Córka komendanta - ebook
Córka komendanta - ebook
DŁUGO WYCZEKIWANA KONTYNUACJA CHŁOPCA W PASIASTEJ PIŻAMIE!
Kiedy dziecko potwora jest winne zbrodni ojca? Wina i współudział mają niejedno oblicze. John Boyne jest mistrzem powieści historycznej. To wspaniała książka, na której emocjonalny wpływ z pewnością nie jesteś przygotowany. – John Irving
Gretel Fernsby od wielu dekad mieszka w okazałym apartamencie w reprezentacyjnej dzielnicy Londynu. Pomimo przerażającej przeszłości wiedzie spokojne i wygodne życie.
Nie opowiada o ucieczce z nazistowskich Niemiec. Nie opowiada o ponurych latach spędzonych z matką w powojennej Francji. Nie opowiada też o ojcu, komendancie jednego z najbardziej znanych niemieckich obozów zagłady. A przede wszystkim nie wypowiada imienia swojego brata.
Pewnego dnia do mieszkania na parterze wprowadza się młode małżeństwo z dzieckiem. Pomimo wspomnień, które przywołuje kilkuletni Henry, pomiędzy nim a Gretel nawiązuje się nić przyjaźni. Wkrótce potem dochodzi do awantury pomiędzy piękną matką Henry'ego a jego despotycznym ojcem.
Gretel staje na podobnym rozdrożu, na jakim znalazła się dawno temu. Wtedy nie zrobiła nic, teraz, decydując się na uratowanie małego chłopca, ma szansę zmierzyć się z poczuciem winy, żalu i z wyrzutami sumienia. By to zrobić, konieczne może okazać się ujawnienie tajemnic, które skrywała przez całe życie…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67639-73-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Voltaire twierdził, że każdy człowiek ponosi winę za całe dobro, którego nie uczynił, ja natomiast przez całe życie przekonywałam siebie, że nie ponoszę winy za zło, którego byłam świadkiem. Ten wygodny sposób pozwolił mi przez dekady odcinać się od przeszłości, postrzegać się jako ofiarę historycznej amnezji, uniewinnioną od współudziału i uwolnioną od win.
Początkiem i końcem mojej opowieści jest rzecz tak trywialna jak nożyk do papieru. Mój zepsuł się kilka dni wcześniej, a ponieważ uważałam, że to przydatne narzędzie należy mieć w kuchennej szufladzie, wybrałam się do miejscowego sklepu budowlanego, żeby kupić nowy. Po powrocie zastałam list od agenta nieruchomości, który otrzymali wszyscy mieszkańcy Winterville Court, uprzejmie informujący, że mieszkanie bezpośrednio pod moim zostało wystawione na sprzedaż. Poprzedni lokator, pan Richardson, w lokalu numer jeden mieszkał przez jakieś trzydzieści lat, ale zmarł tuż przed Bożym Narodzeniem i od tamtej pory mieszkanie stało puste. Jego córka, logopeda, wiodła życie w Nowym Jorku i — z tego, co wiedziałam — nie zamierzała wracać do Londynu, więc pogodziłam się z faktem, że niedługo będę musiała spotykać się na klatce schodowej z kimś obcym, może nawet udawać zainteresowanie jego lub jej życiem, a nawet ujawniać szczegóły własnego.
Z panem Richardsonem łączyła mnie sąsiedzka więź doskonała, nie zamieniliśmy słowa od 2008 roku. W pierwszych latach po tym, jak się tu wprowadził, mieliśmy dobre kontakty — od czasu do czasu wpadał na górę na partyjkę szachów z moim świętej pamięci mężem, Edgarem, ale nasze kontakty były oficjalne. Zawsze zwracaliśmy się do siebie per „pan” i „pani”. Próg jego mieszkania po raz ostatni przekroczyłam cztery miesiące po śmierci Edgara, kiedy pan Richardson zaprosił mnie na kolację, a ja przyjęłam propozycję. Szybko się jednak zorientowałam, że stałam się obiektem miłosnych zalotów, na które nie pozwoliłam. Odrzucenie przyjął źle i od tamtej pory staliśmy się dla siebie ludźmi niemal obcymi, na tyle, na ile mogą być dla siebie obcy ludzie mieszkający w jednym budynku.
Moja rezydencja w Mayfair jest klasyfikowana jako mieszkanie, ale to tak, jakby zamek Windsor nazwać weekendowym schronieniem królowej. Każdy apartament w naszym budynku — a jest ich w sumie pięć, jeden na parterze i po dwa na obu wyższych piętrach — liczy sto czterdzieści metrów kwadratowych w najlepszej londyńskiej lokalizacji i składa się z trzech sypialni, dwóch pełnowymiarowych łazienek i jednej gościnnej, a dzięki widokom na Hyde Park, wedle moich rzetelnych informacji, jego wartość wynosi jakieś dwa, trzy miliony funtów. Edgar wszedł w posiadanie znacznego majątku kilka lat po naszym ślubie, dzięki niespodziewanemu spadkowi po niezamężnej ciotce, i choć zawsze marzył o przeprowadzce do spokojniejszej okolicy poza centrum Londynu, dokonałam rozeznania na własną rękę i uparłam się nie tylko, żeby zamieszkać w Mayfair, ale w dodatku w tym konkretnym budynku, jeśli tylko kiedyś znajdzie się w zasięgu naszych możliwości. Ze względów finansowych wydawało się to wtedy niemożliwe, aż pewnego dnia, niczym deus ex machina, ciotka Belinda zmarła i wszystko się zmieniło. Zamierzałam wyjaśnić Edgarowi, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żeby tu mieszkać, ale jakoś nigdy tego nie zrobiłam i teraz żałuję.
Mój mąż bardzo lubił dzieci, ale zgodziłam się tylko na jedno i w 1961 roku urodziłam syna, Cadena. Od paru lat, odkąd nieruchomość zyskała na wartości, Caden namawia mnie, żeby sprzedać mieszkanie i kupić coś mniejszego w nieco tańszej części miasta, ale podejrzewam, że zależy mu na sprzedaży dlatego, że boi się, że mogę żyć sto lat, a on chciałby otrzymać należną mu część spadku, dopóki jest na tyle młody, żeby zrobić z niej użytek. Był trzykrotnie żonaty, a teraz jest zaręczony po raz czwarty; przestałam zaznajamiać się z kobietami jego życia. Jak tylko zdążę którąś poznać, zostaje odprawiona, a jej miejsce zajmuje nowy model — a przecież trzeba czasu, żeby zapoznać się z ich osobliwościami, tak jak na poznanie nowej pralki czy nowego telewizora. Z podobną bezwzględnością traktował przyjaciół w dzieciństwie. Rozmawiamy regularnie przez telefon i wpada do mnie na kolację co dwa tygodnie, ale nasza więź jest dość skomplikowana, po części z powodu mojej rocznej nieobecności, kiedy miał dziewięć lat. Prawdę mówiąc, po prostu nie przepadam za dziećmi, a mali chłopcy wydają mi się szczególnie trudni.
Perspektywa pojawienia się nowego sąsiada martwiła mnie nie z powodu ewentualnych hałasów — mieszkania są świetnie wyciszone, choć nie są wolne od pewnych niedoskonałości, ale przez lata przyzwyczaiłam się do specyficznych odgłosów przedzierających się przez sufit pana Richardsona. Niepokoił mnie fakt, że mój uporządkowany świat może zostać zburzony. Liczyłam na kogoś, kto nie będzie przejawiał najmniejszego zainteresowania mieszkającą na górze kobietą. Na przykład na starszego inwalidę, który rzadko będzie opuszczał swoje lokum, obsługiwany przez pomoc domową przychodzącą co rano. Albo na młodą specjalistkę, która w piątkowe popołudnie będzie wyjeżdżać do weekendowego domu i wracać w niedzielę wieczorem, a w tygodniu czas będzie spędzać w biurze i na siłowni. Do kupna mieszkania przymierzał się podobno bardzo popularny w latach osiemdziesiątych muzyk pop, który chciał uwić sobie tu gniazdko na starość, ale, na szczęście, nic z tego nie wyszło.
Moje zasłony poruszały się za każdym razem, kiedy przed dom podjeżdżał agent nieruchomości prowadzący klienta na oględziny lokalu, a ja robiłam notatki na temat każdego potencjalnego sąsiada. Pojawiło się bardzo obiecujące małżeństwo po siedemdziesiątce. Spokojni, trzymający się za ręce, spytali, czy w budynku można trzymać zwierzęta — słuchałam z klatki schodowej — i zdawali się rozczarowani, kiedy usłyszeli, że nie. Dwóch gejów po trzydziestce, którzy, sądząc po fatalnym stanie ubioru i ogólnej aurze niechlujstwa, musieli być bajecznie bogaci, orzekło, że „przestrzeń” jest dla nich raczej za mała i że nie czują jej „energii”. Młoda kobieta o pospolitych rysach, z zamiarami trudnymi do rozszyfrowania, która nadmieniła jedynie, że niejaki Steven będzie zachwycony wysokimi sufitami. Oczywiście liczyłam na gejów — byliby dobrymi sąsiadami z niewielkimi szansami na prokreację — ale oni akurat przejawiali najmniejsze zainteresowanie zakupem.
Aż w końcu, po kilku tygodniach, agent przestał przyprowadzać ludzi, oferta zniknęła z Internetu, a ja domyśliłam się, że transakcję doprowadzono do końca. Wiedziałam, że czy mi się to podoba, czy nie, pewnego dnia zobaczę przed domem ciężarówkę firmy od przeprowadzek i ktoś — albo grupa ktosiów — włoży klucz do zamka i zajmie mieszkanie pode mną.
Och, jak się tego bałam!2
Uciekłyśmy z matką z Niemiec na początku 1946 roku, zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu wojny — ze zgliszcz Berlina pojechałyśmy pociągiem do tego, co ocalało z Paryża. Miałam piętnaście lat i marne pojęcie o życiu; ciągle nie mieściło mi się w głowie, że państwa Osi zostały pokonane. Ojciec z takim przekonaniem mówił o genetycznej wyższości naszej rasy i o tym, jak niedoścignionym strategiem o niezrównanych zdolnościach był Führer, że byłam pewna zwycięstwa. A jednak przegraliśmy.
Podróż przez kontynent licząca niemal tysiąc dwieście kilometrów nie napawała optymizmem. Mijałyśmy miasta, na których zniszczenia niedawnych lat odcisnęły piętno, a na twarzach ludzi, których widziałam na stacjach i w pociągach, wcale nie malowało się szczęście z powodu zakończenia wojny, lecz strach przed jej skutkami. Panowało wszechobecne poczucie wyczerpania, rosnąca świadomość, że dla Europy nie ma powrotu do tego, co było przed rokiem 1938, że musi zbudować się całkiem na nowo, podobnie jak odrodzić się muszą duchy jej mieszkańców.
Moje rodzinne miasto zamieniło się właściwie w jedno wielkie gruzowisko, a łupy podzielono pomiędzy czterech zwycięzców. Ukrywaliśmy się w piwnicach tych niewielu zagorzałych zwolenników Hitlera, których domy się ostały, do czasu uzyskania fałszywych dokumentów umożliwiających bezpieczną ucieczkę z Niemiec. Na naszych paszportach widniało nazwisko Guéymard, którego wymowę z przejęciem ćwiczyłam, żeby brzmiało jak najbardziej naturalnie. Moja matka od tej pory miała nosić imię Nathalie, po babce, ja natomiast pozostałam Gretel.
Każdego dnia na jaw wychodziły nowe szczegóły tego, co działo się w obozach, a nazwisko ojca stało się synonimem zbrodni najbardziej odrażającej natury. Choć nikt nie insynuował, że my również ponosimy winę, matka była przekonana, że oddanie się w ręce władz oznaczałoby dla nas katastrofę. Przyznałam jej rację, bo — podobnie jak ona — byłam przerażona, choć szokowała mnie myśl, że ktokolwiek mógłby uznać mnie za współwinną zbrodni. Owszem, od dziesiątego roku życia należałam do Jungmädelbund jak każda niemiecka dziewczyna. Członkostwo w organizacji było obowiązkowe, podobnie jak dla dziesięcioletnich chłopców przynależność do Deutsches Jungvolk. Ja skupiałam się jednak na regularnych zajęciach sportowych z koleżankami, a nie na zgłębianiu partyjnej ideologii. Po przyjeździe do tego innego miejsca tylko raz znalazłam się za płotem, tego jednego dnia, kiedy ojciec zabrał mnie do obozu, żebym przyjrzała się jego pracy. Usiłowałam sobie wmawiać, że jestem tylko widzem, nikim więcej, i że mam czyste sumienie, ale już wtedy zaczynałam sobie zadawać pytania na temat mojego wpływu na wydarzenia, których byłam świadkiem.
Gdy nasz pociąg wjechał do Francji, coraz bardziej martwiło mnie to, że zdradzi nas akcent. Wydawało mi się, że niedawno wyzwoleni mieszkańcy Paryża, wstydzący się szybkiej kapitulacji w 1940 roku, będą reagować agresją wobec każdego, kto mówi tak jak my. Okazało się, że moje obawy nie były bezpodstawne — mimo udowadniania, że mamy dość pieniędzy na opłacenie długiego pobytu, odmówiono nam pokoju w pięciu kwaterach z rzędu; zlitowała się nad nami dopiero jakaś kobieta na placu Vendôme i podała adres pobliskiego pensjonatu, zapewniając, że gospodyni nie zadaje pytań. Dzięki temu znalazłyśmy dach nad głową. Gdyby nie ona, możliwe, że skończyłybyśmy jako najbogatsze bezdomne.
Wynajęty przez nas pokój znajdował się we wschodniej części Île de la Cité. W pierwszych dniach wolałam się trzymać blisko domu i spacery ograniczałam do krótkiej przechadzki pomiędzy Pont de Sully a Pont Neuf i z powrotem; zataczałam niekończące się pętle, bo nie miałam odwagi, żeby przejść przez most na nieznany teren. Czasami myślałam o moim bracie, który chciał zostać odkrywcą, i o tym, jak cieszyłby się z poznawania tych obcych ulic, ale szybko przeganiałam wspomnienia.
Po dwóch miesiącach mieszkania w Île odważyłam się zapuścić do Ogrodu Luksemburskiego, gdzie wśród dorodnej zieleni poczułam się, jakbym trafiła do raju. Taki kontrast, pomyślałam, z miejscem, do którego przyjechałyśmy kiedyś, jałowego i ponurego. Tutaj wdychało się zapach życia; tam — człowiek dusił się od odoru śmierci. Spacerowałam oszołomiona od pałacu do Fontanny Medyceuszy, a stamtąd do sadzawki, odwróciłam się dopiero, gdy zobaczyłam grupkę chłopców puszczających drewniane statki na wodzie, gnane przez lekką bryzę do kolegów na drugim brzegu. Ich śmiech i pełne przejęcia rozmowy brzmiały jak niepokojąca muzyka po okresie głuchej ciszy, do której przywykłam, i pojąć nie mogłam, jak to możliwe, że jeden kontynent może pomieścić tyle piękna i brzydoty jednocześnie.
Pewnego popołudnia, chroniąc się przed słońcem na ławce przy bulodromie, poczułam przytłaczający żal i poczucie winy, a po twarzy popłynęły mi łzy. Podszedł do mnie przystojny, ze dwa lata starszy ode mnie chłopak i ze zmartwioną miną spytał, co się stało. Podniosłam wzrok i poczułam przypływ pożądania, pragnienie, żeby mnie objął albo pozwolił oprzeć głowę na swoim ramieniu, ale kiedy się odezwałam, popadłam w dawną manierę i nad francuskim górę wziął mój niemiecki akcent. Chłopak się wtedy cofnął i spojrzał na mnie z nieskrywaną pogardą, a potem z całą złością, którą czuł wobec podobnych do mnie, splunął mi w twarz i odszedł. Co ciekawe, jego zachowanie wcale nie zgasiło pragnienia bliskości, wręcz je spotęgowało. Wytarłam policzki i pobiegłam za nim, chwyciłam go za rękę i zaproponowałam, żeby zabrał mnie do lasku i w tym ustronnym miejscu zrobił ze mną, co chce.
— Możesz mnie skrzywdzić, jeśli chcesz — wyszeptałam, zamykając oczy, i pomyślałam, że może mnie uderzyć, wbić mi pięść w brzuch, złamać nos.
— Dlaczego miałabyś tego chcieć? — W jego tonie pobrzmiewała niewinność kontrastująca z jego wyglądem.
— Żebym wiedziała, że żyję.
Wydawał się podniecony i zniesmaczony jednocześnie, rozejrzał się, czy ktoś się nam przygląda, a później zerknął w stronę wskazanego przeze mnie zagajnika. Oblizując wargi, obserwował mój biust, ale gdy chwyciłam go za rękę, poczuł się wyraźnie znieważony, wyszarpnął dłoń, nazwał mnie dziwką — une putain — puścił się biegiem i zniknął w rue Guynemer.
Gdy pogoda dopisywała, spacerowałam po ulicach od wczesnego ranka, a do naszego lokum wracałam dopiero, kiedy matka była zbyt pijana, żeby pytać, jak spędziłam dzień. Elegancja, która cechowała jej wcześniejsze życie, zaczęła blaknąć, ale nadal była kobietą urodziwą i zastanawiałam się, czy zacznie się rozglądać za nowym mężem, za kimś, kto by się o nas zatroszczył. Nie zanosiło się jednak na to, żeby pragnęła towarzystwa czy miłości, wolała sama ze swoimi myślami krążyć od baru do baru. Piła po cichu. Siadała w ciemnym kącie i opróżniała kolejne butelki wina, wydrapując niewidzialne ślady na drewnianych blatach, i nigdy nie wywoływała scen, z powodu których mogłaby się znaleźć na ulicy. Pewnego razu nasze ścieżki przecięły się, gdy słońce zaszło nad Bois de Boulogne. Podeszła do mnie niepewnym krokiem, chwyciła za rękę i spytała, która godzina. Miałam wrażenie, że nie ma pojęcia, że rozmawia z własną córką. Kiedy jej odpowiedziałam, uśmiechnęła się z ulgą — ściemniało się, ale bary jeszcze przez kilka godzin miały być otwarte — i ruszyła w kierunku jasnych, kuszących świateł rozsianych po Île. Zastanawiałam się, czy gdybym zniknęła na dobre, matka zapomniałaby o moim istnieniu.
Spałyśmy w jednym łóżku i nienawidziłam budzić się obok niej atakowana odorem alkoholu, którym po całej nocy cuchnął jej oddech. Otwierała oczy i siadała na chwilę zdezorientowana, ale zaraz powracały wspomnienia, jej oczy się zamykały, a ona próbowała powrócić do nieświadomości. Kiedy w końcu zaakceptowała nieuchronność dziennego światła, wyczołgiwała się spod kołdry, obmywała się pobieżnie w umywalce, wkładała sukienkę i wychodziła, gotowa powtórzyć każdą chwilę poprzedniego dnia, wcześniejszego i jeszcze wcześniejszego.
Pieniądze i cenne rzeczy trzymała w starej saszetce z tyłu szafy, a ja przyglądałam się, jak nasza mała fortuna zaczyna topnieć. Ogólnie rzecz biorąc, żyło nam się dobrze — zagorzali zwolennicy Hitlera o to zadbali — ale matka nie chciała wydawać więcej na zakwaterowanie i kręciła głową, kiedy sugerowałam, żebyśmy wynajęły małe mieszkanko tylko dla nas w jednej z tańszych dzielnic. Zdawało się, że ma prosty plan na życie — zapijać koszmary — i dopóki miała dach nad głową i butelkę do opróżnienia, nic się nie liczyło. Jakże różniła się od tej kobiety, w której objęciach spędziłam dziecinne lata, szykownej damy z wyższych sfer zachowującej się niczym gwiazda filmowa prezentująca najmodniejsze fryzury i najlepsze suknie.
Te dwie kobiety różniły się jak noc i dzień — i z pewnością by sobą gardziły.3
W każdy wtorkowy ranek pokonuję korytarz, żeby odwiedzić moją sąsiadkę, Heidi Hargrave, lokatorkę mieszkania numer trzy. Heidi pod koniec roku skończy sześćdziesiąt dziewięć lat, a jej urodziny przypadają na święto Niepokalanego Poczęcia, datę dość ironiczną, bo nie poznała biologicznych rodziców — została adoptowana tuż po przyjściu na świat. Jest jedyną mieszkanką Winterville Court, która spędziła tu całe swoje życie, przywieziona do Mayfair prosto ze szpitala położniczego, i wychowywała się, bawiąc się w Hyde Parku. Jako nastolatka zaszła w ciążę, ale nigdy nie wyszła za mąż, a mieszkanie odziedziczyła po śmierci adopcyjnych rodziców.
Jest ode mnie młodsza o dwadzieścia trzy lata, ale o wiele mniej zwinna na ciele i na umyśle. Przez trzy dekady brała udział w londyńskim maratonie, jednak musiała skończyć z bieganiem z powodu poważnego zapalenia powięzi podeszwy lewej stopy, przez co na noc musi zakładać ortezy i regularnie dostaje sterydowe zastrzyki w piętę. Dla kobiety aktywnej to potworny cios i zastanawiam się, czy nie przyczynił się do stopniowego pogorszenia jej stanu psychicznego. Kiedyś była osobą bardzo żywotną, szanowaną okulistką, teraz traci wątek podczas rozmowy. Na szczęście jej stanu nie można przyrównać do demencji czy choroby Alzheimera; od czasu do czasu na chwilę się wyłącza, zapomina, o czym była mowa, myli nazwiska i miejsca albo zmienia temat tak niespodziewanie, że trudno za nią nadążyć.
Tego akurat ranka zastałam ją nad starymi albumami ze zdjęciami i miałam nadzieję, że nie będę musiała ich z nią przeglądać. Ja nie trzymam takich zbiorów i nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś miałby chcieć zaśmiecać dom rodzinnymi portretami. U mnie stoją tylko dwa: oprawiona w srebrną ramkę fotografia ślubna Edgara i moja oraz zdjęcie Cadena z uniwersyteckiego absolutorium. Powinnam wyjaśnić, że nie pokazuję ich z potrzeby serca, ale dlatego, że tego się ode mnie oczekuje.
Za to na półce w głębi szafy przechowuję starą szkatułkę na biżuterię Seugnota, którą kupiłam na straganie na Montparnasse w 1946 roku, skonstruowaną z drewna owocowego, z okuciami z polerowanego mosiądzu i wypukłym herbem na przedzie, zamykaną na kluczyk. Trzymam w niej tylko jedno zdjęcie i choć nie odważyłam się na nie spojrzeć od siedemdziesięciu pięciu lat, jestem pewna, że pamiętam, co przedstawia. Mam dwanaście lat, wzrok skierowany na fotografa i staram się wypaść zalotnie, bo po drugiej stronie obiektywu stoi Kurt z palcem na spuście, skupiony całkowicie na mnie, a ja próbuję nie zdradzić się ze swoją fascynacją. Jest wyprostowany, w mundurze, szczupły, umięśniony, z blond włosami i niebieskimi oczami, które mnie obezwładniają. Wyczuwam jego ostrożne zainteresowanie i rozpaczliwie chcę się go uchwycić.
