-
nowość
Córka - ebook
Córka - ebook
Nic jej nie grozi? Bardzo się Mylicie…
Lauren nie może się doczekać, aż zobaczy córkę, która kończy pierwszy semestr studiów. Dociera do akademika, odnajduje właściwy pokój, ale drzwi otwiera ktoś zupełnie obcy. Z początku kobieta myśli, że pomyliła numer pokoju albo piętro. Może nawet budynek. Szybko odkrywa jednak straszną prawdę: Evie… nie ma. Nie widziano jej od kilku tygodni i wszelki ślad po niej zaginął. Zrozpaczona matka wraz z młodszym synem rozpoczynają poszukiwania. Muszą działać szybko, zanim Evie na zawsze rozpłynie się w mrocznym sercu Londynu.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8074-884-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SOBOTA
Dziesięć tygodni. Jeszcze nigdy nie byłyśmy osobno przez tyle czasu.
To więcej niż wszystkie poprzednie rozstania razem wzięte. Wszystkie nastoletnie nocowanki u koleżanek i festiwale, jej wyjazdy ze znajomymi, szkolne wycieczki.
Dla mnie to naprawdę długa rozłąka z najstarszym dzieckiem, choć Evie tak się cieszyła, że jedzie. Była podekscytowana nowym etapem życia, wizją pierwszej, prawdziwie nieskrępowanej swobody. Kibicowałam jej. Matka – największa fanka swojego dziecka, snująca marzenia na temat jej przyszłości. Pod koniec lata poczułam jednak cień lęku. Evie dostała wyniki egzaminów, miejsce na uczelni zostało potwierdzone. W kuchennym kalendarzu wpisała datę wyjazdu dużymi, wesołymi literami i trzema wykrzyknikami.
Miałam ochotę przytrzymać ją przy sobie jeszcze chociaż przez chwilę. Ale musiałam pozwolić jej wyruszyć w świat. Wiedziałam, że sobie w nim poradzi, że jest gotowa na uniwersyteckie życie – bezpieczne, płytkie wody przed wypłynięciem na otwarte morze.
I oto, w końcu, pierwszy semestr nauki dobiegł końca.
Tego ranka obudziłam się przed dzwonkiem budzika; nie mogłam się doczekać, aż ruszę w drogę, wszystko miałam już przygotowane. Kanapki z tuńczykiem i majonezem – ulubiona przekąska Evie – butelki z wodą na drogę, torby na brudne pranie, worki na śmieci, w które można zapakować inne rzeczy. Torba termiczna na zawartość jej lodówki, kilka płynów i ściereczek czyszczących, gdyby chciała odświeżyć pokój. Czułam, że czegoś zapomniałam, ale nie miałam pojęcia, co by to mogło być.
Ruch na drodze spowolnił, gdy dojechałam do autostrady M25, ale mimo żółwiego tempa poruszałam się naprzód. Rozwodnione zimowe słońce przeświecało przez chmury, ale w moim sercu było przyjemnie ciepło. Nie mogłam się doczekać, aż zobaczę Evie, aż przytulę tę moją cudowną, wielkoduszną, upartą, piękną córkę po raz pierwszy od dziesięciu tygodni.
Gdy wjeżdżałam na zasypany liśćmi, gęsto zadrzewiony kampus, dochodziła jedenasta. Na głównej drodze dojazdowej wił się wąż samochodów. New Orchard Hall to wybudowany w latach sześćdziesiątych zespół czteropiętrowych akademików z czerwonej cegły połączonych siecią dróg. Wzdłuż ulic, dwoma kołami na chodniku, stoją zaparkowane samochody z otwartymi bagażnikami i dodatkowymi bagażnikami na dachach; rodzice dźwigają wypchane walizki, torby i pudła różnych kształtów i wielkości, pakując swoje dzieci w podróż powrotną do domu.
Evie chciała przyjechać pociągiem, ale nalegałam, że przyjadę po nią sama.
Czułam, że podróż do domu z Londynu będzie dla nas szansą na przeprowadzenie negocjacji pokojowych; szansą na prawdziwą rozmowę. Chciałam oddzielić grubą linią to, co działo się wcześniej – ciągłe napięcie wynikające z nastoletnich nacisków na granice, które w końcu nie wytrzymało i pękło pod nieustającym naporem. Chciałam móc powiedzieć córce: _Między nami może być inaczej._
Zaparkowałam w miejscu zwolnionym przez mercedesa z napędem na cztery koła i zerknęłam na telefon. Napisałam do Evie przy wyjeździe z Reading, żeby uprzedzić, że ruszam. Nie odpisała, ale nie zdziwiło mnie to: podejrzewałam, że jeszcze śpi. Wzięłam ze sobą kilka niebieskich toreb z Ikei i ruszyłam do głównego wejścia, mijając jakiegoś obładowanego ojca, podążającego za swoją nastoletnią pociechą, beztrosko gadającą przez telefon. Weszłam po schodach na trzecie piętro, skręciłam w lewo, kierując się znakami. Byłam tu tylko raz, nie do końca orientowałam się w przestrzeni.
Na każdym piętrze znajdowało się sześć mieszkań, z których każde liczyło osiem jednoosobowych pokojów. Cała masa nastolatków upakowana na stosunkowo niewielkiej powierzchni. Sprawdziłam aplikację z notatkami na telefonie: Evie mieszka na trzecim piętrze, w mieszkaniu F, w pokoju numer osiem.
Drzwi do mieszkania stały otworem, dzięki zużytemu adidasowi, którym ktoś je zablokował. Zapach, który buchnął ze środka, był tak gęsty, że niemal namacalny: spocone stopy, przypalone grzanki, wilgotne ubrania. Pierwszym pomieszczeniem na lewo była wspólna kuchnia: stół zawalony butelkami, na wpół pełnymi szklankami, zgniecionymi puszkami, pełen plam po rozlanym alkoholu. Zlew wyglądał jeszcze gorzej, butelki wypełniały też kosz na śmieci – dociśnięty od góry pudełkami po pizzy – i podłogę dookoła.
