- W empik go
Córa nocy - ebook
Córa nocy - ebook
Jack London zabiera czytelników w świat rdzennych mieszkańców Ameryki widziany oczami białych kolonizatorów. Grupa mężczyzn spędza upalny wieczór w starym klubie w San Francisco. Czas upływa im na rozmowach i wspominaniu młodości. Jeden z nich, Trefethan, zaczyna snuć opowieść o zdarzeniu, które na zawsze wryło się w jego pamięć. Mowa o spotkaniu tajemniczej amazonki o imieniu Lucy. Mężczyzna stopniowo zyskiwał zaufanie kobiety, która obezwładniła go swoim wdziękiem i urodą. Lucy zwierzyła mu się z historii, którą teraz przekazuje reszcie współtowarzyszy...
Sprawdź koniecznie, jeśli z zaciekawieniem śledzisz wątek przygód młodego Iana Murraya z serialu Outlander!
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-5143-4 |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to w starym klubie Alta Inyo podczas upalnej nocy, zbyt upalnej nawet dla San Francisco, Przez wpół uchylone drzwi dolatywała daleka i przygłuszona wrzawa ulic wielkiego miasta. Prowadziliśmy rozmowę na temat sprawy Grafta i ostatnich wypadków, które zaszły w mieście. Poruszyliśmy też mimowoli drażliwe sprawy zgnilizny moralnej i nikczemności i nienawiści i całej szpetoty ludzkiego charakteru.
Ktoś wreszcie wymienił nazwisko O’Briena. Łączyło się z niem aktualne wspomnienie tragicznego wypadku. O’Brien, młody zapaśnik, rokujący jaknajlepsze nadzieje, ubiegłej właśnie nocy postradał życie w zapasach.
Przygnębiające wrażenie poprzedniej naszej rozmowy pierzchło niezwłocznie. O’Brien był młodzieńcem o nieskazitelnych obyczajach, wierzącym w ideały. Nie oddawał się hulankom, mowa jego wolna była od przekleństw, nie używał tytoniu, a ciało jego miało piękne kształty młodego boga. Wzruszającem było, że nawet idąc na zapasy zabierał książkę do nabożeństwa. Znaleziono ją potem w kieszeni jego marynarki, pozostałej w rozbieralni.
Była to _Młodość,_ czysta i zdrowa, nieskażena dotknięciem złego, stanowiąca przedmiot podziwu dla ludzi, którzy swoją utracili już dawno i teraz, siedząc w klubie, prowadzili o niej rozmowę.
Tak namiętnie rozstrząsaliśmy ten temat, aż wreszcie przyszła _Bajka_ i zawiodła nas daleko poza mury ludnego miasta. Znikło, rozpłynęło się wraz z gwarem jego hałaśliwych rozkrzyczanych ulic.
Rozpoczął Bardwell, cytując Thoreau. Ale stary Trefethan, łysy i pomarszczony Trefethan podjął cytatę i w ciągu całej godziny następnej czarował nas swem opowiadaniem, stając się wcieleniem żywej _Bajki_. Z początku sądziliśmy, że Trefethan wypił zbyt wiele whisky po obiedzie. Wprędce jednak wszystko to uległo zapomnieniu.
— Było to w roku 1898, — zaczął. — Miałem wtedy trzydzieści pięć lat. Tak, tak, wiem, że myślicie o tem ile liczę dzisiaj. Macie rację. Dziś więc mam czterdzieści siedem. Jeszcze dziesięć lat i lekarze mówią, że... Ale wreszcie do djabła ze wszystkimi lekarzami.
Przytknął do ust, wysoką, wązką szklankę i sączył wolno napój. Pragnął zapewne stłumić swe rozgoryczenie.
— Ale ostatecznie miałem przecież chyba kiedyś młodość. Dwanaście lat temu byłem jeszcze młodym. Nie miałem wówczas łysiny, a w pasie byłem cienki jak szybkobiegacz. Najdłuższy dzień nie wydawał mi się zbyt męczącym. Byłem zdrów jak koń w roku 1898. Pamiętasz, Milner? Znaliśmy się już wtedy. Czy nie byłem wcieleniem zdrowie?
Milner kiwnął głową i przytaknął. Znali się odeawna. Obydwaj byli inżynierami-górnikami. Razem szukali bogactwa w Klondyke.