— Widzisz tego mężczyznę, Gretel? — spytała Heidi, wskazując na zdjęcie faceta o inteligentnym wyrazie twarzy, stojącego na plaży z dłońmi na biodrach i drewnianą fajką zwisającą z ust. — Nazywał się Billy Sprat. Był tancerzem i rosyjskim szpiegiem.
— Coś podobnego! — Nalewam herbatę, zastanawiając się, czy ta historia nie jest przypadkiem jedną z jej fantazji; może poprzedniego wieczoru oglądała starego Jamesa Bonda i napełniła sobie głowę szpiegowaniem; choć sądząc po okresie, w którym zrobiono zdjęcie, możliwe, że mówiła prawdę. W tamtych czasach po Anglii kręciło się wielu rosyjskich szpiegów.
— Billy był przyjacielem mojego ojca, złapano go na sprzedawaniu tajemnic KGB — dodała z przejęciem. — Służby bezpieczeństwa miały go aresztować, ale dowiedział się, że został zdemaskowany, i uciekł do Moskwy. Coś niesamowitego, nie sądzisz?
— O, tak — przyznałam. — Zdecydowanie.
— Powinni byli domagać się, żeby wrócił i stanął przed sądem. Nie ma nic bardziej irytującego niż winny, który unika kary.
W milczeniu zerknęłam na kominkowy zegar i małą porcelanową figurkę stojącą obok niego, które Heidi zaliczała do swoich skarbów.
— Byłaś kiedyś po stronie Rosjan? — spytała, wypijając łyk ze swojej filiżanki. — Ja w latach sześćdziesiątych myślałam, że może w tej ich polityce dzielenia po równo coś jest. Ale przeszło mi, kiedy zaczęli nam wygrażać bronią atomową. Nie trzeba nam kolejnej wojny, prawda?
— Nie mieszam się do polityki — odparłam, smarując masłem dwie ciepłe bułeczki, po czym podałam jej jedną. — Widziałam, co robi z ludźmi.
— Ale byłaś wtedy na świecie, prawda? — spytała.
— W latach sześćdziesiątych? Tak. Ale wtedy ty też już byłaś na świecie, Heidi.
— Miałam na myśli wcześniejsze czasy. Wojnę. No, wiesz…
— Drugą wojnę światową — podpowiedziałam.
— Właśnie.
— Tak. — Rozmawiałyśmy już o tym wiele razy, ale rzadko wdawałam się w rozmowy na temat mojej przeszłości, a gdy już to robiłam, na ogół zmyślałam. — Ale miałam wtedy kilkanaście lat.
Heidi odłożyła album i odwróciła się do mnie z szelmowskim błyskiem w oku.
— Jakieś wieści z dołu? — spytała, a ja pokręciłam głową. W tej chwili cieszyłam się, że lubi przeskakiwać z tematu na temat.
— Jeszcze nie. — Przyłożyłam serwetkę do ust, żeby wytrzeć okruchy. — Na południowym froncie zupełny spokój.
— Ale chyba nie myślisz, że przyjdą tu czarnuchy? — spytała, a ja zmarszczyłam czoło. Jednym z najbardziej krępujących aspektów coraz bardziej zamroczonego umysłu Heidi była tendencja do używania zwrotów od dawna uważanych za niestosowne, których w normalnych okolicznościach nigdy by nie użyła. Podejrzewam, że w częściach mózgu ulegających powolnej degeneracji do głosu dochodził język jej młodości. To dziwne; potrafiła ze szczegółami opowiadać historie z dzieciństwa, ale gdy ją zapytać, co się działo w zeszłą środę między szóstą a dziewiątą, miała pustkę w głowie.
— Nie wiadomo, kto tu zamieszka — odparłam. — Dowiemy się, jak się wprowadzi.
— Przez tyle lat mieszkał tam przemiły człowiek. — Jej twarz wyraźnie się rozpromieniła. — Historyk. Wykładał na londyńskim uniwersytecie.
— Nie, Heidi. To był Edgar, mój mąż — sprostowałam. — Mieszkał ze mną po drugiej stronie korytarza.
— Racja. — Puściła do mnie oko, jakby łączyła nas tajemnica. — Punkt dla ciebie. Edgar był takim dżentelmenem. Zawsze elegancki. Chyba nigdy nie widziałam go ubranego w coś innego niż koszula i krawat.
Uśmiechnęłam się. Edgar rzeczywiście przykładał wyjątkową wagę do wyglądu i nawet na wakacjach nie lubił „ubierać się na luzie”, jak to mówią. Nosił cienki wąsik i zdaniem niektórych nieco przypominał Ronalda Colmana. Porównanie nie było bezpodstawne.
— Wiesz, kiedyś próbowałam go pocałować. — Zerknęła w stronę okna, a ja wiedziałam, że zapomniała, z kim rozmawia. — Był ode mnie o wiele starszy, jasne, ale mi to nie przeszkadzało. Tylko że nie był mną zainteresowany. Odpędził mnie. Powiedział, że jest wierny żonie.
— Tak? — odparłam cicho, usiłując wyobrazić sobie tę scenę. Nie zdziwiło mnie, że Edgar nigdy nie wspomniał mi o tym drobnym skandalu.
— Odrzucił mnie w bardzo subtelny sposób, a ja byłam mu za to wdzięczna. Zachowałam się bezwstydnie.
— Był u ciebie Oberon w tym tygodniu? — spytałam. Przyszła moja kolej na zmianę tematu. Oberon jest wnukiem Heidi, ma około trzydziestki i jest przystojny, ale zmaga się z klątwą niedorzecznego imienia (córka Heidi, która kilka lat temu zmarła przedwcześnie na raka, była zafascynowana Szekspirem). Pracuje niedaleko — jest chyba kimś wysoko postawionym w Selfridges — i jest dobry dla swojej babci, choć mnie nieco irytuje tym, że zwraca się do mnie najgłośniejszym tonem, a każdą sylabę wypowiada tak wyraźnie, jakby zakładał, że jestem przygłucha. A przecież nie jestem. Właściwie nie dolega mi zupełnie nic, co jest zarówno zaskakujące, jak i niepokojące, biorąc pod uwagę mój zaawansowany wiek.
— Ma wpaść jutro wieczorem — odpowiedziała. — Z dziewczyną. Podobno chce mi coś powiedzieć.
— Może się pobierają — zasugerowałam, a ona przytaknęła.
— Może — przyznała. — Mam nadzieję. Czas, żeby się ustatkował. Jak twój Caden.
Uniosłam brew. Choć Caden statkował się nadzwyczaj często, nie można go było zaliczyć do najbardziej statecznych mężczyzn w Anglii, ale wolałam nie zawracać jej głowy dość swobodnym podejściem mojego syna do zobowiązań.
— Jak się dowiesz, to mi powiesz, prawda? — spytała, pochylając się, a moje myśli pobiegły wstecz, szukając w rozmowie miejsca, w którym mogła się tymczasowo zakotwiczyć.
— Czego się dowiem, skarbie? — spytałam.
— Czegoś o nowych sąsiadach. Możemy urządzić im przyjęcie.
— Nie sądzę, żeby o tym marzyli.
— Więc przynajmniej upiec ciasto.
— To już stosowniejsze.
— A jeśli to będą Żydzi? — spytała po długiej przerwie. — Kiedyś w takich budynkach nie przyjmowano Żydów. Osobiście nie mam nic przeciwko nim. Jestem otwarta. Szczerze mówiąc, zawsze uważałam ich za ludzi przyjaznych. Zaskakująco radosnych, biorąc pod uwagę, przez co przeszli.
Nie odezwałam się, a gdy powieki wkrótce jej opadły, wzięłam filiżankę z jej dłoni, umyłam w zlewie, złożyłam lekki pocałunek na jej czole i wyszłam, zamykając za sobą drzwi. W korytarzu spojrzałam ze schodów na niższe piętro. W mieszkaniu na dole panowała na razie grobowa cisza.
Ciąg dalszy w wersji pełnej