Zgadywałam, że poprzedniej nocy w mieszkaniu odbyła się impreza na zakończenie semestru, ewentualnie jakiś mały „biforek” – czy jak to się teraz mówi – przed wieczornym wyjściem na miasto. Poczułam ukłucie współczucia na myśl o osobach sprzątających i przypomniałam sobie o rolce z workami na śmieci, którą zostawiłam w aucie. Spróbuję trochę tu ogarnąć, kiedy Evie będzie kończyła pakowanie. Znam moją córkę, na pewno zostawiła wszystko na ostatnią chwilę.
Pukam do drzwi jej pokoju i czekam. Nikt nie reaguje; w środku panuje cisza.
Pukam raz jeszcze.
– Evie? – odzywam się. – Tu mama.
Ciszę przerywa odgłos poruszenia. Skrzypnięcie łóżka, ktoś coś mamrocze, ziewa, pociąga nosem.
Unoszę rękę, by zapukać ponownie, ale w tym momencie słychać szczęk zamka i drzwi uchylają się na kilka centymetrów. Układam usta w uśmiechu, z mocnym postanowieniem, że nie zaczniemy spotkania od kolejnej kłótni.
Drzwi otwierają się nieco szerzej, w szczelinie pojawia się twarz. Szczupły chłopak w czarnej koszulce bez rękawów, z przygładzonymi do czaszki włosami. Ma napuchniętą, wymiętą twarz i zaspane oczy. Z brody wyrasta mu kilka delikatnych włosków.
_Ach. OK._ Sytuacja jest… niezręczna, ale prawdopodobnie dla niego nawet bardziej niż dla mnie. A już najbardziej dla Evie. Trudno mi powstrzymać myśl, że stać ją na kogoś lepszego niż ten gość. Nie wspominała, że ma chłopaka, ale to by wyjaśniało, dlaczego w ostatnich tygodniach kontakt miałyśmy mocno rwany. A może… to był tylko ktoś na jedną noc? W końcu to pierwszy rok studiów. Pierwszoroczniacy robią takie rzeczy.
Chudy chłopak mruga, mrużąc oczy w ostrym świetle.
– Cześć – mówię pogodnym tonem. – Przepraszam, że cię zbudziłam. Jestem mamą Evie.
Patrzy na mnie, jakbym kazała mu rozwiązać wyjątkowo trudne równanie algebraiczne na niezapowiedzianym sprawdzianie. Marszczy brwi, na moment cofa się do pokoju, po czym wraca i patrzy na mnie ze zdziwieniem przekrwionymi oczami.
– Że co?
Naiwnością z mojej strony było oczekiwać, że córka będzie czekała na mnie spakowana i gotowa, by wskoczyć do auta i ruszyć do domu. Najwyraźniej nawet jeszcze nie wstała.
– Evie – powtórzyłam, wciskając dłonie w kieszenie dżinsów. – W jakim jest… stanie? Jedziemy dziś do domu, chciałam pomóc jej w pakowaniu.
Chłopak pociera palcem – o obgryzionym paznokciu – kącik oka. Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze był na bani po wczorajszych ekscesach. Wygląda na korytarz, zerkając na lewo i prawo, jakby zastanawiał się, czy ktoś przypadkiem nie nagrywa tego dziwnego spotkania. Może pomyślał, że ktoś robi mu psikusa i wrzuci filmik do internetu.
W końcu otwiera usta, ale to, co mówi, niczego nie wyjaśnia – wręcz przeciwnie:
– A kto to Evie?2
Z pokoju, zza drzwi, dochodzi jakiś żeński głos – stłumiony, niedający się rozpoznać.
Strząsam uczucie niepokoju, które ścisnęło moje serce. Oczywiście, że Evie jest w pokoju. Niby gdzie indziej miałaby być?
– To moja córka – tłumaczę powoli, wskazując na numer na drzwiach. – Evie Wingfield. To jej pokój.
Chłopak – czy raczej młody mężczyzna – kręci przecząco głową i zaczyna mówić. Z jego ust wydobywa się jednak jedynie skacowane chrząknięcie. Kaszle, po czym próbuje ponownie.
– Nie jej, tylko mój.
– Nie rozumiem?
– To mój pokój.
Jego policzki oblewa rumieniec – podejrzewam, że wstydzi się za nią, za siebie, za całą sytuację. Oj, będziemy się z tego z Evie śmiały w drodze do domu, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A jeśli nie w drodze powrotnej, to za parę dni, jak dziewczyna trochę wypocznie i okrzepnie na domowym jedzeniu. Nie chcę przedłużać niezręcznej sytuacji, więc kiwam głową w kierunku, z którego dobiegał dziewczęcy głos; w wąskim łóżku – które zapewne dzielili wczorajszej nocy – leży jakaś postać.
– Evie? – wołam nieco głośniej, żeby na pewno usłyszała mnie zza drzwi. – Zaparzę nam herbatę i poczekam na ciebie w kuchni, dobrze?
Młody mężczyzna ponownie kręci głową.
– Wydaje mi się, że pomyliła pani pokoje – mówi i delikatnie przymyka podrapane drewniane drzwi.
Zostaję sama na pustym korytarzu. Ze środka dobiegają stłumione odgłosy rozmowy, padają słowa „mama” i „Evie”, a potem wiązanka przekleństw.
Próbuję sobie wytłumaczyć, co się właściwie dzieje. Może Evie jest zażenowana, że przyłapałam ją z chłopakiem? Że zaspała, że ma kaca? A ten półprzytomny nastolatek próbuje ją kryć – chlapnął pierwsze lepsze kłamstwo, które przyszło mu do zaspanej głowy. A może… to czyjś chłopak. Jakiejś biednej dziewczyny, która wyjechała do domu na Boże Narodzenie. Minął dzień, może dwa, a on już władował się innej do łóżka.
Nie moja sprawa. Są dorośli. Przynajmniej teoretycznie.
Zerkam na metalową tabliczkę przy drzwiach, żeby upewnić się, że się nie pomyliłam – „3F8”. Ponownie zerkam w notatki w telefonie. To na pewno ten sam pokój, który zapisałam, gdy odwoziłam Evie na uczelnię we wrześniu. Chyba że… pomyliłam cyfry? To był dość szalony dzień, to fakt.
Pamiętam, jak przytuliłyśmy się na pożegnanie. Miałam ochotę nie wypuszczać jej z objęć. Powoli przemieszczałam się w stronę wyjścia z pokoju, naprędce szukając powodów, które mogłyby przedłużyć moją wizytę, jednocześnie starając się ignorować bardzo jasne sygnały wysyłane przez Evie. Całe jej ciało wołało: _Wszystko jest w porządku, mamo. Naprawdę możesz już sobie jechać._ Córka żartowała z moich prób przeciągnięcia wizyty. Jeszcze pięć minut. I kolejne pięć. I kolejne.
W końcu – po jeszcze jednym szybkim uścisku – pozwoliłam, by drzwi się za mną zamknęły, i ruszyłam w stronę schodów, z mocnym postanowieniem, że nie będę się za siebie oglądać, że nie będę płakać. Nie potrzebowała takich atrakcji pierwszego dnia, potrzebowała mamy, która będzie cieszyć się jej szczęściem. Gdzieś w środku, w chaosie różnych emocji, naprawdę była i radość. Evie tak ciężko pracowała, żeby dostać się na te studia, rozpocząć nowy etap. Wejść w nową rzeczywistość. Dla mnie to też oznaczało zmiany.
Łzy zaczęły płynąć, gdy byłam w połowie drogi do domu. Zatrzymałam się w odległym rogu parkingu przy autostradzie. Łkałam w pośpiechu, ściskając w dłoni kubek kawy; czułam, jak wraz z wypływającymi, od dawna tłumionymi łzami narasta we mnie uczucie pustki. To był dziwny, smutno-wesoły ból, ale przeminął, gdy wypłakałam wszystko to, co tłumiłam w sobie, a co chciało znaleźć ujście. Dziś nie planowałam płakać. Dziś miałam zabrać do domu moją córkę – na całe trzy tygodnie.
Notatnik w telefonie mówi wyraźnie: „New Orchard Hall trzecie piętro mieszkanie F pokój 8”.
Ponownie pukam do drzwi 3F8. I znów ktoś w środku odzywa się ściszonym głosem. Po chwili drzwi się otwierają.
– Słucham? – Chłopak wydaje się nieco bardziej rozbudzony i poirytowany niż chwilę temu. – O co pani chodzi?
– Naprawdę przepraszam, że przeszkadzam – zaczynam – ale potrzebuję, żeby Evie wstała i zaczęła się pakować. Czy mógłby ją pan nieco pospieszyć?
– Już to mówiłem – podkreśla w odpowiedzi. – Pomyliła pani pokoje.
– Niemożliwe, to właściwy numer, zapisałam go sobie w telefonie, kiedy odwoziłam ją na uczelnię we wrześniu. Proszę spojrzeć. – Wskazuję na ekran, jakby moje notatki stanowiły absolutnie niepodważalny dowód, że to on się pomylił, że kłamie, albo na jedno i drugie.
Wzdycha przesadnie, wyraźnie rozdrażniony.
– Tu nie ma żadnej Evie, OK? To mój pokój.
Odsuwa się, chcąc zamknąć drzwi, ale jestem szybsza i blokuję je nogą.
– Chwileczkę – mówię. – Możesz powtórzyć?
– Przecież już wszystko powiedziałem – odpowiada. – Czy może pani zabrać nogę?
W mojej głowie pojawia się nowa myśl: może Evie nie dogadywała się ze swoimi współlokatorami i poprosiła o przeniesienie. Może o to w tym wszystkim chodzi.
– A czy mieszkasz w nim od początku semestru?
– Że co?
– Przeprowadziłeś się z innego akademika? A może dołączyłeś później?
– A czemu to panią interesuje?
– Czy w tym pokoju mieszkała przed tobą jakaś dziewczyna? – dopytuję, odsuwając nogę, w nadziei, że w końcu porozmawiamy jak dwoje dorosłych ludzi. – Czy wiesz, gdzie się przeniosła?
– Przykro mi, nie jestem w stanie pomóc. – Zatrzaskuje drzwi. A potem przekręca zamek od środka.3
Przez chwilę stoję na korytarzu, starając się podsłuchać, o czym toczą się rozmowy po drugiej stronie drzwi.
Przedziwna sytuacja. Mam wrażenie, że to jeden wielki żart, i nie zdziwiłabym się, gdyby Evie wypadła z pokoju z krzykiem: _Ale cię nabrałam!_ i z przebiegłym uśmiechem na twarzy.
Inne drzwi, w głębi korytarza, otwierają się niespodziewanie. Nie widzę w nich jednak mojej córki, lecz młodą, bladą kobietę w długiej, fioletowej bluzie z kapturem i logo uczelni. Ma włosy zawinięte w ręcznik i gołe nogi. Rusza w moją stronę, na boso, myjąc zęby i zdecydowanie unikając kontaktu wzrokowego. Omija mnie i skręca do kuchni.
– Przepraszam – zaczepiam ją. – Cześć. Ten akademik nazywa się New Orchard Hall, prawda?
Młoda kobieta zatrzymuje się i przerywa mycie zębów.
– Hę?
– Akademik – powtarzam. – Jak się nazywa?
– Chwileczkę – prosi półgębkiem, z ustami pełnymi pasty. Wstępuje do kuchni i z tego, co słyszę, spluwa do zlewu. Po chwili wraca, niosąc niemal pusty karton mleka i torebkę cukru.
– Przepraszam, nie byłam w stanie odpowiedzieć – wyjaśnia. – Tak, to jest New Orchard. A którego pani szuka? Mamy jeszcze Maynard, bliżej siedziby Związku Studentów, a idąc w drugą stronę, jest Lodge i Chesney. Wszystkie wyglądają podobnie, z wyjątkiem…
– Ale to jest New Orchard?
– Taa – przytakuje przeciągłym tonem pewnej siebie absolwentki prywatnych placówek szkolnych. – Jest pani mamą Sama, tak?
Kolejny nieprzyjemny ścisk w żołądku. Jakby echo, gdzieś w oddali.
– Kogo?
Dziewczyna wskazuje na pokój 3F8.
– Życzę powodzenia w budzeniu tego nicponia. Wczoraj ostro się porobił. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa, ale ten chłopak po kilku piwach zmienia się w chodzące zagrożenie.
– Nie, to nie mój… zresztą nieważne. Mieszkała tu dziewczyna, Evie, sama ją tu przywiozłam w pierwszym tygodniu roku akademickiego. Dostała się na prawo. Ma brązowe włosy do ramion, jest mniej więcej tego wzrostu. – Ustawiam dłoń mniej więcej na wysokości własnych brwi. – Kojarzysz ją?
Moje pytanie spotyka się z obojętnym spojrzeniem.
– Na początku semestru człowiek poznaje tylu nowych ludzi, że ciężko jest ich wszystkich spamiętać. Wspominam to jak przez mgłę, jeśli mam być szczera. Przez cały tydzień otrzęsin w barze Union serwowano pięć szotów za piątaka. To była prawdziwa apokalipsa.
Wyjmuję telefon i pokazuję zdjęcie na ekranie blokady – rzadkie ujęcie Evie z bratem, uśmiechających się do siebie w ogródku pubu gdzieś na wsi.
– Niestety – odpowiada dziewczyna. – Wydaje mi się, że Sam dołączył do nas w tym mieszkaniu w drugim tygodniu nauki, ale nie jestem w stanie nic powiedzieć na pewno, poza tym to było dawno. Wydawało mi się, że ten pokój był pusty, zanim on się pojawił.
– Miała mieszkać tutaj – powtarzam, nienawidząc tego, jak niepewnie to brzmi. – Miałam dziś zawieźć ją do domu. Jak to w ogóle działa? Czy można prosić o przeniesienie do innego mieszkania, innego akademika? Czy możecie robić takie rzeczy?
– Mój kumpel Johnny przeniósł się w trzecim tygodniu – mówi sucho dziewczyna. – Jego pierwsi współlokatorzy z Selincourt to prawdziwe zwierzęta. Zrobili taki chlew… Nie uwierzyłaby pani, co jeden z nich zostawił któregoś razu w zlewie…
– Czyli pewnie to się właśnie stało – myślę na głos. – Musiała zamienić się pokojami. Czy wiesz, dokąd przeniosła się ta dziewczyna, która mieszkała tu przed Samem?
Moja rozmówczyni wzrusza ramionami.
– A co, nic pani nie powiedziała?
– Najwyraźniej… nie.
– Dzika akcja – odpowiada bez cienia emocji. – Pokłóciłyście się czy coś?
Zaczynam analizować w myślach rwane rozmowy, jakie odbywałyśmy przez telefon. Chaotyczne wiadomości, zdawkowe odpowiedzi na moje pytania o studenckie życie i jej samopoczucie. Córka mojej przyjaciółki Nathalie podczas pierwszego semestru przyjeżdżała do domu co dwa tygodnie na weekend i choć wiedziałam, że Evie nie będzie aż tak tęsknić za domowymi pieleszami, to założyłam, że odwiedzi mnie chociaż raz, szczególnie że Reading znajdowało się niecałą godzinę drogi stąd. Sądziłam, że była zbyt zajęta dobrą zabawą, nawiązywaniem znajomości i eksplorowaniem Londynu – a może i, kto wie, nauką na zajęcia. Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie chodziło o coś jeszcze.
– Może i coś mi mówiła, ale po prostu wyleciało mi z głowy.
– Niewykluczone. – Dziewczyna kiwa głową. – Bardzo panią przepraszam, ale mój tata będzie tu za jakieś dwie minuty i jeśli odkryje, że jeszcze nie zaczęłam się pakować, to będzie jazda. _–_ Rzuca mi wyuczony uśmiech. – Ale miło mi było panią poznać.
Odwraca się i wraca do pokoju, 3F4, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.
To było jedyne możliwe rozwiązanie. Evie, z jakiegoś powodu, nie odnalazła się w tym mieszkaniu, więc złożyła wniosek o przeniesienie do innej lokalizacji w kampusie. Pewnie dziekanat ma odpowiednie procedury na takie okazje i w pierwszych tygodniach semestru przyjmuje masę takich podań. Pewnie mi o tym mówiła, a ja po prostu zapomniałam. Biorę do ręki telefon i dzwonię do córki, ale odzywa się poczta głosowa. Zostawiam wiadomość z prośbą, żeby oddzwoniła.
Wracam do kuchni, zmiatam z jednego z krzeseł resztki pizzy, przekładam ubłocony T-shirt i siadam, żeby przejrzeć ostatnie wiadomości, które wymieniłyśmy. Przełączam się z jednej apki na drugą. Widzę SMS-y, kilka reakcji na wiadomości na grupowym rodzinnym czacie na WhatsAppie, czasem parę słów na Messengerze, rzadziej na Snapchacie – na którym założyłam konto tylko po to, żeby utrzymywać kontakt z dziećmi – ale nie natrafiam na żadną informację o zmianie akademika.
Nie mam też żadnych informacji z oficjalnych, uniwersyteckich kanałów – cała korespondencja z uczelnią trafia bezpośrednio do Evie. Nalegała, że sama się wszystkim zajmie, zresztą dziś całą papierologię załatwia się elektronicznie przez portal studencki. Przeglądam swoją skrzynkę e-mail, choć Evie rzadko korzystała z tego kanału komunikacji i nawet nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem swojej poczty. W jej pokoleniu zainteresowanie tą starszą jednak technologią jest znikome – maile uchodzą za zbyt oficjalne, zbyt wolne. Sprawdzam dokładnie wszystkie wiadomości, łącznie z folderami archiwalnymi. Przez cały czas towarzyszy mi to dziwne uczucie, że szukam czegoś, czego wiem, że nie znajdę.
Wreszcie przyznaję się do porażki i wysyłam do Evie SMS.
Cześć, to ja. Przypomnisz numer pokoju? X
Wsuwając telefon z powrotem do kieszeni, ruszam schodami w dół. W holu wejściowym, wzdłuż ściany przy głównych drzwiach, ciągnie się długi rząd staromodnych drewnianych przegródek. Ta podpisana jako 3F8 wygląda, jakby dawno nikt do niej nie zaglądał: wręcz wysypują się z niej ulotki fast foodów, broszury reklamowe i różne inne śmieci. Wyjmuję wszystko i przeglądam uważnie. Znajduję jedną białą kopertę z plastikowym okienkiem na adres, z herbem uniwersytetu. Adresat: Samuel Beaufort-Raines. Nie wiedząc dokładnie dlaczego, wyjmuję telefon i robię zdjęcie.
Zaglądam jeszcze do przegródek powyżej, poniżej i po obu stronach tej oznaczonej 3F8, na wypadek gdyby jakaś oficjalna korespondencja trafiła przez pomyłkę do niewłaściwej przegródki. Ale znajduję same niepotrzebne papierzyska. Nic z imieniem mojej córki.
Telefon wibruje w mojej dłoni. Spodziewam się, że to odpowiedź od Evie, ale kiedy sprawdzam wyświetlacz, widzę inny komunikat. Czytam go, marszczę brwi, czytam ponownie. Dwa słowa, szarą kursywą: _Wiadomość niedostarczona_.
Mój SMS wisi nad nimi. „Cześć, to ja. Przypomnisz numer pokoju? X”. Nad treścią wiadomości nie ma zielonego ptaszka, który wskazywałby, że została odebrana. Co w ogóle oznacza „wiadomość niedostarczona”? Że jej telefon jest rozładowany, zepsuty? Że znajduje się poza siecią? Na pewno nie jest po prostu wyłączony – wtedy SMS wyświetlałby się jako oczekujący, nieprzeczytany czy coś w tym stylu.
Szybko wystukuję kolejny.
Evie, proszę, odpisz, kiedy dostaniesz tę wiadomość x
Po chwili pod nim pojawia się ten sam komunikat: _Wiadomość niedostarczona_. Może skończyły jej się środki na koncie albo ma jakiś problem z abonamentem?
Otwieram główne drzwi, przytrzymując je dla kolejnej mamy, która uśmiecha się do mnie z wdzięcznością, przeciskając się przez nie z dwoma wypchanymi czarnymi workami na śmieci, po jednym w każdej ręce. Na zewnątrz niebo pociemniało od ciężkich chmur zwiastujących deszcz, a grudniowe powietrze smaga moje policzki chłodem po dusznym cieple korytarza. Mam nadzieję, że Evie jest teraz pod dachem, w jakimś ciepłym miejscu. Chłodny podmuch deszczu popycha rodziców i ich potomstwo w stronę samochodów. Kończą się pakować i ruszają do domu. Wszyscy znowu razem po czasowej rozłące: ojcowie, córki, matki, synowie. Wszyscy poza mną. Ja jestem odmieńcem. Kimś pozostawionym w tyle. Ponownie wybieram numer Evie w telefonie i naciskam przycisk „Połącz”.
Tym razem telefon nawet nie dzwoni. Nie pozwala mi nawet zostawić wiadomości na poczcie głosowej. Zamiast tego słyszę tylko mechaniczny, wyzuty z intonacji kobiecy głos: _Przepraszamy, ten numer jest niedostępny_.4
Pierwsze oznaki paniki odzywają się w moim żołądku: to mdląca niepewność, jakby cały świat nagle zaczął się przechylać.
Dzwonię do Evie jeszcze dwa razy – za każdym razem wita mnie ten sam robotyczny komunikat: _Abonent niedostępny_. Dzwonię więc do mojej mamy, starając się przy tym brzmieć możliwie najspokojniej, powstrzymując mroczne wizje, które krążą coraz bliżej, niczym wilki wokół dogasającego ogniska.
Ale ona również nie ma żadnych wieści od Evie.
– Wszystko w porządku, Lauren? – pyta, ściszając radio. – Miałaś dziś ją odebrać, prawda?
– Tak – mówię, czując, że telefon ślizga się w mojej spoconej dłoni. – Wszystko dobrze. Po prostu… dam znać, kiedy dotrzemy do domu.
Rozłączam się i dzwonię do syna, który spędza dzień u swojego przyjaciela Isaaca. Mój telefon odrywa go od maratonu gier komputerowych. Lucas jest rozproszony, myślami jest przy grze _Quidditch Champions_, co chwila przerywają nam okrzyki radości lub frustracji. Mówi, że nie rozmawiał z siostrą w tym tygodniu. Krótka, niezręczna rozmowa z mamą Millie – najlepszej przyjaciółki Evie – również nic nie wnosi.
Nikt nic nie wie, nikt nie słyszał o niczym, co mogłoby pomóc mi odnaleźć moją córkę.
Ruszam do siedziby Związku Studentów – szarego kolosa pokrytego tynkiem kamyczkowym. W recepcji pytam o biuro zakwaterowania i dowiaduję się, że w weekendy jest nieczynne, ale że ktoś z obsługi może jeszcze być w budynku Wydziału Prawa – pięć minut na piechotę stąd, kierując się w dół wzgórza. Evie zna ten kampus na pamięć, myślę z nutą goryczy. Wiedziałaby, dokąd mam iść.
Automatyczne, szklane drzwi w głównym wejściu do Wydziału Prawa otwierają się powoli, odsłaniając skromny hol bez żywej duszy. W rogu stoi smutna plastikowa choinka z fioletowymi bombkami. Sprawdzam listę pokoi i jadę windą na drugie piętro, kierując się znakami w lewo. Korytarze są puste, światła włączają się automatycznie, a jedyny dźwięk to echo moich kroków.
W końcu znajduję pokój C-44, ale nikt nie odpowiada na pukanie. Tabliczka głosi: „Profesor Carl Henbrandt CBE FRS, Kierownik Wydziału”. Pod spodem wisi kartka: „Godziny konsultacji: wtorek/środa 11:00–12:00, czwartek 13:00–14:00”. Pukam ponownie i naciskam na klamkę, ale drzwi są zamknięte. Pukam do drzwi obok, potem po drugiej stronie korytarza. Odpowiada mi cisza. Uderza mnie, jak opustoszałe jest to miejsce – jakby zdążyło wejść w tryb świątecznego uśpienia.
Zdesperowana zagaduję przypadkowego studenta, który wskazuje mi nowoczesny budynek nauk społecznych położony tuż obok. Zaczynam się czuć, jakbym wkroczyła w pozbawiony wyjścia labirynt skrótów i pustych pomieszczeń; do gabinetu luster, w którym z jednej sali da się przejść wyłącznie do kolejnej, i tak w kółko, aż do wyczerpania sił.
W środku znajduje się przestronny hol wejściowy z jaskrawożółtą recepcją; za biurkiem widzę jakiegoś młodzieniaszka w czapce – gość wygląda na niewiele starszego od Evie. Pokazuję mu zdjęcie mojej córki. On też wydaje się zdziwiony, gdy wyjaśniam, kogo właściwie szukam.
– Dziś jest sobota – mówi, praktycznie nie odrywając wzroku od telefonu. – A do tego koniec semestru. Zajęcia się skończyły.
Wszystkim osobom, które spotkałam do tej pory, pokazałam zdjęcie mojej córki, w nadziei, że ktoś ją rozpozna.
– To jest Evie. – Podstawiam mu pod nos mój smartfon, zmuszając, by spojrzał na ekran. – A ja nazywam się Lauren i jestem jej mamą. Nie było jej w pokoju, w którym spodziewałam się ją zastać. Jak mogę ją znaleźć?
Chłopak patrzy na mnie lekko zmieszany, jakbym zadała podchwytliwe pytanie.
– Nie wiem, może wystarczy… zadzwonić?
Gryzę się w język, tłumiąc sarkastyczną odpowiedź, ciśnienie znów mi rośnie. Sprzątaczka przechodząca obok najwyraźniej usłyszała naszą rozmowę, bo sugeruje, żebym spróbowała szczęścia w kolejnym betonowym kolosie – głównym budynku administracji – gdzie znajduje się siedziba ochrony.
Stróżówka w budynku ochrony wydaje się opuszczona. Wyodrębniające ją z przestrzeni wejściowej drzwiczki wyjęto z zawiasów i oparto o ścianę. Kilkakrotnie powtarzam: _Halo, dzień dobry_, ale bezskutecznie. Postanawiam przejść dalej. Wtedy otwierają się jakieś drzwi i staje w nich nijaki mężczyzna w jasnoszarym garniturze. Ma rozpięty ostatni guzik koszuli, tuż nad wzorzystym krawatem. Jest dobrze po pięćdziesiątce i ma przystrzyżoną siwą brodę, pod koszulą wyraźnie rysuje mu się brzuszek.
– Witam panią – mówi. – Czy mogę w czymś pomóc?
– Liczę na to. Biegam po całym kampusie właśnie w poszukiwaniu kogoś, kto mi pomoże.
Czuję, jak w gardle narasta mi nieprzyjemna gula. Zbieram się w sobie, by opisać swój problem kolejnemu nieznajomemu.
– Pewnie zabrzmi to dziwnie – zaczynam – ale… nie mogę znaleźć mojej córki. Przyjechałam dziś po nią tak jak wszyscy, a jej nie ma, a przynajmniej nie było jej w tym pokoju, w którym spodziewałam się ją znaleźć. Przez telefon jest nieosiągalna. Pewnie przeprowadziła się w trakcie semestru. Muszę się dowiedzieć, gdzie mieszka teraz.
– Rozumiem – odpowiada mężczyzna w zamyśleniu, marszcząc brwi. – Może wejdzie pani do mojego biura i usiądzie, a ja zobaczę, co da się zrobić? Ale najpierw przyniosę pani szklankę wody.
W pierwszym odruchu mam ochotę na niego nakrzyczeć: _Nie chcę pić! Chcę tylko zabrać moją córkę do domu_, ale on, nie czekając na moją reakcję, rusza w stronę dystrybutora z wodą na przeciwległym końcu gabinetu. Po chwili wraca z dwoma plastikowymi kubkami w dłoniach i gestem zaprasza mnie do niewielkiego gabinetu, po czym wskazuje na wysłużone plastikowe krzesło stojące pod ścianą. Sam siada za biurkiem i przedstawia się jako zastępca kierownika ochrony; identyfikator na szyi sugeruje, że ma na imię Craig Farley.
Opowiadam mu, co się stało przez ostatnie pół godziny: od momentu, w którym zapukałam do drzwi Evie i odbyłam przedziwną rozmowę z tym chłopakiem, Samem. Za każdym razem, kiedy opowiadam tę historię, wydaje mi się ona coraz bardziej realna; coraz mniej przypomina gorączkowe majaki.
Farley kiwa głową i coś notuje. Prosi, żebym pokazała dokument, który pozwoli zweryfikować moją tożsamość, więc posłusznie podaję mu prawo jazdy. Następnie spisuje imię, nazwisko datę urodzenia mojej córki i nazwę wydziału, na którym studiowała. Mężczyzna notuje, a ja zwracam uwagę na stojącą na krawędzi biurka ramkę z fotografią, która przedstawia dwoje nastolatków: chłopaka i dziewczynę, oraz kobietę, która stoi za nimi. W tle widać sprażoną słońcem otchłań Wielkiego Kanionu. Nad nimi – niebieskie niebo.
Po raz pierwszy, odkąd zapukałam do drzwi córki, czuję powiew normalności. Spokojny głos Farleya, zdjęcie jego rodziny, bożonarodzeniowy wzór jemioły na jego krawacie – wszystko to wydaje się koić gniotące mnie nieprzyjemne uczucie niepewności, które towarzyszy mi już od prawie godziny.
– Bardzo przepraszam – zaczynam mówić – że zawracam panu głowę, panie Farley. Powinnam była skontaktować się z córką przed przyjazdem, ale nie przeszło mi przez myśl, że nie zastanę jej tam, gdzie być powinna.
– Żaden ze mnie pan, jestem Craig – odpowiada, machnięciem ręki zbywając moje przeprosiny. – Proszę się nie przejmować, tego rodzaju kłopoty zdarzają się częściej, niż może się wydawać. Zwykle szybko udaje się wyjaśnić co i jak. Najczęściej przy użyciu naszego systemu informatycznego, niestety nie pierwszej młodości – wyjaśnia, po czym zaczyna niezgrabnie pisać dwoma palcami na klawiaturze. – Na uczelni studiuje w sumie dwadzieścia dwa tysiące studentów, z czego nieco ponad pięć tysięcy to pierwszoroczniacy, którzy mieszkają w akademikach tak jak pani córka. Akademików jest trzynaście, a budynki rozmieszczone są na dwóch różnych kampusach – tłumaczy i uśmiecha się do mnie ciepło; ma takie życzliwe spojrzenie. – A więc jak łatwo sobie wyobrazić, o pomyłkę nie trudno, szczególnie w taki dzień jak dziś.
– Faktycznie – przyznaję. Biorę duży łyk wody z plastikowego kubka; nie piłam nic od wyjścia z domu dzisiaj rano i nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak spragniona byłam.
– Niech no się tylko zaloguję – mówi mężczyzna i kładzie prawą dłoń na myszce, przeklikując przez coś, czego nie widzę na ekranie. – Zaraz wszystko się wyjaśni. Wchodzę właśnie do WKS-u, Wirtualnej Kartoteki Studenckiej. Dzięki temu będę mógł sprawdzić aktualny status naszej studentki.
Korzystając z chwili, zerkam na telefon i piszę kolejną wiadomość, która ląduje pod poprzednimi dwoma. Wciąż mam nadzieję na odpowiedź.
Evie, gdzie jesteś? Proszę, odpowiedz x
Chwilę później pod SMS-em pojawia się ten sam, pisany szarą czcionką komunikat: _Wiadomość niedostarczona_.
Podnoszę wzrok i widzę, że Farley ponownie zmarszczył brwi i delikatnie bębni palcami o notes. Ma zmartwioną minę, niepewnie zerka na to, co wcześniej zapisał.
– Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że zrobiłem błąd w nazwisku, bazgrzę jak kura pazurem. Czy może pani przeliterować je dla mnie jeszcze raz?
Powoli i wyraźnie literuję nazwisko, mężczyzna porównuje to, co słyszy, ze swoimi zapiskami, znów stuka coś w komputerze, po czym zdecydowanym ruchem palca wskazującego wciska enter. Jego szeroko rozstawione oczy mrużą się delikatnie. Wydaje z siebie zamyślone chrząknięcie i znowu klika myszką.
– Proszę mi wybaczyć – mówi. – Nasza sieć jest dzisiaj wyjątkowo powolna – tłumaczy. Zaczyna niecierpliwie bębnić palcami w biurko, nie odrywając oczu od ekranu. – System komputerowy na uczelni jest starszy niż większość naszych studentów. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Nic nie szkodzi – uspokajam go. – Jestem przyzwyczajona do takich warunków. U mnie w pracy jest podobnie.
Znów klikanie myszką.
– Też pracuje pani w szkolnictwie wyższym?
– Nie, ale blisko. Agencja do spraw standardów kierowców i pojazdów, a konkretnie niewielka, regionalna jednostka zwalczająca oszustwa niedaleko Reading.
– Świat jest mały – dziwi się mężczyzna. – Moja żona dla nich pracowała. Czyli… Zajmuje się pani pracą śledczą, dobrze myślę?
– Teraz raczej zarządzaniem – precyzuję. – A przynajmniej w ostatnich latach.
Ponownie zapada niezręczna cisza przerywana stukaniem w klawisz enter. Raz, dwa, trzy razy.
W końcu komputer wydaje z siebie jakiś dźwięk.
– No i mamy to – mówi Farley. – OK. Widzę coś… dziwnego.
– Co takiego?
– Czy w ostatnim czasie kontaktowała się pani z córką?
Zerkam na ekran telefonu i wyświetloną na nim kolejkę wiadomości bez odpowiedzi.
– Tak.
– A kiedy rozmawiałyście panie ze sobą ostatni raz, jeśli wolno spytać?
– Sama nie wiem, jakoś w tym tygodniu? Jeszcze wczoraj do mnie pisała, ale dziś jest jakiś problem z jej telefonem, wiadomości do niej nie docierają. Dlaczego to ważne?
Craig patrzy na mnie w bliżej nieokreślony sposób.
– Cóż, dobra wiadomość jest taka, że znalazłem ją w systemie.
– A zła?
– W gruncie rzeczy nie powinienem tego robić – zaczyna mężczyzna, niepewnie zerkając w stronę drzwi. – Ale skoro przyszła tu pani osobiście, a sytuacja jest raczej nietypowa…
Craig przekręca monitor w moją stronę. Ekran jest podzielony na dwie części. Serce aż mi ściska na to, co widzę: oto portretowe zdjęcie Evie na białym tle, jej piękne brązowe oczy patrzą mądrze w obiektyw. Typowe zdjęcie do dokumentów. Wydaje mi się taka poważna, taka duża, taka dorosła. Oto moja impulsywna, nieujarzmiona córka, która w każdym człowieku potrafi dojrzeć coś dobrego. Moja dziewczynka.
Odrywam wzrok od zdjęcia i przenoszę go na panel obok, zawierający podstawowe dane na jej temat, kody przedmiotów, na które uczęszcza, tryb studiów, obywatelstwo adres i tak dalej. Po prawej stronie widnieje niewielki przycisk z napisem: „Informacje zastrzeżone dla BRS”.
– BRS to Biuro Rekrutacji Studenckiej – wyjaśnia Farley. – To oni przechowują bardziej szczegółowe dane na temat każdego studenta, w tym ewentualne potrzeby dodatkowe, wyniki egzaminów, status płatności czesnego, kwestie związane z dyscypliną i tak dalej.
– Czy Evie coś przeskrobała?
– Niekoniecznie – odpowiada szybko mężczyzna. – Ale proszę spojrzeć tutaj.
Jego palec przenosi się nad wpis na samym dole ekranu. Litery są czerwone, a nie czarne jak pozostałe. Litery i sześć cyfr.
**DWS 061124**
– Co to znaczy?
– Cóż… To jeden z używanych przez nas kodów. Na wszystko mamy takie trzyliterowe akronimy. Dzięki temu…
– Ale co znaczy ten konkretny skrót? – dopytuję. Niezręczność sytuacji i zawstydzenie, które czułam do tej pory, zdają się przeobrażać. Desperacja zmienia się w coś zdecydowanie cięższego. – Co oznacza skrót DWS?
Craig patrzy na mnie przepraszająco.
