można być samotnym samemu, ale również samotnym, będąc z kimś.
Wyciągam w końcu iPhone’a z kieszeni moich garniturowych spodni. Odpinam dwa górne guziki koszuli. Muszę się czuć swobodnie. Czasem mam dosyć tych ubrań, ale praca prawnika do czegoś zobowiązuje. Ryje głowę, to swoją drogą. Już zamierzam wybrać numer Raina, ale okazuje się, że chyba ściągnąłem go myślami, bo właśnie do mnie dzwoni.
– Parker – odzywam się pierwszy.
– Wszystko z tobą okej, West?
– Zabawiasz się w Corinę? – pytam z przekąsem, bo ona jest nadopiekuńcza. Jak matka kwoka.
– Taa – śmieje się.
– Wszystko w porządku – zapewniam go, choć nie do końca tak jest. Ale to sprawy zawodowe.
– Widziałem artykuł – mówi cicho – pokazała mi.
– Niepotrzebnie. Sprawa jest skończona, ale…
– Ale?
– Zwalę się do was za jakiś czas – oświadczam, nie wiedząc jeszcze, kiedy miałoby to być.
– Znudziło ci się życie w wielkim mieście?
– Powiedzmy, że potrzebuję chwili wytchnienia.
– W takim razie zapraszamy. Corina będzie musiała poczekać z projektem łączenia domów.
– Cała ona – wzdycham. – Współczuję ci, Rain, nawet nie wiesz, coś ty sobie wziął na głowę.
– Chyba jednak wiem – śmieje się.
– Tobie się wydaje, że wiesz. Widzimy się – parskam i się rozłączam.
Taa, sprawa z byłym facetem Coriny skończyła się, jak się skończyła. Nie powiem, że szkoda mi gnojka, a mój wujaszek brał w tym udział. Nie musiał mi nawet o tym mówić, po prostu wiem. Dlatego będzie dobrze, jeśli ja też na chwilę wyjadę. Zniknę. Muszę złapać oddech od wszystkiego. Również od tego miasta, ludzi i klientów. Reset bywa potrzebny, inaczej samemu można wylądować w wariatkowie, a tego mi nie potrzeba.
Szybko dokonuję w głowie zmiany planów na takie, które mi odpowiadają. Ale nim pójdę się spakować, muszę jeszcze zadzwonić w dwa miejsca. Wybieram numer sekretarki, którą uprzedzam, że przez jakiś czas będę poza zasięgiem, po czym dzwonię do Dużego Johna. Poradzi sobie beze mnie, bo rzadko mnie potrzebuje. Ale musi wiedzieć, że będę niedostępny. Naprawdę potrzebuję odpoczynku. Życie bywa męczące.
– Cole – wita się ze mną, jak tylko odbiera.
– Cześć, wujku.
– Stało się coś?
– A czy ja dzwonię, tylko jak coś się dzieje?
– Nie. W sumie i tak miałem się do ciebie odezwać.
– Tak?
– Tak. Nie chcesz wyjechać na jakieś wakacje, coś?
Aha, czyli jest coś na rzeczy.
– Sprawa z Harrym ma długi ogon smrodu?
– Wolałbym, żebyś wyjechał. Zrób sobie wolne – proponuje mi, wymigując się od odpowiedzi.
Ciekawe.
– Właśnie po to zadzwoniłem. Wyjeżdżam do Coriny.
– Mądra decyzja. Zatem baw się dobrze i za szybko nie wracaj.
– A co to znaczy „za szybko”? – dopytuję, bo wolę jednak wiedzieć, co szanowny wujaszek ma na myśli.
– Dwa, może trzy tygodnie. Nie chcę, żebyś był w cokolwiek zamieszany, Cole.
– Dzięki za troskę. Ale to ty uważaj na siebie.
– Taa, w moim wieku to szybciej można pierdolnąć w kalendarz.
– Też. – Zaczynam się śmiać i rozłączam.
John ma rację. W jego wieku można w każdy nowy dzień wjechać nogami do przodu i to niekoniecznie za sprawą zawału. Para się profesją wysokiego ryzyka. Ładnie to brzmi w teorii: biznesmen. Owszem, jest nim, ale nie do końca, jak się ludziom wydaje. Prawdę znam ja i jeszcze kilka innych osób.
Chowam telefon do kieszeni i idę się spakować, wiedząc, że mam jeszcze czas. Nigdzie mi się nie spieszy, więc podczas podróży zwyczajnie odpocznę i nacieszę się widokami zza samochodowej szyby. To jest dobry plan.