— Masz rację, stary, — rzekł. Istotnie byłeś takim. Nigdy nie zapomnę jakiego dałeś łupnia łazikom z M. i M. tej nocy kiedy mały dziennikarz rozpoczął swój objazd. Slavin znajdował się wówczas w kraju. Pamiętam jak przedsiębiorcy chcieli urządzić jego match z Trefethanem.
— Dobrze, dobrze. Spójrzno na mnie teraz, — mruknął gniewnie Trefethan. — Oto, co uczyniły ze mnie kopalnie złota. Nie wiem już ile zyskałem miljonów. Ale w duszy mej i w żyłach nie pozostało nic. Dobra czerwona krew znikła, wyschła doszczętnie. Jestem teraz mięczakiem, wielką masą trzęsącej się protoplazmy, czemś, czemś...
Głos odmówił mu posłuszeństwa i Trefethan pociągnął nowy łyk z wysokiej szklanki.
— Kobiety patrzyły na mnie... wówczas. Pochłaniały mnie wzrokiem. Obracały się, aby przyjrzeć mi się raz jeszcze. Dziwnem jest wprost, że nie ożeniłem się. Była jednak dziewczyna... O niej to właściwie mam zamiar wam opowiedzieć. W pustkowiu, o tysiąc mil od ludzkich osiedli spotkałem tę dziewczynę. Zacytowała mi wówczas ten sam ustęp Thoreau, który przed chwilą recytował Bardwell. Te same słowa. O bóstwach dnia i o bóstwach nocy.
Zdarzyło się to wtedy, kiedy usadowiłem się na Goldstead, nie wiedząc bynajmniej o tem, jaką skarbnicą jest ta okolica. Wędrowałem wówczas na wschód, przez góry Skaliste aż do Great Slave czyniąc po drodze dorywcze poszukiwania. Wyżej, na północ góry te są już czemś więcej niż łańcuchem. Stanowią niedostępny mur, krawędź jednolitą, niezdobytą warownią. Niema tam żadnych dróg ludzkich. Przekraczałi je wprawdzie już w czasach najdawniejszych traperzy. Były to jednak wypadki odosobnione. Więcej ich ginęło zresztą niż wracało. To właśnie było powodem dlaczego tak bardzo pragnąłem tej podróży. Byłaby ona chlubą dla każdego. Pysznię się nią też teraz więcej niż czemkolwiek innem dokonanem w życiu.
Jest to kraj dziewiczy. Olbrzymie jego przestrzenie nigdy jeszcze dotąd nie zostały zbadane. Znajdują się tam rozległe doliny, w których nie postała noga białego przybysza. Koczują wśród nich plemiona indyjskie równie pierwotne jak przodkowie ich z przed dziesięciu tysięcy lat. Niezupełnie zresztą, gdyż ostatecznie mają one pewien kontakt z białymi. Niektóre z nich udają się czasem na handel wymienny. To wszystko. Nawet Kompanja Zatoki Hudsona nic odkryła dotąd tych ziem i nie założyła tam swoich ferm.
A teraz o dziewczynie. Dążyłem wówczas doliną strumienia bez nazwy, niezapisanego na żadnej maple, strumienia, który w Kalifornji łacno uznanyby został za rzekę. Była to wspaniała dolina. Niekiedy zagradzały mi drogę niebotyczne kanjony, to znów otwierał się widok na cudowne przestrzenie, szerokie i długie. Na nizinach ciągnęły się żyzne pastwiskach, na zboczach łąki, obficie upsstrzone kwieciem, wyżej wreszcie całe gaje drzew, pięknych jodeł, dziewiczych i wyniosłych.
Moje psy tarzały się tu na grzbietach, lizały sobie poranione łapy i baraszkowały wesoło. Ja zaś rozglądałem się za jakimś wigwamem indyjskim. Pragnąłem zdobyć sanki oraz poganiaczy i ruszyć z pierwszym śniegiem. Pora była spóźniona i te łąki usiane kwiatami wprawiły mnie w zdumienie. Sądziłem, że znajduję się w podbiegunowej okolicy, a tymczasem w tej dolinie trwało lato. Kiedyś zapewne nadejdzie dzień, że biali osiedleńcy zawędrują aż tam i zasieją pszenicą całą dolinę.
Spostrzegłem wkrótce dymy, usłyszałem ujadanie indyjskich psów i niebawem znalazłem się w obozie. Było tam conajmniej pięciuset czystej krwi Indjan. Ich zadowolone twarze znamionowały, że ostatnie polowania wypadły pomyślnie. Tam właśnie spotkałem tę dziewczynę, Lucy. Takie Imię nosiła. Porozumiałem się z Indjanami szybko, choć tylko na migi. Zaprowadzili mnie do okazałego namiotu. Cały sporządzony był z łosich skór, wiecie, tych lepszych, wędzonych w dymie, starannie wygładzonych ręcznie, o barwie żółtego bronzu. Namiot otwarty był od strony obozowego ogniska. Wewnątrz panowały ład i czystość, jakie rzadko tylko spotyka się w indyjskich wigwamach. Posłanie było sporządzone na świeżych gałęziach jodłowych. Składało się z przeróżnych skór, nagromadzonych jedna na drugą. Wszystko to pokrywał wspaniały płaszcz z białych łąbędzich skór. Nigdy nie widziałem równie pięknego. Na płaszczu zaś siedziała ze skrzyżowanemi nogami Lucy. Skóra jej była barwy orzechowej. Nazwałem ją dziewczyną. Nie była nią. Była kobietą, o bronzowej skórze, amazonką, kobietą wspaniale zbudowaną i królewsko dojrzałą. Oczy jej zaś były błękitne.
To właśnie uderzyło mnie. Jej błękitne oczy. Nie, nie były błękitne. Raczej szafirowe. Były jak morze i niebo stopione w jedną całość. Spojrzenie ich przytem było nader mądre. Powiem więcej. Spostrzegłem w tych oczach błyski gorące, słoneczne, bardzo ludzkie, a jeszcze więcej powiedziałbym kobiece. Tak było istotnie jak mówię. Oczy jej miały wyraz prawdziwej kobiecości. Wszak wiecie co to znaczy. Czyż mogę tu dodać coś jeszcze? Jednocześnie zaś bił z tych szafirowych oczu dziki niepokój, tęsknota niepohamowana i wreszcie chłód, chłód absolutny, coś jakby spokój wszechmądrości filozoficznej.
Tu Trefethan urwał nagle.
— Sądzicie moi drodzy, że uraczyłem się po nad miarę? Nie, bynajmniej. Ta szklanka jest piątą dopiero z kolei od obiadu. Jestem przeraźliwie trzeźwy. Mówię zupełnie poważne. Wywołałem tylko cienie mej świętej młodości. To nie _stary_ Trefethan opowiada wam te dzieje. To moja młodość. Ona to właśnie twierdzi, że te oczy były najpiękniejszemi, jakie widziałem kiedykolwiek. Tak bardzo chłodne, a jednocześnie niespokojne. Pełne mądrości, a jednak ciekawe. Odwiecznie stare i młode zupełnie. Zadowolone, a równocześnie baczne na wszystko i bolesne. Chłopcy, nie potrafie wam opisać wyrazu tych oczu. Kiedy skończą już moją opowieść, wówczas sami będziecie mogli osądzić czy mam rację.
Nie poruszyła się z miejsca, gdy wszedłem do namiotu. Powitała mnie skinieniem dłoni.
— Cudzoziemcze — rzekła. — Przybycie twoje sprawia mi radość.
Miała chropowatą wymowę ludzi zachodniego pogranicza. Wyobraźcie sobie moje zdumienie. To była biała kobieta. Ale ta wymowa. Już to samo było zdumiewające, że biała kobieta mogła się znaleźć w tem pustkowiu, leżącem za ostatnią granicą cywilizowanego świata. Ale jej wymowa. Mówię wam. Raniła me uszy. Sprawiała mi ból. A jednak, pozwólcie mi to powiedzieć, że kobieta ta była prawdziwą poetką. Przekonacie się o tem zresztą sami.
Odprawiła Indjan. Usłuchali niezwłocznie. Wydała im pewne polecenia, które zostały wykonane w oka mgnieniu. Była przecież hi-gu-skookum, wodzem kobietą. Kazała dzikim przygotować dla mnie namiot i oporządzić moje psy. Uczynili to niezwłocznie. Wiedzieli również, że nie wolno jest im ukraść bodajby rzemyka od mych mokassynów. Była prawdziwą władczynią, której rozkazy musiały być spełnione. Zapewniam was, że to przeświadczenie ścinało krew w mych żyłach. Czułem jak mrówki biegały mi po grzbiecie. Spotkać białą kobietę, grającą rolę władczyni dzikiego plemienia? Tu, o tysiące mil od ludzkich osiedli, na drugiej krawędzi ziemi niczyjej?
— Cudzoziemcze — rzekła znów. — Sądzę, iż napewno jesteś pierwszym z białych, który postawił swą stopę w tej dolinie. Usiądź więc i opowiedz mi cośkolwiek o sobie, zanim podadzą nam strawę. Jaką drogą dostałeś się tutaj?
Znów ta wymowa. Ale teraz chcę byście zapomnieli o niej aż do końca mojej opowiedzi. Mówię wam, że i ja zapomniałem, siedząc tam na skraju płaszcza z łabędziach skór, słuchając cały czas i patrząc na najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek zstąpiła z kart Thereau czy też innego poety.
Przez cały tydzień pozostałem w obozie. Uczyniłem to na specjalne jej zaproszenie. Obiecała dostarczyć mi sań, psów oraz Indjan, którzy mieli towarzyszyć mi na odległość pięciuset mil i przeprowadzić najdogodniejszemi przełęczami przez Góry Skaliste. Namiot jej stał nieco opodal od innych, na wysokim brzegu rzeki. Kilka indyjskich dziewcząt gotowało dla niej strawę i wykonywało wszelkie prace obozowe. Rozmawialiśmy długo ł wiele, aż wreszcie spadły pierwsze śniegi, umożliwiające przejazd moim saniom. A oto historja życia tej dziewczyny.
Urodziła się na pograniczu. Była dzieckiem biednych osadników. Wiecie, co to znaczy. Praca dziś i jutro i pojutrze. Zawsze praca i praca bez końca.
— Nie zaznałam nigdy rozkoszy życia, — mówiła mi. — Nie miałam na to czasu. Wiedziałam wprawdzie, że dość jest po nie sięgnąć ręką. Ale byłam zanadto zapracowana. Musiałam karczować pole i siać ziarno i żąć zboże, albo też wykonywać różne roboty domowe. Wskutek tej pracy ponad siły głowa częstokroć ciążyła mi jak ołów. Bylam przemęczona. Chciałam rzucić to wszystko i uciec. Najczęściej pragnienie to przychodziło na wiosnę. Wówczas śpiew ptasząt upajał i oszałamiał mnie doszczętnie. Pragnęłam biec przez zielone łąki, brocząc po kostki stóp w chłodnej rosie. Marzyłam o tem aby wspiąć się na zbocza gór, pozostawić za sobą osiedla ludzkie i biec, biec dalej hen, aby ogarnąć spojrzeniem cały świat. Oh, miałam wszelkie rodzaje pożądań. Chciałam prześlizgnąć się przez paszcze kanjonów i błądzić od jeziora do jeziora, zawierając przyjaźń z wydrami i chybkiemi pstrągami. Chciałam zaglądać do dziupli drzewnych i nor, aby podpatrywać wiewiórki i króliki i różne inne małe dzikie zwierzątka. Pragnęłam wiedzieć co robią one na wolności. Chciałam poznać ich wszelkie tajemnice. Zdawało mi się, że mając dość wolnego czasu, mogłabym wpełznąć między kwiaty i tam, szanując ciszę i spokój, podsluchać ich rozmowy. A sądziłam, że mówią one miedzy sobą o różnych mądrych rzeczach, których nie rozumie żaden człowiek na ziemi.
Trefethan urwał nagle i zażądał nowej szklanki whisky.
— Chciałam biec nocami jak dziki stwór leśny,— opowiadała mi innym razem. — Pragnęłam tego tylko dla samej przyjemności biegu w świetle miesiąca i gwiazd. Biała i naga biegłabym wśród mroków nocy, które, wiedziałam to dobrze, muszą być miękkie i rozkoszne jak atłas. Pewnego wieczoru znów głowa zaciążyła mi jak ołów. Był to niezmiernie upalny dzień. Ciasto na chleb nie chciało się podnosić, a robienie masła szło opieszałe. Byłam zdenerwowana i roztargniona więcej niż zwykle. Tego wieczoru powiedziałam ojcu o mych pragnieniach. Spojrzał na mnie trochę zdziwiony, trochę przestraszony. Po namyśle dał mi wtedy jakieś dwie pigułki. Kazal mi pójść spać i powiedział, że nazajutrz będę zupełnie zdrowa. Wobec tego nie mówiłam już o mych marzeniach ani z ojcem ani z nikim.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.