Córka niczyich światów - ebook
Córka niczyich światów - ebook
Życie w niewoli nauczyło Tisaanah, jak przetrwać, władając jedynie bystrym umysłem, spostrzegawczością i niewielką ilością magii. Kiedy jednak próbowała wykupić się od pana, ten niemal doprowadził do jej śmierci. Nie poddała się i zabiła jednego z najpotężniejszych lordów w Threll.
Została zmuszona do ucieczki, ale dostrzegła szansę ocalenia tych, których porzuciła. Mogła tego dokonać, zostając członkinią Zakonów – organizacji zrzeszającej władających magią, która dzierży wystarczającą władzę, aby zniszczyć następców jej byłego pana.
Aby zdobyć należne miejsce w ich szeregach, musi jednak odbyć praktykę u Maxantariusa Farlione – przystojnego samotnika, który włada ogniem i gardzi Zakonami. Mężczyzna nie zamierza jej jednak pomagać. Z biegiem czasu Zakony zaciskają wokół nich swoje macki, a bolesna przeszłość Maxa może stać się kluczem do przyszłości Tisaanah… lub klęski ich obojga.
W obliczu zbliżającej się wojny dziewczyna musi opanować tajniki władania magią i sprostać wymogom Zakonów. Kiedy rodzi się w niej uczucie do nauczyciela, musi zdecydować, ile jest w stanie poświęcić, aby dokonać swojej zemsty.
Zakony mają jednak wobec niej poważniejsze, bardziej mroczne plany. Nie wiedzą natomiast, że Tisaanah nie cofnie się przed niczym, aby ocalić swoich bliskich.
Nawet jeśli oznacza to ponowną niewolę i złożenie w ofierze swojego serca.
Nawet jeśli oznacza to władanie własną śmiercią.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-686-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się od dwóch istot, które nagle zostały zupełnie same.
***
Obserwuj. Oceniaj. Działaj.
Słowa te odbijały się echem w głowie młodzieńca niczym drugie bicie serca.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że może tu zginąć. Nie zakładał nadejścia śmierci, nawet gdy ślizgał się na krwi, potykał o ciała, liczył w duchu kobiety i mężczyzn, którzy podążyli za nim do tego miasta, ale nie mieli go z nim opuścić. Nie pozwalał sobie w to wierzyć, mimo że ewentualność przeradzała się w pewność.
Miał dwadzieścia pięć lat i brał już udział w zbyt wielu walkach. To nie była jednak bitwa, a rzeź.
Obserwuj. Oceniaj. Działaj.
Przycisnął się plecami do ściany kamienicy i wyjrzał zza węgła w wąskiej uliczce. Drogi zabudowano powykrzywianymi budynkami tak gęsto, że przylegały do siebie nawzajem. Z ich okien wyglądały przestraszone twarze. Matki odsuwały dzieci, żeby nie widziały stali, magii i ognia, które mieszały się w okropnym, śmiercionośnym tańcu.
Głęboko spod jego myśli rozległ się śmiech.
Zamknij się, polecił głosowi i rzucił się z powrotem w wir walki. Przebiegł ulicami, szepcząc do płomieni, przywołując je. Odpowiedziały ochoczo, owinęły się wokół jego dłoni i spiralnie popłynęły po jego przedramionach. Wyciągał je z domów i ulic, z dala od cienkiej skóry i kruchych kości.
Jednak było ich za dużo, pochłaniały jego energię, rozpraszały do tego stopnia, że nie zdążył wykonać uniku, gdy coś boleśnie uderzyło go w plecy. Ciepła krew zmieszała się ze słonym potem, od którego zapiekła rana.
Działaj, działaj, działaj.
Zagryzł zęby i odwrócił się w dobrze wyćwiczonym ruchu, nim rebeliantka zdołała zadać mu kolejny cios. Ciało wylądowało na ziemi w niezdarnej plątaninie kończyn. Nie spojrzał na jej twarz, wdzięczny, że zakrywała ją burza kręconych, brązowych włosów.
Pobudzony wonią świeżej krwi, głos w nim ponownie się odezwał.
{Zabij to!} – syknął, wychynąwszy na powierzchnię jego myśli, jakby pazurami rozorał drzwi.
Nie…
Młody mężczyzna stracił koncentrację i coś uderzyło w niego tak mocno, że z powrotem wpadł w wąską uliczkę. Obudził się w nim instynkt. Młodzieniec natychmiast dobył ostrza i przycisnął je do szyi napastnika, po czym obrócił głowę i zobaczył…
– Nie waż się mnie zabić – mruknął mu do ucha ciepły, znajomy głos. – Mamy tu setki rebeliantów, którzy zrobiliby to z wielką ochotą.
Dźwięk ten był najpiękniejszym, jaki mężczyzna w życiu słyszał.
Odetchnął cicho z ulgą, opuścił sztylet i się odwrócił.
– Gdzie się, do cholery, podziewałaś?
Młoda kobieta powitała go niewzruszonym, chłodnym spojrzeniem. Miała tak jasne tęczówki, że niemal zlewały się z białkami. Wyróżniały się jedynie ciemne punkty źrenic, gdy przyglądała mu się oceniająco. Policzki dziewczyny znaczyły sadza i krew, a białe warkocze wyglądały na potargane i brudne. Nosiła płaszcz, który niegdyś musiał być niebieski. W tym momencie był jednak tak poplamiony szkarłatem, że odcieniem graniczył z fioletem, plamy barwiły również półksiężyc w jego klapie.
Na ten widok serce podeszło mu do gardła.
– Ile z tej krwi jest twojej?
– A u ciebie? – Chwyciła go za ramiona i obróciła.
– Jak kiepsko to wygląda?
– Bardzo.
– Cudownie – wymamrotał. Miał nadzieję, że rana okaże się płytsza, niż się wydawało.
Ponownie go obróciła, ale nie puściła, a jej twarz znalazła się centymetry od jego.
– Bardzo krwawi. Nie czujesz?
Już nie. Pokręcił głową. Ruch ten sprawił, że ulica się zakołysała, jakby świat był statkiem, który miał zaraz się wywrócić. Wyobraził sobie słońce na plecach swojego płaszcza, przecięte na pół ostrzem, które rozorało mu ciało. Połówki przesuwały się wraz z nim, oddalając się od siebie na niebie…
– Ej! – Jedną ręką złapała go za twarz, drugą pstryknęła mu przed oczami. Wyglądała na wkurzoną, ale znał ją już na tyle dobrze, że wiedział, iż złością maskowała strach. Tak samo zachowywała się, gdy jako dzieci po raz pierwszy odważyli się wejść do lasu, a potem gdy godzinami błąkali się zagubieni, aż…
– Pobudka. – Potrząsnęła nim. – Zostań ze mną.
Poczuł, że coś pojawiło się na skraju jego myśli – musnęła je obecność. Dziewczyna sięgnęła magią do jego umysłu.
– Nie rób tego – warknął.
Głos z dala palnął coś ohydnego.
– Tylko sprawdzam, w jakim jesteś stanie. – Obecność zniknęła, ale pomiędzy brwiami młodej kobiety pogłębiła się zmarszczka. – Byłam po zachodniej stronie miasta. Pełno tam trupów.
Pełno trupów.
Młodzieniec zamrugał, odsuwając od siebie obraz małych, wyglądających z okien twarzyczek.
– Musimy się wycofać – stwierdził. – Tu jest zbyt dużo mieszkańców. Po drodze zdołam zebrać ogień.
– Przebywa tu ich przywódca, więc odwrót nie wchodzi w grę. To zbyt dobra okazja.
Niemal zaśmiał się gorzko, brzydko, niewesoło.
– Okazja? Nie. To…
– Postanowili rozpocząć to tutaj, w jednym ze swoich miast – warknęła. – Jeśli chcą skalać własne gniazdo, to niech w nim zgniją.
Słowa odebrał jak cios w bebechy. Nie miał pojęcia, czy to przez jej bezduszność, czy jego utratę krwi, ale żołądek skurczył mu się tak mocno, że dostał mdłości.
– To nadal cywile – odparł. – Nawet rebelianci są ludźmi.
– Mamy kilka możliwości.
– Nie przy tym, co tu widziałem.
– Mamy ciebie – szepnęła. Przesunęła palcami po jego twarzy i zatrzymała je na napiętych mięśniach policzka. – Mamy ciebie.
Dreszcz przeszedł go aż do kości. Młodzieniec stał, rozchylając usta, ale nie umiał ubrać swojego wstrętu w odpowiednio dobitne słowa.
– Cholera, nie – było najlepszym, co udało mu się wydusić.
Zacisnęła usta. Gdyby się skupił, wyczułby, że odsunęła mu czarne włosy z twarzy, pieszcząc skroń.
– Nie mamy wyjścia – szepnęła. – Proszę.
– Nie. Znajdujemy się w centrum miasta, a poza tym…
A poza tym, co? Istniało tak wiele rzeczy. Zbyt dużo, aby ubrać je w słowa. Na samą myśl o tym przerażenie zmroziło mu krew.
– Przykro mi – rzucił pospiesznie – ale byłaby totalna demolka, a ja…
Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu nie zrobił tego, co leżało w najlepszym interesie Zakonów, bo mógł myśleć tylko o tych małych twarzach w oknach…
Przez chwilę wyglądała, jakby nadal chciała na niego naciskać, ale coś się zmieniło, jej rysy złagodniały. Rozciągnęła usta w smętnym uśmiechu.
– Wiesz, że ta wrażliwość kiedyś cię zabije?
Może, pomyślał młodzieniec.
{Najprawdopodobniej} – szepnął głos.
Wybrzmiała dłuższa cisza.
– Jestem twoją dowódczynią.
Prawie zakwestionował swoje zmysły. Zastanawiał się, czy na pewno dobrze ją usłyszał.
– Że co?
W jego głowie rozległ się śmiech, jakby drwił z lęku, który chwycił go za serce.
– Targis nie żyje. Widziałam go. – Popatrzyła na niego jasnymi, wilgotnymi oczami, w których odbijały się płomienie. Stanowiło to jedyny ślad jej emocji. – Skoro zginął, to ja obejmuję dowodzenie i rozkazuję ci w pełni wykorzystać swoje zdolności.
Jej słowa dosłownie go rozerwały, a ból był tak silny, że młodzieniec odniósł wrażenie, jakby ktoś go złapał za kręgosłup i wyszarpał mu go przez skórę.
– Nuro…
– Rozkazuję ci to zrobić.
Dopiero wtedy zwrócił uwagę na jej dłoń na swojej skroni. Kiedy wykrył, że jej magia sięga głębiej niż do jego umysłu, do drzwi, które zatrzasnął, zabił deskami, zaryglował…
– Nie.
Zdołał wydusić tylko to jedno słowo, bo reszta uwięzła mu w gardle, gdy poczuł, że wchodziła coraz głębiej.
A to była jedyna rzecz, której zarzekała się, że nigdy nie zrobi.
Całą siłę, jaka mu jeszcze pozostała, wykorzystał, żeby wzmocnić swoje mentalne mury, jednak nigdy nie nabrał w tym takiej wprawy jak ona. Jej magia narodziła się w świecie myśli i cieni, a jego pasowała do jaśniejszych, bardziej bezpośrednich mocy. Zwłaszcza teraz, gdy coraz więcej krwi wypływało z jego pleców, a stworzenie desperacko starało się wydostać.
– Przestań… – Rozgorzał w nim oślepiający ból. Poczuł, że uchyliła drzwi, następnie zdjęła je z zawiasów i wyrzuciła.
Usta ułożyła tak, jakby mówiła „przepraszam”. Jeśli powiedziała to na głos, nie zdołał jej usłyszeć.
{To takie słodkie} – szepnął głos tak blisko i tak realnie, aż na czubku jego ucha pojawiła się gęsia skórka. – {Zawsze tak bardzo się starasz.}
Wal się.
Puścił ją. Rozprostował palce, potem je zacisnął, aż zaczęły trzeszczeć.
Gdyby mógł mówić, powiedziałby jej, że nigdy – przenigdy – jej tego nie wybaczy.
Ale nie potrafił się odezwać. Nie mógł zrobić nic, jak tylko wielokrotnie rzucać się na własny mentalny mur, w desperacji starając się odzyskać kontrolę.
Nawet jeśli dawno ją utracił.
Nawet jeżeli jego palce się otworzyły i oślepił go wielki ogień.
***
PO DRUGIEJ STRONIE OCEANU
Dziewczynkę zdumiewała cisza.
Łowcy niewolników pojawili się w środku nocy i wyrwali niewielką wioskę z głębokiego snu. Mała, jak wielu jej podobnych, tak bardzo obawiała się tej chwili, że w pewnym momencie strach przeobraził się we wszechobecne niebezpieczeństwo, stale czające się z tyłu jej głowy.
Jednak rzeczywistość różniła się od koszmarów.
Dziewczynka zawsze sobie wyobrażała, że będzie głośniej – więcej krzyków i wrzasków, bardziej zacięta walka. Jednak mężczyźni w kapeluszach z szerokim rondem i ich najemnicy zaatakowali najpierw najmłodszych i najsilniejszych. Załatwili ich w łóżkach, nim ci zdołali przysporzyć im kłopotów. Nawet stawiający opór zachowywali się zaskakująco cicho, a ich walka wiązała się jedynie ze stłumionymi pomrukami i szczękiem tępej stali, kończąc się szokująco szybko rozedrganymi ostatnimi tchnieniami.
Matka dziewczynki, która była przywódczynią, nie odezwała się do niej, gdy obudził je tętent końskich kopyt i łkanie żon. Jedyną pociechę stanowiła dłoń na jej ramieniu. Kiedy wyszły, rodzicielka rozejrzała się po wiosce – spojrzała na ludzi, a przynajmniej na pozostałych po tej błyskawicznej masakrze – i zaproponowała handlarzom niewolników swoje warunki.
Dziewczynka nie miała więcej niż trzynaście lat, ale wiedziała, że jej mama próbuje ocalić swój lud przed nieuniknionym losem. Zdawała sobie również sprawę, że jej się nie uda. Poza krótkimi, szeptanymi rozkazami matki, nikt się nie odzywał.
Było tak, dopóki dziewczynka nie wystąpiła do przodu i nie spojrzała w błyszczące, ciemne oczy jednego z łowców.
– Za mnie dostaniesz lepszą cenę.
Słowa te wymknęły się z jej gardła, nim w pełni zdała sobie sprawę z tego, co robi. Handlarz okazał się mniej straszny, niż sobie wyobrażała. Był niski i gruby. Długi, skórzany płaszcz miał wymięty na dole, a w ramionach tak naciągnięty, że gdy się obrócił, żeby na nią spojrzeć, skóra zaczęła trzeszczeć. Wiedziała, że oceniał jej niezwykły wygląd – jasną cerę w ciemniejsze plamy oraz białe, pozbawione pigmentu włosy z kilkoma przyciemnianymi pasemkami. Jedno oko miała zielone, drugie białe.
Za plecami usłyszała, że matka postawiła krok do przodu, jakby chciała ją powstrzymać.
Dziewczynka się nie obróciła.
– Za mnie dostaniesz lepszą cenę – powtórzyła. Musiała włożyć w to zdanie całą swoją siłę, aby jej głos nie zadrżał i się nie załamał. Skupiła wzrok na falowaniu grubego, drugiego podbródka handlarza. Sięgnęła ku mężczyźnie jedną z nici umysłu, nasłuchując jego myśli. Śmierdział chciwością.
– Może gdybyś była kompletna – wymamrotał po chwili. Wziął w palce kosmyk jej białych włosów, następnie chwycił ją za podbródek, obrócił jej głowę i przyjrzał się opalonej plamie, która rozlewała się po prawej stronie jej twarzy. – Ale to…
– Co tam masz? – Dołączył do niego inny łowca, w jednej ręce ściskając czarny kapelusz, drugą ocierając pot z czoła. Ten był chudy, miał wystające kości i zapadnięte policzki. Dziewczynka uznała, że razem wyglądali dość zabawnie. Gruby i chudy. Wysoki i niski. Jak klauni, a nie potwory.
– Spójrz na nią.
– Jest fragmentaryczna. To nie jest prawdziwa Valtainka. I tak za młoda dla mężczyzn.
Gruby wzruszył ramionami.
– To tylko opinia niektórych.
Dziewczynka, nawet władając magią, rzadko odczuwała, choć cień głęboko skrywanych emocji matki, jednak w tym momencie gwałtowny, paniczny strach wstrząsnął nią, niczym grzmot z nieba.
Mimo to się nie odwróciła.
– Nic nie jest warta – powiedział chudy handlarz. – Może gdyby była kompletna…
Słowa uwięzły jej w gardle. Handlarze odsunęli się od niej i spojrzeli na swoich ludzi, którzy szukali w wiosce mężczyzn. W panice otworzyła dłonie, z których wyleciał świetlny motyl, wniósł się i wpadł na twarz grubego handlarza niewolników.
– Patrz – powiedziała zdesperowana. Wypuściła kolejnego motyla. I następnego. – Jestem władającą. Mogę występować. Dostaniesz za mnie dobrą cenę. Lepszą niż w kopalni.
Mężczyźni patrzyli, jak motyle wznoszą się do nieba i znikają na tle nieuszkodzonego, srebrnego księżyca. Spojrzeli na siebie nawzajem, porozumiewając się bez słów.
– Z czasem wyładnieje – powiedział powoli gruby. – Młoda, ale… kupujesz czasem na targu niedojrzałe owoce, nie?
Chudy handlarz skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał się jej w sposób, przez który poczuła się, jakby mrówki chodziły jej po plecach.
– Potrafi również gotować. Jest czysta. Bardzo posłuszna – wyznała matka. Nagle znacznie trudniej było jej zachować spokój.
Teraz obaj mężczyźni krzyżowali ręce na piersi. Dziewczynka przenosiła wzrok pomiędzy nimi.
– Dobra. – Chudy rozłożył ręce i nałożył kapelusz na głowę. – Zabierzemy ją i sprzedamy w En-Zaheer jednemu z tamtejszych pawi.
– Czekajcie! – Załkała, gdy handlarz chwycił ją za rękę. – Mama też musi jechać.
Mężczyzna się skrzywił, jakby nie zasługiwało to nawet na odpowiedź.
– Proszę. Potrzebuję jej. Jest…
Oczy chudego handlarza zaczęły błyszczeć, a dziewczynka poczuła woń jego gniewu w powietrzu, niczym zsiadłe mleko. Otworzył usta, ale zanim zdołał coś powiedzieć, matka podeszła do niej i położyła ręce na jej ramionach.
– Jest mała i się boi – wyjaśniła pospiesznie. – Nie wie, co mówi. Rozumiem, że nie mogę jej towarzyszyć.
Matka obróciła córkę twarzą do siebie, nadal trzymając ją za ramiona. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął się ten koszmar, dziewczynka pozwoliła sobie spojrzeć matce prosto w oczy. Były jasnobursztynowo-zielone. Takie same, jak prawe oko dziewczynki. Omiotła wzrokiem twarz matki – wydatne, królewskie kości policzkowe, ciemne brwi i rzęsy okalające spokojne, aczkolwiek przenikliwe oczy. Nigdy nie widziała rodzicielki przestraszonej czy zszokowanej. Nawet dziś nie gościły u niej takie emocje.
– Żadne z nas nie może ci towarzyszyć, Tisaanah. Masz jednak wszystko, co potrzebne, żeby przetrwać. Posłuchaj mnie, wykorzystaj to.
Dziewczynka pokiwała głową. Oczy piekły ją od łez.
– Nigdy nie oglądaj się za siebie. Nie kwestionuj tego, że możesz wyjść przed szereg i powiedzieć: zasługuję, żeby żyć.
– Ty też zasługujesz, żeby żyć – pisnęła mała. Kopalnie to wyrok śmierci. Wszyscy o tym wiedzieli.
Twarz matki drgnęła, pojawiła się na niej smutna niepewność.
– Nic z tego – wyznała i otarła łzy, zanim spłynęły jej po policzkach. I to wszystko, zanim przycisnęła usta do czoła córki, całując ją na pożegnanie.
Wyprostowała się, uniosła głowę i spojrzała na jednego z handlarzy, potem na drugiego, następnie na swoich ludzi, których ustawiono w szeregu i skrępowano sznurami i łańcuchami. Nigdy wcześniej nie wyglądała tak dostojnie, nie była tak wspaniała i szlachetna niż w chwili, w której wyciągnęła ręce, aby ją związano.
Gruby handlarz zabrał dziewczynkę na tył swojego wozu, a chudy prowadził resztę ludzi z jej wioski. Siedziała na workach ze zbożem, pomiędzy pudłami z kiczowatymi towarami na sprzedaż, przyciśnięta plecami do popękanych desek. Niebawem jej rodzina i przyjaciele stali się jedynie otoczonymi srebrzystą poświatą sylwetkami w oddali – długim sznurem ludzi z prostymi plecami, wysoko uniesionymi głowami i niedającą się z nikim pomylić jej matką na czele.
Za nimi wioska płonęła jasnym ogniem.
Dziewczynka nie spodziewała się, że wszystko odbędzie się tak szybko i cicho. Całkowita zmiana jej życia zajęła jedynie godzinę, następnie rozpłynęła się w nocy jak jeden z jej lśniących motyli.
– Nie płaczesz za matką, co? – rzucił jeden z najemników, zerkając na nią przez ramię. – Zupełnie bez emocji.
– Oni tacy właśnie są – odrzekł rzeczowo drugi handlarz. – Bezuczuciowi.
To przez ciebie, chciała krzyknąć dziewczynka. Nie zabrałeś mojej mamy. Tak naprawdę chciało jej się wrzeszczeć i płakać. Miała ochotę rzucić się na brudny wóz i beznadziejnie bić piąstkami o brudne drewno, szlochać, aż zwymiotuje.
Zamiast tego siedziała nieruchomo, z wyprostowanymi plecami i uniesioną głową, naśladując niewzruszoną postawę rodzicielki. Przygryzła wnętrze policzka tak mocno, że poczuła na języku ciepły, metaliczny posmak. Wspomnienie pocałunku matki paliło skórę na jej czole.
„Masz wszystko, co potrzebne, żeby przetrwać”, powiedziała mama. Dziewczynka nie miała jednak nic, prócz przepoconej koszuli nocnej, ale wiedziała, że dzierżyła narzędzia. Liczyła je raz za razem w mroku podczas długiej podróży do miasta. Cechował ją niezwykły wygląd, który z czasem mógł się zmienić w godny pożądania. Potrafiła słuchać i szybko się uczyła. Władała magią – tak, tworzyła srebrne motyle i piękne iluzje, ale co ważniejsze, wyczuwała, czego ludzie od niej chcą.
Najcenniejszym co miała, było jednak to, co dała jej matka – przyzwolenie, aby zrobiła wszystko, co konieczne, żeby przetrwać. Bez skruchy, bez wyrzutów sumienia. I zamierzała zrobić dosłownie wszystko, z wyjątkiem płaczu.ROZDZIAŁ 1
OSIEM LAT PÓŹNIEJ…
Raz, dwa, trzy…
Tańczyłam, nie przestając liczyć.
Prawdę mówiąc, byłam okropną tancerką. Chyba nie wierzyłam w samą ideę talentu, ale gdybym jednak starała się wziąć ją pod uwagę, musiałabym przyznać, że nie miałam żadnego. A przynajmniej w kwestii tańca. Przekonałam się jednak, że umiejętność nie przychodzi jedynie z talentem. Można go było zastąpić ciężką pracą podczas długich nocy i wczesnych poranków, krwawiącymi stopami i obsesyjnie zapamiętanymi ruchami nóg.
I nikt, kto dysponował brutalną siłą, nie potrzebował talentu. A ja, pomimo drobnej sylwetki, łagodnych oczu i skromnego uśmiechu, władałam nią lepiej niż ktokolwiek inny.
…cztery, pięć, sześć…
Obrót.
I… ogień.
Uśmiechnęłam się do siedzącego przede mną kupca. Otworzyłam dłonie, a spomiędzy moich palców wytrysnęły błękitne płomienie. Goście Esmarisa rzucali pełne uznania ochy i achy. W dużej, marmurowej sali zgromadziło się kilkaset osób – wszyscy byli ubrani niezwykle elegancko. Widać było sporo złotych nici i zwiewnego, przezroczystego szyfonu. Dużo bieli. Bogacze uwielbiali biel, być może nosząc ją, udowadniali, że stać ich było na armię niewolników, którzy utrzymywali ją w czystości.
Wszystkie te odziane w biel osoby przysunęły się do mnie, pełne zachwytu, gdy uwolniłam moje charakterystyczne, półprzezroczyste motyle. Kilkadziesiąt z nich pofrunęło w stronę wysokiego sufitu i zniknęło, zmieniwszy się w smugi niebieskiego dymu.
Wszystkie, prócz trzech.
One natomiast poleciały do trzech przyglądających się mężczyzn, okrążyły ich szyje i musnęły skrzydłami ich policzki, nim zniknęły.
Ludzie wzdrygali się, gdy motyle się do nich zbliżały. Później wszyscy śmiali się z entuzjazmem, gdy zrozumieli, że nie czują nic innego prócz powietrza. Cały czas się we mnie wpatrywali. Wiedziałam, że jeśli prawidłowo to rozegram, nie będą mogli się doczekać, aby rzucić mi kilka monet.
Na początku skupiłam się na najmłodszym kupcu, który był chyba tylko kilka lat ode mnie starszy. Miał coś do udowodnienia. Nowobogacki. Tańczyłam bliżej niego, a kiedy zalotnie dotknęłam palcami jego ramienia, musnęłam jego umysł – zbadałam aurę pod względem jego myśli i preferencji. Okazało się, że wolał skupić się na Serelu, jednym z przystojniejszych ochroniarzy Esmarisa, stojącym w odległym kącie sali.
Dobrze. Nie musiał mnie pragnąć, abym zdołała go wykorzystać. Jeśli już – ułatwiło mi to sprawę – ochoczo będzie chciał udowodnić zainteresowanie skąpo ubraną tancerką, aniżeli skąpo odzianym ochroniarzem pokroju Serela. A po skończonym tańcu nie będzie chciał zostać ze mną sam na sam.
Dźwięczały struny harfy, choć równie dobrze mogło nie być żadnej muzyki. Mężczyzna zapamięta mój taniec. Chwytając kupca za szyję, nie przestawałam poruszać stopami.
– Zostawiłam ci coś – wymruczałam, wyciągając palce zza jego ucha, odsłaniając tym samym jednego z połyskujących motyli. – Lubi cię. Chciałbyś go zatrzymać?
Młody kupiec uśmiechnął się do mnie. Był przystojny, miał kręcone, brązowe włosy i duże, bursztynowe oczy okolone tak długimi rzęsami, że wzbudzały we mnie zazdrość.
Naprawdę tworzyliby z Serelem piękną parę.
– Tak – odparł, przyglądając mi się zbyt intensywnie, nawet jeśli jego myśli podpowiadały mi, że wcale nie chciał zatrzymać motyla. Że tak naprawdę chciał pokazać, że poradzi sobie w sali pełnej niezwykle bogatych i odnoszących sukcesy ludzi – nawet przed samym Esmarisem. Uniósł rękę, jakby chciał wziąć ode mnie błyszczącego motyla, ale odwróciłam się, uśmiechając do niego nieśmiało.
– Co mi za niego dasz?
Ponad ramieniem młodzieńca dostrzegłam organizatora przyjęcia. Esmaris włożył strój w zwracającym uwagę kolorze jasnej czerwieni, która wyraźnie odznaczała się na tle morza bieli. Mężczyzna nie musiał strojem udowadniać swojego bogactwa czy statusu, ale pomimo tego było w nim coś, co i tak wyróżniało go pośród tłumu – chłodna, autorytarna postawa, jakby spodziewał się, że pokłoni się przed nim cały świat. I zwykle tak właśnie było.
Rozmawiał z jednym ze swoich gości, wyglądał na znudzonego. Szpakowate włosy związał nisko przy szyi w kucyk, z którego wymknął się jeden z kosmyków, więc ciągle zakładał go za ucho. W pewnej chwili uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Kontakt wzrokowy trwał ułamek sekundy, zanim mężczyzna beztrosko wrócił uwagą do swojego gościa.
Dobrze. Zazwyczaj nie bywał zaborczy, ale lepiej zachować ostrożność.
– Wzbudzasz we mnie podziw – oznajmił młody kupiec, na co poczułam bolesną chęć przewrócenia oczami.
– To cenne – powiedziałam słodko – ale motyl też jest piękny, prawda? – Skrzydełka trzepotały przy moich palcach. Zamknęłam dłonie, a kiedy je otworzyłam, trzymałam niewielką, szklaną wersję mojej iluzji. Przez chwilę mimowolnie ją podziwiałam, dumna ze swoich umiejętności. To nowy element w mojej rutynie.
Kupiec uniósł brwi, a ja poczułam, że w powietrzu pomiędzy naszymi twarzami przepłynęło jego zdziwienie.
– Dla ciebie. – Podałam mu szkło.
– Niesamowite. – Uśmieszek zadowolenia przekształcił się w szczery, szeroki uśmiech. W pełnym podziwu spojrzeniu dostrzegłam, jak wyglądał, gdy w dzieciństwie oczarował go jakiś cyrkowy akrobata lub błyszcząca bombka. Kiedy ponownie skierował na mnie wzrok pięknych oczu, doświadczyliśmy prawdziwego połączenia.
A potem wsadził rękę do kieszeni.
– A to dla ciebie. – Wziął z mojej dłoni szklanego motyla, a na jego miejscu położył pięć złotych monet.
Pięć.
Złotych monet.
Zamrugałam, bo na chwilę odebrało mi mowę. Nie byłam głupia – zdawałam sobie sprawę, dlaczego tak głośno wrzucił mi monety do ręki, dlaczego zrobił to, gdy wszyscy się nam przyglądali. To śmiały, nawet niegrzeczny gest. Młodzieniec dał mi pieniądze, nawet spojrzeniem nie prosząc Esmarisa o zgodę, nie wspominając już o tak dużej kwocie. Wielu nie podobało się, aby ich niewolnicy w ogóle mieli jakieś swoje pieniądze, inni nie życzyli sobie, aby posiadane przez nich kobiety dostawały zapłatę od innych mężczyzn. Esmaris miał dość liberalne poglądy w obu tych kwestiach, lecz pięć złotych monet pod każdym względem przekraczało granice szacunku.
Tysiąc dwie.
Nie spodziewałam się, że dobiję do takiej sumy dziś, jutro, czy nawet pojutrze. Miałabym szczęście, gdybym wyszła z przyjęcia Esmarisa z dziesięcioma srebrnymi monetami.
Tysiąc dwie. Tysiąc dwie.
– Dziękuję – wydusiłam, zapominając o kokieterii. Ścisnęłam monety, rozkoszując się ich ciężarem, następnie wsadziłam je do niewielkiej, jedwabnej sakiewki, którą miałam na biodrze. – Dziękuję.
Mężczyzna się uśmiechnął i skinął mi głową, nieświadomy tego, co właśnie dla mnie uczynił.
Wezbrały się we mnie ekscytacja i euforia. Na chwilę się w nich zatraciłam. Potem jednak rozległy się dźwięki harfy i zdałam sobie sprawę, że niemal przegapiłam sygnał.
Chciało mi się śmiać, skakać i kręcić w kółko, jednak miałam przed sobą jeszcze wiele godzin występów. Zaczęłam więc liczyć.
Raz, dwa, trzy, cztery…
Ale zanim się obróciłam, przesunęłam palcami po policzku młodego kupca i po jego gęstych, wspaniałych lokach. Uśmiechałam się bez przerwy. Kiedy przemierzałam marmurową posadzkę, stojący po drugiej stronie sali Serel spojrzał na mnie, przechylając głowę na bok, jakby zadawał mi nieme pytanie. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Być może domyśli się, o co mi chodziło.
Miałam tysiąc dwie.
A moja wolność kosztowała tysiąc złotych monet.ROZDZIAŁ 2
– Tysiąc – powtórzył Serel to, co przez całą noc nie chciało wyjść mi z głowy i z podziwem gwizdnął pod nosem. Przeczesał palcami blond włosy, odgarniając je z twarzy. – Zrobiłaś to. Jakim cudem ci się to w ogóle udało?
– Osiem lat – mruknęłam głównie do siebie, bo częściowo wciąż nie mogłam w to uwierzyć. – Harowałam na to osiem lat.
Złożyłam dłonie na brzuchu, gapiąc się w sufit. Leżeliśmy wyczerpani na podłodze w mojej skromnej sypialni. Przyjęcie trwało do wczesnych godzin porannych i chociaż Serel zamierzał iść do swojego pokoju, żeby się położyć, zdołałam zaciągnąć go do siebie. Musiałam się wygadać, a on był jedyną osobą, której ufałam na tyle, aby to zrobić.
Wiedziałam, że nie zasnę. Nawet teraz, po kilku godzinach, nadal byłam tak podekscytowana, że ręce mi się trzęsły. Dobijało mnie, że nie mogłam iść do Esmarisa od razu, żeby rzucić mu sakiewkę złota na biurko i odejść. Pewnie minie kilka dni, zanim wygospodaruje dla mnie trochę czasu.
– Mnie nigdy nie zaproponował, żebym się od niego wykupił – narzekał Serel.
– Poprosiłam go o to.
– No, jasne.
– Cóż… chyba raczej zażądałam takiej możliwości.
– Oczywiście.
Zaśmiałam się cicho. Esmaris miał mnie chyba już z rok, gdy po raz pierwszy pozwolił mi wystąpić na jednym ze swoich przyjęć, gdzie od czasu do czasu dostawałam srebrne monety. Przez kolejny rok uzbierałam ich pięćdziesiąt, co stanowiło połowę złotej. Dla małej dziewczynki z wioski zajmującej się głównie handlem była to niebotyczna suma. Kiedy dostałam pięćdziesiątą srebrną monetę, poszłam do Esmarisa, oddałam mu pieniądze i powiedziałam, że chcę się wykupić. „To z pewnością dobra cena”, powiedziałam mu ostrożnie, aby nie zabrzmieć na zbyt pewną siebie. Już wtedy nauczyłam się, że całe życie to przedstawienie, w którym należy umieć grać.
Miałam szczęście. Każdy inny właściciel kazałby mnie wychłostać za coś takiego. Teraz się krzywiłam, gdy to wspominałam, bo wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak wielkie miałam szczęście – ponieważ Esmaris od zawsze mnie lubił. Spojrzał na mnie z góry z łagodnym uśmiechem, nawet jeśli wzrok ciemnych oczu pozostał gniewny.
– Jesteś warta o wiele więcej niż pięćdziesiąt srebrnych monet, Tisaanah – stwierdził.
– Siedemdziesiąt pięć? – targowałam się.
Usiadł w fotelu i skrzyżował ręce na piersi.
– Jesteś warta tysiąc złotych monet – powiedział w końcu. – Taka może być cena za twoją wolność.
Wtedy nie byłam w stanie wyobrazić sobie takiej fortuny. Po wielu latach również miałam z tym problem – nawet jeśli w tym momencie posiadałam już całą niezbędną kwotę.
Od tamtej pory uważnie przyglądałam się handlowi niewolnikami. Nauczyłam się, że tysiąc złotych monet to bardzo zawyżona cena za to, kim byłam. Widziałam prawdziwą Valtainkę z nieskazitelnie białą skórą i srebrnymi włosami, za którą zapłacono dziewięćset. Choćbym nie wiem, jak ciężko pracowała, aby udoskonalić magię i taniec, wciąż pozostawałam fragmentaryczna. Zielone oko i plamy złotej skóry znacząco obniżały moją wartość. Jednak najbardziej na świecie pragnęłam wolności i jeśli Esmaris chciał dostać za mnie tysiąc, musiałam po prostu uzbierać tę kwotę.
I to zrobiłam. Jakoś mi się udało.
– Był przystojny – dumał Serel. – Ten gość. Powinnaś znaleźć go później i mu podziękować. – Puścił do mnie oko, szczerząc zęby w uśmiechu.
Skrzywiłam się.
– To było na pokaz. Bardziej interesował się tobą.
– Serio? – Usiadł, zdziwiony. – Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? To się nigdy nie zdarza.
– Nie chcesz się wmieszać w taką relację.
– Ależ chcę!
– Dobra. Przepraszam. Chyba byłam rozkojarzona. – Obróciłam głowę i popatrzyłam w jego zmęczone, niebieskie oczy. – Przynajmniej wiesz i będziesz mógł to wykorzystać, gdy ponownie się tu pojawi.
– Po tym, co zrobił, prawdopodobnie go tu więcej nie zaproszą. – Westchnął. Oboje wiedzieliśmy, że tak było lepiej, chociaż żadne z nas nie chciało przyznać tego na głos. Igranie z bogaczami było dla takich jak my niebywale ryzykowne. Kiedyś przekonałam się o tym na własnej skórze, przez co w nagrodę dostałam złamane serce i dziesięć batów na uda. Nadal byłam w stanie zliczyć wszystkie blizny.
Gdyby Serel został przyłapany z bogatym mężczyzną, zabito by go i to bez zadawania zbędnych pytań.
Zapadła długa cisza. Myślałam, że zasnął, ale w końcu zagadnął cicho:
– I co teraz? Zakony?
Przytaknęłam.
– Zakony.
– Powiem prawdę – szepnął. – Nie sądziłem, że ci się uda.
Chciałam wyznać, że ja też nie, ale z zasady nigdy nie pochwalałam na głos niepewności.
– Jestem z ciebie dumny, Ti. Jeśli ktokolwiek na to zasługuje…
– To ty. Wszyscy na to zasługujemy – powiedziałam, chociaż nienawidziłam tego słowa, a spędziłam z nim większość życia.
– Uda się nam – stwierdził rzeczowo.
Podniosłam się do pozycji siedzącej i skrzyżowałam nogi. Spojrzałam na niego, gdy nadal leżał na podłodze z rękami założonymi za głową. Zawsze wyciągał od ludzi i z życia to, co najlepsze. Początkowo sądziłam, że to jego maska, podobna do tej zalotnej, którą sama nakładałam, gdy tańczyłam i zachowywałam się z pewnością siebie, aż stało się to moją drugą naturą. Szybko jednak przekonałam się, że naprawdę taki był – szczerze w to wierzył. Nawet jeśli jego historia wydawała się tak samo krwawa, jak moja.
Dobroć rozpoznałam w nim już przy pierwszym spotkaniu. Esmaris zabrał mnie w krótką podróż służbową do sąsiedniego miasta. Siedziałam za nim, więc mogłam obserwować maszerujących przez rynek niewolników. Okropieństwo. Unoszące się w powietrzu ból i przerażenie były nie do zniesienia. Przeszywały moją głowę i ciało, przez co czułam się, jakbym przeżywała najgorszy dzień swojego życia, a emocje te pochodziły od kilku osób naraz. Na dodatek powróciły wspomnienia moich własnych doświadczeń.
Jednak nawet pomimo całej tej plątaniny uczuć moją uwagę zwrócił Serel. Zatrzymał się, aby pocieszyć stojącą nieopodal dziewczynę – młodszą nawet ode mnie w chwili, gdy mnie złapano. Mimo że łowca niewolników skrzyczał go za to i smagnął batem, mężczyzna uśmiechnął się czule do dziecka. Był wysoki, muskularny, ale jedyne, co widziałam, to jego jasnoniebieskie oczy i delikatne rysy dobrej twarzy, która wyglądała na niemal chłopięcą.
Gdyby Esmaris go nie kupił, zrobiłaby to frakcja najemników. Stałby się podobny do tych, którzy w tamtą noc wiele lat temu wyrwali z łóżek całą moją rodzinę. Nie mogłam więc do tego dopuścić.
– A może on? – szepnęłam do Esmarisa. – Takiego szukasz.
Jeśli mój pan zastanawiał się, dlaczego tak bardzo się zainteresowałam tym przystojnym młodym mężczyzną, czy może domyślał się, co się dzieje, w żaden sposób tego nie okazał. Po chwili namysłu podniósł rękę, a Serel stał się jego własnością.
Tamtej nocy sporo czasu spędziłam w łóżku pana, jakby oczekiwał rekompensaty za to, że spełnił moją prośbę. Jednak było warto, bo Serel szybko stał się najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałam – przed niewolą, jak i w jej trakcie.
W tym momencie patrzyłam na mojego druha z oczami pełnymi łez wzruszenia, którego nawet nie umiałam wyjaśnić. Naszła mnie myśl, czy nie oddać mu swoich pieniędzy, by go wykupić. Był wartościowszy, zasługiwał na wolność bardziej niż ja.
– Wrócę, wiesz? – mruknęłam. – Po was wszystkich. Będę miała znajomości, środki…
Poklepał mnie po kolanie, jakby rozumiał wyrzuty sumienia, od których mocno skurczył mi się żołądek.
– Wiem, że wrócisz.
***
W końcu biedny Serel miał dość, więc poszedł do siebie, aby się zdrzemnąć i zostawił mnie samą. Byłam wyczerpana, ale wiedziałam, że nie odpocznę. Zamiast tego krążyłam po pokoju.
Okazało się to nie lada wyzwaniem, zważywszy na to, że moja sypialnia nie była dużo większa niż moje łóżko. Mimo to miałam tu kilka ładnych mebli i dekoracji. Utrzymywałam również porządek. Na półkach poustawiałam drobne upominki, które niekiedy Esmaris przywoził mi z podróży. Najcenniejszymi moimi rzeczami były jednak te z Ary.
To mała wyspa, leżąca tysiące kilometrów stąd, znana przede wszystkim z tego, że była siedzibą bliźniaczych Zakonów – Zakonu Północy i Zakonu Jutrzenki.
Ara była miejscem, do którego się udam, gdy tylko wykupię sobie wolność.
Myśl ta – albo chodzenie, albo zmęczenie, albo wszystko to naraz – wywołała we mnie mdłości. Uklękłam na podłodze i wyjęłam z dolnej półki regału zniszczone, drewniane pudełko. Znajdowały się w nim moje bibeloty – kamień z plaży Ary, kilka kartek z okrągłymi znakami – a także parę książek. Wzięłam tę ze zwykłą, niebieską okładką, oznaczoną z przodu jedynie emblematami srebrnego księżyca i złotego słońca.
Symbole Zakonów.
Otworzyłam ją i przekartkowałam. Powiodłam palcem po obrazkach i grubym tuszu wciąż nieznanego mi pisma, chociaż po kryjomu ćwiczyłam język arański. Zatrzymałam się przy jednej obszernej ilustracji, która zajmowała aż dwie sąsiednie strony. Rycina przedstawiała założycieli obydwu Zakonów – Rosirę i Araicha Shelaene. Kobietę o białych włosach na tle księżyca otaczały błękity i fiolety, a mężczyznę ogień. Ich dłonie spajał szew.
Rosira reprezentowała władających magią Valtainów, miała białą skórę i włosy, była patronką Zakonu Północy. Araich reprezentował Solarian, władających nievaltaińską magią i tworzących Zakon Jutrzenki. Magie się uzupełniały, choć bardzo się od siebie różniły – niczym dwie strony monety.
Książka oraz inne przedmioty z Ary stanowiły prezent od wysokiego rangą członka Zakonów Zerytha Aldrisa, który przypłynął z wyspy i gościł w posiadłości Esmarisa przez kilka dni. Od razu mnie zafascynował. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś, kto byłby choć trochę do mnie podobny, mimo że był kompletnym albinosem – Valtainem czystej krwi. Łaziłam za nim jak zagubiony szczeniak, ale był dla mnie miły i chyba z radością zaspokajał moją ciekawość. Godzinami słuchałam jego opowieści w łamanym threllskim o Zakonach i ich historii.
A potem obserwowałam, jak zadawał się z Esmarisem i jego szlachtą. Przyglądałam się, jak uśmiechano się do niego, z jakim szacunkiem się odnoszono, jak podziwiano go równie mocno, jak samego Esmarisa.
Wtedy coś zrozumiałam. Zeryth był członkiem Zakonu Północy, więc miał środki. Wsparcie. Ochronę. A co najważniejsze – władzę.
Wszystko, czego potrzebowałam, aby moje przetrwanie warte było ceny, którą zapłaciła moja rodzina. Wszystko, co musiałam mieć, by stać się kimś znaczącym.
– Czy mogłabym zostać członkinią któregoś z Zakonów? – zapytałam, patrząc na swoje dłonie z plamami o barwie piasku, które rozlewały się po moich dwóch palcach.
– Oczywiście – odpowiedział z olśniewającym, roztapiającym moje czternastoletnie serce uśmiechem. – Fragmentaryczna czy też nie, wciąż jesteś Valtainką.
Świetnie. Taka zachęta mi wystarczyła.
Od tamtego dnia miałam cel. Obsesyjnie szukałam informacji o Zakonach. W nocy szeptem ćwiczyłam arański, starając się zapamiętać jak najwięcej słów w tym dziwnym, frustrującym języku. Na przestrzeni lat Zeryth odwiedził mnie jeszcze kilkukrotnie. Za każdym razem przywoził mi drobne upominki od Zakonów i cierpliwie wysłuchiwał moich niekończących się pytań.
Obiecał, że jeśli uda mi się dotrzeć na Arę, przedstawi mnie Zakonom. Miałam nadzieję, że zdoła dotrzymać słowa.
Przeszedł mnie dreszcz. Spuściłam wzrok i zauważyłam, że drżały mi trzymające pożółkłe strony palce.
Nie. Nie zasnę, tego byłam pewna.
Nie spałam, gdy pierwsze promienie brzasku przedarły się przez moje zasłony. Każdą książkę od Zerytha przeczytałam od deski do deski. Przećwiczyłam każde znane mi zdanie po arańsku, powtarzałam je, aż zaczęłam płynnie je wypowiadać. Wypełniłam umysł planami, aż nie pozostało w nim miejsca na strach i niepewność.
Godziny. Kilka godzin, nim świat, jaki znałam ulegnie zmianie.
Miałam nadzieję, że był na mnie gotów.
Liczyłam na to, że ja byłam gotowa na niego.
Ciąg dalszy w wersji pełnej