Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka głębin - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
8 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Córka głębin - ebook

Ana Dakkar jest uczennicą pierwszej klasy Akademii Hardinga i Pencrofta. Do absolwentów tej pięcioletniej szkoły średniej należą najlepsi na świecie oceanografowie, żołnierze, marynarze i badacze głębin morskich. Rodzice Any zginęli dwa lata wcześniej podczas wyprawy naukowej. Pozostał jej tylko starszy brat Dev, który również uczy się w HP (uczniowie tej szkoły znają wszystkie możliwe żarciki o Harrym Potterze, więc już sobie darujcie).
Najważniejszym wydarzeniem roku szkolnego jest trwający cały weekend egzamin na morzu, którego szczegółów nie zdradza się wcześniej uczniom. Ana ma nadzieję, że uda jej się pomyślnie przejść tę próbę. Wszystkie jej niepokoje schodzą jednak na bardzo daleki plan, kiedy podczas przejazdu autobusem na egzamin Ana i jej koledzy stają się świadkami straszliwej tragedii, która przestawi ich życie na inne tory.
To jednak nie wszystko. Towarzyszący im nauczyciel wyjawia Anie, że między HP a inną szkołą, Instytutem Landa, od półtora wieku toczy się zimna wojna. Teraz jednak konflikt nagle się zaostrzył, przez co pierwszoklasiści mogą skończyć jako pokarm dla ryb.
W rozgrywce ze śmiertelnie niebezpiecznymi wrogami Ana zyska wspaniałych przyjaciół i dowie się czegoś niezwykłego o swoim dziedzictwie. Będzie też mogła sprawdzić, czy rzeczywiście ma umiejętności przywódcze.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67071-04-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE
NIE PODNOŚCIE ROZGWIAZDY ZA RAMIĘ

Wiedzieliście, że osiemdziesiąt procent oceanów wciąż pozostaje niezbadanych? LUDZIE, OSIEMDZIESIĄT PROCENT! Jest najzupełniej możliwe, że właśnie w tej chwili syrena wraz z ogromną kałamarnicą wcinają makaron z wodorostów i zastanawiają się, kiedy wreszcie załapiemy, że Atlantyda była tylko parkiem rozrywki, w którym wszystko poszło kompletnie nie tak. Bo skąd możemy wiedzieć, że tak się nie stało?

Nikt nie wie niczego na pewno, ponieważ ogromne obszary oceanów są dla nas nadal nieznane. A jako że okropnie boję się nieznanego, to oczywiście oceanu boję się wręcz panicznie. Pewnie zaczęło się to wtedy, kiedy miałam dziesięć lat i podniosłam za ramię rozgwiazdę… I zaraz się okazało, że trzymam tylko jedną wijącą się mackę. Nie wiedziałam wówczas, że ramiona rozgwiazd się regenerują. Sądziłam, że zostałam morderczynią. Padłam na kolana i wydałam z siebie okrzyk pełen przerażenia (O, SIŁO MOICH RĄK, PRZEKLINAM CIĘ! UNICESTWIŁAM NIEWINNĄ ISTOTĘ… CZY TO ZNACZY, ŻE TERAZ MOGĘ JUŻ W OGÓLE NIE CHODZIĆ NA WUEF?).

Ale im bardziej coś mnie przeraża, tym większą mam na tym punkcie obsesję. A od tego fatalnego spotkania z rozgwiazdą ocean wraz ze swoimi dziwnymi mieszkańcami – tak, to o was mówię, wy szkarłupnie i wężowidła – zajmował ważne miejsce w mojej wyobraźni, jako miejsce o nieogarnionej potędze, niezwykłej urodzie i niezbadanych możliwościach.

Córka głębin Ricka Riordana uchwyciła w całości ten mój zachwyt i przerażenie.

Jeśli kiedykolwiek pragnęliście opowieści, przy której wasze serce będzie waliło jak młotem, a od licznych zwrotów akcji dostaniecie zadyszki, jeśli uwielbiacie historie z bohaterami, wśród których znajdują się osoby malutkie i kochane, sprytne i przy okazji żądne krwi, ale zarazem urocze (a oprócz tego ogromne stworzenie z głębokich odmętów, które tak naprawdę po prostu pragnie być kochane) – znajdziecie to wszystko na dalszych stronach tej książki. Opowieść zaczyna się od dwóch rywalizujących ze sobą szkół i katastrofy, w wyniku której piętnastolatki z pierwszej klasy elitarnej Akademii Hardinga i Pencrofta wyruszają na śmiertelnie niebezpieczną misję, aby odkryć tajemnicę technologii mogącej zmienić oblicze świata. Z zapartym tchem czytałam, jak bohaterowie zmagali się z niezwykłymi ultranowoczesnymi wynalazkami i zagadkami na pełnym morzu oraz obmyślali taktyki wojskowe. W jakiś sposób sama poczułam się od tego mądrzejsza, choć przecież przez większość dnia siedziałam skulona pod puszystym
kocem.

Nie mogę sobie wyobrazić lepszego kapitana, który byłby w stanie nas poprowadzić na tę oceaniczną przygodę, niż niesamowita Ana Dakkar. Kiedy miałam piętnaście lat, chciałam być taka jak Ana. Nieustraszona, piekielnie inteligentna, znająca masę języków, a w dodatku przyjaźniąca się z delfinem o imieniu Sokrates i – co byłoby szczególnie ważne dla marzycielskiej nastoletniej Roshani – ta, na której spoczywa ciężar rodowego legendarnego już dziedzictwa.

Bo widzicie, Ana jest jednym z ostatnich potomków kapitana Nemo i właśnie dlatego wszystko się komplikuje. Jako ostatnia z Dakkarów Ana musi się zmierzyć ze spadkiem po przodkach, który może zmienić stosunek do technologii całego świata. Staje jednak również przed jeszcze ważniejszymi pytaniami. Co świat jest nam winien, a co my jesteśmy winni światu? Łatwo podejmować właściwe decyzje, kiedy wszyscy na nas patrzą, ale jeśli człowiek znajduje się głęboko pod wodą, tam gdzie słońce go nie widzi, może uczynić coś, czego nigdy by się po sobie nie spodziewał…

Ta opowieść bardzo przypomina mi ocean – jest porywająca i przerażająca, i naprawdę niesamowita, niezależnie z jakiego punktu widzenia się na nią spojrzy. Miłej lektury! Tylko nie jedzcie za dużo kałamarnic.

SŁOWO WSTĘPNE

Moja podmorska żegluga zaczęła się w położonej w głębi lądu włoskiej Bolonii w 2008 roku. Przyjechałem tam na targi książki dla dzieci i młodzieży, tuż przed wydaniem Bitwy w Labiryncie i Labiryntu kości, pierwszego tomu serii „39 wskazówek”. Byłem w restauracji z chyba czternastoma ważnymi osobami z wydawnictwa Disney Publishing. W pewnej chwili dyrektor działu spojrzał na mnie i zagadnął: „Rick, czy jest coś, co stanowi własność intelektualną Disneya, a ty bardzo chciałbyś o tym napisać?”. Nie wahałem się ani chwili: „20 000 mil podmorskiej żeglugi”.

