Coraz ciemniej w Wartheland - ebook
Coraz ciemniej w Wartheland - ebook
ZŁO, KTÓREMU TRZEBA SIĘ PRZECIWSTAWIĆ
LOS, KTÓREGO NIE MOŻNA UNIKNĄĆ
Gdy w 1939 roku Niemcy wcielają Poznań do Trzeciej Rzeszy, Wilhelmine Günther ze spokojem obserwuje wprowadzanie nowego ładu. Oczy otwiera jej dopiero narzeczony – Polak. Antoni wie, że nowy namiestnik Rzeszy Arthur Greiser zamierza rządzić Krajem Warty żelazną pięścią. Niepokorni schodzą do podziemia i postanawiają walczyć. Franciszek Witaszek, uznany lekarz, ponad przysięgą Hipokratesa postawi przysięgę żołnierską – od tego momentu będzie nie tylko ratować życia, ale także je odbierać.
Posen staje się świadkiem bezpardonowej walki o ludzkie życie, w której jedna strona chce je wydrzeć, a druga – ocalić. Kto zatriumfuje? Jak wydarzenia w życiu Wilhelmine pokierują jej wyborami? Jak wiedza medyczna pomoże Franciszkowi w walce z wrogiem? I po jakie metody sięgnie Greiser, by raz na zawsze przywrócić Wartheland „prawowitym właścicielom”?
Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach ukazuje ludzi, którzy wykorzystali swoją tożsamość do walki z okupantem. Nie bali się porzucić swoich korzeni i przekonań, gdy los się o nich upomniał.
HISTORIA, W KTÓREJ FINAŁ TRUDNO UWIERZYĆ
Piotr Bojarski – pisarz i publicysta, z wykształcenia historyk. Autor licznych powieści kryminalnych i historycznych, a także kilku reportaży. Wielokrotnie nominowany do nagród literackich, w tym dwukrotnie do Nagrody Kryminalnej Piły, laureat konkursu „Poznań – miasto to powieść”. To właśnie Poznań, w którym mieszka od lat, uczynił bohaterem wielu swoich książek. Od marca 2021 kieruje poznańskim Centrum Szyfrów Enigma im. M. Rejewskiego, J. Różyckiego i H. Zygalskiego.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8024-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jęzor czerwieni ciągnął się wzdłuż toru niczym ślad pędzla śmierci. Namalowała go na śnieżnym podkładzie, drwiąc z nienagannego piękna i ciszy wokół. Od razu to wyczuł, zrozumiał. Natychmiast dostrzegł ten znak – wrył mu się w pamięć do końca życia. Krwista krecha błyśnie mu znowu przed oczyma, gdy stanie pod szubienicą. Jak piętno, jak przepowiednia, która właśnie się realizowała.
Za późno. O wiele za późno.
W nieskalanej bieli pól i szarości majaczącego za wzgórzem lasu było coś złowieszczego. Jego zmęczony nocną jazdą wzrok ześlizgnął się z wolna po zabłoconych karoseriach policyjnych DKW i powędrował szlakiem niedawnej tragedii. Przekroczył miejsce, w którym szosę krajową Frankfurt–Posen przecinały dwie błyszczące szyny, i skierował się ku dobrze widocznemu korpusowi lokomotywy. Stał on jakieś sto metrów dalej, a z jego żeliwnego brzucha ciągle bił ku niebu słup dymu, jakby znacząc pobocze, na którym leżał pierwszy trup.
Doskonale odczytał ten przekaz. Właściwie od samego początku, od momentu, w którym wysiadł z limuzyny, wiedział, co tu się wydarzyło. Gdy tylko dostrzegł czarne, spowite tłuszczem cielsko parowozu, ciągnące za sobą krwistą posokę, porzucił wszelkie złudzenia.
Nie mógł okazać słabości. Nie w takiej chwili. Wiedział, że na niego patrzą. Że mu się przyglądają. Testują go, sprawdzają. Że doszukują się czegoś, czegokolwiek, co odrze go z majestatu władzy. Co przyda mu ludzkiej ułomności.
Niedoczekanie!
Nasunął na skronie służbową czapkę, prawą dłonią poprawił daszek. Żadnej słabości – powtarzał w myślach. Żadnej słabości!
Pokryta puchem ziemia mogła być pułapką. Rozważnie postawił więc pierwszy krok. Nie mógł się zachwiać, stracić równowagi. Natychmiast by plotkowali; donieśli, że się potknął, załamał. A plotki mają siłę zatrutej strzały, która niszczy autorytet i posłuch. Nie! Nie mógł na to pozwolić!
Czarny mercedes został za nim, niczym karawan oczekujący na załadunek. Owionął go chłód wczesnego poranka. Mimowolnie poprawił klapy płaszcza, szczelniej zasłaniając pierś. Zaraz potem dotarło do niego, że właśnie okazał słabość.