– To znaczy, że już jej tu nie ma, pani Wingfield – tłumaczy miękkim głosem. – Że zrezygnowała ze studiów.EVIE
DZIEWIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Zaczęło się od błąkającego się luzem psa.
Evie była na zakupach na Windsor High Street razem ze swoją przyjaciółką Millie – ostatnio rzadko pozwalały sobie na takie sobotnie wypady, ponieważ weekendy spędzały na powtórkach do egzaminów. Teraz przechadzały się od jednego sklepiku charytatywnego do drugiego, z nadzieją, że pośród stert ciuchów, które mieszkańcy miasta mają w zwyczaju wyrzucać po jednym sezonie, wynajdą jakieś modowe skarby. Nie do wiary, jakie perełki można było znaleźć na półkach Barnardo, Schroniska czy punktu prowadzonego przez Instytut Badań nad Rakiem. Evie zdążyła już upolować top na ramiączkach z Zary który naprawdę wyglądał jak nowy, a Millie wyszperała dla siebie kurtkę od Prady i baletki – za wszystko zapłaciły jakieś grosze.
Stały właśnie przed wejściem do Oxfamu i porównywały łupy, kiedy usłyszała psa – a konkretnie stukot jego pazurów na chodniku. Odwróciła się, a jej oczom ukazał się czekoladowy labrador machający energicznie ogonem. Pies dyszał z wysiłku, o czym dobitnie świadczył jego wystawiony na całą długość różowy język.
Psisko usiadło na chodniku tuż obok dziewczyny.
– Dzień dobry, piesku – przywitała się Evie. – Skąd się tu wziąłeś?
Rozejrzała się dookoła, gładząc psa po głowie. W zasięgu wzroku nie było jednak nikogo, kto wyglądałby, jakby szukał czworonoga czy próbował zachęcić go do powrotu gwizdem lub wołaniem.
Millie przyklękła, drapiąc labradora za uchem.
– Och, jest taki słodki. No kto jest dobrym pieskiem, no kto? Oczywiście, że o tobie mówię!
Evie dalej głaskała zwierzaka po głowie; jego sierść była jedwabiście gładka w dotyku. Pies wyglądał na zadbanego.
– I co, nasz dobry piesku? – ciągnęła Millie. – Zrobiłeś sobie małą wycieczkę? Gdzie jest twój człowiek?
Pies mocno dyszał i polizał ją po ręce; patrzył na obie dziewczyny wyczekującym spojrzeniem jasnych, bursztynowych oczu.
– To suczka – zauważyła Evie, zerkając na srebrną blaszkę z imieniem w kształcie serca, przyczepioną do obroży. – Lulu. Ma na imię Lulu.
Pies szczeknął z entuzjazmem na dźwięk własnego imienia.
Po drugiej stronie blaszki znajdował się numer właściciela.
Millie wstała.
– Co powinnyśmy zrobić? Może zadzwonimy do towarzystwa opieki nad zwierzętami?
– A nie wystarczy telefon do właściciela? – zaproponowała Evie, wskazując na adresownik.
– Mówisz serio?
– Ten ktoś musi być niedaleko.
Wystukała numer na telefonie i przyłożyła go do ucha.
Zdążyła usłyszeć kilka sygnałów, ale przerwał jej tupot stóp. Odwróciła się i ujrzała, że w ich stronę biegnie jakiś mężczyzna. Dyszał i posapywał; w jednej dłoni trzymał czarną smycz, a w drugiej mały zielony worek na psie nieczystości.
– Boże, bardzo przepraszam za mojego psa – powiedział zawstydzony na przywitanie.
– Nie ma za co – uspokoiła go Evie. – Lulu jest bardzo sympatyczna.
Jeszcze nigdy nie widziała tak atrakcyjnego faceta.
Naprawdę nigdy.
Nawet w telewizji, na Instagramie i tak dalej. Był trochę po dwudziestce, miał na sobie wyprasowaną białą koszulę, marynarkę, eleganckie jeansy i brązowe skórzane buty. Jego twarzy też niczego nie brakowało. Wysokie, dobrze wysklepione kości policzkowe, kwadratowy podbródek z uroczym dołeczkiem i intensywnie niebieskie oczy w kolorze tropikalnego oceanu. Do tego włosy w ciemnym odcieniu blond, zaczesane do tyłu, by odsłonić czoło, i przycięte na krótko po bokach.
Był tak przystojny, że – ku swojemu zawstydzeniu – zorientowała się, że nie jest w stanie się odezwać. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku.
– Dziękuję wam – powtórzył, wciąż nieco dysząc. – Zerwała się ze smyczy, akurat kiedy chciałem posprzątać… – Urwał, znacząco wskazując na wypełniony zielony worek. – Jezu, przepraszam, nie wiem, czemu wam o tym mówię. Ignorujcie mnie, po prostu cieszę się, że się znalazła. Niegrzeczna z ciebie dziewczyna, prawda, Lu?
Evie przytrzymała obrożę dwoma palcami, a nieznajomy zapiął smycz. Musnęli się przy tym przelotnie dłońmi; poczuła, jak przechodzi ją prąd.
– Jest naprawdę piękna. – Evie odzyskała głos. – Zawsze podobały mi się czekoladowe labradory.
– To najlepsze psy na całym świecie. – Uśmiechnął się szeroko.
– Kiedy będę już miała własny dom, na pewno sobie takiego sprawię.
– Ja też – wtórowała jej Millie, chociaż Evie nie przypominała sobie, żeby przyjaciółka kiedykolwiek wspominała o chęci posiadania psa, a już na pewno nie konkretnie o przedstawicielu tej rasy.
– Jestem Scott, tak przy okazji – przedstawił się mężczyzna i poklepał psa. – Lulu zdążyłyście już poznać. Przyjechałem z nią tutaj na spotkanie z psim trenerem, o którym słyszałem dużo dobrego. Tak czy siak, miło było was poznać. Nie będę wam dalej przeszkadzał w, ekhm, zakupach i…
– A ja jestem Millie – przerwała mu przyjaciółka Evie. – Nam też miło było cię poznać.
Scott uśmiechnął się do obu dziewczyn, po czym cmoknął na psa, pomachał im na do widzenia i ruszył z powrotem ulicą, z Lulu wesoło drepczącą u jego boku.