Córka łupieżcy - ebook
Córka łupieżcy - ebook
WSZYSTKO JUŻ BYŁO - TERAZ KRÓLOWĄ NAUK JEST ARCHEOLOGIA.
Zuzanna Klajn w swe osiemnaste urodziny otrzymuje klucz do tajemnic zmarłego ojca-archeologa - i znajduje Miasto: odbicie wszystkich miast kiedykolwiek zbudowanych, przez ludzi i nie ludzi, w tym wszechświecie i poprzednich, skarbnicę wiedzy wszelkiej i pole zmagań między Potęgami.
Jakie sekrety Miasta odkrył ojciec Zuzanny? Czy możemy zamieszkać w domach bogów i pozostać ludźmi? Do którego świata należy sama Zuzanna, dziecko Miasta?
Czarnobrody grubas z małą dziewczynką na ramionach - wędrowali tymi alejami, pokazywał jej, nierozumiejącej, posągi nieludzkie i domy hermetyczne, zakazane pisma, niewidzialne malunki, straszne krajobrazy wszechświata.
Zapraszamy na spacer ulicami nieskończoności - do przedwiecznego miasta tajemnic.
Z oczyma szeroko rozwartymi i ustami niedomkniętymi, naprzeciw trzem słońcom, pięciu księżycom, równinom purpurowym, lodowym cmentarzom, dymom wulkanów, zorzom czarnym - i tym bezimiennym metropoliom starożytnym, ku którym Miasto bezustannie lgnie.
Jacek Dukaj (ur. 1974) - jeden z najciekawszych współczesnych prozaików polskich. Premiery jego książek to każdorazowo wydarzenia literackie. Autor Xavrasa Wyżryna, Czarnych oceanów, Extensy, Córki łupieżcy, Innych pieśni, Perfekcyjnej niedoskonałości, Lodu oraz licznych opowiadań – w tym zekranizowanej przez Tomasza Bagińskiego Katedry - zgromadzonych . w tomie W kraju niewiernych. Pomysłodawca antologii pt. PL+50. Historie przyszłości. Wielokrotny laureat nagród im. Janusza A. Zajdla (również za Lód), trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”, a w tym roku także do nagrody literackiej Nike, Nagrody Mediów Publicznych Cogito i Angelusa; laureat nagrody Kościelskich, laureat Europejskiej Nagrody Literackiej 2009.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04719-4 |
Rozmiar pliku: | 957 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
It gives life but it takes it away, my youth
There comes a time when you just cannot deliver
This is a fact. This is a stone cold truth. (…)
Amongst the cogs and the wires, my youth
Vanilla breath and handsome apes with girlish eyes
Dreams that roam between truth and untruth
Memories that become monstrous lies
So onward! And Onward! And Onward I go!
Onward! And Upward!
Nick Cave Do You Love Me? Part IIPotem przypomni sobie, że znała to miasto — ze snów. Jego światła i cienie, nie do pomylenia z żadnymi innymi, kształty jego budynków wzniesionych przed początkiem czasu, chrzęst pyłu pod nogami, gdy stąpa jego ulicą; nawet zapach powietrza. Niektóre widoki wywoływały szczególnie silny rezonans. Czy nie spoglądała już kiedyś z tego miejsca, nie zadzierała tak głowy? Pod Kruczą Basztą, na Moście Zawróconych, między Dwuścianami. Tu. Tam. Stojąc, siedząc, klęcząc, leżąc. Z oczyma szeroko rozwartymi i ustami niedomkniętymi, naprzeciw trzem słońcom, pięciu księżycom, równinom purpurowym, lodowym cmentarzom, dymom wulkanów, zorzom czarnym — i tym bezimiennym metropoliom starożytnym, ku którym Miasto bezustannie lgnie. Lgnie, przypływa, wtula się tęsknie, chyli ciało — zniedołężeniec ku objęciom dziecka. Zapomniał także własnego imienia. Pamięć ginie pierwsza i te szczątki, jakie pozostają, intencjonalne konfiguracje materii… któż rozszyfruje? Nazywają ich archeologami, lecz w rzeczywistości są budowniczymi przeszłości, artystami tajemnic. Zuzanna starannie skonstruowała własną: te sny — tak się odbijają wspomnienia z najgłębszego dzieciństwa, gdy ojciec zabierał ją w sekrecie na nocne wycieczki do Miasta. Czarnobrody grubas z małą dziewczynką na ramionach — wędrowali tymi alejami, pokazywał jej, nierozumiejącej, posągi nieludzkie i domy hermetyczne, zakazane pisma, niewidzialne malunki, straszne krajobrazy wszechświata. Jest już pewna, że tak było, być musiało, sny ostatecznym dowodem. Najbardziej zdradziecka ze wszystkich — archeologia pamięci.NIECZUŁOŚĆ. Z SEJFÓW GŁĘBOKICH. SPOJRZAŁA PONAD GROBEM
Zuzanna Klajn skończyła osiemnaście lat. W dzień swoich urodzin dostała od krewnych i znajomych liczne prezenty, wszakże te trzy, które zapamięta najlepiej, otrzymała przed urodzinami i pochodziły one od osób, które już lub jeszcze nie żyły: ojca, prababki i Maleny.
