Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Coraz młodszy. Jak zadbać o sylwetkę, zdrowie i siłę po czterdziestce - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
59,99
5999 pkt
punktów Virtualo

Coraz młodszy. Jak zadbać o sylwetkę, zdrowie i siłę po czterdziestce - ebook

Możesz odzyskać energię dwudziestoparolatka, pozbyć się zbędnych kilogramów i odmłodzić organizm nawet o 15 lat. Serio!

Krzysztof Ibisz doskonale wie, o czym mówi. Choć skończył 60 lat, wciąż imponuje formą, energią i wyglądem. To nie przypadek ani dobre geny – to sprawdzony system, którym dzieli się w tej książce.

Dowiesz się, jak jeść, jak się ruszać, jak dbać o siebie i zmienić nastawienie, żeby znów poczuć się w swoim ciele dobrze. Jeśli myślisz, że dla Ciebie już za późno – to świetnie trafiłeś. Twoja druga młodość zaczyna się właśnie teraz.

Chcesz być „Coraz młodszy”?

Pamiętasz, jak to jest budzić się z lekkością i energią? „Coraz młodszy” to poradnik, który pozwoli Ci odzyskać takie poranki. Bez zadyszki, bez ciężkości, bez wymówek. To powrót do formy, poprawy wyglądu i odzyskania pewności siebie, której już dawno nie czułeś.

Krzysztof Ibisz od lat udowadnia, że da się cofnąć biologiczny zegar. To żadna magia, tylko sprawdzony system opisany tu krok po kroku.

Dlaczego warto kupić książkę „Coraz młodszy”?

  • Odmłodzisz organizm nawet o 15 lat – konkretny, mierzalny efekt oparty na sprawdzonych metodach.
  • Odzyskasz energię dwudziestolatka – poczujesz się tak, jakbyś cofnął się w czasie.
  • Pozbędziesz się zbędnych kilogramów – bez diet-cud i restrykcyjnych ograniczeń.
  • Otrzymasz sprawdzony w boju system – metody testowane przez autora przez całe życie. To nie przypadek, magia ani geny.
  • Zainspirujesz się ikoną młodości – Krzysztof Ibisz w wieku 60 lat wciąż imponuje formą.
  • Dowiesz się konkretnie: jak jeść, jak się ruszać, jak dbać o siebie – praktyczne wskazówki.

Dla kogo jest książka „Coraz młodszy”?

  • Panowie 40+ – zbyt duży brzuch, zmęczenie, „nie mam czasu na zadbanie o siebie”… Brzmi znajomo? Nie musi!
  • Partnerka/rodzina/znajomi panów 40+ = idealny prezent – szukasz fajnego pomysłu na prezent dla partnera/brata/przyjaciela/kolegi po czterdziestce.

Co znajdziesz w środku książki „Coraz młodszy”?

  • Motywacja – gdzie znaleźć paliwo na drogę do zmian.
  • Stan zdrowia – badania „przeglądowe” i markery na start.
  • Właściwe odżywianie – redukcja bez obsesji, obalanie mitów, nowy model żywienia, praktyka „zrób i zjedz to sam”, kuchnia „to nie apteka”.
  • Trening – przygotowanie, koszty, etap I (spalanie), etap II (masa/siła), oddychanie, stabilizacja, rozgrzewka, stretching; konkretne ćwiczenia + trening aerobowy.
  • Regeneracja – jak odpoczywać, by ciało „młodniało”, zamiast się zużywać.
  • Dodatki – suplementy, sekcja Q&A, rozwiązania typowych problemów.
  • „Ibiszologia stosowana” – esencja doświadczeń autora i hacków na wdrożenie porad w życie.

Efekt końcowy: lepsza wydolność, mniej na wadze, właściwe nawyki żywieniowe i treningowe. W konsekwencji cofnięcie zegara biologicznego (nawet o 15 lat)!

To uzupełnione i gruntownie zaktualizowane wydanie bestsellera „Jak dobrze wyglądać po 40”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67500-21-0
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

To było dawno, bo ponad 15 lat temu. Ale pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. Po jednym z odcinków ostatniej edycji Jak oni śpiewają śpieszyłem się na wieczorną galę, którą miałem prowadzić. Ubrany w elegancki smoking (pamiętasz Daniela Craiga w Casino Royale?), czułem się wyluzowany i perfekcyjnie przygotowany.

My name is Ibisz. Krzysztof Ibisz.

Wsiadając do samochodu, usłyszałem coś w rodzaju dziwnego trzasku – był nieco przytłumiony, jakby ktoś strzelał z tłumikiem. Zamiast dociekać źródła owego dźwięku, skupiłem się na czekającym mnie zadaniu. Gdy dotarłem na miejsce i wysiadłem z auta, poczułem przenikliwe zimno, a po moich plecach przeszedł dreszcz. Rozejrzałem się. Mój wzrok padł w końcu na spodnie, a raczej na to, co z nich zostało. Pokaźna szczelina biegnąca wzdłuż szwu od biodra do kolana stanowiła niepodważalny dowód skuteczności moich treningów. Najwyraźniej krawcowa szyła według błędnych danych wywiadowczych.

Na szczęście biuro, a w nim garderoba, było kilka przecznic dalej. Kiedy do niego dotarłem, zauważyłem, że w nierównej walce z moją nową sylwetką poległy nie tylko spodnie. Na plecach, dokładnie między łopatkami, widniała dziura, przez którą spokojnie przecisnąłby się spasiony kot. Stąd te dreszcze.

Coś Ci teraz szczerze powiem. To były pierwsze porwane ciuchy, które naprawdę mnie ucieszyły. Byłem wstrząśnięty i zmieszany. Na galę wróciłem w sportowej marynarce, którą kupiłem dzień wcześniej, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Byłem zachwycony!

Tak, trochę się zmieniłem…

Ibisz ten sam, ale nie taki sam.

Wymarzoną sylwetkę uzyskałem po niespełna trzech latach od rozpoczęcia nowego stylu życia, ale nie przerwałem treningów ani potem, ani nigdy. Stały się moim dobrym nałogiem. Nie wyobrażam sobie dnia, w którym mógłbym odpuścić. Trening i dieta służą mi znakomicie.

Gdy piszę te słowa, mam już prawie 60 lat i wciąż jestem człowiekiem pracującym 12–14 godzin na dobę, także w dni wolne. Przecież właśnie wtedy ludzie oczekują rozrywki. Nic nie zmieniło się przez te kilkanaście lat. Odkąd wszedłem na dobre tory, na dobrych torach już zostałem. Mam jednak rozległe plany na przyszłość.

Szanse na ich realizację będą duże, jeśli zachowam dobre zdrowie i kondycję. To właśnie tego życzymy sobie przy różnych okazjach, i to wcale nie grzecznościowo i z przyzwyczajenia – zdrowie to podstawa i warunek realizacji wszystkich życiowych ambicji i planów. Z tym że zdrowie nie przychodzi samo. Trzeba o nie dbać, pracować nad nim, pielęgnować je każdego dnia. Wzmacniać ciało, by służyło nam jak najdłużej. Do tego jednak potrzeba chęci, wytrwałości i uporu.

Pewnie znajdą się tacy, którym trudno będzie uwierzyć, że wszystkie efekty osiągnąłem, stosując po prostu opisane w tej książce ćwiczenia i dietę rozumianą jako codzienne nawyki żywieniowe. Pewien model żywienia, sposób odżywiania – a nie restrykcje, zakazy i nakazy. Łatwiej uwierzyć w magiczne suplementy i szamańskie triki niż ciężką i systematyczną pracę. Życie jest jednak bardziej prozaiczne i niestety (bądź stety) większość w nim zależy od nas. A już na pewno my sami odpowiadamy za jego jakość i nasz stan psychofizyczny.

Dlatego nie przerażaj się. To, że te same efekty możesz osiągnąć ciężką pracą, a nie za pomocą magicznych sztuczek, to najlepsza z możliwych wiadomości. Nie potrzebujesz zarabiać milionów, mieć osobistych trenerów i dietetyków; nie musisz też zmieniać swojej codzienności, rezygnować z pracy, relacji i podróży. Na mojej „przemianie” nie straciłem ani ja, ani moja rodzina. Przeciwnie. Ja zyskałem zdrowie i świetne samopoczucie, a moi bliscy pewność, że będę z nimi długo: sprawny i pełen wigoru.

Chcę to wyraźnie zaznaczyć – nie wspomagałem się też chirurgią plastyczną ani żadnymi niedozwolonymi środkami dopingującymi. Treningowy rytm stał się moim nowym stylem życia, a dieta, jak wspominałem, nowym sposobem codziennego odżywiania. Jeśli ktoś mówi lub pisze inaczej – mija się z prawdą.

Życie osób publicznych jest niestety również sprawą publiczną. Jedni to kochają, inni nienawidzą, ale takie są fakty. Chodzi jednak o to, jak tę „sławę” wykorzystujemy. Ja postawiłem sobie za cel inspirowanie innych do przemiany, zadbania o siebie, a tym samym podniesienia jakości swojego życia. Chcę udowodnić, że zarówno po czterdziestce, jak i po sześćdziesiątce można przeprowadzić w swoim życiu rewolucję i stać się innym człowiekiem – zdrowym, wysportowanym, pewnym siebie, zadowolonym ze swojej sprawności i wyglądu. Co więcej – otwartym na nowe wyzwania i osiągającym kolejne sukcesy. Osiąganie celów i spełnianie marzeń to nie jest domena młodych.

Ktoś powie, że osoby publiczne piszą książki, by zarobić. Zapewniam, że mniej pracochłonne byłoby przyjęcie kolejnego zlecenia. To może, by zyskać jeszcze większą popularność? To też mało trafny argument, bo zapewne książkę kupią ci, którzy już mnie znają. Pochwalenie się? To również mogę zrobić gdzie indziej, na przykład w mediach społecznościowych. Powiem Ci, dlaczego zdecydowałem się na jej napisanie. Chciałem podzielić się z Tobą swoją zdobytą od profesjonalistów wiedzą, doświadczeniem i pasją. Zainspirować Cię, zmotywować i przeprowadzić przez cały proces życiowej (a nie tylko sylwetkowej!) przemiany – by Twoje życie stało się zdrowsze i jakościowo lepsze. Nigdy nie jest za późno na zmianę, a ja chcę Ci ją ułatwić, jak tylko się da. Aby osiągnąć to, co ja, wystarczą Ci ta książka, szczere chęci i zaangażowanie.