Idę do swojego pokoju, wyciągam walizkę i wrzucam rzeczy, które mi się przydadzą, na moje przymusowe „wakacje”, po czym po półgodzinie opuszczam apartament i zjeżdżam windą. Wychodzę na zewnątrz. Ciągnę walizkę przy sobie, kierując się do stojącego przy krawężniku samochodu. Otwieram bagażnik, wrzucam rzeczy, zamykam i zajmuję miejsce za kierownicą, by kilka minut później być w drodze do Newport News. Zapewne dotrę tam rano, ale to nie ma znaczenia. Już teraz rozumiem, dlaczego Corina wybrała inną wolność. Niestety, ja nie mam tego przywileju. Chociaż kto wie? Może pewnego dnia sam stąd wyjadę na amen?
Wiem jedno: życie potrafi być nieprzewidywalne, zarówno w dobry, jak i zły sposób.
Misha
– Wychodzę! – krzyczę do mamy, która zapewne i tak nie słyszy, bo jest zajęta czymś w kuchni.
Przewieszam wielką czarną torebkę przez ramię i cicho zamykam za sobą drzwi. Uśmiecham się, pokonując podjazd. Macham mieszkającemu w sąsiednim domu sąsiadowi, który podlewa swoje rabatki. Robi to co wieczór, choć w sumie mógłby zamontować zraszacze, ale chyba woli wykonywać takie prace osobiście. A skoro jemu to pasuje, to mnie tym bardziej.
Odwracam od niego spojrzenie i ruszam chodnikiem. Brakuje mi samochodu, tyle że niestety nie stać mnie na nowy, przynajmniej nie na taki, jaki bym chciała. Nie jesteśmy co prawda biedni, ale mam teraz ważniejsze priorytety niż zakup środka transportu. Prawda jest taka, że gdyby nie moja mama, to wciąż cieszyłabym się moim kilkuletnim autem. Ale było minęło, trzeba żyć dalej.
Do pracy nie mam tak daleko. Minę tylko moją ulicę, skręcę w prawo na Jamestown Road, przejdę może z kilometr i jestem. Czasem chodzę do pracy wieczorami, kiedy mnie potrzebują, bo się nie wyrabiają. Billsburg Brewery to moje miejsce zatrudnienia. Mieści się zaraz przy przystani jachtowej. Powinnam poszukać innego zajęcia, mam studia, ale to się nie uda w tym mieście. Może w Nowym Jorku, gdzie mieszkałam pół życia, ale tak wyszło, że z jakichś nieznanych mi powodów przenieśliśmy się tutaj, poza tym chyba nie mogę zostawić mamy samej. Coś się stało trzy, może dwa lata temu i od tamtego czasu za dużo pije. Nie jest alkoholiczką, przynajmniej tak mi się wydaje. Nie znam powodu jej stanu. Niczego nie chciała mi powiedzieć. Mimo że wielokrotnie ją wypytywałam, ona uparcie milczała albo twierdziła, że nie ma o czym mówić. Jednak jest o czym, tylko ja wciąż nie rozwikłałam tej zagadki. I to jej mętne tłumaczenie, dlaczego się przeprowadziliśmy…
Zaciągam się wieczornym powietrzem, uśmiecham do wychodzących klientów, a sama kieruję się na tyły budynku, żeby dostać się do niego niepostrzeżenie drugim wejściem. Pcham drzwi i wchodzę do środka, gdzie słyszę już gwar rozmów personelu oraz pokrzykiwania poganiającego swojego pomocnika kucharza. Taa, Diego jest leniem, ale i tak go lubię.
– W końcu jesteś – słyszę Kate.
– Nie spóźniłam się.
– Nie, ale mamy ruch jak jasna cholera. Wskakuj w swoje wdzianko i zasuwaj.
– Lubisz się rządzić, co?
– Ktoś musi. – Puszcza do mnie oko, po czym znika po zamówienia, a ja odwieszam rzeczy do szafki.
Kilka godzin później jestem tak zmęczona, jak jeszcze chyba nigdy. To był jakiś hardcore. Właściciel pozwolił kilku mężczyznom zostać dłużej. Oczywiście za odpowiednią opłatą. A my i tak musieliśmy zrobić nadgodziny. Zamiast być w domu o północy, zbieram się do powrotu dopiero o trzeciej nad ranem. Dobrze, że dzisiaj, bo w sumie jest już nowy dzień, mam dopiero na popołudnie, bo na rano nie dałabym rady przyjść. Lubię swoją pracę, ale czasem mam ochotę się z niej zwinąć. Mam skończone studia architektoniczne. Lubię kreskę, lubię papier i ołówek, ale nie było czasu, żeby złapać jakąkolwiek pracę w tym kierunku. Może kiedyś mi się uda. Kto wie.