Malena została poczęta, lecz miała przyjść na świat dopiero w październiku. Tymczasem Zuzanna zaprzyjaźniła się z nią serdecznie. Z maszyny chtonicznej, w której się krystalizowała, lśniła się Malena Zuzannie co wieczór oraz niektórymi porankami i w porze lunchu. Zazwyczaj plotkowały bezcelowo albo też opowiadała Zuzanna nienarodzonej kuzynce o swoich kłopotach; z jakiegoś powodu radości zdawały się jej bardziej intymne. Malena dobrze się czuła w świecie cieni i trochę się lękała nieuchronnego ucieleśnienia.
— Coś ostrego na podłodze. Albo jak się potknę; zawsze mogę się potknąć, prawda? Spaść skądś. Gdybym wychyliła się przez tę balustradę, przez wodę… Przecież nic by mnie nie uratowało.
— Ale dlaczego miałabyś się tak wychylać? Musiałabyś jeszcze zejść po spadzie i dopiero skoczyć.
— Ale mogłabym, prawda? Mogłabym. A wtedy — ciało.
Na spółkę z bliźniakami Ludo Zuzanna wynajmowała wąski apartament na czterdziestym czwartym piętrze Wodnej Wieży w elfiej dzielnicy Krakowa. Krakowskie Wodne Wieże wzniesiono przy samej jej granicy, za pasem bujnej zieleni. Wiatry były tu bardzo silne, zwłaszcza po reklimatyzacji, niekiedy całkowicie zrywały wodne ściany, stożkowe wysokościowce wyglądały wówczas niczym drzewce deszczowych sztandarów, rosa spadała nawet kilometr dalej. Wracając do domu na piechotę, rzadko docierała Zuzanna do wodospadu bramy całkiem sucha — ale na tym między innymi polegała kulturowa specyfika Wież i takie przyzwyczajenia wymuszała elfia dzielnica.
— Co — ciało? Teraz to niby nie zależysz od materii?
Malena wydęła wargi, z obrażoną miną przechodząc na drugi koniec tarasu, gdzie wskoczyła na kroniczny stolik i zaczęła na nim stepować do rytmu wodospadu.
Zuzanna lśniła ją już dobre dwie godziny, zaczynała boleć ją głowa.
— Każdy się rodzi — mruknęła, gasząc papierosa. — Daj sobie z tym spokój, jeszcze wypracujesz całą obsesję i będzie trzeba cię leczyć z niemowlęcej somafobii.
— Ty to serca nie masz! — krzyknęła Malena i wskoczyła na balustradę. Wodna ściana spadła po przedurodzonej kaskadami, momentalnie przemaczając sukienkę i ciągnąc w tył, nad spad i przepaść. — Egoistka! Może i jestem głupie dziecko, ale ty nawet nie próbujesz się wczuć. Co z tego, że sama urodziłaś się na pusto? Odrobinę empatii…! Racja logiczna nie zwalnia od współczucia. O!
— Czy ty wiesz, o której ja dzisiaj wstałam? I kto tu mówi o współczuciu?
Malena machała rękoma, w zapamiętaniu aż wystawiając poza zęby wilgotny język.
— W ciele bym nigdy… — mruczała, utrzymując równowagę na mokrej poręczy, gdy stopy przesuwały się centymetr za centymetrem. — Po co mi ciało…
Z wnętrza mieszkania dobiegły Zuzannę głosy bliźniaków, wołały ją na kolację.
Malena obróciła się i przemaszerowała po balustradzie ku Zuzannie.
— Mięśnie by mi drżały — wyliczała pod nosem — błędnik oszukiwał, pociłabym się ze strachu…
— Przede wszystkim w ogóle nie przyszłoby ci do głowy tu włazić! — warknęła Zuzanna i zepchnęła Malenę poza wodną ścianę. Kichając głośno, zakończyła lsen.
Przez kilka kolejnych dni Malena dąsała się ostentacyjnie. Wreszcie, ponieważ i tak zbliżały się urodziny Zuzanny, przylśniła się jej w nocy odpowiednio gniewna i obrażona i wepchnęła w dłonie owinięty czarnym akrylem prezent.
— Masz! Wszystkiego najlepszego!
Zuzanna, w tym śnie-lśnie zupełnie rozkojarzona i bez świadomości snu, przyjęła prezent w leniwym zdumieniu, nawet nie podziękowawszy. Potrząsnęła podarunkiem: nic nie zagrzechotało. Miał kształt owalnego pudełka. Zaczęła go rozpakowywać, lecz tymczasem sen wszedł w inną fazę i na resztę nocy zapomniała o prezencie.
Kiedy jednak rano lśniła pod prysznicem uaktualniony harmonogram dnia przysłany z Licz sp. z o.o., zauważyła pudełko na półce obok mydła. Sięgnęła mokrą dłonią. Ledwo dotknęła, wylśnił się cały podręcznik użytkownika. Słuchała, wycierając się i czesząc. Ten prezent to był symulator prekoncepcyjny, już zasadzony w wykupionej przez Malenę odpowiedniej maszynie chtonicznej. Zuzanna wiedziała, że rodzice dają Malenie jakieś pieniądze, to jednak nie był mały wydatek — co prawda nieporównanie mniejszy od zakupu faktycznej krystalizacji sieci logicznej przekładalnej na fizjologię ludzkiego mózgu, ale jednak wielokrotnie większy niż nabycie jednej z owych lsennych lalek adaptatywnych: Barbie Generacji T. Taka symulacja, jak wyjaśniano w podręczniku, „z zewnątrz” była nieodróżnialna od prawdziwego przedurodzonego. Różnice sprowadzały się do uproszczeń technologicznych: symulacji nie można odbić w mózgu płodu, ale można na niej testować różne warianty osobowościowe, póki nie zdecydujemy, jakie właściwie dziecko chcemy skrystalizować — potem dokonuje się kilkuetapowej translacji, w trakcie której zginie między innymi pamięć. Podczas gdy prawdziwi przedurodzeni pamiętają wszystko i ciągłość jest zachowana na każdym poziomie.
Intencja, z jaką Malena obdarowała Zuzannę symulacją prekoncepcyjną, była dość łatwa do odczytania. Nie po raz pierwszy spotykały Klajn oskarżenia o nieczułość. Słowa były różne — „obojętna”, „zimna”, „oderwana od rzeczywistości”, „zapatrzona w siebie”, „mizantropka” — ale sens jednaki. Uczciwie musiała przyznać, że nigdy nie należała do osób najłatwiej nawiązujących znajomości i zawsze był między nią a ludźmi, między nią a światem jakiś dodatkowy dystans, którego nie dostrzegała u innych, coś ją od nich oddzielało, musiała się świadomie zdobywać na jeden wysiłek więcej. Być może u mężczyzny nie rzucałoby się to tak w oczy; bo trudno wskazać kobietę, która nie miałaby przynajmniej jednej „bliskiej przyjaciółki”. Natomiast Zuzanna nie czuła się do końca członkiem żadnej grupy ani częścią żadnego związku, nawet w jej stosunku do Kamila było pewne chłodne wyrachowanie: ta nieustępująca świadomość, iż normalni ludzie tak właśnie się zachowują, normalni ludzie się zakochują i żyją razem — więc i ona powinna, prawda?
Ubierając się do pracy, Klajn zastanawiała się, czy w ogóle uruchamiać symulację; czy po prostu nie odsprzedać prezentu, jakkolwiek niegrzeczne byłoby to wobec obdarowującej. Bo takich rzeczy nie da się potem po prostu „wyłączyć”, chcąc nie chcąc, człowiek się przywiązuje, buduje sieci emocjonalne, życie jest życie — dobrze wiedziała. Obracając to wszystko w głowie, zajrzała jeszcze do sypialni bliźniaków, by, jak co dzień, obudzić ich na czas do pracy. W nocy splątali się z błękitną pościelą, tak że trudno było rzec, do kogo należy która kończyna. Zuzanna szarpnęła za wszystkie nogi po kolei. Zaspane dwunastolatki wynurzyły się z błękitu, przeklinając Zuzannę — jak co dzień.
W Licz panowała atmosfera oblężenia, po Podziemnym Świecie najwyraźniej przeszła kolejna fala panicznych przeczuć, pośmiertni przerzucali kapitał w niespodziewane inwestycje albo też doradzali takie ruchy swoim nieumarłym oryginałom lub potomkom, w każdym razie od gęstych lsnów oczy zachodziły maklerom różową krwią. Bóstwa chtoniczne zawiadywały już pośrednio lub bezpośrednio blisko jedną dwudziestą globalnej gospodarki, a to stanowiło wpływ bardzo znaczący, zwłaszcza w Azji, gdzie od lat wszyscy mandaryni partyjni i generałowie-miliarderzy żyli w Cieniu. Jeśli można w ogóle nazywać to życiem, bo Zuzanna nadal miała wątpliwości. Podczas pierwszej przerwy papierosowej bawiła się machinalnie lsennym pudełkiem od Maleny, wciąż niezdecydowana. Zaczęło się powoli rozmywać pod jej palcami. Zbyt dużo lsnu, skonstatowała, libaryt wypłukuje mi się już z krwi, trzeba dać sobie w żyłę.
Prezent od ojca przyszedł pocztą elektroniczną. Nadawcą była brukselska kancelaria notarialna. Że Zuzanna została zaskoczona, to mało powiedziane. Ojciec był mitologiczną bestią jej dzieciństwa, nie myślała o nim inaczej, jak w kategoriach legendy, a i to jedynie w skojarzeniu z jakąś rodzinną historią, nigdy spontanicznie. A tu nagle: wychodzi z ekranu, siada na biurku, drapie się po pokrytej czarnym zarostem brodzie.
— A więc nie żyję — rzecze. — Jeśli nie jestem martwy, to w każdym razie nie jestem też żywy; przynajmniej dla ciebie. Taak. Nie wiem, czy mnie w ogóle pamiętasz, Zuz. To ja, tato. — Uśmiecha się niepewnie, mruga łobuzersko. — Pamiętasz? Nagrywam to na dzień przed twoimi trzecimi urodzinami. Pewne wydarzenia… Twoja matka miała rację, ja nigdy nie dorosnę. Masz teraz osiemnaście lat, jesteś pewnie bardziej odpowiedzialna ode mnie. A może nie? Mam nadzieję, że… Widzisz ten klucz? Odbierzesz kartę z nim w Drugim Włoskim w Rotterdamie na podstawie swojego DNA. To mój prywatny klucz, przepisałem na niego wszystkie nieosobowe uprawnienia. Zgłoś się potem do krakowskiej filii Abominado; kancelaria Lipszyca poinformuje cię o procedurach spadkowych i tym podobnych… Boże, tak naprawdę to chciałbym cię teraz zobaczyć. Jak wyglądasz? Porozmawiać z tobą. Jak się śmiejesz? Uśmiechnij się raz dla mnie, dobrze? Byłaś takim kochanym dzieckiem… No, już, wyłączam się. Trzymaj się, Zuz. Zbój is out.
Obejrzała to chyba dziesięć razy. Nawet Mateusz ze stanowiska obok zwrócił uwagę.
— Kto to? — spytał.
— Mój ojciec.
— Skąd dzwonił?
— Nie żyje.
— O!
— Od lat.
— Ach.
— No właśnie.
Dwa papierosy później nadal nie wiedziała, co o tym sądzić. Sprawdziła szyfry pocztowe nadawcy, ale wszystko się zgadzało, plik przyszedł od brukselskiego notariusza. Wierzyła, chociaż nie wierzyła — ten mężczyzna, mrugający do niej z projekcji… Więc n a p r a w d ę miała ojca! Lecz trudno powiedzieć, żeby nią to przesłanie zza grobu wstrząsnęło, zdenerwowało czy choćby wzruszyło — dziecinnie zdumiona, siedziała i robiła dziwne miny do swego odbicia na wyblankowanym ekranie. Czy on istotnie mówił do niej „Zuz”? Czy w ogóle zachowała jakiekolwiek wspomnienia o swoim ojcu, czy też są to tylko wspomnienia wyobrażeń o nim, zrodzonych z opowieści matki i krewnych? Cóż, teraz to już tak czy owak nie do rozstrzygnięcia.
Sprawdziła rozkład poślizgówek do Rotterdamu. Drugi Bank Italii był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę, czas nie stanowił więc problemu — zdążyłaby obrócić po pracy tam i z powrotem. Jeśli już cokolwiek, to niepokoił ją raczej fakt, że zgłaszając się tam po klucz, wypełniałaby ślepo plan owego człowieka — Jana Klajn — jej ojca — o którym nie wiedziała nic.
Cóż niby mogłoby jej grozić w związku z przejęciem prywatnego klucza zmarłego rodzica? Daje się tu porwać filmowej paranoi; powinna się rozczulać nad rodzinnymi fotografiami, nie zaś dociekać ukrytych motywów nieboszczyka. A jednak — niepokój.
W drodze do domu przelśniła się ciotce Mariannie. Na ostatnich kroplach libarytu połączenie było słabe, płaskie, nie czuła faktury foteli samochodu, którym jechała ciotka, zapach jej perfum też był ledwo wyczuwalny; słyszała jednak wyraźnie.
— Testament, naprawdę? W Brukseli? A to by się zgadzało, tam przecież wtedy pracował.
— Ale dlaczego on w ogóle coś takiego nagrał? Spodziewał się? Musiał się spodziewać. A przecież to był wypadek, prawda?
— Mhm, no, niezupełnie.
Ciotka Marianna obróciła się ku Zuzannie, podwijając prawą nogę i opierając się o drzwi samochodu. Wóz sunął po obwodnicy, niskie Słońce rozlewało się po spolaryzowanych szybach czerwonawymi akwarelami. Ciotka patrzyła gdzieś ponad ramieniem Zuzanny, palcami o długich, seledynowych paznokciach rozczesując sobie spływające na ramię włosy.
— Teraz mi wyjawisz straszną tajemnicę rodzinną — mruknęła Zuzanna.
— Och, nic takiego — zaśmiała się ciotka; nadal jednak nie patrzyła dziewczynie w oczy. — Po prostu… No chyba cię okłamałyśmy. To znaczy — nie świadomie. Rozumiesz, byłaś mała, ile, cztery latka? Daje się wówczas odpowiedzi najprostsze, innych dzieci zwyczajnie nie rozumieją.
— Rozumieją.
— Wiesz, o co mi chodzi! — zirytowała się ciotka i wreszcie spojrzała na Zuzannę. — Normalne dzieci. W każdym razie wtedy nie rozumiały. No więc powiedzieliśmy, że miał wypadek; a potem widać nigdy tego nie odkręciła. A to jest prawda. To znaczy — tak jest w papierach, takie mu świadectwo zgonu wystawili: wypadek.
— A naprawdę?
— Naprawdę — nie wiadomo. Nie znaleziono ciała.
— Co właściwie się stało?
Marianna wzruszyła ramionami. Seledynowe paznokcie powędrowały ku wygiętym grymaśnie wargom, gdy zastanawiała się nad słowami.
— Nie wrócił z badań polowych. Czy jakoś tak. Pewnie wykopaliska. Szukali go. Bez rezultatu.
— Zaginął więc. Gdzie?
Ponowne wzruszenie ramion.
— Nie wiesz? — zdumiała się Zuzanna.
— Twoja matka prowadziła przez lata prawną batalię… Powinnaś znaleźć w jej plikach. Nawet nie wiem, czy uzyskała jakieś konkretne odpowiedzi. On zjeździł pół świata, czasami dzwonił z miejsc, których nazwy nawet wymówić się nie dało, co dopiero zapamiętać i… Hej, gdzie uciekasz…?
Wbiegła do Wodnej Wieży z odchyloną wstecz głową, zaciskając palcami nozdrza. Krwotok poplamił bluzkę. Powinna była być mądrzejsza, nie można lśnić na sucho. Przejście przez wodną kurtynę nieco ją otrzeźwiło (wiał halny i trójkątny spad głównej bramy nie rozdzielał ściany sztucznego deszczu).
Z bliźniaków był w domu tylko Bartek, siedział w salonie nad jakimiś papierami, nawet nie uniósł głowy. Poszła prosto do siebie.
Dwa pokoje: sypialnia i biblioteka, która była biblioteką jedynie z nazwy, w istocie bardziej przypominała magazyn, stały tu kartony z rzeczami ze starego mieszkania, do których rozpakowania nie mogła się Zuzanna zmusić od przeprowadzki po śmierci matki. Żadna trauma, nic podobnego; po prostu odruchowo ustawiła je w stosach pod ścianą, najpierw odkładając sprawę do czasu skończenia studiów, potem — do znalezienia pracy, a teraz mówiła sobie, że przeprowadzi selekcję, gdy będzie się przenosić do swojego mieszkania, już wpłaciła pierwszą ratę. Była leniwa, ot i całe powikłanie psychologiczne. Zmiana zazwyczaj przegrywała u niej ze status quo — i stąd też, przypuszczała, brało się jej zaniepokojenie listem ojca zza grobu. Po co rewidować pamięć już uleżaną, choćby i fałszywą? Teraz i tak nie ma to przecież znaczenia. A swędzi i piecze, i nie pozwala przestać myśleć.