Promowaniem zdrowego stylu życia zajmuję się od lat. Brałem udział w wielu akcjach propagujących aktywność fizyczną, a w moim domu, obok Wiktorów i innych nagród, specjalne miejsce zajmuje statuetka od księdza prymasa Józefa Glempa. Za co ją otrzymałem? Właśnie za popularyzowanie w mediach zdrowego i aktywnego, sportowego trybu życia.

Tak jak serio traktuję siebie, tak serio traktuję wszystkich spotkanych w swoim życiu ludzi – od rodziny, przez znajomych, po wszystkich oglądających mnie telewidzów i czytelników tej książki. To, co robię, robię dla siebie, ale i dla nich. Dla Ciebie. Bo uważam, że każdy może osiągnąć sukces, niektórym trzeba tylko odrobinę pomóc.

I właśnie po to tu jestem – by pomóc Ci osiągnąć sukces. Mój trening, moja dieta, mój styl życia – to moje sukcesy. Głęboko wierzę, że dzięki tej książce to wszystko stanie się też Twoimi sukcesami. Własnymi, indywidualnymi, niepowtarzalnymi. Wystarczy chcieć, skupić się i nie odpuszczać. Jestem pewny, że z tą książką Ci się to uda. Będzie mi ogromnie miło, jeśli podzielisz się ze mną i z innymi swoją drogą ku zmianie i wrażeniami z lektury – czy to na lubimyczytac.pl, czy na swoich mediach społecznościowych, oznaczając wpis hasztagiem #corazmlodszy, a także mój profil @krzysztof_ibisz_official. Dzięki temu zobaczę, jak Ci idzie, a Ty staniesz się inspiracją dla innych. Zatem – do dzieła.TŁUSTE LITERY

Zanim jednak przejdziemy do sedna, muszę coś dodać. Książka, którą trzymasz w rękach, jest nowa i tak jakby nowa nie jest. Jej pierwsze wydanie (w zupełnie innym kształcie niż dziś) z 2010 roku potężnie namieszało – w życiu wszystkich, którzy chcieli zmienić swój wygląd i wiek biologiczny. Ale nie tylko. Ta książka była wtedy czymś nowym – i to od samego początku. Pierwszych słów i opisu ataku materii na moje spodnie. Historia ta była wykorzystywana potem przez najlepsze polskie kabarety do skeczów, żartów i memów, co ogromnie rozreklamowało książkę, ale przede wszystkim pokazało, że wypełniłem dotąd niezagospodarowane pole. Napisałem książkę na poważny temat lekkim i wesołym językiem zgodnie z moim własnym oprogramowaniem sterującym, a więc zupełnie inaczej, niż pisze się tego typu książki. Chciałem, by czytało się ją lekko i czytelnik co jakiś czas wybuchał śmiechem; zobaczył, że można po prostu, najzwyczajniej w świecie, z samego siebie i świata dookoła kręcić bekę, a przy tym być hmm… merytorycznym. Byłem bardzo ciekawy, jak taka forma zostanie odebrana, jak ludzie zareagują. Zareagowali znakomicie. Mam nadzieję, że po 14 latach reakcje będą podobne.

W 2010 roku książka ta była jednym z ulubionych prezentów dla ludzi, którzy kończą trzydziestkę piątkę, czterdziestkę, czterdziestkę piątkę i tak dalej, czyli w naszym rozumieniu przekraczają pewną granicę. Ale! Parametry określające, kiedy „kończy się młodość”, z roku na rok ulegają zmianie, przesuwają się zdecydowanie w tę drugą stronę. Kiedyś mówiło się o 35 latach, dziś to już bardziej 45, a same kobiety mówią, że faceci dojrzewają dopiero po czterdziestce, a nawet pięćdziesiątce (choć tu nie jestem pewien, czy to akurat dobrze…). Granice biologiczne przesuwają się, bo coraz więcej wiemy o swoim ciele, jego możliwościach, potencjale do odbudowy i rozbudowy. Niestety – nie wszędzie tak jest i wciąż znajdziemy wielu ludzi, którzy nie mają świadomości, że mogą odmłodzić się na każdym etapie swojego życia. Nie w sensie wyglądu i chirurgii estetycznej, ale w zakresie biologicznych parametrów. Wydolności organizmu, która może być znacznie lepsza, niż wskazuje na to metryka. I, jak pokazuję w tej książce, można osiągnąć takie efekty, że szczena opada, w raptem pół roku!

Kiedy 14 lat temu zaczynałem pracę nad książką, sam byłem ogromnie ciekaw, czy podołam wszystkim opisanym w niej wyzwaniom, dyscyplinie. Czy znajdę przestrzeń, czas i energię w naprawdę bardzo napiętym terminarzu. Czy to w ogóle działa, czy nie jest za późno, czy to możliwe. Ale niczym Cezar – nieskromnie mówiąc – przybyłem, zobaczyłem i zwyciężyłem. Veni, vidi, vici. Dziś, po kilkunastu latach, mogę śmiało potwierdzić, że tak.

Dlatego postanowiłem nie tylko odświeżyć zgromadzoną w książce wiedzę (bo sporo się w nauce o naszej fizjologii przez te lata zmieniło), ale ponownie stać się królikiem doświadczalnym – dla jeszcze większej wiarygodności, ale i z czystej ciekawości. Mimo więc stałego kontaktu z trenerem, utrzymywania nowych zdrowych nawyków żywieniowych i poziomu aktywności fizycznej poddałem się dodatkowo szczegółowym badaniom. Chciałem sprawdzić, ile tak naprawdę mam dziś lat. Do swojego wieku mam ogromny dystans i często sam z niego żartuję (podobnie jak inni – i bardzo dobrze, bo śmiech przedłuża życie), ale co prawda naukowa – to prawda naukowa. Nie chodzi o to, by tylko dobrze wyglądać, ale przede wszystkim by dobrze się czuć.

Tak więc w napiętym grafiku znalazłem czas i poświęciłem sześć godzin swojego życia na przeprowadzenie rozmaitych badań w sposób tak szczegółowy, że służby specjalne mogłyby wpaść w zakłopotanie, widząc cały proces. Wszystkie moje parametry życiowe zostały dokładnie zinwigilowane i opisane. Wynik? Mickiewiczowski. Prawie 44 lata – oto mój „prawdziwy” wiek. A myślę, że gdybym poszedł na badania wyspany, to rezultat byłby jeszcze lepszy. Jak zatem widzisz, różnica między moim wiekiem metrykalnym i biologicznym to jakieś 15 lat. Dowód, że zalecenia z tej książki naprawdę działają. A ja wcale się od ciebie nie różnię – jesteśmy tymi samymi istotami, zbudowanymi tak samo. Tak jakbyśmy zjechali z jednej linii montażowej.

14 lat to jednak sporo. Więc sporo się u mnie przez ten czas zmieniło, a jednocześnie nie zmieniło się prawie nic. Brzmi paradoksalnie, ale tylko na pozór. Nie zmieniła się ludzka fizjologia, więc nie zmieniły się ogólne zasady treningowe. Zmieniły się jednak badania dotyczące zdrowych nawyków żywieniowych – odkryto nowe zależności, poddano badaniom wiele produktów spożywczych i ich oddziaływanie na ludzki organizm, przeprowadzono ogrom eksperymentów dotyczących korelacji naszego stylu życia, chorób, diety, poziomu aktywności fizycznej i masy ciała. I właśnie te nowe odkrycia należy podkreślić tłustymi literami (w tej książce tłuste będą jedynie litery – we wszystkich miejscach, w których piszę coś naprawdę bardzo ważnego). Przykład? Kiedyś mówiło się, że jeden kieliszek czerwonego wina ma wręcz zbawienny wpływ na nasz organizm. Że łagodnie rozszerza naczynia krwionośne, że niektóre cząsteczki chemiczne, zwane neuroprzekaźnikami, płyną dzięki niej wartkim strumieniem, przez co jesteśmy bardziej wyluzowani. Nowe badania naukowe absolutnie temu przeczą. Alkohol w każdej ilości jest toksyną i dziś wyraźnie akcentuje się jego negatywny wpływ niemal na wszystko – od wątroby i nerek poczynając, na zaburzeniu zdolności właściwego widzenia rzeczywistości kończąc. Lekarze biją na alarm, że na nowotwory chorują coraz młodsi ludzie – ta plaga XXI wieku dotyka już niemal wszystkich. Czterdziestolatkowie borykają się najczęściej z rakiem jelita grubego, a do tego dochodzi jeszcze cała paleta chorób autoimmunologicznych, na które wpływ ma głównie dieta bogata w łatwo dostępną żywność ultraprzetworzoną. Szybka, gotowa, tania. To odpowiedź na współczesny towar deficytowy, którym jest czas. Czas na przygotowanie zestawu ratunkowego dla najważniejszej osoby w naszym życiu – nas samych. Zapominamy, że jeśli nie będziemy o siebie dbać, nie zadbamy o naszą rodzinę i bliskich. Żeby przestać być egoistą i pomyśleć o innych, trzeba na chwilę egoistą się stać i zainwestować w siebie.

Ja to zrobiłem. Robię i będę robił. Bo po 14 latach znów jestem ojcem i chcę dawać z siebie wszystko. Tak jak wcześniej, ale inaczej. Muszę bowiem zdecydowanie przyznać, że w 2010 roku byłem człowiekiem, który ścigał się sam ze sobą. Owszem, świetnie zorganizowanym i wręcz perfekcjonistycznym, ale działającym w szaleńczym tempie. Krzysztof Ibisz wiele lat później to ten sam facet, ale facet żyjący w zupełnie inny sposób. Wciąż kocham swoją pracę i angażuję się w nią na sto procent, ale proporcje między życiem zawodowym a prywatnym uległy u mnie ogromnej zmianie. Nie dlatego, że jestem zmęczony czy słabiej się regeneruję (przeciwnie!), ale dlatego, że doceniłem wartości rodzinne, czas spędzany z bliskimi, odpoczynek. Relaks to skarb. Nie przyjmuję już każdej pracy, wolę zarobić mniej, ale mieć czas dla siebie i rodziny. Niestety nie jestem tak genialny, by samemu na to wpaść. Krótko mówiąc – zgapiłem.

Od lat uważnie przyglądam się kolejnym pokoleniom, które z zasady wprowadzają do naszego świata zmiany. To nowe pokolenie złapało balans, ustaliło proporcje między ambicją, pasją i życiem zawodowym a życiem prywatnym, bliskimi i odpoczynkiem. I jest w tym bardzo konsekwentne. Gdy to odkryłem, uśmiechnąłem się do siebie i zacząłem je małpować. Mówi się kpiąco, że obecni młodzi chcieliby tylko odpoczywać, ale biorę to z przymrużeniem oka, bo tak twierdzi głównie moje pokolenie. Pokolenie wychowane w kulcie pracy, w którym rozpadło się mnóstwo rodzin i związków. Pokolenie żyjące w czasie wielkich przemian, gdy staliśmy się częścią Zachodu, otworzył się dla nas świat, w którym dotąd nie funkcjonowaliśmy, i rozwinęła się przedsiębiorczość. Jako Polacy, ambitni i pracowici, ruszyliśmy do przodu, wystartowaliśmy w maratonie bez zastanowienia. Super, że się udało, ale spowodowało to też trochę szkód. Sukces ma swoją cenę. W tym szalonym pędzie gdzieś rozmyły się inne ważne prezenty od świata. Tak było ze mną – osiągnąłem swoje cele, ale inne rzeczy zaniedbałem i straciłem. Nie żałuję, bo to był inny czas, który wymagał innych działań. Czas bez takiej łatwości bycia w kontakcie z drugą osobą, jak dzisiaj (choć może pozornie, bo wciąż uważam, że lepiej spotkać się osobiście, niż pogadać online); czas, w którym decydowaliśmy o życiu naszych dzieci. Dlatego – o czym jeszcze napiszę – zaangażowałem się nawet w politykę. Bo chciałem mieć wpływ. To było szaleństwo, ale ważne szaleństwo.

Nie przekreślam więc dorobku i wartości ani mojego, ani nowego pokolenia. Nie stawiam ani na jedno, ani na drugie. Z każdego pokolenia staram się brać coś dla siebie. Dążyć do balansu, bo to on daje poczucie szczęścia i spełnienia. Życie rodzinne, życie zawodowe i zdrowy styl życia – to trzy filary życia dobrego (zgodnie z powiedzeniem, że stół na trzech nogach nigdy się nie chwieje). I jak pokazują młodzi – nigdy nie jest za późno na zmianę. Trzeba ich obserwować, bo nie tylko oni powinni uczyć się od nas. My również możemy się od nich wiele nauczyć.

Wystarczy spojrzeć na Polskę 14 lat temu i obecnie. Kiedyś nie do pomyślenia było spotkanie przy jednym stole ludzi o przeciwstawnych poglądach. Dziś? Nie tylko to da się zrobić, ale można nawet pogadać, pośmiać się, nie mordując się przy tym nawzajem (oczywiście nie zawsze…). I to właśnie w tym kierunku powinniśmy iść, aby stać się prawdziwym społeczeństwem obywatelskim. W tym miejscu powracamy do elementu, który może nam to zapewnić i jest kwintesencją tej książki – jej cechą charakterystyczną i wciąż novum, gdy chodzi o tego typu publikacje. O czym mowa? O śmiechu.

Śmiech zmniejsza lęki, poprawia samopoczucie, łączy ludzi, rozładowuje napięcie, a w końcu – buduje dystans. Jeśli potrafimy obśmiać samych siebie, to wygraliśmy życie. Dystans do siebie jest czymś najlepszym i najzdrowszym, co możemy wytworzyć, bo pokazuje naszą wewnętrzną siłę. Ratuje nas przed wysokim ciśnieniem i jednocześnie pomaga nam osiągnąć młodość – tę prawdziwą, którą mierzą genetycy i lekarze medycznymi protokołami. Prawdziwa młodość to energia, którą wytwarzamy, nasza wydolność. A żart, poczucie humoru, śmiech to elementy składowe tej energii. Uwaga! Dystans do siebie też należy trenować. Najlepiej codziennie. Raz na czczo, przed śniadaniem, aby dobrze rozpocząć dzień, i co najmniej dwukrotnie w dalszej części dnia, aby rozweselić tych, o których się troszczymy.

Wiadomo, świat się zmienia. W ciągu tych kilkunastu lat coś, co chyba najmocniej odcisnęło na nas piętno w zakresie codziennego życia, to pandemia koronawirusa. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że zdolność do przetrwania tej infekcji okazała się nierozerwalnie związana z naszym ogólnym stanem zdrowia. Kolejne podawane do publicznej wiadomości komunikaty podkreślały, że najciężej zarażenie przechodziły osoby z nadwagą i otyłością, a także chorobami współistniejącymi, które w dużej mierze pojawiają się u nas w związku ze złymi nawykami. Stylem życia. Zamknięci w domach podczas lockdownu, wszyscy staliśmy się więc królikami doświadczalnymi – dowiedzieliśmy się z pierwszej ręki, jak nasz styl życia wpływa na naszą odporność i zdolność regeneracji. I właśnie wtedy odkryliśmy coś ogromnie ważnego – że mądre, fajne, aktywne wypoczywanie wprowadza cały nasz organizm w stan równowagi. Że aktywny odpoczynek obok zdrowych nawyków żywieniowych i aktywności fizycznej ma ogromne znaczenie. Dostrzegliśmy bowiem naszego ogromnego wroga, który cicho towarzyszył nam każdego dnia – stres.

Tak, stres. Zauważyliśmy nie tylko, jak działa, ale także, że jest on non stop indukowany, że z każdej strony nas czymś straszą. Ale jak ten stres rozładować – o tym już nikt nie mówi. Obecnie mamy do czynienia ze śmiertelnym zagrożeniem o nazwie fentanyl. Spójrz – przecież to najczęściej piguła (czasem plaster lub spray), a piguła to przecież nie narkotyk, bo ten to się wciąga przez rurkę lub daje w żyłę. Błąd. Piguła może okazać się jeszcze bardziej śmiercionośna ze względu na… nawyk. Nawyk, że wszystko da się załatwić tabletką. Wszystko dzięki tabletce – ból odejdzie po tabletce, skóra nabierze blasku po tabletce, męskie przyrodzenie urośnie po tabletce, schudnę po tabletce. Tabletki nie likwidują problemu! One tylko wyłączają jego efekt. Tłumią go. To niczym nie różni się od narkotyków, które również nie są problemem, a skutkiem problemu. Tak, narkotyki są objawem choroby dopadającej zagonionych, samotnych, zagubionych. Niestety dziś jesteśmy od tabletek uzależnieni. Zdecydowana większość alkoholików nie szuka pomocy, bo nie jest świadoma problemu. „Przecież ja to kontroluję!”. To samo uzależnieni od narkotyków. I niestety niewielu jest ludzi, którzy mają świadomość, jak wielkie zło wyrządzają sobie samym, łykając automatycznie magiczne tabletki na wszystko. Stres trzeba zaakceptować, bo nie da się go z życia całkowicie wyeliminować. Niestety. Medycy i naukowcy mówią wprost, że otwiera on drzwi wielu schorzeniom. Nie bójcie się więc prosić o pomoc. Są znakomici specjaliści, terapeuci, którzy nauczą cię, jak sobie radzić z długotrwałym stresem. Nieumiejętność rozładowywania stresu w naturalny (!) sposób to prosta droga do samozagłady.

Człowiek nie umiera wtedy, gdy zaczynają się „klasyczne” w pewnym wieku problemy zdrowotne. Zaczyna umierać, gdy pogarszają się jego biologiczne parametry. Wreszcie – umiera, gdy nie czuje się potrzebny. Kiedy tak się dzieje? Bardzo często wtedy, gdy przestaje być sprawny, a zaczyna być od kogoś zależny. Gdy staje się więźniem własnego ciała. Oczywiście tak się może zdarzyć z różnych przyczyn losowych, ale coraz częściej to wynik naszych własnych zaniechań i dotychczasowego stylu życia. Jeśli odpuścimy aktywność z jakiegokolwiek powodu i do tego będziemy się niewłaściwie odżywiać, to tak naprawdę podpalamy lont, który w powietrze wysadzi nas samych.

Musimy w końcu zdać sobie sprawę z tego, że jakość naszego życia ma wpływ na jakość życia naszych bliskich. Musimy zainwestować w siebie, własną wydolność, by móc działać i sprostać własnym oczekiwaniom. I oczekiwaniom naszych dzieci i wnuków. Te małe szkraby uczą się przez obserwację i naśladowanie – cytowanie formułek nawet w najbardziej oscarowy sposób to nic w porównaniu z tym, co prezentujemy. To właśnie przez działanie jesteśmy wiarygodni. Pokaż swoim dzieciom, jakie skutki osiągną dzięki budowanym od najmłodszych lat zdrowym nawykom. Bo o to w tej książce wspólnie walczymy i to chcemy wykształcić – nawyki. Tę powtarzalność. To wcale nie przypadek, że sportowcy po zakończeniu kariery są często świetnymi biznesmenami. Bo oni wiedzą, że SYSTEMATYCZNOŚĆ, POWTARZALNOŚĆ I SAMODYSCYPLINA DAJĄ EFEKTY NA KAŻDYM POLU.

Nigdy nie jest za późno na powrót do zaniechanych, porzuconych planów i marzeń. Nigdy nie jest za późno na wypracowanie nowych nawyków. Nigdy nie jest za późno na jakąkolwiek zmianę, która polepszy twoje funkcjonowanie – fizyczne i intelektualne. Ale by się udało, musisz mieć pewność, że warto. Zapewniam cię i udowodnię ci na kartach tej książki, że warto. Cholernie warto!MÓJ PRZYKŁAD – TWOJA INSPIRACJA

Po czterdziestych urodzinach, jak wielu facetów w tym wieku, doszedłem do wniosku, że przestaję się sobie podobać. Nie grałem na perkusji, a miałem bęben. Coraz częściej czułem się zmęczony i nie zawsze to zmęczenie było efektem wysiłku. No i ta magiczna czterdziestka, a z nią mieszanina lęku i tęsknoty za odchodzącą młodością.

Co? Moja młodość ma mnie opuścić? Metrykalna – owszem. Na to nie mam wpływu. Ale skoro nie opuszcza mnie młodość mentalna, nie chcę wyglądać na swoje lata. Chcę wyglądać młodo, a przede wszystkim – młodo się czuć.

Zawsze byłem aktywny, więc postanowiłem działać. Chciałem schudnąć – pozbyć się tłuszczu – jednocześnie przybierając na masie mięśniowej. Zacząłem więc biegać, chodzić na siłownię, ale mimo motywacji i naprawdę dużego wysiłku po dwóch latach doszedłem do wniosku, że kręcę się w kółko. Efekty były, delikatnie mówiąc, marne. Chciałem, żeby ktoś mi to wyjaśnił, więc zacząłem rozglądać się za fachowcem. W trakcie moich poszukiwań najczęściej rekomendowanym przez innych specjalistą był Dariusz Brzeziński. Dowiedziałem się, że jest wielokrotnym mistrzem Polski w kulturystyce. To on przygotował Borysa Szyca do roli dresiarza Silnego w Wojnie polsko-ruskiej. Pod jego okiem prezesi wielkich korporacji gubili po kilkadziesiąt kilogramów. Też tak chciałem.

Spodziewałem się zatem ujrzeć Terminatora, Conana Barbarzyńcę, a tymczasem zobaczyłem smukłego, dobrze zbudowanego, ale nieprzepakowanego faceta, który w dodatku miał szyję. Szok! W dżinsach i marynarce nie robił wrażenia tytana sztangi. Robił po prostu… bardzo dobre wrażenie.

Jak się później okazało, także wyobrażenia trenera na mój temat odbiegały od rzeczywistości. Przyznał szczerze, że miał o mnie zupełnie inne zdanie. Po moim wyglądzie ocenił mnie jako nieszczególnie dbającego o swoją sylwetkę i kondycję. Tymczasem ja wciąż próbowałem i szukałem, i nie miałem pojęcia, co robię źle. Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się 4 września 2007 roku w klubie fitness na Saskiej Kępie w Warszawie.

Trener zafundował mi regularne przesłuchanie. Spodziewałem się pytań w rodzaju: „Jak trenujesz biceps?” albo „Ile bierzesz na klatę?”. Te, które padły, wywołały u mnie czkawkę.

„O której wstajesz?”

„Co jesz na śniadanie?”

„Kiedy jesz kolejne posiłki?”

„Z czego się one składają?”

„Jak twoje wyniki badań? Wszystko w normie? Coś podwyższone? Jakieś niedobory?”

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że czeka mnie prawdziwa rewolucja. To nie będą tylko treningi. To będzie zmiana całościowa.

Dość długo rozmawialiśmy o moim stylu i trybie życia, a także moich oczekiwaniach. Ustaliliśmy nasz cel: poprawa wyglądu (poprzez regularne treningi i nowe nawyki żywieniowe) i zmiana życia na zdrowsze. Zanim przystąpiliśmy do pracy, musiałem wykonać szczegółowe badania: morfologię, badania hormonalne, pomiar tkanki tłuszczowej. Przede wszystkim jednak przeanalizowaliśmy moją codzienną aktywność – zawodową, treningową i nietreningową, sposób odżywiania. Dopiero wtedy zaczęliśmy działać. Zanim jednak o tym, musisz wiedzieć, co doprowadziło mnie do tego momentu.

Mój błędny building

W wieku kilkunastu lat, gdy zaobserwowałem różne dziwne zmiany w moim organizmie i gdy pojawiło się coś, co optymista uznałby za wąsy, doszedłem do wniosku, że mogę myśleć o sobie jako o mężczyźnie. Sprawnym, niezawodnym, silnym. No właśnie – silnym.

Jak w każdej szkole również w mojej były jednostki człekokształtne o wzroku tęskniącym za rozumem i usposobieniu sprawiającym kłopoty. Mówiąc krótko, miałem kilka przepraw ze szkolnymi troglodytami, którzy próbowali dać mi tak zwanego klapsa w uśmiech. Do dziś nie wiem, jakim cudem, ale zawsze udawało mi się uniknąć konfrontacji. Pojąwszy wszakże złożoność i brutalność tego świata, postanawiałem nad sobą popracować. Miałem kolegę, który nauczył mnie kilku technik bokserskich i jednej, którą nazywałem „antynabiałową”. Stosując ją w późniejszych latach, Andrzej Gołota skutecznie pozbawił się szans na zdobycie pasa mistrzowskiego. Ja nie znalazłem okazji, by skuteczność ciosów poniżej pasa wypróbować w warunkach bojowych. I całe szczęście, bo małpoludy z mojej podstawówki mogłyby mocno ograniczyć moją męską sprawność.

Wtedy też wpadła mi w rękę książka, która – jak mniemałem – była prostym przepisem na zwiększenie mojego potencjału genetycznego. O ile pamiętam, nosiła tytuł Jak stać się silnym i sprawnym. Napisał ją na początku lat sześćdziesiątych Stanisław Zakrzewski – pierwszy propagator kulturystyki w Polsce, często nazywany „ojcem polskiej kulturystyki”. Była niezbyt gruba, miała rozmiary szkolnego zeszytu, i opisywała sposoby uzyskania wyglądu Herkulesa. Do wykonywania zawartych w niej ćwiczeń dodatkowo zachęcały czarno-białe fotografie amerykańskich kulturystów. Pamiętam nazwiska dwóch z nich: Steve Reeves i Mickey Hargitay. Faktycznie, wyglądali imponująco – mieli większy biust niż moje ówczesne koleżanki (później oczywiście te proporcje się odwróciły), a ich brzuchy przypominały tarkę (taką do prania, nie do warzyw). I jeszcze te fryzury, do których uformowania potrzebna była prawdopodobnie cysterna żelu. Ale to te brzuchy z tarką robiły największe wrażenie, przynajmniej na mnie. Kaloryfery. Zapragnąłem wyglądać podobnie, zatem zacząłem „trenować” zgodnie z wytycznymi w książce. Udało mi się nawet zdobyć hantle ważące cztery kilogramy. Podnosiłem, wyciskałem, robiłem pompki i… nic. Jedno wielkie nic. Nadal byłem dosyć wysokim patyczakiem, a moje bicepsy przypominały popularne bateryjki R-14.

Uznałem, że najwyraźniej sylwetka Herkulesa nie jest mi pisana, zająłem się więc innymi rzeczami. W ogólniaku na szczęście nie było małpoludów (może poza kilkoma nauczycielami), więc płeć piękną próbowałem zwabić swoim oczytaniem i wyrytymi na pamięć wierszami Stachury, którego do dziś darzę niesłabnącym uwielbieniem. Czasami z ciekawości przeglądałem artykuły na temat kulturystyki. Szczególnie dobrze zapamiętałem stałą rubrykę w robiącym piorunujące wrażenie tygodniku „Żołnierz Polski”. Jej autor, Stefan Mizieliński, opisywał ćwiczenia rozwijające muskulaturę i prezentował sylwetki najsłynniejszych kulturystów świata. Jednym z nich, wyglądającym jak napompowany atlas anatomiczny w majtkach, był Arnold Schwarzenegger. Nie mieściło mi się w głowie, że można mieć półtora metra obwodu w klacie i bicepsy wielkości nóg mojego najgrubszego kolegi. Tłumaczyłem to sobie jak wiele innych przypadków – wiadomo, Ameryka, tam wszystko jest największe. Wyobraziłem sobie marynarkę Arnolda. Prawdopodobnie w zestawie z dwoma patykami można by ją sprzedawać jako namiot rodzinny. Od jakiegoś kolegi zdobyłem odbity na ksero zestaw pod tytułem Treningi mistrzów. Obok opisu ćwiczeń podawano tam ciężary, które najsłynniejsi pakerzy zakładali na swoje sztangi. Równie dobrze mogliby wyciskać na ławeczce parowóz i robić przysiady z nocnym autobusem na barkach. Oczywiście postanowiłem tę całą wyczytaną wiedzę wykorzystać w praktyce, więc poszedłem do osiedlowej siłowni. I… znowu nic. Albo prawie nic. Mięśnie były twardsze, ale czy większe? W wyniku ćwiczeń co najmniej raz coś sobie nadwyrężyłem i przez tydzień wyglądałem jak spacerujący znak zapytania.

Zastanawiałem się, co jest ze mną nie tak. I wtedy ktoś powiedział mi o proteinach. No jasne! „Bez białka nie ma ciałka!” – jak mawiał Johnny Bravo (wiadomo, Ameryka, trzeba było zrobić animowany serial, w którym bohaterem będzie przypakowany młodzieniec doprowadzający kobiety do szaleństwa). Zatem pierwszy raz w życiu zastosowałem suplementację. Było nią granulowane mleko w proszku – takie dla bobasów. Bobasy non stop rosną, więc potrzebują budulca. A w białych granulkach około 30% białka! Więc piłem mleko, bo chciałem być wielki. I oczywiście ćwiczyłem z zawziętością japońskiego kamikaze. Prawdopodobnie były jakieś efekty, ale obserwowalne jedynie przez mikroskop. Zamiast klaty i bicepsów rosła we mnie frustracja. Nadzieja pojawiła się dopiero wtedy, gdy kolega z siłowni przyniósł żółtawy proszek. Przypominał sproszkowaną farbę emulsyjną i tak też smakował. Jednak smak nie był ważny – to były prawdziwe proteiny! Amerykańskie! Pomyślałem, że takie same dostarczano Arnoldowi. Wagonami. Takie na pewno brał też pan Bravo. Zawartość opakowania spożyłem w dwa miesiące. Codziennie przed treningiem z namaszczeniem odbywałem ceremoniał wsypywania do ust amerykańskich protein. Tu warto dodać, że wsypywałem całą łyżeczką, taką do herbaty. No i szedłem ćwiczyć. Efekty były natychmiastowe. Milimetr w prawym bicepsie, pół milimetra w lewym. Oczywiście żartuję.

Kiedy to wszystko opowiedziałem na pierwszym spotkaniu mojemu (wtedy jeszcze potencjalnemu) trenerowi Darkowi, to prawie popłakał się ze śmiechu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij