- promocja
Columbine. Strzały w amerykańskim liceum - ebook
Columbine. Strzały w amerykańskim liceum - ebook
Arcydzieło true crime o najgłośniejszej szkolnej strzelaninie.
Eric Harris i Dylan Klebold wyglądali na zwykłych licealistów. Chodzili do szkoły na przedmieściach Denver, umawiali się z dziewczynami – lub próbowali je podrywać – i podłapywali pierwsze prace. Lada chwila mieli iść na studia. Jednak na wiele miesięcy przed balem maturalnym zaczęli planować zamach bombowy na swoich rówieśników. Zrobili to 20 kwietnia 1999 roku. Bomby nie wybuchły, więc zastrzelili dwanaścioro uczniów i nauczyciela, ranili jeszcze dwadzieścia cztery osoby. To wydarzenie przeszło do historii jako masakra w liceum Columbine. Właśnie do tej tragedii porównywano wszystkie kolejne strzelaniny w amerykańskich szkołach.
Dave Cullen był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Dokumentował tę książkę aż dziesięć lat, demaskując wszystkie narosłe wokół tej sprawy mity i przyglądając się losom zmagającej się z dramatem lokalnej społeczności. Korzystając z obszernego materiału dowodowego, stworzył wielokrotnie nagradzany klasyk współczesnego reportażu. To historia drogi do morderstwa, ale też krzepiąca opowieść o gojeniu się ran i nadziei.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67324-48-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ogromna część materiału, który złożył się na tę opowieść, została zarejestrowana na taśmach lub zapisana w notatnikach i dziennikach – przez morderców przed masakrą, a przez śledczych, dziennikarzy i badaczy już po niej. Jeszcze więcej udało się wydobyć ze wspomnień ocalałych lub zrekonstruować na ich podstawie. Wszystko, co pojawia się jako cytat, zostało albo zarejestrowane przeze mnie, innych dziennikarzy lub policyjnych śledczych, opublikowane w oficjalnych dokumentach, albo – w przypadku rozmów – z dużą dozą pewności przywołane przez jednego lub więcej uczestników. Skróciłem niektóre z tych rozmów. Poprawiłem błędy gramatyczne. Żadne wypowiedzi nie zostały wymyślone.
Takiej samej metody użyłem, gdy cytowałem wypowiedzi morderców. Bardzo dokładnie notowali swoje słowa i nagrywali samych siebie. Ich zapiski zostały przytoczone tu w takiej formie, w jakiej powstały, zachowano też ich specyficzne cechy.
Fragmenty, które sugerują przebieg toku myślenia zamachowców, pochodzą z tychże zapisków i nagrań. Dla ich potwierdzenia wykorzystano też liczne źródła dodatkowe, w tym zadania domowe, rozmowy ze znajomymi, członkami rodziny oraz nauczycielami; sięgnięto po dzienniki kluczowych osób, a także liczne akta policyjne spisane przed morderstwami, głównie podsumowania sesji terapeutycznych. Często używałem dokładnych zapisów myśli zamachowców branych z ich dzienników – bez oznaczania tych fragmentów jako cytatów. Inne odczucia podsumowywałem lub parafrazowałem, ale ich źródłem są oni sami. Mimo to mordercy pozostawili kilka znaczących luk w swojej motywacji. Próbowałem zapełnić je z pomocą ekspertów w dziedzinie psychokryminalistyki, którzy pracowali nad tą sprawą całymi latami. Wszystkie przypuszczenia co do myśli zabójców są oznaczone jako takie.
Użyto prawdziwych imion i nazwisk, z jednym wyjątkiem: dziewczyna, o której obsesyjnie pisał Dylan, pojawia się pod pseudonimem jako Harriet. Dla ułatwienia lektury poboczne postacie nie pojawiają się pod imieniem i nazwiskiem. Są jednak zidentyfikowane w rozszerzonej wersji przypisów opublikowanej na mojej stronie w internecie.
Źródłem chronologii masakry jest raport szeryfa hrabstwa Jefferson, chociaż niektórzy członkowie rodzin ofiar uważają, że atak zaczął się kilka minut później. Użyte znaczniki czasowe należy uznać za przybliżenie – ale rzetelne pod względem ich umiejscowienia względem siebie.
Zajmowałem się tym tematem jako dziennikarz, począwszy od południa w dniu ataku. Sceny opisane w książce to połączenie materiału zbieranego wtedy i efektów dziewięciu lat późniejszych badań. Złożyły się na nie setki rozmów z kluczowymi postaciami, lektura ponad dwudziestu pięciu tysięcy stron raportów policyjnych oraz obejrzenie i przesłuchanie setek godzin nagrań. Korzystałem też ze starannej pracy innych dziennikarzy, których uważam za rzetelnych.
Aby uniknąć włączenia siebie w tę opowieść, zazwyczaj piszę o dziennikarzach w trzeciej osobie. Jednak i ja byłem wśród winnych tych medialnych wpadek, kiedy na początku prawie wszyscy pomylili się co do podstawowych faktów. Mam nadzieję, że ta książka przyczyni się do naprawienia tych błędów.1. Pan D.
Powiedział im, że ich kocha. Każdego z osobna. Mówił bez kartki i ostrożnie dobierał słowa. Frank DeAngelis przeczekał występ czirliderek, nagrody za wyniki w nauce i przygotowane przez uczniów filmy. Kiedy po godzinie wszystkie te punkty hucznej uroczystości się skończyły, ten niski mężczyzna w średnim wieku przeszedł przez lśniące boisko do koszykówki, by wygłosić swoje przemówienie. Nie spieszył się. Z uśmiechem minął orkiestrę marszową, czirliderki i logo rebelsów, szkolnej drużyny, wymalowane pod łopoczącymi proporcami, świadectwami ostatnich zwycięstw. Stanął przed dwoma tysiącami rozemocjonowanych licealistów siedzących na drewnianych trybunach. Skupili na nim całą swoją uwagę. Wtedy powiedział im, jak wiele dla niego znaczą. Że pękłoby mu serce, gdyby miał stracić choćby jedno z nich.
To było dosyć dziwne – że ktoś z dyrekcji powiedział zgromadzeniu nastolatków akurat coś takiego. Ale Frank DeAngelis dłużej był trenerem niż dyrektorem i całym sercem wierzył w motywowanie przez szczerość. Szesnaście lat szkolił drużyny futbolu i baseballu, ale wyglądał jak zapaśnik: nabite ciało, postawa żołnierza piechoty morskiej, jednak bez fanfaronady. Próbował bagatelizować swoją trenerską przeszłość, ale widać ją było jak na dłoni.
W jego głosie pobrzmiewała obawa. Nie próbował jej ukryć, tak jak nie wstrzymywał łez, które napłynęły mu do oczu. I darowali mu to. Te dzieciaki mogły wyczuć ściemę od razu, a potem wyrazić dezaprobatę śmiechem, wierceniem się i pomrukiem niezadowolenia. Ale oni kochali pana D. Mógł powiedzieć im prawie wszystko – i często to robił. Nic nie ukrywał, nie owijał w bawełnę, nie mówił do nich jak do głupków. Tego piątkowego poranka 16 kwietnia 1999 roku dyrektor Frank DeAngelis był człowiekiem na wskroś przezroczystym.
Wszyscy uczniowie zgromadzeni w sali gimnastycznej zrozumieli, co miał na myśli. Od licealnego balu dzieliło ich mniej niż trzydzieści sześć godzin – a bal oznaczał sporo picia i sporo jeżdżenia samochodami. Prawienie tym dzieciakom morałów spowodowałoby tylko przewracanie oczami, więc zamiast tego opowiedział im o trzech tragediach z własnego życia. Jego kolega ze studiów zginął w wypadku motocyklowym.
– Pamiętam, jak siedziałem w poczekalni, jak patrzyłem na jego krew – powiedział. – Więc nie mówcie, że to niemożliwe.
Opisał im, jakie to uczucie trzymać w ramionach nastoletnią córkę, kiedy ktoś, kogo znała, zmarł w płonącym wraku. Ale najtrudniejsze nadeszło, kiedy musiał zebrać całą licealną drużynę baseballu, żeby powiedzieć im, że jeden z ich kolegów stracił panowanie nad autem. Znowu się wzruszył.
– Nie chcę iść na kolejny pogrzeb.
Później polecił:
– Spójrzcie w lewo. A teraz w prawo.
Zachęcił ich, by przyjrzeli się uśmiechniętym twarzom, a następnie zamknęli oczy i wyobrazili sobie, że nagle jednego z nich zabrakło. Poprosił, by powtarzali za nim:
– Jestem wartościowym członkiem społeczności liceum Columbine. Nie jestem sam.
To wtedy powiedział im, że ich kocha – zawsze to powtarzał.
– A teraz otwórzcie oczy. Chcę ujrzeć wszystkie wasze promienne, uśmiechnięte twarze w poniedziałek rano.
Zamilkł na chwilę.
– Jeśli przyjdzie wam do głowy zrobić coś, co być może ściągnie na was kłopoty, pamiętajcie: zależy mi na was. Kocham was, ale pamiętajcie – chcę, byśmy byli wszyscy razem. Bo jesteśmy rodziną, jesteśmy...
Nie dokończył. To był dla nich znak. Poderwali się na nogi i krzyknęli:
– CO-LUM-BINE!
Ivory Moore, nauczyciel-petarda, zawsze podkręcający atmosferę, wybiegł i zaintonował:
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
Tym razem głośniej. Ich ręce wyrwały się ku niebu.
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
Głośniej, szybciej, mocniej, jeszcze szybciej – wprowadził ich w gorączkę. A potem pozwolił im się rozejść.
Uczniowie zapełnili korytarze. Kończyli ostatni dzień szkoły. Do ich ważnego weekendu zostało tylko kilka godzin.
Po balu, w poniedziałek, dwa tysiące uczniów – wszyscy – wróciło bezpiecznie do szkoły. Ale następnego popołudnia, we wtorek 20 kwietnia 1999 roku, dwadzieścioro czworo z dzieci pana D. i pracowników szkoły karetki zabiorą do szpitali. Trzynaście ciał zostanie w budynku szkoły, a jeszcze dwa – na jej terenie. To będzie najgorsza szkolna strzelanina w historii Stanów Zjednoczonych – chociaż taki opis uraziłby dwóch chłopaków, którzy właśnie finalizowali swoje plany.2. Buntownicy
Eric Harris bardzo chciał pójść na bal z dziewczyną. Był w ostatniej klasie, zaraz miał opuścić liceum Columbine na zawsze. Nie chciał być wykluczony z najważniejszego wydarzenia towarzyskiego swojego dotychczasowego życia. Naprawdę bardzo chciał pójść na bal z dziewczyną.
Na ogół randki nie stanowiły problemu. Eric był mózgowcem, ale z rzadkiej podkategorii: mózgowcem, ale spoko. Palił, pił, umawiał się z dziewczynami. Zapraszali go na imprezy. Czasami zajarał trawę. Z wyglądem też mocno się starał: wojskowa fryzura – krótko, spiczasto, mnóstwo żelu – a do tego czarne T-shirty i workowate bojówki. Puszczał w swojej hondzie ostry, industrialny rock, niemiecki, zawsze na full. Lubił odpalać fajerwerki i jeździć na wycieczki do Wyoming po towar, żeby uzupełniać zapasy. Łamał zasady, nadał sobie ksywkę – Reb – ale sumiennie odrabiał prace domowe, dostawał najlepsze oceny. Kręcił niezłe filmiki, puszczali je w szkole. I zadawał się z laskami. Miał tłumy lasek.
W ogólnoszkolnym rankingu podrywów Eric wyprzedzał większość kolesi z drużyny futbolowej. Był uroczy. Po prostu podchodził do dziewczyn w centrum handlowym i zdobywał je, bo miał gadane, czarujące dołeczki i rozbrajający uśmiech. Pracował w pizzerii, Blackjack Pizza, więc miał dobry tekst: zapraszał je, by wpadły na darmową pizzę. I często wpadały. Blackjack to była licha sieciówka, z tych tanich, poziom niżej od Domino’s. Restauracja, w której pracował, malutka klitka w centrum handlowym, mieściła się niedaleko jego domu. Klienci najczęściej brali na wynos lub zamawiali z dostawą, ale było też kilka stolików i rząd krzeseł barowych – dla smutasów, którzy nie mieli gdzie się podziać. Eric i Dylan pracowali jako „wewnętrzni”, co oznaczało, że zajmowali się wszystkim poza dostawami – głównie robili pizzę, stali za ladą, sprzątali. Ciężka, śmierdząca potem praca w gorącej kuchni, i nudna jak diabli.
Z twarzy Eric był uderzająco przystojny: wyraźne kości policzkowe, nieco zapadnięte policzki, rysy proporcjonalne, schludna fryzura, typowy amerykański chłopak. Profil miał jednak problematyczny: jego długi, spiczasty nos podkreślał spadziste czoło i słabo uwydatniony podbródek. Nastroszone włosy też mu nie pomagały, wydłużając ten jego kanciasty profil – ale to pasowało mu do stylu luzaka. Jego asem w rękawie był uśmiech. Dokładnie wiedział, jak go używać. Był nieśmiały, szczery, ale i kokieteryjny. Dziewczyny na to leciały. Raz wkręcił się na bal dla absolwentów powracających z uniwersytetów. Był wtedy siedemnastoletnim pierwszoroczniakiem, a udało mu się wyrwać dziewczynę starszą o sześć lat. Z tego numeru był dumny.
Ale z balem na koniec liceum miał problem. Z jakiegoś powodu – brak farta, zły czas – nie udawało mu się. Już wariował od tego szukania dziewczyny. Poprosił jedną, ale miała chłopaka. Najadł się wstydu. Spróbował z kolejną, znowu dostał kosza. Nie krępował się poprosić o pomoc znajomych. Jego koledzy prosili w jego imieniu, tak samo koleżanki, z którymi spędzał czas, on sam też – i nic, nic, nic.
Jego najlepszy przyjaciel, Dylan, już miał dziewczynę na bal. Kto by pomyślał? Dylan Klebold był cichy, nieśmiały, naprawdę wstydliwy. Ledwo mógł wydusić coś z siebie przy obcej osobie, a co dopiero przy dziewczynie. Czasami towarzyszył Ericowi jak cień, kiedy ten chodził na podryw do centrów handlowych. Zgrywał wtedy niewidzialnego. Eric zasypywał dziewczyny komplementami; Dylan dawał im ciasteczka podczas lekcji – tak pokazywał im, że mu się podobają. Znajomi Dylana powiedzieli później, że nigdy nie był na randce; być może nawet nigdy nie zaprosił nigdzie żadnej dziewczyny – wliczając tę, z którą poszedł na bal.
Dylan Klebold też był mózgiem, ale już nie takim spoko. Na pewno sam tak o sobie nie myślał. Bardzo starał się naśladować Erica – na niektórych nagranych z nim filmach napinał się, udawał twardziela, a potem spoglądał na przyjaciela, szukając aprobaty. Dylan był wyższy i bystrzejszy niż Eric, ale zdecydowanie mniej przystojny. Dylan nienawidził swoich wydatnych rysów i asymetrycznej twarzy. Szczególnie nosa – według niego wyglądał jak gigantyczna narośl. Chłopak widział tylko najgorszą wersję siebie.
Pomogłoby, gdyby się ogolił. Właśnie zaczął mu się sypać zarost, ale tylko trochę, kępki puchu na brodzie. Wydawał się z nich dumny, jakby nie był świadom tego, jak wyglądają.
Jednak to Dylan bardziej pasował na buntownika. Długie, cienkie loki opadały mu na ramiona. Górował nad rówieśnikami. Dopiero wchodził w okres dojrzewania, jeszcze miał urosnąć, ale już miał metr dziewięćdziesiąt. Prawie sześćdziesiąt pięć kilogramów wyciągniętej wagi. Mógłby nosić się z dumą, rzucać wyzwanie swoim adwersarzom, ale bał się tej wysokości, tego wystawienia na widok. Dlatego się garbił, co zmniejszało go o kilkanaście centymetrów. Większość jego znajomych przekroczyła metr osiemdziesiąt – tylko Eric był wyjątkiem, miał metr siedemdziesiąt pięć. Jego wzrok napotykał grdykę Dylana.
Eric też nie był zachwycony swoim wyglądem, ale rzadko dawał to po sobie poznać. W podstawówce przeszedł zabieg w celu zniwelowania wrodzonej wady: pectus excavatum, nienormalnie zapadniętego mostka. Wcześniej podkopywało to jego pewność siebie, ale poradził sobie z tym, pozując na twardziela.
Jednak to właśnie Dylanowi udało się znaleźć dziewczynę na bal. Wypożyczył smoking, kupił kwiaty i razem z piątką innych par zamówili wspólną limuzynę. Zabierał na bal słodką, bystrą dziewczynę, wierzącą. Pomogła im załatwić trzy z pięciu sztuk broni palnej. Na tyle przepadała za Dylanem, że uwierzyła w opowieść Erica, że potrzebują strzelb na polowanie. Robyn Anderson była ładną, filigranową blondynką, która kryła się za swoimi długimi, prostymi włosami, często zasłaniającymi sporą część jej twarzy. Działała w kościelnym kółku młodzieżowym. Teraz pojechała ze swoją grupą na weekendową wycieczkę do stolicy, ale miała wrócić na bal. Dostawała same szóstki, a za miesiąc miała odebrać dyplom z wyróżnieniem. Codziennie widziała się z Dylanem na lekcjach matematyki, razem chodzili korytarzami, spędzała z nim czas, kiedy tylko mogła. Dylan ją lubił, jej sympatia mu schlebiała, ale nie podobała mu się na tyle, by zostać jego dziewczyną.
Dylan traktował szkołę serio. Eric też. Chodzili na mecze, na potańcówki, występy. Kręcili materiały dla szkolnej telewizji Rebel News Network. Dla Dylana ważny był szkolny teatr. Nigdy nie chciał występować przed publicznością, ale dobrze czuł się za kulisami, przy konsolecie reżysera dźwięku. Bliżej początku roku uratował Rachel Scott, ślicznotkę z trzeciej klasy, kiedy podczas jej występu na przeglądzie talentów magnetofon zjadł jej taśmę. Za kilka dni ją zabije.
Obu brakowało talentu sportowego, ale byli zapalonymi kibicami. W dzieciństwie obaj grali w małej lidze baseballu i w piłkę nożną. Eric nadal trochę kopał, ale Dylan raczej tylko patrzył. Eric kibicował rockiesom i cieszył się na wiosenne treningi. Dylan był za drużyną BoSox, ciągle chodził w ich czapce. Oglądał dużo baseballu, studiował tabele z wynikami, kompilował własne statystyki. Był najlepszy w wymyśloną ligę, w którą bawili się ze znajomymi. Nikt nie mógł zagiąć w analizach Dylana Klebolda, bo przygotowywał się na marcowe okienko transferowe na długo przed. Innym nudziło się już po pierwszych turach, ale Dylan zawsze chciał mieć mocną drużynę. Teraz, w swoim ostatnim tygodniu, poinformował komisarza ich ligi, że zamierza wciągnąć do swojej ekipy świeżaka, miotacza. Będzie pracował nad kupnem tego zawodnika cały weekend, aż do poniedziałku, ostatniej nocy swojego życia. Żył baseballem – powiedział ktoś, kto go znał.
Eric lubił myśleć o sobie, że jest niepokorny, ale zależało mu na akceptacji. Najmniejsza zniewaga wyprowadzała go z równowagi. Na lekcjach wyrywał się do odpowiedzi i zawsze znał poprawną. Na ostatnie zajęcia z kreatywnego pisania napisał wiersz o końcu nienawiści i miłości do świata. Lubił cytować Nietzschego i Szekspira, ale jakoś umknęła mu ironiczna wymowa jego ksywki, Reb: taki rebeliant, że na ksywkę wybrał sobie imię szkolnej maskotki.
Dylan podpisywał się VoDKa, podkreślając wielkimi literami swoje inicjały w nazwie ulubionego alkoholu. Dużo pił i był z tego dumny; podobno zyskał to przezwisko po tym, jak wypił na raz całą butelkę. Eric wolał jacka danielsa, ale skrupulatnie krył się przed rodzicami. W oczach dorosłych to Eric był tym grzecznym, chociaż jego niewłaściwe zachowanie miewało swoje konsekwencje – ojciec często wymierzał mu kary, głównie takie, które ograniczały jego swobodę. Eric miał w sobie coś z osoby władczej, lubiącej kontrolę. Starannie badał granice, próbując ustalić, co ujdzie mu na sucho. A jeśli na czymś mu zależało, potrafił podlizywać się jak nikt.
Właściciel restauracji Blackjack Pizza dobrze znał nieposkromioną stronę charakteru Erica. Kiedy zamykał, Robert Kirgis czasami zabierał Erica i Dylana na dach, gdzie razem pili browary, a chłopaki wystrzeliwali fajerwerki nad dachem centrum handlowego. Kirgis miał dwadzieścia dziewięć lat, ale lubił spędzać z nimi czas. Uważał ich za bystre dzieciaki; czasami wysławiali się jak dorośli. Eric wiedział, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy trzeba poważnie. Gdyby na tym dachu zjawił się policjant, pewnie to Eric by z nim rozmawiał. Kiedy klienci oblegali ladę, a kierowcy czekali na pizzę, ktoś musiał to ogarniać – i Eric robił to dobrze. Pod presją zamieniał się w robota. Nic go nie deprymowało, kiedy zależało mu na wyniku. A do tego potrzebował tej pracy; miał kosztowne hobby i nie zamierzał ryzykować dla jakichś chwilowych uciech. Kiedy Kirgis wychodził z restauracji, to Eric przejmował ster.
Dylana nikt nie zostawiał na posterunku. Nie można było na nim polegać. Przez ostatni rok pracował w kratkę. Starał się o lepszą robotę w sklepie komputerowym, wysłał profesjonalnie przygotowane CV. Zrobił wrażenie na właścicielu i został przyjęty. Ani razu tam nie poszedł.
Ale nic tak nie różniło chłopaków jak zachowanie w momentach konfrontacji. Dylan zaczynał ciężko oddychać, a Eric spokojnie kalkulował. Jego zimna krew uchroniła go od większości tarapatów, ale obu przydarzały się szkolne bójki. Lubili naprzykrzać się młodszym dzieciakom. Raz Dylan wpadł, kiedy wydrapywał obsceniczne rysunki na szafce jednego pierwszoroczniaka. Kiedy nauczyciel Peter Horvath zwrócił mu uwagę, Dylan zaczął wariować. Zwyzywał Horvatha, walił w ściany, zachowywał się jak szaleniec. Eric wywinąłby się z tego, przepraszając, robiąc uniki, zarzekając się, że jest niewinny – dobrałby strategię do odbiorcy. Szybko czytał ludzi i dostosowywał do nich swoje komunikaty. Był niewzruszony, podczas gdy Dylan wybuchał. Nie miał pojęcia, na co Horvath zareagowałby dobrze, i nie obchodziło go to. Był kłębkiem emocji. Kiedy dowiedział się, że do szkoły na rozmowę o szafce jechał jego ojciec, wkopał się jeszcze bardziej. Logika nie miała znaczenia.
Obaj potrafili myśleć analitycznie, matematyka nie sprawiała im problemów, w lot łapali technologiczne nowinki. Gadżety, komputery, gry wideo – dać im cokolwiek nowego i byli zachwyceni. Tworzyli strony internetowe, adaptowali gry, żeby opowiadały o stworzonych przez nich postaciach i wymyślonych przez nich przygodach, kręcili masę filmów – etiudy, które sami napisali, wyreżyserowali i w których grali. Co zaskakujące, tyczkowaty i nieśmiały Dylan wykazywał talent aktorski. Eric był tak na chłodno spokojny i opanowany, że nawet nie umiał udawać intensywnych emocji. W osobistym kontakcie był uroczy, pewny siebie i ujmujący, ale udając rozemocjonowanego młodzieńca, był nudny i nieprzekonujący, niezdolny do przekazania uczuć. Dylan za to był jak podpięty pod prąd. Na co dzień delikatny i nieśmiały, ale nie zawsze: gdy ktoś stawał mu na odcisk, wybuchał. Na filmach uwalniał ten gniew i stawał się szaleńcem, dosłownie rozpadał się przed kamerą na kawałki. Oczy wychodziły mu z orbit, kiedy rozciągał policzki, trzymając je w palcach i odsłaniając rozszerzone pory wokół nosa.
Eric i Dylan prezentowali się jako normalni młodzieńcy w ostatniej klasie liceum. Testowali granice tego, co dozwolone, próbowali swoich umiejętności w kontaktach z płcią przeciwną. Czasami mieli dosyć głąbów, z którymi musieli się użerać – bo byli też trochę przemądrzali. Nic niezwykłego jak na liceum.
Rebel Hill opada łagodnie, wyrastając ponad Columbine tylko na dwanaście metrów – ale to wystarczy, by zdominować okolicę. Już z połowy wzniesienia rozciąga się spektakularny widok na Góry Skaliste. Z każdym krokiem ku górze coraz wyraźniej nad płaskowyżem ukazują się postrzępione, brązowe ściany wyrastające z Wielkich Równin. Góry wystrzeliwują na prawie tysiąc metrów, nieskończone i na pozór niemożliwe do spenetrowania, ciągną się aż po horyzont ku północy i równie daleko na południe. Miejscowi nazywają je pogórzem. Górujące nad Columbine pasmo Front Range przewyższa najbardziej masywne szczyty Appalachów. Drogi i osiedla kończą się tuż przed górami. Nawet rośliny muszą tam walczyć o przeżycie. Tylko pięć kilometrów dalej, a jakby koniec świata.
Na Rebel Hill niewiele rośnie. Wzgórze pokrywa czerwonawa glina, spośród jej pęknięć gdzieniegdzie wystają chwasty, chociaż na ogół nie udaje się im tam zadomowić. Niedaleko od niego za sprawą osiedli znów daje o sobie znać cywilizacja. Wśród szerokich, krętych ulic i ślepych zaułków i sosen wyrastają dwupiętrowe domy, centra handlowe, boiska piłkarskie – i kościoły, kościoły, wszędzie kościoły.
Liceum Columbine mieści się na rozległej łące na skraju dużego parku w cieniu Gór Skalistych. To duża, nowoczesna placówka – ponad dwadzieścia trzy tysiące metrów kwadratowych solidnej, nieudziwnionej konstrukcji. Beżowa elewacja z betonu i nieliczne okna sprawiają, że szkoła przypomina fabrykę. Budynek jest praktyczny, tak samo jak mieszkańcy południowej części hrabstwa Jefferson. Jeffco, jak skrótowo nazywa się hrabstwo, oszczędzało na architektonicznych zbytkach, ale hojnie inwestowało w laboratoria chemiczne, komputery, pracownię audio-wideo i pierwszorzędną kadrę nauczycielską.
W piątkowy poranek, po apelu w sali gimnastycznej, korytarze aż buzowały od młodzieńczej ekscytacji. Uczniowie wylewali się z sali, śmiejąc się, flirtując, ganiając się i przepychając. Ale już za północnym wyjściem z budynku, gdzie szczyty Gór Skalistych wyglądały znad Rebel Hill, ten zgiełk dwóch tysięcy rozkrzyczanych nastolatków ginął bez śladu. Dwukondygnacyjna budowla i okalający ją kompleks sportowy były jedyną w okolicy oznaką, że jest się w dwudziestej pod względem wielkości amerykańskiej metropolii. Centrum Denver było oddalone o zaledwie szesnaście kilometrów na północny wschód, ale miasto zasłaniały ograniczające horyzont drzewa. W cieplejsze dni drzwi szkolnego warsztatu stolarskiego otwierano na oścież. Chłopcy zbliżali narzędzia tnące do wirujących bloków drewna, a szum tokarek konkurował z hałasem wentylacji. Ale minionej środy na równinę opadł front zimnego powietrza. Wciąż było chłodno, kiedy pan D. powiedział swoim uczniom, jak bardzo ich kocha.
Zimno nie odstraszało palaczy. Każdego dnia roku szkolnego można było zobaczyć ich, jak krążą wokół oficjalnej palarni, odgrodzonego słupami telefonicznymi skrawka trawy, ulokowanego tuż za parkingiem, zaraz za terenem szkoły. Mieli tam spokój. Żadnych nauczycieli, reguł, tłumu – i żadnego stresu.
Eric i Dylan byli stałymi bywalcami palarni. Palili te same papierosy, camele z filtrem. Eric zaczął pierwszy, Dylan zaraz po nim.
Ich znajomi zauważyli, że ostatnio częściej wagarowali i opuszczali się w pracach domowych. Dylan ciągle obrywał za spanie na lekcjach. Eric wyglądał na zdenerwowanego i wkurzonego, ale też w niepokojący sposób wyzutego z emocji. Któregoś dnia znajomy nakręcił na wideo, jak Eric siedział z kolegami w stołówce. Rozmawiali o rozrządach, zaworach i o tym, ile można dać za używaną mazdę. Eric bawił się telefonem, wciągnęło go to, kręcił nim kółka na blacie stołu. Wyglądał, jakby nie słuchał, ale było wprost przeciwnie – chłonął każde słowo.
Do stołówki wszedł chłopak.
– Weź spierdalaj! – burknął jeden z kolegów Erica, chociaż adresat nie mógł tego usłyszeć. – Nie znoszę chuja!
Inny kumpel przytaknął. Eric odwrócił się powoli i spojrzał przez ramię z typowym dla siebie spokojem. Przyglądał się chłopakowi, po czym odwrócił się, równie niezainteresowany jak zabawą telefonem.
– Ja nienawidzę prawie wszystkich – odparł chłodno – O, tak. Oderwałbym mu łeb i go oszamał.
Powiedział to beznamiętnym głosem. Żadnej złości, gniewu. Ledwie słyszalny ton ciekawości. Jego brwi uniosły się przy „O, tak” – jakby chciał pogratulować sobie niezłego tekstu, który zaraz rzuci niby od niechcenia.
Nikt nie zobaczył w tej reakcji nic niezwykłego. Przywykli już do Erica.
Zaczęli wspominać ten raz, kiedy nabijali się z jednego pierwszoroczniaka. Eric udawał dzieciaka z klasy dla uczniów z niepełnosprawnościami, takiego jąkającego się. Piersiasta dziewczyna przeszła koło nich. Eric zamachał do niej i wszyscy przy stoliku zaczęli ją podrywać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------