- promocja
- W empik go
Conan. Pani Śmierć - ebook
Conan. Pani Śmierć - ebook
Pierwsza powieść o Conanie Barbarzyńcy napisana przez Polaka.
Czytelnicy poznają tu historię leciwego już herosa, który dożywa spokojnej starości jako władca potężnego królestwa. Sielanka jednak nie trwa długo. Niespodziewane wydarzenia sprowadzają tragedię na jego dom i popychają Conana znów ku krwawej, brutalnej i okrutnej przygodzie, podczas której będzie musiał nie tylko rozprawić się z dziesiątkami potężnych wrogów, ale również rozwikłać sieć intryg.
Jacek Piekara opublikował „Conana” w 1992 roku pod pseudonimem Jack de Craft. Ta edycja jest wydaniem jubileuszowym związanym z 40-leciem pracy twórczej Jacka Piekary. Powieść jest dostępna jako audiobook i ebook w aplikacji Empik Go.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8199-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postać Conana Barbarzyńcy jest, jak sądzę, znana każdemu miłośnikowi fantastyki, gdyż ten bohater, stworzony przez amerykańskiego pisarza Roberta E. Howarda, doczekał się nie tylko wielu publikacji, ale również filmów i seriali. Osobiście bardzo, ale to bardzo polecam film z 1982 roku zatytułowany _Conan Barbarzyńca_ w reżyserii Johna Miliusa. Jego scenariusz współtworzył Oliver Stone, a w główną rolę brawurowo wcielił się Arnold Schwarzenegger. Co prawda w latach osiemdziesiątych występ Schwarzeneggera został przyjęty nie najlepiej (aktor dostał za niego Złotą Malinę), ale dzisiaj zarówno film, jak i rola mają status kultowych. Mit Conana w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był znacznie silniejszy niż dzisiaj. Na rynku ukazywało się wiele książek o tym bohaterze, a tłumaczenia niektórych z nich budziły, najłagodniej mówiąc, wielkie kontrowersje wśród fanów.
Szczerze mówiąc, nie do końca pamiętam, dlaczego zdecydowałem się napisać własną wersję przygód Conana, w dodatku będącego na emeryturze, gdyż Conan w mojej wersji jest już starym człowiekiem, który wbrew swej woli zostaje zamieszany w mordercze perypetie. Napisałem tę powieść w ciągu kilku tygodni, między innymi dzięki uprzejmości pisarza Jarka Grzędowicza, który użyczył mi swojego domu na działce. Była to wczesna wiosna, na działkach nikogo nie było, najbliższa cywilizacja znajdowała się trzy kilometry dalej, więc co miałem robić? Siedziałem i pisałem. Nawiasem mówiąc, zarówno Jarek, jak i jego sąsiedzi byli z mojego pobytu bardzo zadowoleni, ponieważ podobno był to pierwszy sezon, w którym domków na wiosnę nie okradziono. Tak więc, chcąc nie chcąc, robiłem w tym otoczeniu nie tylko za pisarza, lecz również za stróża wszystkich posiadłości!
Powieść ukazała się teoretycznie w wydawnictwie Camelot, ale tak naprawdę wydałem ją własnym sumptem. Sam zapłaciłem za drukarnię, sam znalazłem ilustrację okładkową i za nią zapłaciłem, sam zawarłem kontrakty z hurtowniami, sam odbierałem pieniądze za sprzedane egzemplarze. Chciałem zarobić na tej powieści góry złota, co jednak z wielu powodów nie do końca się udało. Oczywiście wydając książkę samodzielnie, ominąłem chciwego pośrednika, jakim jest wydawnictwo, ale miałem też w kilku wypadkach kłopoty z odzyskaniem pieniędzy od hurtowników (problem w owym czasie zatruwający życie wszystkim wydawcom). Wydaje mi się, że po zsumowaniu wszystkich kosztów i zysków coś na tej książce zarobiłem (bo sprzedała się w całkiem przyzwoitym nakładzie), ale na pewno nie tarzałem się dzięki niej w pieniądzach.
Znajomi, którzy dobrze znali mitologię świata Conana, mówili mi, że popisałem w tej powieści straszne herezje z punktu widzenia prawowiernego „conanisty”. Ale czy to prawda, tego nie wiem, ponieważ szczerze mówiąc, o historii i mitologii uniwersum Conana miałem i mam pojęcie raczej blade. Napisanie książki w tym właśnie uniwersum należy zatem uznać za akt zuchwałej odwagi, by nie powiedzieć wręcz: aroganckiej bezczelności.
Życzę Wam interesującej i sympatycznej lektury, ale pamiętajcie: macie do czynienia z utworem napisanym przez bardzo, bardzo młodego pisarza. Może i byłem już wtedy diamentem – jak twierdziły życzliwe mi osoby;) – ale z perspektywy lat muszę przyznać, że był to diament wymagający jeszcze solidnego szlifu…
Tak więc zostaliście lojalnie ostrzeżeni, ale jeśli ostrzeżenie Was nie zatrwożyło, to cóż – ruszajmy!PROLOG
Port w Luxurze gościł wiele statków, często z najbardziej oddalonych krajów świata. Ale ten statek, który ze zrefowanymi żaglami stał na redzie, budził ciekawość gapiów. Wąski, o niewysokich burtach, smukły dziób zakończony głową smoka wznosił ponad wodą. Przy wiosłach siedzieli poważni jasnowłosi i brodaci żołnierze o bladych twarzach. Każdy z nich był wysoki, o szerokich ramionach i widać było na pierwszy rzut oka, że to ludzie nawykli do topora czy oszczepu. Oni też z ciekawością, choć w milczeniu, przyglądali się barwnemu tłumowi kręcących się po nabrzeżu Stygijczyków. Wreszcie, gdy słońce chyliło już się ku zachodowi, do burty statku podpłynęła łódź. Siedziało w niej dwóch Stygijczyków, a między nimi zgarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, gdyż pochylał głęboko głowę, przyciskając brodę do piersi. Żeglarze jednak musieli się go spodziewać, gdyż zaraz dwóch z nich wychyliło się, ujęło przybyłego pod ramiona i wciągnęło na pokład. Dowódca żeglarzy, rudobrody olbrzym, przycisnął go do piersi i ucałował. Zobaczył wynędzniałą twarz przybysza, przepaskę na prawym oku, zmiażdżony a niestarannie złożony nos i nagie, pozbawione zębów dziąsła.
– Zapłacicie za to – rzekł z nienawiścią, patrząc na Stygijczyków.
Jeden z nich roześmiał się pogardliwie.
– Bacz pilnie, co mówisz – powiedział – i pamiętaj, że nie opuściłeś jeszcze Stygii.
Żeglarz splunął przez zęby i zaklął, ale nie odezwał się więcej.
– A ty – Stygijczyk spojrzał na jednookiego – pamiętaj o naszej łasce. Wiedz jednak, że nic nie uratuje cię przed śmiercią, jeżeli spróbujesz powrócić.
– Dość tego – rozkazał dowódca żeglarzy – wynoście się i niech was piekło pochłonie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ymirsferd był dumny zarówno ze swego imienia, które w języku Vanirów oznaczało „miecz Ymira”, jak i siły. Niczym było bowiem dla niego przerąbanie na pół toporem rycerza w pełnej zbroi czy zabicie tura uderzeniem pięści. Od kiedy jednak niechcący w czasie zabawy zabił swego najlepszego przyjaciela, starał się ostrożnie szafować siłą. Właśnie z powodu tego nieszczęsnego wypadku opuścił dwór w stolicy Vanaheimu i na polecenie króla udał się, aby odszukać pewnego człowieka. Pierwszy raz znalazł się tak daleko od kraju, przemierzył Cimmerię, znalazł się w Tauranie, aż wreszcie dobił do celu, czyli do Pogranicza Bossońskiego. Odnalazł mały kamienny zameczek i stał teraz przed tym, którego poszukiwał. Musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie widział człowieka takiej postury jak jego gospodarz. Był to bowiem mężczyzna jeszcze wyższy od Ymirsferda i szerszy w barach, a każdy jego ruch znamionował nie tylko siłę, ale i niebywałą zręczność. Ymirsferd musiał z niechęcią przyznać przed samym sobą, że nie chciałby spotkać się z tym olbrzymem na ubitej ziemi. Chociaż nie był to już człowiek młody. Czarne włosy miał przyprószone szronem siwizny, a wokół lodowatoniebieskich oczu rysowały się szerokie zmarszczki, nadając twarzy wyraz zmęczenia.
– A więc spotkałem cię wreszcie, Conanie Cimmeryjczyku – rzekł Ymirsferd z uśmiechem na ustach – a nie było to, wierz mi, łatwe.