Jeszcze gdzieś w szufladach mam swoje stare rysunki. Moje projekty. Jedne są beznadziejne, inne wciąż uważam za świetne. Ale może w innym życiu spełnię swoje marzenie. Na razie pragnę się jedynie znaleźć we własnym łóżku, a żeby móc się już położyć…
– Idziesz?! – krzyczę do Kate, ale odpowiada mi cisza. – Dziwne – bąkam pod nosem.
Przewieszam torbę przez ramię i już mam wyruszyć na poszukiwanie dziewczyny, ponieważ jesteśmy ostatnie z obsługi, gdy słyszę coś, co niekoniecznie mam ochotę usłyszeć. Jęki dochodzące zza drzwi składziku świadczą tylko o jednym: oni się pieprzą. Diego i Kate. Dlatego nie zawracam sobie nimi więcej głowy i wychodzę z budynku tą samą drogą, którą przyszłam, czyli od zaplecza. Tamci wszystko pozamykają, zresztą drzwi frontowe już są zabezpieczone, a oni jedynie muszą uzbroić alarm i zatrzasnąć tylne wyjście.
Obchodzę dość dobrze w odróżnieniu od reszty okolicy oświetlony budynek. W sumie cały obszar jest porośnięty drzewami. Nie jest to las, a dość rozległy park. Mimo ciemności mam zamiar ruszyć na skróty do głównej ulicy. Zawsze tak chodzę. Znam teren, okolicę i jeszcze nic złego się nie stało, toteż mijam powoli wejście, gdy nagle coś słyszę… Odwracam głowę w kierunku tego dźwięku. Wytężam słuch, po czym słyszę jakby plusk wody. Nic nadzwyczajnego, niby. Już mam odejść, gdy widzę, jak dwóch kolesi niesie coś w stronę pomostu. Cofam się o krok. Nie jestem z natury nieustraszona. Boję się, zwłaszcza że to, co niosą, wygląda jak…
– Boże – sapię, ale chyba niewystarczająco cicho, bo jeden z nich odwraca głowę w moją stronę. Sztywnieję. Nie ruszam się, licząc, że mnie nie dostrzeże, ale nadzieja kolejny raz okazuje się matką głupich.
– Kurwa – klnie typ, po czym rzucają balast na ziemię.
– Jezu – chrypię.
– Stój! – krzyczy tamten, gdy po chwili moje nogi niosą mnie niczym wiatr jesienne liście.
Muszę uciec. Muszę stąd zwiać, nim on mnie dopadnie. Rzucam się do ucieczki w kierunku drzew, mając nadzieję, że będą mi osłoną, tak samo jak nocne niebo.
Biegnę, ile sił w nogach i oddechu w płucach. Wpadam między wysokie krzaki, po czym kieruję się w kierunku Jamestown Road, licząc, że ten typ mnie nie złapie. Mam ciężki oddech i płuca mnie palą, mimo przebiegnięcia tak krótkiego odcinka. Nie jestem typem sportowca, choć na figurę ani kondycję nigdy nie narzekałam. Dzisiaj biegnę jednak wyczynowo, jakby sam diabeł siedział mi na ogonie i próbował wyrwać moją duszę i zatargać do piekła.
– Stój! – krzyczy ponownie za mną, ale chyba oszalał, jeśli sądzi, że tak zrobię.
Nie ufam takim ludziom. Mogą człowieka zabić, poćwiartować i wrzucić do wody, żeby zjadły go aligatory, dlatego przyspieszam. Mam niedaleko. Jakieś dwadzieścia metrów i będę na głównej. Próbując wydostać się z tego miejsca, dostrzegam padające z ulicznych latarni światło. Biegnąc, liczę kroki, które przybliżają mnie do mojego celu.
Pięć.
Sześć.