Zanim stałem się gotowy, żeby o tym napisać, upłynęło jeszcze dwanaście lat, ale teraz moja opowieść wreszcie trafiła w wasze ręce.

Kim jest kapitan Nemo? (Nie, to nie rybka z filmu animowanego). Jeśli o nim nie słyszeliście, to jest to postać wymyślona przez francuskiego pisarza Juliusza Verne’a w XIX wieku. Verne pisał o nim w dwóch powieściach zatytułowanych 20 000 mil podmorskiej żeglugi (1870) i Tajemnicza wyspa (1875), w których Nemo dowodził najnowocześniejszym okrętem podwodnym na świecie – Nautilusem.

Kapitan Nemo był inteligentnym, wykształconym, dobrze wychowanym i niesłychanie bogatym człowiekiem. Ale przepełniały go gorycz i złość – i stał się przez to bardzo niebezpieczny. Wyobraźcie sobie kogoś, kto jest skrzyżowaniem Bruce’a Wayne’a, Tony’ego Starka i Lexa Luthora… Jeszcze jako książę Dakkar walczył w Indiach z brytyjskimi władzami kolonialnymi. W odwecie Brytyjczycy zabili mu żonę i dzieci. I tak Dakkar stał się superłotrem (czy też może superbohaterem). Przyjął pseudonim Nemo, co po łacinie oznacza „nikt”. (Jeśli są tu fani mitów greckich, to aluzja do historii o Odyseuszu, który nabrał cyklopa Polifema, mówiąc, że nazywa się Nikt). Przez resztę życia Nemo terroryzował na morzach europejskie mocarstwa kolonialne, zatapiając i plądrując ich statki i wzbudzając w nich strach przed niepowstrzymanym „potworem morskim”, czyli Nautilusem.

Kto by nie chciał dysponować taką potęgą? W dzieciństwie, kiedy skakałem do jeziora czy nawet do basenu, bawiłem się w kapitana Nemo. Umiałem zatapiać bezkarnie statki wroga, żeglować w tajemnicy po całym świecie, badać otchłanie morskie, których nikt nigdy nie odwiedzał, i odkrywać bajeczne ruiny oraz bezcenne skarby. Potrafiłem zanurzyć się w mojej własnej tajemnej krainie i nigdy nie wracać do świata na powierzchni (skądinąd okropnego). Kiedy zacząłem pisać o Percym Jacksonie, synu Posejdona, ważną przyczyną, dla której uczyniłem Percy’ego półbogiem morza, były właśnie moje dawne marzenia o kapitanie Nemo i Nautilusie.

Będę szczery: kiedy byłem mały, powieści Verne’a strasznie mi się dłużyły. Ale podobały mi się stare ilustrowane wydania od wujka i uwielbiałem Disneyowską filmową wersję 20 000 mil podmorskiej żeglugi – nawet te obciachowe momenty, takie jak tańczący i śpiewający Kirk Douglas czy atak ogromnej gumowej ośmiornicy. Dopiero gdy trochę dorosłem, zrozumiałem, jak barwne i wielowarstwowe powieści pisał Verne. Nemo okazał się jeszcze bardziej interesujący, niż mi się wydawało. I zacząłem dostrzegać małe luki w fabule pozostawione przez autora – dające możliwość stworzenia dalszego ciągu opowieści…

Dlaczego kapitan Nemo wciąż jest ważny?

Verne był jednym z pierwszych pisarzy science fiction. Kiedy się na to spojrzy z perspektywy XXI wieku, pewnie trudno zrozumieć,
jak rewolucyjne miał pomysły, ale ten francuski pisarz naprawdę wymyślał wynalazki, które nie zostaną stworzone jeszcze przez setki lat. Okręt podwodny z własnym źródłem zasilania, który mógłby pływać dookoła świata bez potrzeby zawijania po zaopatrzenie do portu? Niemożliwe! W 1870 roku okręty podwodne stanowiły zupełnie nowy wynalazek – były niebezpiecznymi puszkami, które prędzej by wybuchły i zabiły wszystkich na pokładzie, niż opłynęły Ziemię. Verne napisał również W 80 dni dookoła świata w czasach, w których tak szybka podróż była nie do pomyślenia, oraz Podróż do wnętrza Ziemi – nawet dziś taki wyczyn leży poza możliwościami ludzkiej techniki. Chociaż kto wie, może kiedyś?

Dobre science fiction może wpływać na to, jak ludzie postrzegają swoją przyszłość. Nikt nie robił tego tak znakomicie jak Juliusz Verne. W XIX wieku sugerował, co może być możliwe – i ludzie rzeczywiście podjęli to wyzwanie. Kiedy ktoś mówi, jak szybko jakiś samolot czy statek może odbyć podróż wokół Ziemi, wciąż odnosi się do powieści W 80 dni dookoła świata. W przeszłości osiemdziesiąt dni było absurdalnie krótkim czasem na okrążenie ziemskiego globu. Teraz możemy to zrobić w mniej niż osiemdziesiąt godzin samolotem i w niecałe czterdzieści dni drogą morską.

Podróż do wnętrza Ziemi Verne’a rozbudziła marzenia w wielu pokoleniach grotołazów badających jaskinie i zainspirowała geo-
inżynierów do opracowania zasad funkcjonowania warstw skorupy ziemskiej.

Postać kapitana Nemo przyczyniła się z kolei do uświadomienia ludziom, jak wielką rolę w przyszłości naszej planety będą odgrywały oceany. Wiadomo, że większość Ziemi pokryta jest wodą, a osiemdziesiąt procent oceanów wciąż pozostaje niezbadane. Jeśli odkryjemy, jak korzystać z energii morza i egzystować obok jego potęgi w epoce zmian klimatu, może to rozwiązać kwestię przetrwania ludzkości. Właśnie o tym wszystkim pisał w swoich książkach Verne.

Nemo i jego załoga są na okręcie samowystarczalni, mogą na nim żyć, nie zatrzymując się nigdy na stałym lądzie. Morze zaspokaja wszystkie ich potrzeby. W 20 000 mil podmorskiej żeglugi Nemo wyjaśnia Aronnaksowi, że Nautilus działa w pełni na prąd i czerpie całą energię z oceanu. W Tajemniczej wyspie jeden z głównych bohaterów, inżynier, spekuluje, że kiedy złoża węgla się wyczerpią, ludzie nauczą się produkować energię z wodoru, w który obfitują oceany. To wciąż jeden z celów, do którego dąży dziś ludzkość, i jedna z przyczyn, dla których uznałem, że Nemo musiał odkryć tajemnicę zimnej fuzji.