Zaklął pod nosem, ale nie zatrzymał się. Wolnym, acz pewnym krokiem skierował się ku przejazdowi. Podbite metalem oficerki pomogły mu dotrzeć do betonowego progu, oznaczającego koniec bruku. Gdy żelazo stuknęło sucho o twarde podłoże, zatrzymał się i raz jeszcze omiótł wzrokiem śnieżnobiałą okolicę.
Nigdzie nie dostrzegł najdrobniejszego śladu wroga.
Nie był tym zaskoczony. Przecież przeciwnik dopiero co został rozgromiony. Rozbity w cztery tygodnie, w żałosny miesiąc, rzucony na kolana, niezdolny do żadnej reakcji. Trzymał go w żelaznym uścisku, to on dyktował warunki. A jednak…
A jednak ciągle dręczyła go trudna do nazwania niepewność. Nie potrafił się jej pozbyć. Nawet teraz, w tak gorzkiej chwili…
Nie chciał o tym myśleć. Zmusił się do marszu.
Czarny parowóz wyglądał, jakby dopiero co zatrzymał się planowo w zaśnieżonym polu. Z jego wnętrza ciągle dolatywał syk wydostającej się na wolność pary. I tylko kabina maszynisty straszyła pustką.
Dostrzegł to od razu, dlatego zostawił żelazne cielsko i poszedł dalej. Zrobił dziesięć, może piętnaście kroków – i zauważył leżące w śnieżnej bruździe, nienaturalnie pokurczone ciało w płaszczu koloru feldgrau. W oddali po polu walała się czapka leutnanta.
Hans…
Rozpoznał go od razu. Ale nie zatrzymał się. Nie teraz. Teraz musiał iść dalej. Ku swojej osobistej klęsce.
Kątem oka dostrzegł, że jego obstawa ruszyła za nim, utrzymując wszakże bezpieczny dystans. Dziwne, ale ta niewyrażona żadnym słowem obawa o jego bezpieczeństwo dodała mu siły. Była mu potrzebna jak cholera!
Zacisnął zęby i nie zwolnił kroku. Buty ślizgały się nieznacznie w sięgającym kostek śniegu, ale on skupiony był na czymś zupełnie innym. Do diabła, chciał to już mieć za sobą!
Z zachodu powiał nagle mroźny wiatr, niosąc ze sobą drobinki śniegu i lodu. Odruchowo podniósł kołnierz płaszcza i osłonił nim twarz, mrużąc oczy. A niech patrzą! Gówno go to teraz obchodziło! Szybciej! Szybciej! Musiał to zrobić i…
Przy torach leżało kolejne ciało. Długie, smukłe, dorosłe. To był wysoki, zgrabny mężczyzna o zręcznych dłoniach, których teraz jednak nie było widać – zwłoki spoczywały w makabrycznej, nienaturalnej pozie. Zupełnie jakby nigdy nie miały rąk.
Theodor…
A więc jeszcze nie teraz.
Zacisnął pięści i utrzymując równy krok, łagodnym łukiem ominął zesztywniałe na mrozie ciało kamerdynera. A także kilku stojących przy nim mężczyzn, zapewne funkcjonariuszy Gestapo i Kriminalpolizei, rozprawiających o czymś cicho. Zupełnie zignorował ich obecność. Nawet to, że momentalnie poprawili postawę i zasalutowali mu – jednocześnie uciekając wzrokiem.
Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno.
Był coraz bliżej…
Od grona osób stojących nad zwłokami kamerdynera odłączył się wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu. Sprężysty krok i pewna poza sprawiały, że wyglądał na przełożonego pozostałych.
– _Herr Reichsstatthalter_, to może być dzieło… – zaczął, ale natychmiast zamilkł na widok gniewnie uniesionej pięści.
Najchętniej dałby mu tą pięścią w pysk. Powstrzymał jednak pokusę. Chciał mieć to już za sobą.
Teraz!
Już!
Po prawej dostrzegł wrak urzędowego mercedesa. Leżał jak zabawka, ciśnięty potężną siłą na zmrożoną rolę. Moc uderzenia zmiażdżyła mu drzwi. Opadł na dach, podwoziem do góry. Pogięte, groteskowo wyglądające koła celowały w granatowe, z wolna różowiejące niebo.
Gdzieś tutaj musiał być on. Tylko… gdzie?
Zdecydował się w końcu przekroczyć tor i bez trudu pokonał lekką pochyłość nasypu. Nadłożył kilka kroków, by obejść wywrócony samochód. Dopiero teraz zauważył, że za wrakiem auta stoi ktoś jeszcze. Prostował się właśnie, stając nad szkarłatną plamą…
Pewnie śledczy, przemknęło mu przez głowę.
Widząc przybysza, mężczyzna taktownie usunął się na bok.
A więc stało się – pomyślał.
Zobaczył to, po co tu przyjechał.
W kałuży krwi leżał on.
Martwy.
Jego Erhardt…
Niemiecka nazwa Międzychodu w latach 1939–1945.
Panie namiestniku Rzeszy (niem.).