Przysiadłszy na łóżku, wstrzeliła sobie w żyłę nabój wysokotrombocytowego libarytu. Potrwa, zanim odpowiednio rozejdzie się w organizmie. ART do Rotterdamu miała o dwudziestej dwanaście, akurat czas, żeby coś przełknąć i przebrać się stosownie. Może w elfi garnitur…? Kosztował ją całe dwie pierwsze pensje, często go nosiła bez oficjalnej okazji, choćby na spotkania z klientami Licz; zabierała też ze sobą na wszystkie wyjazdy, usprawiedliwiona próżność to nie wada. Bardzo się sobie w nim podobała: wyglądała wówczas prawie jak gwiazda biznesu czy polityki, kroniczny materiał pozostawał zawsze nieskazitelnie biały, zawsze idealnie się dopasowywał do figury, nieomal wyprzedzając życzenia i nastroje. No i ten dotyk, bardziej miękki od jedwabiu — elfie ubrania wdziewa się na gołe ciało. Jak dziewczynka pierwszy raz dostrzegająca w sobie przedmiot pożądania i eksperymentująca z formami kobiecości — przeglądała się teraz w nadrzwiowym lustrze: śnieżna biel marynarki kontrastująca z trwale opaloną skórą, kształt dekoltu zależny od sposobu zapięcia haftek, czarne włosy spuścić na plecy czy upiąć wysoko…? Odwracając się od szafy, zahaczyła wzrokiem o czarną paczkę od Maleny. Bez zastanowienia sięgnęła i szarpnięciem otworzyła pudełko. W środku, oczywiście, nie było niczego. Mamrocząc pod nosem, wyrzuciła je do śmieci.
Podreptała do kuchni nastawić robota. Gdy stała nad ekranem siemensowego all-cooka, niezdecydowana między mięsną pizzą a Bardzo Zdrową Zieleniną — w lekkim mrowieniu podniebienia i opuszków palców opadł ją lsen. Oczekiwała na nią rozmowa z adresu chtonicznego. Odebrała na sztywnej lokacji. Ktoś zapukał w uchylone drzwi kuchni.
— Wejść! — krzyknęła przez ramię, zatwierdzając syntezę pizzy.
Kobieta objęła ją od tyłu, całując w policzek.
— Wszystkiego najlepszego, kochanie.
Wymanicurowane, długie palce spoczęły lekko na obojczyku — poznała ją po pierścieniach. Obrączka, rubin, srebrny węzeł… biżuteria dziewiętnastowieczna. Izabella, babka ojca, przepisała się w Cień w wieku stu trzech lat — odtąd nie opuszczała czterdziestego roku życia.
— Iza! Nie odzywałaś się ostatnio!
Uścisnęły się mocno. Izabella odsunęła prawnuczkę na odległość wyciągniętych ramion.
— Rzeczywiście, zbyt długo chyba — prawie cię nie poznałam.
— Co właściwie zabiera ci tyle czasu? Myślałby kto, że po śmierci człowiek może nareszcie odpocząć.
Izabella zaśmiała się gardłowo.
— Wystarczająco naodpoczywałam się za życia!
Przy kuchennym stole wymieniały ostatnie nowiny. Zuzanna wrzuciła do pralki poplamioną bluzkę. Pizzę jadła za pomocą sztućców, krojąc ciasto na drobniutkie kawałki. Babka opowiadała, gestykulując dłonią z papierosem, pierścienie traciły blask za zasłoną sinego dymu. Gdy usłyszała o testamencie swego wnuka, tylko uniosła brew.
Zuzanna coraz częściej popatrywała na zegarek. W obecności Izabelli zadzwoniła po taksówkę. Gdy podniosła się, by włożyć talerz do zmywarki, prababka wstała również.
— No, bo jeszcze się przeze mnie spóźnisz. Powinnam częściej zaglądać… Niechże cię ucałuję! Ach, zapomniałabym, a potem nie będę mieć czasu — proszę, baw się dobrze.
— Co to jest?