– Wiedziałem, że kiedyś tak się stanie – odparł Conan, nalewając gościowi wina do kubka – ale nie sądź, że w czymkolwiek ci pomogę.
Ymirsferd upił łyk wina.
– Ty to mówisz, Conanie? – spytał. – Ty, który byłeś królem Aquillonii, ty, który zwyciężyłeś magów i kapłanów, który powiodłeś piratów Królowej Czarnego Wybrzeża na Stygię, który uratowałeś khaurańską Królową Taramis…
– Znam moje dzieje lepiej niż ty – warknął Conan – ale powiem ci, że dość już miałem walk, bitew, tułaczki. Kupiłem ten zamek i okoliczne włości. Mam żonę, dzieci, prowadzę leniwe, spokojne życie. Nie interesują mnie wieści ze świata, niech się tam wali i pali, niech ludzie mordują się o władzę i złoto. Ja pragnę już tylko odpoczynku, nim Crom wezwie mnie do Valhalli.
– Nie uwierzyłbym, gdybym słyszał to z innych ust. – Ymirsferd pokręcił głową.
Znów upił łyk wina z kubka.
– Mój władca zezwolił, abym powiedział ci, że otrzymasz wszystko, czego pragniesz, prócz korony Vanaheimu. To szczodra oferta, przyznasz chyba.
Conan skinął głową.
– Nie byle jakie szykuje zadanie twój król – rzekł zadumany – podejrzewam, iż to wyprawa, z której raczej się nie wraca.
Ymirsferd roześmiał się.
– Nic nie wiem o tym, co miałbyś zrobić – powiedział – ja tylko przybyłem, aby zabrać cię do Vanaheimu. Tam dowiesz się wszystkiego z ust króla.
– Nie pojadę z tobą, choćbyś ofiarował mi wszystkie królestwa i skarby świata.
Drzwi komnaty otworzyły się i do środka weszła młoda, jasnowłosa kobieta o bladej, delikatnej twarzy i ogromnych zielonych oczach. Ymirsferd zachwycony powstał na jej widok.
– To mój świat – rzekł Conan, obejmując żonę – moje złoto i królestwo. I, na Croma, klnę się, że nie chcę nic poza tym.
– Zaproś naszego gościa na obiad – powiedziała z leciutkim uśmiechem – kazałam kucharzowi specjalnie się postarać.
Ymirsferd pochylił głowę.
– Dzięki, o pani – odparł. – Chyba rozumiem już – rzekł, zwracając się do Conana – czemu nie chcesz opuścić domu. –Westchnął i spojrzał na wychodzącą kobietę. – Wygrałeś, Conanie – mruknął – nie będę cię już więcej namawiał.
Cimmeryjczyk poklepał go po ramieniu i pociągnął za sobą.
– Chodźmy na ten obiad – rzekł – czas już.
Ymirsferd, idąc u jego boku, zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy czuje się mały i wątły.ROZDZIAŁ DRUGI
Drużyna Ymirsferda weszła już na południowe obszary Cimmerii. Do tej chwili szczęśliwie nie byli przez nikogo niepokojeni i mieli nadzieję, że spokojnie i bezpiecznie dojdą z powrotem do Vanaheimu. Obozowali właśnie na polanie, pod lasem. Miało się już ku zmierzchowi, gdy Ymirsferd dojrzał na horyzoncie wyłaniającą się z mroku i mgły galopującą na koniu postać. Kiedy jeździec był już całkiem blisko, dostrzegli wreszcie jego twarz. Ale Ymirsferd wcześniej poznał, iż to musi być Conan. Próżno bowiem byłoby szukać człowieka podobnego postawą do Cimmeryjczyka. Teraz Conan zeskoczył z chrapiącego i okrytego pianą wierzchowca.
– Co się stało? – spytał Ymirsferd, bacznie przyglądając się przybyszowi.
– Daj coś jeść i pić – rozkazał szorstko Conan i zwalił się na ziemię obok ogniska.
Vanir z podziwem przyjrzał się temu olbrzymowi, teraz odzianemu w skórzaną zbroję i półpancerz na piersiach. U pasa Cimmeryjczyk miał długi, prawie pięciostopowy miecz o szerokiej klindze i zdobionej drogimi kamieniami rękojeści. Nawet leżąc, zmęczony długą podróżą, Conan roztaczał wokół siebie atmosferę niezwykłej siły. Łapczywie sięgnął po podany mu sarni udziec. Kości zatrzeszczały, gdy wgryzł się w porcję. Vanirowie w milczeniu patrzyli, jak się posila i jak ciągnie długie łyki wina ze wciąż na nowo napełnianego dzbana. Wreszcie odetchnął ciężko, oblizał palce z tłuszczu i wskazał Ymirsferdowi, aby usiadł obok niego.
– Mów, Conanie – poprosił Vanir.
– Gdy wyjechałem na kilka dni – zaczął Conan – jacyś zbrojni napadli na zamek. Wyrżnęli w pień moich ludzi, porwali żonę. Zostawili tylko dzieci i parę kobiet.
Potężne dłonie Cimmeryjczyka zacisnęły się w pięści, a oczy nabrały tak szalonego wyrazu, że Ymirsferd aż odwrócił wzrok.
– Patrz, co zostawili. – Conan sięgnął w zanadrze i podał Vanirowi złożony we czworo pergamin.
Ymirsferd wzruszył ramionami.
– Nie umiem czytać – rzekł. – Co tam jest?
– „Trzymaj się z dala od Vanaheimu. Wzięliśmy twoją żonę, a jeżeli nie posłuchasz rady, zabijemy twoich synów”.
Vanir potarł knykciami brodę. Nagle Conan chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Ymirsferd tuż przed twarzą dojrzał lodowatoniebieskie oczy Cimmeryjczyka, teraz szalone i pełne gniewu. Wstrząsnął nim mimowolny dreszcz.
– Czego chce ode mnie twój król? Kto mógł się bać tej misji tak bardzo, że porwał moją żonę i wybił ludzi? Mów, na Croma, człowieku!
Ymirsferd wyrwał ramię z uścisku.
– Nie wiem, Conanie – rzekł – mogę tylko domyślać się pewnych rzeczy.
– Mów więc i nie dręcz mnie dłużej. – W głosie Cimmeryjczyka zadźwięczała groźba.
– W zeszłym roku Hrodwig powrócił z wygnania, zabił panującego wtedy Aarda i obwołał się królem Vanaheimu. Służyłem mu od lat, wiem więc, że jego brat był przez dwadzieścia lat więziony przez Stygijczyków. Teraz, gdy Hrodwig został władcą, mógł już wykupić brata z niewoli. Sądzę więc, że chodzi o zemstę, że mój pan pragnie, abyś kogoś zabił, a kto wie, może poprowadził wyprawę na Stygię.
– Stygia – szepnął Conan – zawsze Stygia i Stygijczycy, wyznawcy Seta z Khemi, magowie i kapłani, okrutni władcy. Tyle klęsk ponieśli, a jednak wciąż kąsają. O, na Croma, jakże nienawidzę Stygii!
– Słyszałem i ja co nieco o tym kraju – mruknął Ymirsferd – i powiem ci, że nigdy nie chciałbym tam się znaleźć.
– Ja też – odparł Conan – lecz trudno. Muszę pomścić swych ludzi i uwolnić żonę. Nikt jeszcze nie zadrwił z Conana Cimmeryjczyka bezkarnie. Tym, co to zrobili, wyrwę serca z piersi i rzucę psom na pożarcie!
– Jeżeli szpiedzy Stygii wiedzieli, że cię odwiedziłem, wiedzą też zapewne, że przyjechałeś tu. Nie obawiasz się więc, że skrzywdzą twoją żonę czy synów?
– Dziećmi zaopiekował się człowiek, który może drwić z potęgi Stygii. Wódz bossońskich najemników. A Ylwę – Ymirsferd pierwszy raz usłyszał jak Conan wymawia imię żony – będą trzymać do końca, aby cały czas móc mnie straszyć. Zapłacą mi za to, klnę się na Croma! Ale wpierw – Conan utkwił wzrok w Vanirze – wysłucham twojego króla. Może dzięki temu dojdę, co wypada mi czynić.
Ymirsferd szeroko uśmiechnięty wyciągnął obie dłonie.
– Cieszę się, Conanie. Wierz mi, że nie pożałujesz tego.
– Żałuję, że w ogóle cię spotkałem – odparł Cimmeryjczyk – przywlokłeś nieszczęście do mego domu. Módl się do bogów, aby moja żona żyła.
Ymirsferd opuścił dłonie i uśmiech zgasł na jego twarzy. Wiedział, kogo sięgnie zemsta Cimmeryjczyka, jeśli straci żonę. Lodowaty strumyczek potu spłynął mu po plecach.