W 20 000 mil podmorskiej żeglugi załoga Nautilusa używa elektrycznej broni lejdejskiej, która jest skuteczniejsza i bardziej elegancka niż zwykła broń. Posiadają niemal nieskończone bogac-
twa dzięki rabowaniu wraków. Odkryli tajemnicę podwodnych upraw, więc żywność też nie jest dla nich problemem. A przede wszystkim cieszą się wolnością. Żyją poza prawami różnych państw i mogą robić, co im się podoba. Nie odpowiadają przed nikim… oprócz swojego dowódcy. Czy to dobrze, czy źle – to zapewne zależy od tego, co sądzimy o samym kapitanie Nemo.

Wielka rola mórz i to, jak bardzo ważne jest snucie wizji o rozwoju nowych technologii – to doskonałe powody, żeby nadal czytać Juliusza Verne’a. Ale jest jeszcze jedna istotna rzecz, nad którą warto się pochylić. Verne uczynił z kapitana Nemo indyjskiego księcia, którego poddani cierpią pod jarzmem europejskiego kolonializmu. Poprzez jego postać ukazuje problemy ważne dziś tak samo, jak w epoce wiktoriańskiej. Jak odzyskać głos i dostęp do władzy, kiedy społeczeństwo odmawia komuś tych przywilejów? Jak walczyć z niesprawiedliwością? Kto pisze książki historyczne i ma możliwość decydowania, kto był „dobry”, a kto „zły”? Nemo to wygnaniec wyjęty spod prawa, buntownik, geniusz, naukowiec, badacz, pirat, dżentelmen, „archanioł” zemsty – bardzo skomplikowany facet, dzięki czemu świetnie się o nim czyta. Dlatego zafascynował mnie pomysł przeniesienia jego dziedzictwa do XXI wieku i przyjrzenia się temu, z czym będą się zmagać jego potomkowie.

Co byście zrobili, gdybyście mieli na swoje rozkazy coś tak potężnego jak Nautilus? Mam nadzieję, że ta książka zachęci was do wymyślania własnych przygód, tak jak kiedyś mnie zainspirował Juliusz Verne. Przygotujcie się – nurkujemy dziś głęboko!

KLASA PIERWSZA AKADEMII
HARDINGA i PENCROFTA

DOM DELFINA

Ana Dakkar, prefektka

Lee-Ann Best

Virgil Esparza

Halimah Nasser

Jack Wu

DOM REKINA

Gemini Twain, prefekt

Dru Cardenas

Cooper Dunne

Kiya Jensen

Eloise McManus

DOM OŚMIORNICY

Tia Romero, prefektka

Robbie Barr

Nelinha da Silva

Meadow Newman

Kay Ramsay

DOM ORKI

Franklin Couch, prefekt

Ester Harding

Linzi Huang

Rhys Morrow

Brigid Salter1

Dzień końca świata zaczyna się jak każdy inny dzień. Człowiek zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że wszystko wokół za chwilę rozpadnie się na milion dymiących kawałków okropności – a potem jest już za późno.

W ostatni piątek roku szkolnego obudziłam się w internacie jak zwykle o piątej. Wstałam cicho, żeby nie zbudzić koleżanek z pokoju, przebrałam się w strój kąpielowy i poszłam nad ocean.

Uwielbiałam wczesne poranki na terenie akademii. Białe betonowe fasady budynków o wschodzie słońca barwiły się na różowo i turkusowo. Trawnik na głównym placu był pusty i tylko mewy i wiewiórki toczyły odwieczną batalię o okruchy jedzenia pozostawione przez uczniów. W powietrzu unosił się zapach słonego morza, eukaliptusów i świeżych bułeczek cynamonowych pieczonych w stołówce. Od chłodnej południowokalifornijskiej bryzy na moje ręce i nogi wystąpiła gęsia skórka. Właśnie w takich chwilach trudno mi było uwierzyć w moje szczęście – że mogę chodzić do Akademii Hardinga i Pencrofta.

Oczywiście pod warunkiem, że przeżyję w ten weekend egzaminy kończące pierwszą klasę. Może obleję – ale będzie wstyd! – albo umrę zaplątana w sieć na dnie jakiegoś podwodnego toru przeszkód… Ale co tam, to i tak lepiej niż zdawać te niezliczone standaryzowane testy wielokrotnego wyboru w normalnych szkołach średnich.

Zeszłam kamienistą ścieżką nad ocean.

Sto metrów za wydziałem morskiej sztuki wojennej skały opadały prosto do Pacyfiku. Daleko w dole biała piana na falach rzeźbiła stalowoszare morze. Przybój grzmiał i odbijał się echem od brzegów zaokrąglonej zatoki jak chrapanie giganta.

Mój brat Dev czekał na mnie na skraju klifu.

– Ana-banana, spóźniłaś się.

Wiedział, że nie znoszę, kiedy tak do mnie mówi.

– Zaraz cię stąd zepchnę – warknęłam.

– No, zawsze możesz próbować.

Kiedy Dev się śmiał, zwykle niesymetrycznie krzywił twarz, jakby nie mógł wyrównać ciśnienia w jednym uchu. Dziewczyny mówiły, że to urocze, ale mnie to nie przekonywało. Jego ciemne włosy zawsze sterczały mu z przodu, co przypominało kolce jeżowca. Twierdził, że „taki ma styl”. A ja uważałam, że powodem jest spanie z poduszką na twarzy.

Jak zwykle miał na sobie standardową szkolną czarną piankę ze srebrnym symbolem rekina z przodu przypominającym, do którego domu w akademii należał. Zdaniem Deva kiedy nurkowałam w bikini, zdradzałam objawy pomieszania zmysłów. Pod wieloma względami był twardym facetem, ale jeśli mu pokazać niską temperaturę, zaczynał się zachowywać jak rozpieszczony dzieciak.

Przed skokiem oczywiście się porozciągaliśmy. Znajdowaliśmy się w jednym z nielicznych miejsc w Kalifornii, w których można skakać do morza, nie ryzykując rozbicia się o skały: klify opadały pionowo do wody i ciągnęły się dalej w dół, w głąb zatoki.

Wczesnym rankiem panowały tu cisza i spokój. Pomimo obowiązków Deva – był przewodniczącym domu – zawsze znajdował czas na ten nasz poranny rytuał. I za to go kochałam.

– Co dziś masz dla Sokratesa? – spytałam.

Dev ręką wskazał trawę, na której leżały dwie martwe, lśniące kałamarnice. Jako uczeń ostatniej klasy miał dostęp do magazynu z żywnością dla mieszkańców akwarium. Dlatego mógł podprowadzać z niego smakołyki dla naszego przyjaciela w zatoce. Głowonogi miały ze trzydzieści centymetrów długości – były śliskie i srebrzysto-brązowe jak pokryte patyną aluminium.