Siedem…
Przerywam liczenie, bo w kolejnej sekundzie zostaję dosłownie znokautowana. Upadam twarzą do ziemi, czując na sobie ciężar. Sapię, oddycham z trudem, a do moich nozdrzy dociera zapach ziemi, liści i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Po chwili ciężar znika, a ja zostaję poderwana do góry, i to dość brutalnie. Próbuję złapać równowagę i przełykam ślinę na widok stojącego przede mną faceta. Wielki, umięśniony, o głowę wyższy ode mnie i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mnie zabić. Zapewne zresztą chce to zrobić. Oddech więźnie mi w gardle, a strach zaciska się wokół mnie niczym obręcz ze stali. Sztywnieję cała, nie bardzo wiedząc, co teraz nastąpi. Mimo ciemności mogę dość wyraźnie przyjrzeć się jego twarzy.
– Czego ode mnie chcesz? – pytam, cofając się, żeby nie miał do mnie dostępu.
– Idziemy. – Robi krok w moją stronę.
– Nic nie zrobiłam – zaprzeczam. – I nigdzie nie idę, koleś. – Próbuję wykrzesać z siebie odwagę. Może głupią, ale lepsze to, niż miałabym robić za pokarm dla ryb.
– Powiedzmy, że za dużo widziałaś.
– Nic nie widziałam – kłamię, patrząc mu w oczy.
– Idziemy. – Wyciąga do mnie rękę, ale ja się uchylam i znowu próbuję uciec, wykonując slalom między ostatnimi drzewami na mojej drodze i pragnąc się za nimi jak najszybciej skryć.
Zwinnie manewruję między pniami podczas ucieczki. Słyszę goniącego mnie mężczyznę tuż za sobą, więc ostatkiem sił i z żarem w płucach wypadam spomiędzy drzew wprost na chodnik. Nie myśląc długo, pędzę wprost na jezdnię, próbując przedostać się na drugą stronę. Pech chce, że nie zauważam jadącego z naprzeciwka samochodu. Odwracam głowę, gdy reflektory są skierowane wprost na mnie. Zamieram. Zamykam powieki, wiedząc, co nastąpi. Pisk opon, uderzenie…
Jedna sekunda.
Dwie sekundy.
Trzy… – liczę w myślach, ale nic się nie dzieje.
Otwieram powoli oczy i wpatruję się w stojące przede mną auto. Kilka centymetrów. Te kilka centymetrów, a zapewne byłoby po mnie. Ciężko oddycham, gdy spoglądam na osobę za kierownicą. Siedzi, wpatrując się we mnie. Jest chyba w takim samym szoku jak ja. Gdy ja wypuszczam oddech, on wysiada.
– Oszalałaś?! – krzyczy, jak tylko staję przy otwartych drzwiach. – Mogłaś zginąć.
– Ja… ja nie zauważyłam. – Udaje mi się w końcu wykrztusić.
– Chryste Panie, mogłem cię zabić. – Kręci głową. – Kurwa, mogłem cię zabić – powtarza już spokojnie.
– Ale nic się nie stało – mówię, przypominając sobie nagle o facecie, który mnie gonił. Dostrzegam go na skraju drzew. Czeka. Cholera.
– Na pewno? – Podchodzi do mnie, a moja uwaga ponownie skupia się na nim. – Jesteś tego pewna? – dopytuje.
– Chyba tak – odpowiadam, a on bacznie mnie obserwuje, jak rzucam okiem na kolesia z przystani.
– Coś nie tak?
– Co? – Wracam do niego wzrokiem, lecz on patrzy w tym samym kierunku, w którym ja przed chwilą.
– Odwiozę cię.
– To nie będzie… – urywam pod obstrzałem jego wzroku i w reakcji na zacięty wyraz twarzy mężczyzny.
– Nalegam. – Wskazuje swoje auto. – Niebezpiecznie jest samemu włóczyć się o tej porze.
– Nie włóczę się, wracam z pracy.
– To tym bardziej.
Nie kłócę się. Właściwie w mojej obecnej sytuacji byłoby to szczytem głupoty. Choć w sumie tak samo jak wsiadanie w środku nocy do auta nieznajomego faceta, który o mało mnie nie potrącił, ale wolę zaryzykować, niż zostać tutaj. Widziałam, co widziałam. Ten bandzior stoi tam, więc kiwam głową do mężczyzny przed sobą i po chwili zajmuję miejsca pasażera, żeby jak najszybciej stąd odjechać.
Kieruję go niczym GPS na moją ulicę, jednak nie jestem głupia. Nie pokażę mu, w którym domu mieszkam. Chyba się naoglądałam za dużo filmów, ale lepiej być ostrożnym. I nie ma to nic wspólnego z tym, że on jest gorący jak samo piekło, a głos ma przyjemnie niski i aksamitny. Może być seryjnym mordercą polującym na bezbronne kobiety lub pieszych.
Moja wyobraźnia okazuje się stanowczo zbyt bujna. Na pewno nie jest groźny, ale każę mu się zatrzymać dwa domy bliżej. Nie chcę, żeby wiedział, gdzie mieszkam. Po dzisiejszych wydarzeniach jestem ostrożna. Nigdy nie wiadomo, kogo się mija na ulicy.
– To tutaj. – Wskazuję na dom sąsiadki.
– Trzymaj. – Podaje mi coś.
Zatrzymuje się przy ulicy pod rozłożystym drzewem, którego gałęzie zwisają nad jezdnią.
– Wizytówka? – pytam, trzymając w dłoni biały kartonik.
– Może się przyda. Kto wie? – Wzrusza ramionami.
– Dziękuję – oświadczam, po czym wysiadam.
– Uważaj na siebie i nie wpadaj ludziom pod koła.
– Postaram się – obiecuję, po czym zatrzaskuję drzwi i czekam, aż odjedzie.
Jak tylko tylne światła jego samochodu znikają na końcu ulicy, szybko pokonuję odległość między domami, przecinam podjazd i chowam się za bezpiecznymi drzwiami mojego azylu, w którym panuje cisza. Opieram się o drewno, a torba zsuwa mi się z ramienia na podłogę i cicho o nią uderza. Czuję się wypompowana. Dosłownie jak zwłoki, mimo że nie mam pojęcia, jak one się czują i czy w ogóle czują.
Powoli się uspokajam, gdy adrenalina zaczyna spadać. Zgarniam więc torbę i człapię do łazienki. Muszę wziąć prysznic, chociaż najchętniej zakopałabym się w pościeli. Ale przez ten upadek cała jestem w ziemi, której muszę się pozbyć. Tak samo zresztą jak zapachu poprzedniego dnia.
Chowam się w pomieszczeniu na piętrze. Zrzucam ubranie, odkręcam kurki i po chwili staję pod letnim strumieniem wody, dając mu zmyć z siebie pierwszy brud i wydarzenia dzisiejszej nocy. Opieram dłonie o ścianę. Mam nadzieję, że nie byłam śledzona. Wiem też, że dzisiaj do pracy wezmę gaz pieprzowy, który kiedyś kupiłam. To od zawsze było takie spokojne miasteczko. Mała przestępczość, dużo turystów, ale widać, czasy się zmieniły albo ja miałam zwyczajnie pecha. Jeśli jednak chodzi o mężczyznę, który mnie podwiózł… Nie powinnam w obecnej sytuacji zwracać na niego uwagi, ale się nie dało. On po prostu wypełniał przestrzeń tak bardzo, że bardziej już nie było można. I ten jego zapach… Słodki Jezu, toż to marzenie każdej babki. Wysoki, nieźle zbudowany, zadbany, pachnący. I o ile się nie mylę, miał tatuaże. Coś, co mnie kręci i bardzo mi się podoba u mężczyzn. Nie uważam tego za złe. Każdy jest właścicielem swojego ciała i może z nim zrobić, co chce, a narzucanie innym swoich wizji tego, jak ktoś ma wyglądać, jest chore. Zazwyczaj mają jakąś historię. I bywają formą uporania się z czymś, zamknięcia pewnego etapu w życiu. Niezła terapia w sumie.
Zakręcam wodę i wycieram się do sucha ręcznikiem, a drugi okręcam wokół głowy. Sięgam po wiszący na wieszaku szlafrok i wychodzę w nim z łazienki, zgarniając moją torebkę.
Pięć minut później leżę skonana w łóżku i jedyne, o czym marzę, to żeby rano się obudzić po pięknym śnie. Przykrywam się, poprawiam głowę na poduszce i zamykam powieki, próbując wymazać cały ten dzień oprócz mężczyzny z porsche. Jego się nie da wymazać, chociażby się chciało, więc zamiast to robić, wracam myślami do momentu na jezdni, a powieki coraz bardziej mi ciążą, aż opadają zupełnie.
Cole
Jak tylko odjeżdżam z jej ulicy, parkuję na sąsiedniej, zastanawiając się, co ja właśnie odpierdoliłem. Podwiozłem nieznajomą, owszem bardzo śliczną, czemu nie sposób zaprzeczyć, dałem jej wizytówkę, a teraz myślę, czy nie wrócić tam i nie sprawdzić, czy czasem nie błąka się po okolicy. Dobrze wiem, że nie podała mi swojego dokładnego adresu. Ja na jej miejscu zrobiłbym dokładnie tak samo, zatem to bystra dziewczyna.
Siedzę w aucie jak psychopata, jeszcze kilka minut, po czym ruszam i robię okrążenie, żeby wjechać z powrotem na jej ulicę, myśląc o tym kolesiu, którego dojrzałem. Nie spodobało mi się to, a ja zawsze mam nosa do jakichś dziwnych spraw. Wyglądało, jakby ona przed nim uciekała. Nie mogłem i nie miałam sumienia jej tam zostawiać. Zresztą byłbym ostatnim skurwysynem, robiąc to. Mam jeszcze jakieś ludzkie odruchy, nie do końca dopadła mnie znieczulica tego świata. Niestety mój zawód trochę zmienia perspektywę postrzegania różnych rzeczy, ludzi, spraw. Takiego gówna się naoglądałem w swoim życiu, że można byłoby zapewne niejedną książkę napisać.
Wjeżdżam na jej ulicę. Jadę powoli, uważnie się rozglądając. Kiedy nigdzie nie dostrzegam brunetki, ruszam w końcu do mojego miejsca przeznaczenia, czyli do Newport News. Że też Corina musiała wybrać sobie takie miejsce, ale nie ma przypadków, tam poznała Raina, a Rain był od zawsze moim najlepszym kumplem na studiach. Później jakoś tak nasze drogi się rozeszły, ale życie ponownie je splotło.
Zaczyna świtać, kiedy dojeżdżam do Newport News. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo już przybiera barwy zwiastujące jego nadejście. Zdaję sobie sprawę, że droga zajęła mi niecałą godzinę, ale tylko dlatego, że jechałem powoli. Jakoś mi się nie spieszy. Mam czas. I chyba pierwszy raz nie czuję presji jego upływania. Uświadamiam sobie też pewną ważną rzecz, że dobrze mi z tym. Czyżbym zamieniał się w Corinę?
Skręcam w kolejną ulicę, jaką podaje mi głos z nawigacji, mając w głowie obraz dziewczyny, której imienia nawet nie poznałem. To byłoby dobre na początek jakiegoś filmu. On ją potrąca, gdy ona wbiega mu pod samochód, i tak się zaczynają ich przygody. Taaa. Takie rzeczy tylko na ekranie, co nie zmienia faktu, że była śliczna. Nawet w świetle samochodowych reflektorów mogłem dostrzec jej urodę, a już tym bardziej, kiedy siedziała obok. Przez cały czas próbowałem się skupić na kierunku jazdy, ale jej głos skutecznie mnie rozpraszał. Kimkolwiek jest, to naprawdę piękna kobieta o ciepłej barwie głosu, który był lekko wystraszony, ale za to cholernie seksowny.
Wjeżdżam na ulicę, gdzie mieszkają Corina i Parker, a po chwili parkuję na podjeździe przed jej domem. Wyłączam silnik, wysiadam i zabieram swój bagaż, po czym wchodzę na werandę i widzę przyczepioną do drzwi kartkę. Sięgam po nią i się uśmiecham.
Wiesz, gdzie są klucze.
Ta informacja mówi mi tyle, że gospodyni jest w domu obok z Rainem, a ja mam się rozgościć sam. Przez chwilę zastanawiam się jednak, gdzie faktycznie są te klucze do domu. W końcu mnie oświeca. Kiedyś żartowała sobie, że będzie zostawiać je, jak w starych filmach, pod donicą. Przesuwam więc dość wielką glinianą donicę na bok, a pod nią jest umieszczony płaski klucz, który po chwili zgrzyta już w zamku. Pcham drzwi, biorę swój bagaż i przekraczam próg. W domu panuje cisza, kiedy za sobą zamykam. Ale jest to cisza przyjemna dla uszu. Lekko już zjebany ruszam do pokoju, z zamiarem złapania odrobiny snu, a przez następne dwa tygodnie mam zamiar odpoczywać. Przynajmniej taki jest plan.
Gdy tak leżę w pościeli, a moja głowa dotyka poduszki, myśli wracają do brunetki, której o mało nie przejechałem w sąsiednim mieście. Mam pod powiekami jej twarz i zaczynam powoli odpływać do krainy Morfeusza, wiedząc, że nim nastanie kolejny dzień, jej wspomnienie może wyblaknąć…
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji