Córka Michorowskich - ebook
Córka Michorowskich - ebook
Córka Stefanii i Waldemara Michorowskich, Anna, wyrasta na piękną, dobrą i szlachetną pannę. Bez pamięci zakochuje się w niej Andrzej Zdobski – lekarz, wychowanek ordynata. Miłosna intryga zagęszcza się, gdy na scenie pojawiają się skrywający wielką tajemnicę nauczyciel Rafał Orczyk i hrabianka Zofia Brochwicz – zazdrosna o urodę i powodzenie Anny. Czy upiory przeszłości staną na drodze do szczęścia? Czy miłość znów zatriumfuje?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64374-03-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kareta zatrzymała się przed żelazną bramą, za którą widać było brukowany trakt prowadzący na dziedziniec potężnej budowli. Lekki wstrząs wyrwał z upojenia Stefcię, którą Waldemar niechętnie wypuścił z objęć. Uśmiechnął się lekko. Już trzy miesiące upłynęło od ich ślubu, znał już każdy zakątek jej ciała i wciąż jeszcze nie mógł się nią nasycić, nie mógł uwierzyć, że po latach, wydawałoby się, nieodwracalnego rozstania wreszcie i całkowicie należała do niego. Na zawsze.
Podróż poślubna do Włoch minęła jak sen. Nigdzie niemal nie bywali – przynajmniej przez pierwsze tygodnie. Mieli szczęście. Chociaż Wenecja o tej porze roku roiła się od utytułowanych i bogatych gości, nie spotkali nikogo znajomego, nikogo, kto mógłby zakłócić intymność tych chwil. Dopiero po przeniesieniu się do Rzymu złożyli kilka wizyt. Większość z obowiązku. Jedną z prawdziwą przyjemnością: Stefcia poznała hrabiego Carlianiego i jego świeżo poślubioną żonę Franceskę, bohaterów ponurego dramatu, który wprawdzie mógł zniszczyć wiele osób, zadowolił się jedną ofiarą – nieszczęsnym, chorobliwie ambitnym narzeczonym Franceski. Dla wszystkich innych – hrabianki Melanii Barskiej, Carlianiego i wreszcie dla samej Franceski – sprawa napisanego przez Melanię anonimu, który zazdrosnego narzeczonego Franceski doprowadził do śmierci w pojedynku z Carlianim, stała się czymś w rodzaju zrządzenia losu. Stefcia wyraźnie widziała ogromne szczęście młodej pary. Carliani nigdy nikomu nie zdradził tajemnicy Melanii, nawet własnej żonie. Uwierzył Waldemarowi, że hrabianka się zmieniła, że anonim bardziej wynikał z zazdrości i lekkomyślności niż z rzeczywistej chęci zrobienia komuś krzywdy. Zresztą jemu samemu przyniósł on szczęście, o którym wcześniej mógł tylko marzyć. Od dawna kochał łagodną, śliczną Franceskę, ale dziewczyna, choć – jak się później okazało – odwzajemniała jego uczucia, nigdy nie zapomniała, że jest zaręczona. Uważała za swój obowiązek dotrzymanie przyrzeczenia. Ich rodziny, obie potężne i bogate, życzyły sobie tego związku. Śmierć narzeczonego, choć tragiczna, była dla Franceski wybawieniem, do czego nie odważyłaby się nikomu przyznać.
Hrabiostwo Carliani z zaskoczeniem, ale i ze szczerą radością przyjęli wizytę Michorowskich. Oboje znali dzieje miłości Waldemara i Stefci, niczego nie słyszeli jednak o zdarzeniach z ostatnich kilku miesięcy. Waldemar nie widział powodu, aby ukrywać przed nimi prawdę. Opowieści ordynata słuchali jak baśni z tysiąca i jednej nocy, nie mogąc powstrzymać okrzyków zdumienia i zachwytu.
– A jak towarzystwo przyjęło tę niesamowitą historię, Waldemarze? – spytał wreszcie Carliani.
Ze zrozumieniem przyjął odpowiedź Michorowskiego, który wyznał, że poza najbliższą rodziną nikt nie poznał dotąd prawdy.
– Nie mielibyśmy chwili spokoju – tłumaczył Waldemar. – Oglądano by nas jak zwierzęta w cyrku. Niewykluczone też, że w ogóle by się od nas odsunięto, co zresztą ani dla mnie, ani dla mojej żony nie stanowiłoby zbyt wielkiej różnicy.
Były to miłe wspomnienia, które Stefcia przerwała pytaniem, czy już przybyli na miejsce. Nie potrafiła ukryć ciekawości. Waldemar nie powiedział, dokąd ją zabiera. Zauważyła, że przed podróżą do Włoch odbywał liczne konferencje z architektem. Próbowała dowiedzieć się więcej, ale mąż – wprawdzie z uśmiechem – kategorycznie odmawiał wyjaśnień.
– Dojechaliśmy – potwierdził i przekornie zasłonił okno karety. – Będziesz mogła popatrzeć, ale za chwilę.
Stefcia udawała, że się gniewa, w związku z tym on poczuł się w obowiązku ją przeprosić...
Kareta przejechała po kamiennym moście nad fosą i zatrzymała się na dziedzińcu przed zamkiem, którego jedno skrzydło było niemal całkowicie wypalone, drugie zaś wyglądało na świeżo odrestaurowane. Lokaj otworzył drzwi karety, małżonkowie odsunęli się od siebie gwałtownie, choć lokaj nawet drgnieniem powieki nie pozwolił sobie dać do zrozumienia, że zauważył cokolwiek niestosownego. Był już zresztą przyzwyczajony, że państwo zachowują się, jakby dopiero wczoraj się pobrali, i na swój sposób cieszył się z tego, bo przez ostatnie pięć lat życie w Słodkowcach niemal zamarło.
Waldemar wysiadł i podał rękę żonie. Stefcia z uśmiechem oparła się na niej i nagle skamieniała.
To Głębowicze! Nie, nie Głębowicze!
Zamek niemal do złudzenia je przypominał, chociaż był trochę mniejszy i zniszczony. Taki sam kamienny dziedziniec i wiodąca do niego aleja świerkowa. Również fosa i kamienny most były odbiciem tych głębowickich. Waldemar obserwował twarz Stefci z uśmiechem zadowolenia. Nic dziwnego – niespodzianka się udała.
– Gdzie właściwie jesteśmy, Waldi? – zapytała, gdy tylko zdołała wydobyć z siebie głos. – Przecież to nie są Głębowicze, ale...
– Jesteśmy w posiadłości Michorowskich, w naszej posiadłości, kochana. Tu zamieszkamy, tu przyjdą na świat nasze dzieci.
Stefcia na moment oderwała wzrok od potężnej, przytłaczającej budowli. Ostatnie słowa Waldemara przypomniały jej, że... Zarumieniła się i uśmiechnęła do siebie. Tak, dzisiaj mu o tym powie.
– O czym myślisz, Stefciu, z tym uśmiechem sfinksa? – Waldemar wpatrywał się w rozjaśnioną twarz swojej żony i z trudem zapanował nad sobą, aby znów nie wziąć jej w ramiona.
– Nie powiem, teraz ty trochę poczekasz – odparła żartobliwie. – Ale co właściwie miałeś na myśli, mówiąc, że to zamek Michorowskich? Kupiłeś go? Nie wierzę!
– Nie kupiłem, naturalnie, próbuję go tylko odbudować, jak widzisz, z niezłym skutkiem. Zamek i okoliczne ziemie naprawdę należą do Michorowskich, ale nie z linii głębowickiej, lecz bocznej, nieco gorszej.
Słysząc lekką ironię w jego głosie, Stefcia spojrzała na niego ciekawie.
– Dlaczego gorszej?
– Nie są dobrze skoligaceni. Mężczyźni z tej linii zawsze żenili się z nieodpowiednimi kobietami, a poza tym – co jest już zupełnie nie do przyjęcia – żenili się z miłości.
Stefcia w milczeniu skinęła głową. Doskonale wiedziała, co mąż ma na myśli. Wspomnienia, co prawda, nieco się zatarły, ale wciąż pamiętała, ile przykrości musiał znieść Waldemar, jakim hartem ducha się wykazać, zanim wygrał rodzinną batalię o prawo poślubienia zwykłej guwernantki. Zagroził nawet wtedy zrzeczeniem się ordynacji i ta groźba przeważyła. Cóż, i tak nie został w Głębowiczach. Widać los przeznaczył mu coś innego. Teraz dopiero Stefcia zdała sobie sprawę z tego, jak bolesną decyzją musiało być dla niego odstąpienie ordynacji młodemu kuzynowi, Bohdanowi. Kierował się wtedy koniecznością zachowania ciągłości rodu. Uważał, że nigdy się nie ożeni, egoizmem byłoby więc pozostanie w Głębowiczach. Teraz pewnie żałuje pochopnej, jak pokazał czas, decyzji. Podniosła wzrok na męża, jakby chcąc znaleźć na jego twarzy potwierdzenie swych przypuszczeń. O Waldemarze można było jednak powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że czuje się nieszczęśliwy. Promieniał.
– Co stało się z tymi Michorowskimi?
Waldemar natychmiast spoważniał – wyraźna chmura przesłoniła jego radość.
– Zginęli – powiedział krótko i widząc pytające spojrzenie Stefci, dodał powoli: – W wielkiej zawierusze. Opowiem ci o tym wieczorem, teraz jesteś zbyt zmęczona, a to długa historia.
– Nie żyją? Naprawdę? O Boże, jakie to były straszne czasy! – Stefcia wzdrygnęła się gwałtownie, a mury nagle wydały się jeszcze bardziej ponure. Poczuła się tak, jakby naruszała cudzy spokój: być może cienie tamtych nieszczęsnych Michorowskich błądzą nocami po krużgankach – zadrżała i przytuliła się do męża. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem i wyczuwając lęk ukochanej, powiedział uspokajająco:
– Nie bój się. Przecież jestem z tobą. Oni nie zginęli tu. Przepadli w Kazachstanie czy na Syberii. Zostali uznani za zmarłych, choć naprawdę nikt nie zna ich losów. W sali portretowej cudem zachowały się wizerunki tej tragicznej pary. Pokażę ci je, jeśli będziesz chciała. Nie są straszni. Nie straszniejsi niż ja czy dziadek Maciej – dodał pogodnie. – Wszak to nasza rodzina.
– Czy chcesz, abyśmy tu zamieszkali na stałe? – Stefcia ochłonęła ze strachu, ale dziwny niepokój nadal jej nie opuszczał. Czuła, że nie będzie mogła zmrużyć oka pod tym dachem, chociaż nie potrafiłaby wytłumaczyć, co ją przeraża.
– Tak. Miałem nadzieję, że tu ci się tu spodoba. Na razie zamek sprawia nieco ponure wrażenie, ale jutro spojrzysz na wszystko inaczej. Jest przepiękny ogród, zwierzyniec, kaplica jak w Głębowiczach. I jestem przekonany, że nieszczęśliwi kuzyni nie mieliby nam za złe objęcia tej spuścizny.
Widząc niepokój Stefci, Waldemar postanowił nie mówić, że nikt z mieszkańców wioski za żadne skarby nie zbliżyłby się po zmroku do tych murów. Opowiadano, że w zamku straszy. Niejednokrotnie wieśniacy widzieli światło w oknach prawego, spalonego skrzydła. Światło poruszało się powoli, jakby ktoś ze świecą wędrował korytarzami z jednej komnaty do drugiej. Czy cały zamek był nawiedzony, czy tylko część, nikt nie potrafił powiedzieć. Drzewa zasłaniały widok.
Waldemar w duchy nie wierzył, zresztą od chwili gdy na zamku zjawili się architekt i robotnicy, światło przestało się pokazywać. To potwierdzało domysły Waldemara: jakiś włóczęga znalazł sobie schronienie w prawym skrzydle – swoją drogą ciekawe, dlaczego nie w lewym, mniej zniszczonym – a ludzie go stamtąd wypłoszyli. Mimo to Stefcia nie powinna o niczym wiedzieć. Znów mogłaby się wystraszyć, może zaczęłaby nalegać, żeby stąd wyjechali. Nawet gdyby nic nie powiedziała, zauważyłby, że nie jest szczęśliwa, i nie mógłby cieszyć się zamkiem, gdyby ona tej radości nie podzielała. Miał nadzieję, że gdy pozna historię poprzednich właścicieli, lęk ustąpi. Losy dawnych mieszkańców zamku potoczyły się niespodziewanie tragicznie, ale i niezwykle romantycznie. To powinno Stefci się spodobać, bo chociaż tamta historia w niczym nie przypomina ich historii, nie ustępuje jednak jej dramatyzmem.
Stukot kół wywołał na dziedziniec służbę, która z zaciekawieniem, karnie ustawiona w szpaler, przyglądała się nowym właścicielom. Stefcia z ulgą zauważyła kilka znajomych twarzy. Z boku stał olbrzymi Jur, strzelec Waldemara, któremu właśnie wyrwał się wspaniały, czarny dog i ze skomleniem rzucił się najpierw na pana, a potem na Stefcię, próbując oblizać szerokim językiem jej twarz.
– Pandur! – zawołała radośnie, głaszcząc wielki łeb psa. – Och, mając przy sobie Pandura, nie będę się czuła samotnie, gdy wyjedziesz, Waldemarze, w interesach!
– Postaram się nie zostawiać cię samej, aż dobrze poznasz nasz zamek i poczujesz się w nim jak u siebie. Dlatego zabrałem część służby z Głębowicz. Prosili mnie o to i nie odmówiłem, choć mam wrażenie, że Bodzio i Lucia trochę za to na mnie się boczą.
Rzeczywiście, na czele służby stała stara ochmistrzyni dworu, pani Szalińska, powszechnie zwana Szalisią, która – podczas pierwszej i ostatniej wizyty Stefci w Głębowiczach w charakterze narzeczonej – usługiwała i okazywała serdeczne przywiązanie do panny Rudeckiej. W oczach Stefci stanęły łzy wzruszenia. Tyle wspomnień wiązało się z tamtą wizytą. Tyle nadziei i lęków. Tragicznie potoczyły się losy ich obojga, ale dramat nieoczekiwanie zamienił się w przeogromne szczęście.
Stefcia wyciągnęła rękę do staruszki, którą ta z uszanowaniem ucałowała.
– Nie będziesz miała zbyt wiele pożytku z Szalisi – ostrzegł cicho Waldemar. – Traci już wzrok i słuch, zaangażowałem młodszą osobę do zarządzania domem, ale nasza Szalisia zasłużyła sobie na to, aby w spokoju przeżyć ostatnie lata. Nowej ochmistrzyni wyraźnie przykazałem, żeby odnosiła się do niej z szacunkiem i we wszystkim zasięgała jej rady. Chciałbym, aby ten dom w każdym calu przypominał głębowicki, a Szalisia dobrze zna moje wymagania.
– Jaki ty jesteś dobry, Waldi. – Stefcia wsunęła rękę w dłoń męża. – Tak się cieszę, że będzie tu z nami.
Reszta służby, poza jedną jeszcze pokojówką ze Słodkowców i lokajem Waldemara z Głębowicz, była nowa, ale Stefcia i tak czuła się szczęśliwa. Z Szalisią i Pandurem da sobie radę, postara się polubić ten ponury zamek. Może zresztą Waldemar ma rację, że nie jest ponury, i gdy Stefcia trochę odpocznie, spojrzy na wszystko pogodniej. Bo czyż to nie jest śmieszne bać się własnego domu? Nie ma przeklętych miejsc, są tylko przeklęci ludzie. Ona i Waldemar na pewno będą tu szczęśliwi – im udało się przecież pokonać ciążące nad rodem fatum.
* * *
Stefcia odesłała pokojówkę, miłą miejscową dziewczynę, trochę jeszcze toporną, ale wyraźnie pełną dobrych intencji, aby zadowolić młodą panią, i z uśmiechem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Chciała tego pierwszego wieczoru w nowym domu być piękna. Kremowa, wydekoltowana jedwabna suknia podkreślała smukłość szyi i piękną linię ramion, ciemnoniebieskie oczy jaśniały szczęściem. Chwilę jeszcze przyglądała się świetnej damie w lustrze, potem z nagłym zdecydowaniem wyjęła szpilki podtrzymujące kunsztownie upięte włosy. Jasne, z lekkim miedzianym połyskiem pukle spłynęły na ramiona i plecy. Tak, właśnie tak zejdzie na kolację.
Z zamyślenia zbudziło ją pukanie.
– Czy jesteś już gotowa? – Waldemar stanął w drzwiach gotowalni i oniemiał. Patrzył na żonę, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna. I te włosy. Tylko w najintymniejszych chwilach widywał je w całym przepychu. W połączeniu z wieczorową suknią tworzyły całość jak ze snu. Powoli, niczym w transie, zbliżył się do Stefci i dotknął miękkiego materiału.
– Boże, jakaś ty piękna – westchnął, wtulając usta w szyję żony.
Stefcię ogarnęła znajoma fala ciepła, serce biło jak oszalałe. Na chwilę zapomniała o całym świecie. Pocałunki Waldemara stawały się coraz bardziej zaborcze, ale Stefcia nagle oprzytomniała. Łagodnie wysunęła się z objęć męża i zarumieniona zaczęła porządkować strój i włosy. On, gdy już nieco ochłonął, z wymuszonym spokojem powiedział:
– Kolacja już czeka, choć muszę przyznać, że zupełnie zapomniałem o głodzie. Poza tym obiecałem opowiedzieć o rodzinnym dramacie, jaki rozegrał się w tym zamku. Nie wiem tylko, czy nie lepiej byłoby przełożyć zwiedzanie na jutro. Nie chciałbym, żebyś miała złe sny.
Spojrzała na niego uważnie. Starał się mówić żartobliwie, ale w głosie nie było wesołości. Znów poczuła dręczący niepokój. Nawet jeśli nic mi nie powie i tak nie będę mogła zasnąć – pomyślała. Co to za dziwne i straszne wydarzenia miały tu miejsce?
– Czy mogę tak zejść do jadalnego? – zapytała i zarumieniła się, wiedząc, że on doskonale rozumie, dlaczego rozpuściła włosy.
– Jutro zrobisz, co zechcesz, ale dzisiaj za nic nie pozwoliłbym ci ich spiąć. To nasz pierwszy wieczór w tym domu i czuję się trochę tak, jakby dopiero dzisiaj odbył się nasz ślub. À propos, czy widziałaś już sypialnię? Jestem przekonany, że bardziej ci się spodoba niż ta w Głębowiczach, która – choć wspaniała – zawsze wydawała się ponura, nieodpowiednia dla zakochanych.
Stefcia znów spłonęła rumieńcem, za co natychmiast sama siebie skarciła. Kto to słyszał, żeby ciągle się rumienić w obecności własnego męża, i to męża od trzech miesięcy. Nigdy, przenigdy nie chciałaby jednak, żeby zniknęły uczucia słodkiego lęku i tęsknoty, i wciąż niezaspokojone pragnienie.
Służba stanęła na wysokości zadania. Wspaniała sala tonęła w światłach. Długi stół nakryty adamaszkowym obrusem, srebrne świeczniki i zastawa z herbem Michorowskich, żółte róże, których upajający zapach unosił się w powietrzu, sprawiały, że Stefcia poczuła się jak przeniesiona do bajkowego świata, w którym wystarczy tylko wypowiedzieć życzenie, aby natychmiast się spełniło. Róże. Waldemar pamiętał, że właśnie takie kochała najbardziej. Zawsze o wszystkim pamięta. Spojrzała na niego z miłością i wdzięcznością. Ich wzrok się spotkał. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, służba zaś dyskretnie odwracała wzrok, udając, że niczego nie widzi; nie potrafiła jednak ukryć zdumienia wywołanego rozpuszczonymi włosami młodej pani. Na stronie, zwłaszcza w zamkowej kuchni, zawzięcie plotkowano o nowej fryzurze pani Michorowskiej.
– Jaśnie pani to piękna jak z obrazka, a nasz pan wpatrzony w nią, aż nie uchodzi – szeptał konspiracyjnie lokaj, sprawdzając niespokojnie, czy aby Szalisia nie słyszy jego słów.
– Piękna, bo piękna, ale te włosy wyglądają nieprzyzwoicie, a przecie Agnieszka uczesała ją, jak należy – utyskiwała kucharka, która niepostrzeżenie wyjrzała z kuchni, aby zobaczyć młodą parę schodzącą na kolację.
– Ciekawe, czy spodobają się dawnym właścicielom. – Lokaj rozejrzał się lękliwie, jakby obawiał się, że dawni Michorowscy stoją za jego plecami.
– Co też pan Antoni mówi – wtrącił się Jur, który w towarzystwie reszty służby niezatrudnionej do podawania kolacji państwu, w kuchni popijał piwo. – Już te duchy niech sobie Antoni raz na zawsze z głowy wybije. Mogły nawet straszyć obcych, ale nie będą się naprzykrzały rodzinie. Pan ordynat przecie zamek odbudował, to i powinni być zadowoleni.
– Dałby to Bóg. – Lokaj przeżegnał się nieznacznie, żeby odegnać złe moce, ale nie wyglądał na przekonanego.
– Jak się co pokaże, to ja tu chwili nie zostanę – zapowiedział.
– Ale pan Antoni strachliwy – roześmiał się strzelec. – Ducha tylko przeżegnać i zaraz zniknie.
* * *
– Czy chcesz już pójść na górę, kochana? – Waldemar spojrzał na żonę wyczekująco. – Jesteś pewnie zmęczona po podróży.
– Zapomniałam o zmęczeniu. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chętnie obejrzałabym portrety poprzednich mieszkańców zamku.
– Nic prostszego. – Waldemar podał ramię Stefanii i poprowadził w stronę drzwi. – Są na dole. Nie będziesz się bała, że ci się przyśnią?
Zadrżała.
– Nie mów tak – zawołała – bo zacznę myśleć, że tu naprawdę straszy! Te mury są stworzone dla duchów – próbowała się roześmiać, ale wypadło to niezbyt przekonująco.
– Może więc lepiej poczekajmy do jutra. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej.
– Nie, nie, chodźmy! Powiedz, czy ich znałeś?
Waldemar zastanawiał się chwilę.
– Nie bardzo. Właściwie wcale. Widziałem kilkakrotnie, raz spędziłem tu miesiąc, ale wtedy miałem siedem lat i niewiele z tego pamiętam. Tylko Helenę.
– Helenę? Kto to taki?
– Moja kuzynka, córka właścicieli tych włości i zamku. Miała wtedy siedemnaście lat. Byłem świadkiem początku dramatu, ale wtedy niewiele z tego rozumiałem.
– Jaka była ta Helena?
– Piękna, najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem, oczywiście zanim poznałem ciebie – Waldemar czule uśmiechnął się do żony. – Miała bujne czarne włosy, wielkie i wyraziste zielone oczy i cudowny, dźwięczny śmiech. Umiała również postawić na swoim. I od tego wszystko się zaczęło.
Stefcia patrzyła na niego z ciekawością, której nie potrafiła opanować.
– Co tu się właściwie stało? Czy popełniono morderstwo?
– Ależ nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Zdarzyło się coś o wiele bardziej banalnego: nieszczęśliwa, bo doprowadziła do nieszczęścia – miłość. On był synem sąsiadów, dość prostych i niezamożnych. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj, bo tak bardzo go wtedy podziwiałem. Wysoki, szeroki w barach, wspaniale wyglądał na koniu. Nosił też szablę, to był szczyt moich marzeń. On i Helena wychowywali się razem. W okolicy nie było innych dworów. Rodzice nie wysłali jej na pensję, uczyła się w domu z guwernantką. Długo nikt niczego nie zauważył, potem było już na cokolwiek za późno. Adam Michorowski, mój wuj, szalał ze złości, gdy jedynaczka oznajmiła, że zamierza poślubić towarzysza zabaw. To był błąd. Helena nigdy nie ustępowała. Naprawdę kochała tego chłopaka, raczej mężczyznę. Był od niej starszy o kilka lat. Wtrącił się we wszystko los, wybuchło powstanie, on natychmiast się zaciągnął. Nie zginął, ale został skazany na katorgę. Wkrótce potem ona zniknęła z domu. Nie zabrała niczego, poza niewielką sumą pieniędzy, które dostawała na drobne wydatki. Po roku napisała do rodziców. Błagała o przebaczenie. Była już mężatką i nie spodziewała się więcej zobaczyć kraju.
Po tym nieszczęściu z rodziców Heleny pomału zaczęło uchodzić życie, jakby nagle postanowili umrzeć. Trwało to kilka lat, aż do kolejnego listu. Helena z radością donosiła, że mężowi katorgę zamieniono na przymusowe osiedlenie – chyba na Syberii – niestety, nic bliższego nie wiem, wujostwo odsunęli się od rodziny. I nagle podjęli decyzję: jeśli nie mogą mieć córki tu, przeniosą się tam, gdzie żyje córka. Wyjechali, nikomu nie zostawiając adresu. Przedtem jednak odwiedzili rejenta i sporządzili testament, w którym zarządzili, że jeśli oni albo ich spadkobiercy – córka lub jej dzieci – nie zgłoszą się w ciągu dwudziestu lat, majątek przypada dalszej rodzinie. W ten sposób weszliśmy w posiadanie tego zamku.
– To straszne – wyszeptała Stefcia. – Czy nikt nigdy nie próbował ich odnaleźć?
– Dziadek Maciej zrobił wszystko, żeby czegoś się dowiedzieć. Bez efektu. Myślę, że świadomie zatarli za sobą ślady.
– Ale dlaczego mieliby to zrobić?
– Niełatwo jest zrozumieć, czym kieruje się człowiek nieszczęśliwy. Dużo bym dał za to, żeby się dowiedzieć, co się z nimi stało. Czy jeszcze żyją? Helena nigdy nie żałowała, że poszła za ukochanym na katorgę. To była wielka miłość. Możliwe, że gdzieś daleko żyją ich dzieci, moi kuzyni. Może kiedyś wrócą.
Pogrążeni w rozmowie weszli do rzęsiście oświetlonej galerii. Waldemar podprowadził Stefcię do obrazu przedstawiającego młodą, cudownie piękną dziewczynę w sukni koloru czerwonego wina. Wyglądałaby na Hiszpankę, przejrzyście zielone oczy wykluczały jednak tę możliwość. Stefci się zdawało, że dziewczyna z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym się na szlachetnie wykrojonych ustach, na obrazie lewą ręką wsparta o bogato rzeźbioną poręcz krzesła, w prawej zaś z gracją trzymająca czarny wachlarz, patrzy wprost na nią.
– To Helena – powiedział cicho Waldemar. – Ten portret był prezentem urodzinowym. Wygląda na nim dokładnie tak, jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni.
Stefcia przyglądała się portretowi w milczeniu. Sala wydawała się wypełniona jej obecnością, jej fascynującą osobowością. Ona nigdy nie rezygnuje – pomyślała Stefcia z zabobonnym strachem. – Ona nigdy nie opuściła tego domu...
Jakby wyczuwając niepokój żony, Waldemar opiekuńczo otoczył ją ramieniem.
– Nie znałaś Heleny, muszę więc dodać, że była kimś wyjątkowym. Promieniowało z niej ciepło, serdeczność i dobroć. Nienawidziła konwenansów. Może dlatego ciotka Idalia – były w tym samym wieku – serdecznie jej nie znosiła. Ale Idalia to wyjątek, bo nie sposób było nie lubić Heleny – Waldemar uśmiechnął się smutno. – Nie znam szczegółów, lecz plotkowano coś o afekcie barona Elzonowskiego. Ponoć zobaczył Helenę na jednym z balów, na który zgodziła się pójść, i tego samego dnia poprosił wuja o rękę córki. Wuj kategorycznie odmówił – nie zamierzał wcześnie rozstawać się z ukochaną jedynaczką. Helena miała wtedy niespełna szesnaście lat i wychodzenie za mąż nie było jej w głowie. Inaczej niż Idalce. Baron od dawna był przedmiotem westchnień ciotki. Nie uśmiechaj się z takim niedowierzaniem, kochanie! Przecież nie powiedziałem, że była w nim zakochana. Po prostu uznała go za dobrą partię – bardzo bogaty i nie taki jeszcze stary, a ona, jako córka, nie dziedziczyła dużego majątku, choć na pewno nie mogła się uważać za biedną. Wybór barona doprowadził ją do furii – bo sprawa jakimś cudem stała się głośna, mimo że ani wuj, ani Helena nikomu się nie chwalili odrzuconym konkurentem. Idalia nigdy Helenie nie wybaczyła, chociaż nikt nie mógłby w tym dopatrzyć się żadnej winy Heleny; niczym barona przecież nie zachęcała. Idalia była też jedyną osobą w rodzinie, która nawet nie usiłowała udawać żalu, gdy ukochanemu Heleny przytrafiło się nieszczęście, a ona sama, zamiast świetnego małżeństwa, które w przyszłości ułożyliby dla niej rodzice, wybrała wygnanie.
Stefcia poczuła, że nie powinna ani chwili dłużej zwlekać ze swoją nowiną. Jeśli Helena chce, niech słucha. Może nastawi ją to przychylniej do intruzów, którzy objęli w posiadanie dom jej rodziców. O mój Boże, co za bzdury przychodzą mi do głowy – mitygowała samą siebie. To wszystko pod wpływem tej niezwykłej opowieści i portretu, z którego Helena spogląda jak żywa... Mocniej przytuliła się do męża.
– Waldi...
– Czy coś się stało? – zapytał niespokojnie, zaskoczony niepewnością w głosie żony.
– Nie... to znaczy tak, wydaje mi się... nie, prawie jestem pewna, że nie jesteśmy już sami...
Waldemar rozejrzał się z niepokojem, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś ukradkiem ich podglądającego. Zauważył jednak rumieńce na policzkach Stefci i w jednej chwili pojął.
– Stefciu, moja jedyna! Naprawdę? Kiedy?
Roześmiała się, zmory znikły, znów poczuła się swobodnie i radośnie.
– Mamy jeszcze mnóstwo czasu, całe sześć miesięcy.
– Planowałem na jutro konną wycieczkę, żeby pokazać ci okolicę, ale w tej sytuacji lepiej wziąć powóz – myślał głośno Waldemar. – Musimy napisać do dziadka. No i koniecznie do zamku trzeba sprowadzić lekarza.
– Ależ, Waldi! Czuję się świetnie i dużo czasu minie, zanim potrzebny będzie lekarz. – Stefcia spoglądała na męża z lekkim przerażeniem. Wiedziała, że się ucieszy, ale nie spodziewała się, że wpadnie w taką przesadę.
Wyraźnie było widać, że najchętniej nie pozwoliłby jej zrobić jednego samodzielnego kroku w obawie o zdrowie dziecka. Przeczuwała, że niełatwo będzie go przekonać, aby nie traktował jej przez najbliższe miesiące jak obłożnie chorą.
– Kochanie – powiedział, jakby czytając w myślach Stefci – nie zamierzam pozwolić, żebyś narażała się na najmniejsze nawet niebezpieczeństwo. Nie po to cię odzyskałem, aby stracić w wyniku głupiego zaniedbania.
– Dobrze, poddaję się – westchnęła z udaną rezygnacją w głosie, lecz z kpiarskimi błyskami w oczach – ale pozwól mi jeszcze trochę pochodzić na własnych nogach, pograć w tenisa i pojeździć konno, zanim tak utyję, że żaden koń nie zgodzi się mnie dźwigać. To, co w tej chwili naprawdę mi grozi, to uduszenie – Stefcia wybuchnęła głośnym, szczęśliwym śmiechem.
Waldemar gwałtownie rozluźnił uścisk – w swojej radości i pomieszaniu nie zauważył, że ze wszystkich sił przytulił Stefcię, niemal pozbawiając oddechu.
– Czy naprawdę dobrze się czujesz? – upewnił się. – Nie powinniśmy odbywać podróży bez odpoczynku. To było zbyt męczące. Zaniosę cię zaraz na górę!
– Ale tylko dzisiaj – zapowiedziała Stefcia. – Służba, jeśli będziemy mieli szczęście, uzna to za coś w rodzaju przeniesienia przez próg panny młodej. Drugi raz już by nam się chyba nie upiekło. Cała okolica miałaby o czym plotkować.
– Zapominasz, że nie mamy wielu sąsiadów – Waldemar, trochę uspokojony, wreszcie się uśmiechnął.
* * *
Wbrew obawom, a może dlatego, że była zmęczona, Stefcia spała tej nocy nadspodziewanie dobrze. Obudziła się jednak o świcie. W zamku było cicho. Widać wszyscy jeszcze spali. Ona poczuła, że już nie zaśnie, i zapragnęła ponownie spojrzeć na portret Heleny, a także na portrety jej rodziców, których Waldemar wczoraj nie pokazał.
Ostrożnie wysunęła się z opasujących ją ramion męża, zarzuciła lekki peniuar i zeszła do sali, w której poprzedniego wieczoru Waldemar opowiadał historię tutejszych Michorowskich. Powoli podeszła do portretu. Tak, Helena była dziś równie piękna jak wczoraj, i rzeczywiście obok dominującej w twarzy stanowczości był rys dobroci. Stefcię z wolna otaczała jednak dziwna niechęć, zło, od którego powietrze w zamku wydawało się gęste. Waldemar miał zapewne rację, twierdząc, że Helena była wyjątkowa, ale mógł się pomylić w ocenie charakteru kuzynki. Może mówił o dawnej Helenie, którą zmieniła gorycz, nieszczęście i nienawiść? Nie, ona teraz na pewno nas nie lubi – pomyślała, wpatrując się w portret i nie zdając sobie sprawy z dziwaczności własnych rozmyślań. – A przecież Waldemar wspominał ją z serdecznością i podziwem!
Stefcia ruszyła w głąb sali, starając się wśród grona namalowanych na płótnach ciotek i wujów odnaleźć rodziców Heleny.
Rozpoznała ich, zanim jeszcze przeczytała podpisy. Uderzającą urodę Helena na pewno odziedziczyła po matce. Twarz tej ostatniej była jednak miękka i łagodna, zatem bijącą z rysów stanowczość Helena odziedziczyła po Michorowskich. Stefcia uśmiechnęła się – prawie ten sam wyraz miała twarz Waldemara, podobnego zresztą do wuja: te same szare oczy, wydatne usta, smagła cera, ta sama energia. Adam Michorowski musiał być człowiekiem prawym, chociaż zapewne niegardzącym przyjemnościami życia.
Szelest sprawił, że Stefcia odwróciła się przerażona. Spojrzała i roześmiała się z ulgą. To Pandur sobie tylko znanym sposobem wśliznął się do sali i radośnie machając ogonem, rzucił się na powitanie pani. W chwilę później do sali wszedł Waldemar w narzuconej w pośpiechu bonżurce.
– Źle się poczułaś? Wezwać lekarza? Dlaczego mnie nie obudziłaś?
– Waldi. Dziś obudziłam się bardzo wcześnie i nie mogłam już zasnąć, przyszłam więc tu, aby w spokoju przyjrzeć się reszcie twoich kuzynów. Wczoraj rozmawialiśmy tylko o Helenie. – Wspięła się na palce i musnęła jego usta lekkim pocałunkiem. – Dziękuję, że tak się o mnie martwisz.
W odpowiedzi przytulił ją mocniej.
– Przecież wiesz, że jesteś moim życiem, moim spełnionym marzeniem.
Drzwi skrzypnęły i do sali wsunął się kamerdyner ze spłoszonym wyrazem twarzy. Pomyślał, że pewnie nie usłyszał dzwonka i czeka go ostra reprymenda.
– Przepraszam, jaśnie panie – wyjąkał. – Jaśnie pan dzwonił?
– Nie, ale skoro już jesteś, to zarządź, aby śniadanie podano na górze – powiedział Waldemar i odwracając się do Stefci, spytał z uśmiechem: – Czy już ze wszystkimi zawarłaś znajomość? Nie zapominaj, że czeka nas zwiedzanie włości. A może zmieniłaś zdanie i wolisz pojechać bryczką?
– W żadnym wypadku! Na bryczkę przyjdzie czas za dwa, trzy miesiące. Teraz chcę nacieszyć się swobodą. Zresztą nie lubię jeździć drogami. – Stefcia prosząco patrzyła w oczy męża, który wreszcie z uśmiechem skinął głową.
– Jak na łagodną istotę, potrafisz postawić na swoim. Musisz jednak obiecać, że powiesz natychmiast, gdy tylko poczujesz się zmęczona. I tak nie zdołamy obejrzeć dzisiaj wszystkiego. To duży majątek. Myślę, że chętnie zobaczysz leśniczówkę. Leśniczy jest wspaniałym człowiekiem, byłym żołnierzem. Wielu ich zresztą służy w majątku Michorowskich, którzy chcieli w ten sposób zapewnić wiarusom kawałek chleba na stare lata. Zdobskiemu się udało; ożenił się z tutejszą dziewczyną i dochował dzieci. Ostatnio skarżył się na najstarszego syna, chłopak miga się od pracy. Zobaczymy to ziółko!
– Ale potraktujemy go łagodnie – stanowczo zapowiedziała Stefcia.
– Już widzę, że jeśli nie wkroczę w porę, to nasz syn stanie się prawdziwym, wydelikaconym paniczykiem – westchnął Waldemar z udanym zniechęceniem.
– A jeśli będzie córka? – spytała przekornie Stefcia.
– Syn! Czuję to! Córka będzie następna, bo przecież tak od razu nie spoczniemy na laurach.
We wzroku utkwionym w Stefcię była miłość i namiętność, które przyprawiły ją o rumieniec i wzmożone bicie serca. Przytulona do jego piersi myślała, czy szczęście może trwać wiecznie, a jeśli nie, to żeby można było umrzeć, zanim się skończy.
Zbliżało się południe, gdy wreszcie minęli bramę parku otaczającego zamek. W słońcu wydał się Stefci dużo piękniejszy niż wieczorem. Dzień wygnał też z jej serca wczorajsze cienie. Oprócz parku był tu wspaniały sad z jabłoniami, gruszami i śliwami uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców. Nie brakowało zacienionych altanek urządzonych wygodnie i ze smakiem. Był staw z majestatycznymi łabędziami, park przecinała niewielka rzeczka – a na przycumowanej przy pomoście łodzi bielał stylowo wykaligrafowany napis:
– To oczywiście nie ta sama, co w Głębowiczach – wyjaśnił Waldemar – ale na moje polecenie odtworzono ją w najdrobniejszych szczegółach. Prawda, że piękna?
– Cudowna – wyszeptała Stefcia ze wzruszeniem. –Identyczna. Dziadek koniecznie musi tu do nas przyjechać. Może gdy zobaczy zamek, przestanie żałować, że odstąpiłeś Bodziowi ordynację.
– Chyba nie uważasz, że tego żałuję? – patrząc w oczy Stefanii, zapytał Waldemar, kładąc jednocześnie dłoń na ręce żony trzymającej wodze.
– Czasami tak myślałam, a od kiedy pierwszy raz spojrzałam na nasz nowy dom, jestem pewna, że nie – zastrzegła szybko – nie myślę, że żałujesz zaszczytów związanych z pozycją ordynata, ale do Głębowiczów byłeś i jesteś przywiązany.
– Dobrze odgadłaś, nie mam jednak wątpliwości, że gdy odbudujemy zamek tak, aby odzyskał poprzednią urodę, i gdy właśnie tu przyjdą na świat nasze dzieci, pokocham to miejsce tak, jak nigdy nie kochałem innego miejsca na świecie.
Zatopieni w rozmowie nie zauważyli, kiedy wjechali do lasu. Waldemar rozejrzał się dookoła.
– Las głębowicki nie umywa się do tego! Ponoć można tu spotkać nawet niedźwiedzia. Za moich chłopięcych czasów nieraz opowiadano o porwanym bydle, także o napadach na ludzi, którzy nieostrożnie zapuścili się w pobliże niedźwiedzich legowisk. Nie brak tu też saren, zajęcy, pokazują się rysie i żubry. Będziemy urządzać wspaniałe polowania. Zdobski zna się na zwierzynie i na pewno zaraz nam powie, co nowego się pojawiło, choć niewątpliwie zacznie od wyrzekania na kłusowników.
Leśniczówka stała na niewielkiej polanie. Zdobski, potężnie zbudowany mężczyzna, natychmiast przybiegł z powitaniem.
– Znów nam utłukli sarnę, jaśnie panie – zaczął, a Stefcia i Waldemar popatrzyli na siebie z rozbawieniem. – I nie obcy to był, bo psy nie szczekały w nocy. Ale go wytropię i niech go wtedy Bóg ma w swojej opiece – dodał z zawziętością.
– Żubrów gdzieś nie widziałeś?
– A jakże! Jest całe stado, dziesięć sztuk!
– To dobrze! Pilnujcie ich. A gdzież to ten wasz gagatek? Chciałbym go zobaczyć i przemówić do rozumu!
– Jędrek! Chodź tu! Jaśnie państwo przyjechali! Już ty teraz oberwiesz za swoje!
Z chaty wyszedł chłopak, może siedmioletni, wyraźnie przestraszony. Zbliżył się i stanął z opuszczoną głową, nie odważając się spojrzeć na dziedzica.
– Podobno bąki zbijasz i ojca nie słuchasz – odezwał się Waldemar głosem, który miał być srogi, ale zabrzmiał nadspodziewanie łagodnie. Chłopak musiał to wyczuć, bo na jego twarzy błysnęło coś na kształt nieśmiałej nadziei, ale wciąż nie podnosił głowy. – Spójrz no na mnie i odpowiadaj!
Spod zmierzwionej jasnej czupryny wyjrzały piwne oczy.
– Ja... rad bym pomóc ojcu, ale... czasu nie mam – wyjąkał nieśmiało.
Waldemar z trudem opanował uśmiech.
– Czym to jesteś taki zajęty? Szukaniem ptasich gniazd? Pieczeniem kartofli z pastuchami?
– Gdzie tam, jasny panie! Do księdza cięgiem lata i bez przerwy coś ze sobą uradzają – wtrącił Zdobski, potępiająco patrząc na syna.
– Do księdza? Po co? Chciałbyś być księdzem?
Chłopak patrzył na niego nieufnie i milczał. Stefcia podjechała bliżej i włączyła się do rozmowy:
– Powiedz, po co tam chodzisz, Jędrku? Powiedz, nikt ci przecież nie zrobi wyrzutów!
Z nagłym zdecydowaniem chłopak przesunął ręką po włosach, wyprostował się i oznajmił:
– Nie księdzem, doktorem chcę zostać. Ksiądz powiedział, że długo trzeba się uczyć na doktora, ale ja umiem czytać i pisać, a nawet mówić po łacinie. Wszystkiego innego też się nauczę! – Nie był już przestraszony, lecz zdecydowany dopiąć swego, nawet gdyby miało go to kosztować baty.
– Doktorem?! Patrzcie go, co wymyślił! – z oburzeniem zawołał Zdobski, ale Waldemar uciszył go ruchem ręki. Spojrzał na żonę i wyczytał coś w jej błyszczących oczach, bo nagle zwrócił się do chłopca po łacinie:
– Contra vim mortis non est medicamen in hortis...^()
– Contraria contrariis curantur^() – płynnie odpowiedział chłopak.
Waldemar spojrzał na Jędrka z niedowierzaniem, a po chwili z rosnącym podziwem.
– Czy to ksiądz cię tego nauczył?
– Tak, panie.
Waldemar przestał się wahać.
– Masz zdolnego syna, Zdobski! Szkoda go do pracy w lesie. Przyślij chłopaka do zamku. Pójdzie do gimnazjum, a jeśli okaże się pilny, zatroszczę się o jego studia. No jak, smyku, chciałbyś zostać naszym lekarzem?
Jędrek wpatrywał się w dziedzica jak w tęczę, radość zdawała się pozbawiać go zmysłów. Słysząc ostatnie pytanie Waldemara, oprzytomniał jednak. Chciał coś powiedzieć, ale się zawahał, niepewny, czy nie obrazi jaśnie pana.
– Śmiało, odpowiedz – dodała odwagi Stefcia. Jej śliczna twarz i serdeczny głos ośmieliły go.
– Chciałbym, jasny panie, wyleczyć tatę z reumatyzmu i starą Andrzejową z konwulsji. Ich na doktora nie stać. – Z widoczną obawą podniósł oczy, zastanawiając się, czy dziedzic zechce zapłacić za jego studia, choć on zamierza leczyć ojca i Andrzejową, a nie jaśniepaństwo.
– Zuch chłopak! – zaśmiał się Waldemar. – Przyjdź jutro do zamku.
Zawrócił konia i skinieniem głowy odpowiadając na głęboki ukłon szczęśliwego i dumnego z syna Zdobskiego, skierował się w stronę, z której oboje ze Stefcią przyjechali.
– O tym właśnie myślałaś, zgadłem? – odezwał się do żony, jednocześnie odczytując odpowiedź z jej rozpromienionej twarzy.
– Pan Andrzej Zdobski, nasz domowy lekarz – zaśmiała się dźwięcznie Stefcia. – Czy to naprawdę nie brzmi wspaniale?
– Patrząc na tego brzdąca, myślałem cały czas o tym, jaki będzie nasz syn i, nie śmiej się, chciałbym, żeby miał w sobie tyle pasji.
– Będzie miał. Po ojcu.
Szczęśliwi jechali obok siebie, strzemię w strzemię, nie przejmując się, że pora obiadu dawno minęła i służba wypatruje ich niecierpliwie i z niepokojem. Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie – pomyślał Waldemar, wpatrzony w piękną twarz żony, na której od wczoraj zagościł niezwykły wyraz skupienia i pogody.
------------------------------------------------------------------------
Contra vim mortis non est medicamen in hortis... (łac.) – Przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach...
Contraria contrariis curantur (łac.) – Przeciwne leczymy przeciwnym.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------