Loligo opalescens, kałamarnice kalifornijskie, żyjące od sześciu do dziewięciu miesięcy. Nie umiałam wyłączyć strumienia informacji, które zaczęły mi się automatycznie przesuwać przez głowę. Doktor Farez, nasza nauczycielka biologii morskiej, za dobrze nas wyszkoliła. Człowiek uczył się w końcu najdrobniejszych szczególików, bo na jej sprawdzianach pojawiało się wszystko, dosłownie wszystko.

Sokrates nazywał Loligo opalescens jeszcze inaczej – śniadaniem.

– Fajne. – Podniosłam kałamarnice, nadal zimne po wyjęciu z zamrażarki, i podałam jedną Devowi. – To co, jesteś gotowy?

– Wiesz co, zanim skoczymy… – Spojrzał na mnie poważnie. – Chcę ci coś dać…

Nie wiedziałam, czy mówi na serio, czy nie, ale cóż, zawsze dawałam mu się nabrać. Kiedy tylko do niego podeszłam, on się odwrócił i zeskoczył z klifu.

Zaklęłam.

– Uch, ty mały…

Ten, kto skoczył pierwszy, miał większą szansę, żeby dopaść wcześniej Sokratesa.

Odetchnęłam głęboko i skoczyłam za bratem.

Nie ma nic bardziej ekscytującego niż skakanie ze skały do morza. Leciałam z wysokości dziesięciu pięter – wiatr i adrenalina wręcz wyły w moich uszach – a potem wpadłam do lodowatej wody.

Uwielbiam ten szok dla organizmu, kiedy ogarnia mnie nagłe zimno, a ranki i otarcia zaczynają piec od słonej wody (jeśli ktoś nie miał takich otarć i ranek w HP, to nie wykonywał jak należy treningu bojowego).

Przeleciałam przez ławicę karmazynów miedzianych – dziesiątków pomarańczowo-białych ryb z zawziętymi pyskami i zjeżonymi płetwami grzbietowymi. Przypominały punkowe karpie koi. Ale groźne były tylko na pokaz, bo na mój widok rozproszyły się błyskawicznie, zupełnie jakby wrzasnęły razem: „Oj!”. Dziesięć metrów pode mną drżała smuga bąbelków – ślad po Devie. Popłynęłam za nim.

Mój rekord w statycznym powstrzymywaniu oddechu to pięć minut. Oczywiście nie jestem w stanie wstrzymywać oddechu tak długo przy wysiłku, ale jednak czuję się przy tym jak ryba w wodzie. Na powierzchni Dev ma przewagę – jest silniejszy i szybszy. Lecz pod wodą ja jestem wytrzymalsza i zwinniejsza. A przynajmniej tak sobie wmawiam.

Mój brat unosił się tuż nad piaszczystym dnem, siedząc w wodzie po turecku, jakby medytował od wielu godzin. Kałamarnicę trzymał za plecami, bo Sokrates już zdążył przypłynąć i trącał nosem klatkę piersiową Deva, jakby chciał powiedzieć: „Ej no, przecież wiem, co mi przyniosłeś”.

Sokrates to przepiękne zwierzę. I nie uważałam tak tylko dlatego, że mój dom nazywa się Delfin. Był młodym butlonosem, samcem o długości prawie trzech metrów, z wyrazistym ciemnym pasem na płetwie grzbietowej. Wiedziałam, że wcale się w rzeczywistości nie uśmiechał – po prostu jego długi pysk miał taki kształt. Ale i tak wyglądał niesamowicie uroczo.

Dev wyciągnął wreszcie kałamarnicę zza pleców – Sokrates natychmiast ją chapnął i połknął w całości. Dev uśmiechnął się do mnie, a z ust wymknął się mu pęcherzyk powietrza. Wyraz jego twarzy głosił wyraźnie: „Ha, ha, to mnie najbardziej lubi delfin!”.

Pokazałam Sokratesowi, że ja też mam dla niego kałamarnicę. Z radością połknął dokładkę i pozwolił mi podrapać się po głowie, tak gładkiej i napiętej jak balon wypełniony wodą, a potem pogłaskać się po płetwach piersiowych (delfiny uwielbiają, kiedy się im głaszcze te płetwy).

Później zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Szarpnął się i podrzucił moją rękę dziobem do góry w geście, który – jak się nauczyłam – znaczył: „Ruszajmy!” albo „Szybko!”. Wykręcił się w bok i odpłynął, woda pchnięta jego ogonem opłynęła moją twarz.

Patrzyłam, jak znika w mroku, i czekałam, aż do nas wróci. Ale tego nie zrobił.

Nie rozumiem.

Zwykle się tak nie zachowywał, nie uciekał od razu po posiłku. Lubił się z nami pobawić. Delfiny z natury są towarzyskimi zwierzętami. Sokrates zazwyczaj płynął z nami na powierzchnię i skakał nam nad głowami albo bawił się w chowanego, albo zarzucał nas pytającymi gwizdami i klekotem. To dlatego nazywaliśmy go Sokratesem. Nigdy nam nie odpowiadał, tylko zadawał pytania.

Tego dnia jednak wydał mi się zdenerwowany… I jakby wystraszony.

Na skraju mojego pola widzenia niebieszczyły się światła sieci bezpieczeństwa u wylotu zatoki – świetlisty wzór w romby, którego widok w ciągu ostatnich dwóch lat stał się dla mnie czymś zupełnie normalnym. Nagle na moich oczach światła zgasły, a potem zamigotały i znów się zapaliły. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Zerknęłam na Deva. Chyba nie zauważył, że z siecią bezpieczeństwa stało się coś dziwnego. Wskazał ręką w górę: „Kto pierwszy, ten lepszy”. I wystrzelił ku powierzchni wody, kopiąc mocno nogami i zostawiając mnie w chmurze piasku.

Chciałabym zostać tu dłużej, zobaczyć, czy światła znów znikną albo czy Sokrates wróci. Ale paliło mnie już w płucach, więc niechętnie popłynęłam za Devem.

Kiedy dołączyłam do niego na powierzchni wody i nabrałam powietrza w płuca, zapytałam, czy widział, że sieć na chwilę zgasła.

Zmrużył oczy z niedowierzaniem.

– Jesteś pewna, że po prostu nie straciłaś na chwilę przytomności?

Prysnęłam mu wodą w twarz.

– Mówię serio. Powinniśmy o tym komuś powiedzieć.

Dev starł krople wody i spojrzał na mnie sceptycznie.

Szczerze mówiąc, nigdy do końca nie zrozumiałam, dlaczego mieliśmy u wejścia do zatoki taką podwodną, supernowoczesną barierę elektroniczną. Wiedziałam, że ma chronić życie w morzu, nie dopuszczając do zatoki niczego poza zwierzętami morskimi, czyli blokując dostęp kłusownikom, rekreacyjnym nurkom i dowcipnisiom z rywalizującej z naszą szkoły, czyli z Instytutu Landa. Ale wydawało mi się to przesadą, nawet jeśli nasza szkoła kształciła najlepszych na świecie oceanografów i kadetów marynarki. Nie miałam pojęcia, jak dokładnie działała sieć, wiedziałam jednak, że nie powinna tak migotać.

Dev chyba zrozumiał, że naprawdę jestem zaniepokojona.

– No dobra – rzekł. – Zgłoszę to.

– A w dodatku Sokrates dziwnie się zachowywał.

– Delfin, który dziwnie się zachowuje… No dobra, też to zgłoszę.

– Mogłabym to sama zrobić, ale zawsze powtarzasz, że jestem tylko nędzną pierwszoklasistką. A ty jesteś wielkim, ważnym przewodniczącym Rekinów, więc…

Chlapnął mi w twarz wodą.

– Jeśli już możesz przestać się bawić w paranoiczkę, to naprawdę coś dla ciebie mam. – Z kieszeni w pasie do nurkowania wyjął błyszczący łańcuszek. – Trochę z wyprzedzeniem, ale… Ano, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Podał mi łańcuszek z wisiorkiem: czarną perłą oprawioną w złoto. Po sekundzie zorientowałam się, co to jest, i ścisnęło mi się serce.

– To należało do mamy… – wykrztusiłam z trudem.

Perła stanowiła główny element mangalsutry mamy, czyli jej naszyjnika ślubnego – jedynej rzeczy, która nam po niej została.

Dev się uśmiechnął, chociaż w jego oczach malowała się znajoma mi melancholia.

– Kazałem oprawić perłę inaczej. W przyszłym tygodniu kończysz piętnaście lat. Chciałaby, żebyś ją nosiła.

To najmilsza rzecz, jaką dla mnie kiedykolwiek zrobił. Łzy napłynęły mi do oczu.

– Ale… Dlaczego nie poczekałeś z tym do przyszłego tygodnia?

– Dziś wypływasz na egzamin końcowy dla pierwszych klas. Chciałem ci dać tę perłę na szczęście. No wiesz, na wypadek gdybyś kompletnie coś zawaliła i tak dalej.

Mój brat naprawdę potrafił zepsuć piękną chwilę.

– Wiesz co, zamknij się – westchnęłam.

Zachichotał.

– Żartuję oczywiście. Poradzisz sobie świetnie. Zawsze świetnie sobie radzisz, Ano. Tylko uważaj, dobrze?

Zrobiło mi się gorąco w policzki. Tyle ciepła i serdeczności ze strony mojego brata – nie byłam do tego przyzwyczajona.

– No… Wisiorek jest piękny. Dzięki.

– Nie ma sprawy. – Wpatrzył się w horyzont, a w jego ciemnobrązowych oczach zamigotał niepokój. Może myślał o sieci bezpieczeństwa, a może naprawdę trochę się martwił moimi egzaminami. A może wrócił pamięcią do tego, co się stało dwa lata temu, kiedy nasi rodzice zniknęli za tym horyzontem po raz ostatni…

– No chodź. – Rzucił mi uspokajający uśmiech. Często się do takiego zmuszał, specjalnie dla mnie. – Spóźnimy się na śniadanie.

Mój brat – zawsze głodny i zawsze w ruchu. Idealny przewodniczący Rekinów.

Popłynął do brzegu, a ja popatrzyłam jeszcze raz na czarną perłę mamy, na jej talizman, który miał przynosić długie życie i chronić przed złem. Moim rodzicom nie dał jednak ani jednego, ani drugiego. Omiotłam wzrokiem morze, zastanawiając się, gdzie się podział Sokrates i co usiłował mi przekazać.

A potem popłynęłam za bratem, bo z jakiegoś powodu nagle nie miałam już ochoty być sama w wodzie.2

Na stołówce pochłonęłam cały talerz smażonego tofu z nori – jak zwykle pysznego – a potem pobiegłam do pokoju po plecak.

Uczniowie pierwszej klasy akademii mieszkali na drugim piętrze budynku Shackletona, nad uczniami klasy wstępnej. Nasze pokoje nie miały tak dużych rozmiarów jak kwatery tych z drugiej i trzeciej klasy w budynku Cousteau. I zdecydowanie nie były tak ładne jak pokoje najstarszych uczniów w Zheng He, ale i tak wyglądały o niebo lepiej niż zatłoczone wieloosobowe sale, w których mieszkaliśmy w przygotowawczej klasie wstępnej.

A, pewnie powinnam wszystko wreszcie wyjaśnić i mieć to z głowy. Akademia Hardinga i Pencrofta to pięcioletnia szkoła średnia, w której uczniów przydzielano do jednego z czterech domów na podstawie testów umiejętności. Dla zwięzłości nazywaliśmy szkołę po prostu HP. I tak, słyszeliśmy już na ten temat wszystkie możliwe żarciki o Harrym Potterze. Ale dzięki.

Kiedy weszłam do pokoju, moje koleżanki właśnie panikowały. Nelinha wpychała narzędzia, ubrania i kosmetyki do plecaka. Ester gorączkowo sortowała fiszki powtórkowe. Miała ich ze dwanaście zestawów – a wszystkie oznaczyła kolorami i etykietkami i oczywiście popodkreślała. Top, jej pies, szczekał i podskakiwał jak kudłaty drążek pogo.

Pandemonium, jak zwykle, ale nie byłam w stanie powstrzymać uśmiechu. Uwielbiam moje dziewczyny. Na szczęście nie przydzielają nam z góry pokojów i współlokatorów – i dzięki temu mogłam odpoczywać po zajęciach i relaksować się właśnie z moimi przyjaciółkami.

– Kochana, nie bierz tego aż tyle – powiedziała Nelinha, choć sama wciskała właśnie do plecaka kolejne klucze nasadowe i tusz do rzęs (Nelinha do wszystkich mówi „kochana” albo „kochany” – tak już ma).

– Ale ja muszę wziąć te fiszki – upierała się Ester. – I coś dobrego dla Topa.

– Hau! – przytaknął Top, robiąc wszystko, co tylko mógł, żeby dotknąć nosem sufitu.

Nelinha spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami z miną „no i co z nią zrobić?”.

Dziś wyglądała naprawdę jak dziewczyna z traktora. Na bujnych brązowych włosach zawiązała zieloną bandanę. Końce dżinsowej koszuli roboczej z krótkimi rękawami zawiązała sobie na brzuchu, odsłaniając ciemną skórę. Na jej rybaczkach khaki zawsze widniały plamy ze smaru, ale jak zwykle zdobił ją idealny makijaż. Przysięgam, Nelinha mogłaby pełznąć po rurach systemu pompującego akwarium albo naprawiać silnik motorówki, a i tak zawsze wyglądałaby elegancko.

Na widok czarnej perły na mojej szyi otworzyła szeroko oczy.

– Jakie ładne! Skąd to masz?

– Wczesny prezent urodzinowy od Deva – wyjaśniłam. – To była… perła naszej mamy.

Jej usta ułożyły się w okrągłe O. Moje współlokatorki znały wszystkie tragiczne historie o mojej rodzinie. Zresztą nasz pokój dzięki mnie, Nelinhi i Ester jest jednym z miejsc, na które przypada najwięcej tragicznych fabuł na świecie.

– No cóż – stwierdziła. – Mam do tego idealnie pasującą spódnicę i bluzkę.

Nelinhę cechowało fantastyczne podejście do dzielenia się ubraniami i kosmetykami do makijażu. Miałyśmy mniej więcej ten sam rozmiar i ten sam odcień skóry – ona była brazylijską Pardą, a wśród moich przodków znajdowali się członkowie indyjskiego ludu Bundeli, więc zwykle mogła mnie naprawdę fajnie wyposażyć na dyskotekę szkolną albo na sobotnią przepustkę do miasta. Ale dzisiaj przecież wybierałyśmy się w zupełnie inne miejsce.

– Nelinho, przez cały weekend będziemy mieszkać na jachcie – przypomniałam.

– Wiem, wiem – mruknęła, chociaż sama nie mogła się powstrzymać przed zrobieniem sobie pełnego makijażu na jazdę busem na jacht. – Ale pożyczę ci, kiedy wrócimy… O, może na imprezę na koniec roku!

Ester wcisnęła ostatnie opakowanie z herbatnikami dla psa do plecaka.

– NO DOBRA! – ogłosiła. Obróciła się dookoła siebie, uważnie obserwując pokój, żeby sprawdzić, czy niczego nie zapomniała. Miała na sobie niebieską koszulkę z napisem: DOM ORKI i spodenki w kwiatki, a pod spodem jednoczęściowy kostium kąpielowy. Jej twarz była zaczerwieniona, a kręcone jasne włosy sterczały w trzech różnych kierunkach. Widziałam jej zdjęcia z wczesnego dzieciństwa: miała wtedy pyzate policzki, które aż się prosiły o szczypnięcie, duże niebieskie oczy i oszołomione spojrzenie w rodzaju: „Co ja robię w tym wszechświecie?”. Od tamtego czasu niewiele się zmieniła. – JESTEM GOTOWA! – uznała.

– Ucisz się trochę, kochana – poprosiła Nelinha.

– Przepraszam – westchnęła Ester. – Ale chodźmy już! Spóźnimy się na autokar!

Ester nienawidziła się spóźniać. Była to jedna z jej fobii, z którymi miał jej pomagać Top. Przy czym do tej pory nie udało mi się zrozumieć, jak Top, krzyżówka jack russell terriera, yorkshire terriera i trąby powietrznej, mógłby zmniejszać czyjś poziom niepokoju, choć rzeczywiście trudno spotkać bardziej uroczego zwierzaka.

Wychodząc zza Ester, obwąchał mi rękę. Czyżbym nie wyczyściła resztek kałamarnicy spod paznokci?

Złapałam plecak, który spakowałam wczoraj wieczorem. Nie zabierałam ze sobą wiele: ubranie na zmianę, piankę, nóż nurkowy, zegarek nurkowy… Nikt z nas nie wiedział, na czym będą polegać te weekendowe egzaminy. Na pewno miały się odbywać głównie pod wodą (no bo przecież), ale ludzie z wyższych klas nie chcieli nam zdradzić nic konkretnego. Dev też nie. Bardzo poważnie traktowali złożoną przysięgę zachowywania tych rzeczy w tajemnicy. Strasznie mnie to irytowało.

Wyszłam szybko z pokoju, chcąc dogonić przyjaciółki.

Żeby się dostać na główny plac, trzeba było zejść na dół i przejść przez skrzydło dla ludzi z rocznika wstępnego. Bardzo długo uważałam to za irytujący błąd w projekcie wnętrza budynku, ale potem zdałam sobie sprawę, że internat specjalnie tak zaprojektowano. Dzięki temu żółtodzioby musiały wiele razy dziennie schodzić nam z drogi, spoglądając na nas, uczniów pierwszej klasy, z trwogą i podziwem. A my z kolei, ilekroć tamtędy przechodziliśmy, mogliśmy sobie pomyśleć: „Choć znajdujemy się na dole drabiny, to przynajmniej nie jesteśmy już tymi biednymi głupkami”. Wszyscy z klasy wstępnej wydawali się tacy mali, młodzi i wystraszeni. Ciekawe, czy my też tak wyglądaliśmy w ubiegłym roku? A może nadal sprawialiśmy takie wrażenie w opinii starszych uczniów. Ależ Dev by się nabijał z tych moich rozważań…

Na zewnątrz robił się piękny dzień, coraz cieplejszy. Idąc z dziewczynami przez kampus, myślałam o wszystkich lekcjach, które miałam przegapić przez tę wyprawę.

Sala gimnastyczna: sześć ścianek wspinaczkowych, dwie ścieżki linowe, sale do gorącej i zimnej jogi, boiska do koszykówki i siatkówki, korty do racquetballa i bungee ball (to mój ulubiony sport z piłką). Ale piątki przeznaczono na sztuki walki. Moje przedpołudnie powinno upłynąć na zderzaniu się ze ścianą podczas meczów malla-yuddha. No cóż, tego mi raczej nie było szkoda.

Akwarium: mówiono mi, że to największa taka prywatna instytucja badawcza na świecie. Żyje tu więcej gatunków morskich niż w akwarium Monterey Bay, Chimelong czy Atlancie. Zajmowaliśmy się urządzeniami do ratowania i rehabilitacji żółwi skórzastych, wydr morskich i lwów morskich (moje kochane maleństwa!), ale tego dnia miałam czyścić zbiorniki na węgorze, więc pa, pa!

Kompleks basenów: trzy baseny, w tym Błękitna Dziura, tak wielka i głęboka, że mogła służyć do symulowania różnych podwodnych akcji. Jedyny większy basen znajduje się w NASA. Ale chociaż kochałam lekcje nurkowania w basenach, tak naprawdę wolałam otwarty ocean.

W końcu przeszłyśmy obok Collegium Verne’a, w którym odbywały się badania naukowe o najwyższym stopniu tajności. Nie miałam pojęcia, co się tam działo. Pozwalano tam wchodzić dopiero uczniom drugiej klasy.

Fasada z pozłacanego metalu wyróżniała się wśród białych budynków kampusu jak złoty ząb. Ciemne szklane drzwi zawsze zdawały się ze mnie drwić. „Gdybyś była taka świetna jak twój brat, może mogłabyś tu wejść. HA, HA, HA, HA”.

Można by pomyśleć, że na czterdziestu uczniów z wyższych klas ktoś by jednak zdradził parę ciekawych plotek o zajęciach złotego poziomu, czyli ściśle tajnych, ale nie, nic z tego. Jak wspominałam, dbałość starszych klas o utrzymywanie tych spraw w tajemnicy była absolutna i piekielnie irytująca. Szczerze, to nie miałam pewności, czy sama będę w stanie aż tak wytrwale trzymać język za zębami, jeśli zdołam przejść do kolejnej klasy. Ale ten problem miał mnie dotyczyć dopiero w następnym roku.

Na centralnym placu wylegiwali się na trawie uczniowie ostatniego rocznika. Oni mieli już wszystko z głowy – zostały im tylko egzaminy końcowe i wręczenie dyplomów. Ech, szczęściarze. A potem wyfruną na najlepsze uniwersytety, z perspektywą świetnej kariery… Nie widziałam nigdzie Deva, ale jego dziewczyna, Amelia Leahy, przewodnicząca mojego domu, zamachała do mnie z drugiego końca trawnika i ułożyła palce w znak: „Niech ci sprzyja szczęście”. Odpowiedziałam tak samo: „Dzięki”, a w duchu pomyślałam, że będzie mi potrzebne.

Nie powinnam się za bardzo martwić. Nasza klasa już się zmniejszyła – do dwudziestu osób, czyli maksymalnej liczby uczniów, którzy mogli przejść do kolejnej klasy. We wstępnej klasie odpadło dziesięć osób, a w tym roku jeszcze cztery, więc teoretycznie reszta mogłaby przetrwać do kolejnego roku. Poza tym moja rodzina uczęszczała do HP od pokoleń, a ja byłam prefektką pierwszego rocznika w Domu Delfina. Musiałabym naprawdę zawalić, żeby mnie wyrzucili…

Ja, Ester i Nelinha dotarłyśmy do busa niemal jako pierwsze, ale oczywiście wyprzedził nas Gemini Twain. Stał przy drzwiach z kartką na podkładce, prężny i gotowy do zapisywania nazwisk i załatwiania tego, co należało załatwić.

Prefekt Domu Rekina w naszej klasie był ciemnoskóry, wysoki i szczupły. Za jego plecami wszyscy mówili na niego Spider-
-Man, bo wyglądał jak Miles Morales z Into the Spider-Verse. Daleko mu jednak było do bycia aż tak fajnym facetem. Od ubiegłego roku stosunki między nami się uspokoiły, ale nadal za nim nie przepadałam.

– Nelinha da Silva. – Zrobił ptaszka przy jej nazwisku, ale nie raczył na nią popatrzeć. – Ester Harding. Prefektka Ana Dakkar. Witamy na pokładzie.

Powiedział to tak, jakby nasz bus był okrętem wojennym.

Skłoniłam przed nim lekko głowę.

– Dziękujemy, prefekcie.

Zadrgała mu powieka. Drażniło go wszystko, co robiłam. No i spoko. We wstępnej klasie doprowadził Nelinhę do płaczu i nigdy mu tego nie wybaczę.

Za kierownicą siedział Bernie, fajny stary gość, emerytowany żołnierz marynarki wojennej. W uśmiechu pokazywał pożółkłe od kawy zęby. Miał siwe włosy i dłonie sękate jak korzenie drzew.

Doktor Hewett siedział obok niego, przeglądając program na cały dzień. Jak zwykle straszył ziemistą twarzą, pocił się, a włosy na jego głowie sterczały na wszystkie strony. Dobiegał od niego zapach naftaliny. Uczył mojego najmniej lubianego przedmiotu, teoretycznej nauki morskiej, czyli TNM-u. Większość z nas ten skrót rozwijała do słów „to naprawdę masakra”. Czasem dodawaliśmy do masakry epitet na „p”.

Hewett był bardzo wymagający, co nie wróżyło dobrze przebiegowi egzaminów. Usiadłam z dziewczynami z tyłu busa, tak daleko od nauczyciela, jak tylko się dało.

Kiedy wszyscy dwadzieścioro zajęliśmy miejsca, bus odjechał. Przy głównej bramie uzbrojeni po zęby faceci w paramilitarnych ciuchach zamachali do nas z uśmiechem, jakby chcieli nam powiedzieć: „Miłego dnia, dzieciaki! I nie umierajcie!”. Większość szkół średnich zapewne nie ma aż takich zabezpieczeń ani floty malutkich dronów strażniczych, które bezustannie latają nad kampusem. Dziwne, jak szybko się człowiek do czegoś takiego przyzwyczaja.

Kiedy wjechaliśmy na ekspresówkę numer 1, spojrzałam w tył, na kampus – oszałamiający kompleks budynków wyglądających jak kostki cukru przycupnięte na skalistym brzegu wysoko nad zatoką.

Ogarnęło mnie znajome uczucie: „Nie mogę uwierzyć, że chodzę tu do szkoły”. Ale zaraz przypomniałam sobie, że nie miałam wyboru – musiałam tu się uczyć. Po tym, co się stało z naszymi rodzicami, ja i Dev nie mieliśmy innego domu na świecie.

A tak w ogóle, to ciekawe, czemu mój brat nie pojawił się na śniadaniu. I co powiedziała ochrona, kiedy zgłosił to migotanie w sieci bezpieczeństwa. Choć – tak jak mówił Dev – to pewnie nic takiego.

Mimo to zacisnęłam dłoń na czarnej perle na szyi. Pamiętałam ostatnie słowa, które wymówiła do mnie matka: „Wrócimy, zanim się obejrzysz”. A potem razem z ojcem odeszli na zawsze.3

– Uczniowie – doktor Hewett wymówił to słowo jak obelgę. Stał w przejściu, opierając się ręką o plecy fotela. Przez mikrofon słyszałam jego ciężki oddech. – Egzaminy w ten weekend będą zdecydowanie inne, niż zapewne się spodziewacie.

Nastawiliśmy uszu i wlepiliśmy oczy w Hewetta.

Nasz nauczyciel przypominał dzwon nurkowy: jego wąskie ramiona opadały do rozszerzającego się tułowia i brzucha, na którym zza paska spodni wyłaziła wymięta koszula. Rozczochrane siwe włosy i smutne, wodniste oczy sprawiały, że wyglądał zupełnie jak Albert Einstein po nocy spędzonej na nieudanych obliczeniach.

Siedząca obok mnie Ester przeglądała fiszki. Top złożył głowę na jej kolanach, uderzając lekko ogonem w moje udo.

– Za pół godziny – ciągnął Hewett – dotrzemy do San Alejandro.

Odczekał, aż nasze szepty przycichną. Dla nas San Alejandro to zakupy, kino i karaoke w sobotnie wieczory, a nie egzaminy na koniec roku. Ale pewnie miało to sens, że tam mieliśmy zacząć, bo przecież szkolny jacht kotwiczy z reguły właśnie w tamtejszym porcie.

– Udamy się od razu do portu – mówił Hewett. – Żadnych spacerków, skoków w bok po napoje. Telefony mają być wyłączone.

Kilka osób jęknęło. Akademia ściśle kontrolowała całą komunikację w szkolnym intranecie. Kampus stanowił komórkową martwą strefę. Masz ochotę sprawdzić, na czym polegają zwyczaje reprodukcyjne meduz? Nie ma problemu. Chcesz pooglądać YouTube’a? Powodzenia.

Nauczyciele twierdzili, że dzięki temu skupiamy się bardziej na nauce. Ja podejrzewałam, że to kolejny środek bezpieczeństwa, obok podwodnej sieci, uzbrojonej ochrony i dronów. Nie rozumiałam tego, ale tak po prostu było i już.

Kiedy mogliśmy pojechać do miasta, zwykle zachowywaliśmy się jak spragnione bydło przy wodopoju – szturmowaliśmy pierwsze miejsce z bezpłatnym wi-fi i upajaliśmy się internetem.

– Dalszych informacji udzielę wam już na morzu – oznajmił Hewett. – W każdym razie dziś odkryjecie, o co tak naprawdę chodzi w nauce w naszej akademii. A akademia sprawdzi, czy jesteście w stanie temu sprostać.

Chciałabym sądzić, że nauczyciel tylko nas straszy. Sęk w tym, że kiedy czymś nam groził, nigdy nie udawał. Jeśli zapowiadał, że dostaniemy dodatkowe zadania na weekend, to dostawaliśmy. Jeśli twierdził, że dziewięćdziesiąt procent z nas nie zaliczy jego kolejnego testu, tak się działo.

Teoretyczna nauka morska powinna być fajnym, przyjemnym przedmiotem. Większość czasu spędzaliśmy na roztrząsaniu, jak za sto czy dwieście lat może wyglądać technologia oceaniczna. Albo na przykład co by się stało, gdyby nauka poszła innym torem? Co by było, gdyby Leonardo da Vinci rozwinął sonar, który odkrył w 1490 roku? A co, gdyby w siedemnastym wieku nie zaginęły plany łodzi podwodnej Drebbela albo gdyby okręt podwodny Monturiola z silnikiem parowym działającym niezależnie od powietrza nie został w 1867 roku rozebrany na części z braku pieniędzy? Czy nasza technologia stałaby dziś na bardziej zaawansowanym poziomie?

Fajnie było się zastanawiać nad takimi rzeczami, ale też nie należało to do kwestii bardzo praktycznych.

Hewett zachowywał się jednak tak, jakby na jego pytania istniały prawidłowe odpowiedzi. Ale przecież to wszystko miało charakter teoretyczny. Jak można dać komuś minus cztery z zadania tylko dlatego, że wysunął hipotezę inną niż nauczyciel?

W każdym razie wolałabym, żeby podczas tej wyprawy towarzyszył nam pułkownik Apesh, nauczyciel taktyki militarnej. Albo doktor Kind, wuefistka. Hewett przechodził kilka kroków i od razu dostawał zadyszki. Nie wiem, jak miał oceniać coś, co – jak sądziłam – miało się składać z męczących fizycznie zadań pod wodą.

Wręczył mikrofon Geminiemu Twainowi. Gem podzielił nas na grupy na ten weekend – pięć czteroosobowych zespołów, po jednej osobie z każdego domu. Najpierw jednak postanowił opowiedzieć nam o zasadach postępowania podczas wyprawy. No bo jakżeby inaczej. Ależ z niego Rekin… Z Geminiego można by zrobić trenera drużyny piłkarskiej przedszkolaków, a on i tak nadąłby się jak balon od marzeń o wielkości. W ciągu tygodnia maluchy maszerowałyby z idealną synchronizacją, a potem wypowiedziałby wojnę innej drużynie przedszkolaków.

Wyszczekał listę swoich ulubionych przepisów. Nie mogłam się skupić i zaczęłam wyglądać przez okno.

Szosa wiła się serpentynami, przylepiona do skał. Przez chwilę widać było tylko drzewa, a zaraz potem całe wybrzeże, aż po HP. Kiedy szkoła wyłoniła się całkowicie, dostrzegłam w zatoce coś dziwnego – przypominało to cienki kilwater sunący ku klifom, dokładnie tam, gdzie nurkowaliśmy rano z Devem. Nie widziałam, co go tworzy – po morzu nie płynęła żadna łódź. Poruszało się to pod wodą, zbyt szybko i po zbyt prostej linii, żeby mogło być zwierzęciem morskim. Coś z napędem silnikowym.

Ścisnęło mnie w żołądku – poczułam się tak, jakbym spadała z ogromnej wysokości.

Kilwater rozdzielił się na trzy części. Wyglądał teraz jak trójząb, którego zęby pędziły naprzód, aby wbić się w brzeg pod szkołą.

– Hej! – zawołałam do dziewczyn. – Hej, patrzcie!

Zanim Ester i Nelinha dotarły do okna, widok na szkołę znikł za drzewami i skałami.

– Co widziałaś? – spytała Nelinha.

I wtedy dotarła do nas fala uderzeniowa. Bus zadygotał, na szosę runęły kamienie.

– Trzęsienie ziemi! – Gem upuścił mikrofon, dosłownie, i złapał najbliższe oparcie fotela. Wstrząs rzucił doktorem Hewettem o okno.

Na asfalcie zarysowała się siatka pęknięć i bus ześlizgnął się w stronę barierki. Wszyscy dwadzieścioro – dobrze wyszkoleni uczniowie klasy pierwszej – zapiszczeliśmy jak przedszkolaki.

Jakimś cudem Bernie odzyskał panowanie nad busem.

Zwolnił i zaczął szukać miejsca, w którym mógłby się zatrzymać. Za kolejnym zakrętem odsłonił się widok na HP, ale…

Ester wrzasnęła, Top na jej kolanach zaskomlał. Nelinha przycisnęła dłonie do szyby.

– Nie. Nie wierzę. Nie – szeptała.

– Bernie, stop! – krzyknęłam. – Zatrzymaj się!

Bernie zjechał na mały parking, jedno z tych malowniczych miejsc widokowych, z których turyści mogą robić zdjęcia Oceanu Spokojnego. Rozciągał się stamtąd rozległy widok na HP. Teraz jednak nie miał w sobie nic malowniczego.

Inni płakali, przyciskając twarze do szyb, a we mnie wszystko się skręcało z niedowierzania.

Dotarła do nas druga fala uderzeniowa. Patrzyliśmy z przerażeniem, jak kolejna potężna masa skał odrywa się od brzegu i zabiera ze sobą do morza ostatnie piękne kostki cukru.

Przecisnęłam się przez przejście i zaczęłam walić w drzwi, aż w końcu Bernie je otworzył. Podbiegłam na skraj klifu i zacisnęłam palce na zimnym metalu barierki, mamrocząc pod nosem rozpaczliwe modlitwy:

– Trójoki, Panie Śiwo, ty, który żywisz wszystkie istoty, uwolnij nas od śmierci…

Próżna nadzieja.

Na kampusie był mój brat. I sto pięćdziesiąt innych osób, i akwarium pełne morskich zwierząt. Półtora kilometra kwadratowego kalifornijskiego wybrzeża po prostu runęło do oceanu.

Akademia Hardinga i Pencrofta przestała istnieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: