- promocja
Córka proboszcza - ebook
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Córka proboszcza - ebook
Realistyczna, barwna, dosadna, chwilami nawet brutalna opowieść o losach Doroty Hare, zahartowanej córki prowincjonalnego pastora, wydana w 1935 r. pod przybranym nazwiskiem George'a Orwella, była - jak się miało okazać - kryptoautobiografią. To najbardziej ekstremalna w formie powieść Orwella.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17161-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tytuł oryginału _A Clergymen’s Doughter_
Copyright © by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2023
Redakcja i korekta: Bellona
Wydawca BELLONA
ul. Hankiewicza 2 02-103 Warszawa
www.bellona.pl
www.facebook.com/ Wydawnictwo.Bellona
Księgarnia internetowa: www.ksiazki.pl, www.swiatksiazki.pl
Dystrybucja
Dressler Dublin Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie _Zecer_1
Budzik na komodzie eksplodował niczym przerażająca mała bomba z mosiądzu. Dorothy, wyrwana z otchłani zawiłego, budzącego grozę snu, obudziła się gwałtownie i, czując skrajne wyczerpanie, przewróciła się na plecy, wpatrując się w ciemność.
Budzik kontynuował swój przenikliwy, babski pisk, który trwałby jeszcze przez pięć minut, gdyby go nie wyłączyć. Dorothy bolało wszystko od stóp do głowy, a podstępne i godne ubolewania użalanie się nad sobą, które zwykle ją ogarniało, kiedy trzeba było rano wstać, kazało jej schować głowę pod kołdrę w daremnej próbie odcięcia się od nienawistnego hałasu. Walczyła jednak ze zmęczeniem i zgodnie ze swoim zwyczajem wymyślała sobie ostro, używając drugiej osobie liczby pojedynczej. Dalej, Dorothy, wstawaj! Żadnych drzemek, proszę! _Księga Przysłów VI, 9_. Wtedy przypomniała sobie, że jeśli hałas potrwa dłużej, zbudzi jej ojca, więc pośpiesznie wyskoczyła z łóżka, chwyciła budzik i wyłączyła alarm. Postawiła go na komodzie właśnie po to, by konieczne było wstanie z łóżka, żeby go wyłączyć. Wciąż pogrążona w ciemnościach, uklękła przy swoim łóżku i zmówiła _Ojcze nasz_, ale raczej bez skupienia, bo stopy jej drętwiały od zimna.
Było dopiero wpół do szóstej i raczej zimno, jak na sierpniowy poranek. Dorothy (nazywała się Dorothy Hare i była jedynym dzieckiem wielebnego Charlesa Hare’a, proboszcza St. Athelstan’s, Knype Hill, w hrabstwie Suffolk) włożyła stary, flanelowy szlafrok i po omacku zeszła na dół. W chłodny poranek wzbijał się zapach kurzu, wilgotnego tynku i smażonej flądry z wczorajszej kolacji, a z obu stron korytarza na drugim piętrze dochodziło antyfonalne chrapanie ojca i Ellen, służącej do wszystkiego. Ostrożnie (stół kuchenny miał paskudny zwyczaj wystawania w ciemności i kopania człowieka w biodro) wymacała sobie drogę do kuchni, zapaliła świecę na kominku, po czym wciąż obolała ze zmęczenia uklękła i zgarnęła popiół z paleniska.
Rozpalenie ognia w kuchni było piekielnie trudnym zadaniem. Komin był krzywy i przez to wiecznie na wpół zatkany, a ogień, zanim się rozpalił, musiał być podlany kubkiem nafty, jak pijak porannym łykiem ginu. Po nastawieniu czajnik z wodą do golenia dla ojca, Dorothy poszła na górę i odkręciła wodę w wannie. Ellen wciąż chrapała, ciężkim, młodzieńczym chrapaniem. Po przebudzeniu była dobrą, pracowitą służącą, ale należała do tych dziewcząt, których ani diabeł i ani wszystkie anioły nie mogą podnieść z łóżka przed siódmą rano.
Napełniała wannę jak tylko się dało najwolniej – odgłos wydawany przez strumień wody zawsze budził ojca, gdy za mocno odkręcała kran – i stała przez chwilę patrząc na bladą, nieapetyczną kałużę. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nienawidziła zimnych kąpieli; właśnie z tego powodu przyjęła zasadę, że od kwietnia do listopada wszystkie kąpiele brała zimne. Wkładając nieśmiało rękę do wody – a była ona okropnie zimna – robiła to stosując swoje zwyczajowe namowy. Dalej, Dorothy! Do roboty! Bez żartów, proszę! Potem zdecydowanie weszła do wanny, usiadła i pozwoliła lodowatym strumykom wody ogarnąć jej ciało, by wreszcie zanurzyć się całkowicie, oprócz włosów, które upięła z tyłu głowy. W następnej chwili wynurzyła się na powierzchnię, oddychając z trudem i powoli się prostując. Przypomniała sobie swoją „listę czynności”, którą przyniosła w kieszeni szlafroka z zamiarem przeczytania. Sięgnęła po nią i pochylając się nad wanną, zanurzona po pas w lodowatej wodzie, przeczytała „listę czynności” przy świetle świecy palącej się na krześle.
7 godz. Kom. Św.
Noworodek pani T? Trzeba odwiedzić.
ŚNIADANIE. Boczek. MUSZĘ poprosić ojca o pieniądze. (P)
Zapytaj Ellen, co do kuchni lek ojca nb. Uwaga. zapytać o materiał na zasłonki u Solepipe’a.
Wizyta u pani P. wycinki z „Daily Mail”. Angelica herbata dobra na reumatyzm pani L plaster na odciski.
Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamówić 1/2 funta kleju i kubek farby aluminiowej.
OBIAD (przekreślony) LUNCH?
Roznieść Mag. Parafialny. Pani F jest winna… p.
4.30 Zw. matek herbata nie zapomnieć 2 1/2 jarda mat. na okna.
Kwiaty dla kościoła nb. skarbonka.
KOLACJA. Jajecznica.
Przepisać kazanie ojca. Co z taśmą do maszyny?
Wyrwać powój w grochu brzydki.
Wyszła z wanny i kiedy wycierała się ręcznikiem niewiele większym od serwetki – w probostwie nigdy nie było ich stać na przyzwoite ręczniki – jej włosy rozpuściły się i opadły na obojczyki dwoma ciężkimi pasmami. Były to gęste, delikatne, niezwykle jasne włosy i może dobrze się stało, że ojciec zabronił jej ich obcinać, bo to była jej jedyna pozytywna cecha jej urody. Poza tym była dziewczyną średniego wzrostu, raczej szczupłą, ale silną i kształtnej budowy, a jej najsłabszym punktem była twarz. Była to szczupła twarz blondynki, niczym się nie wyróżniająca, z bladymi oczami i odrobinę za długim nosem. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można było dostrzec kurze łapki wokół oczu, a usta, gdy się nie poruszały, wyglądały na zmęczone. Na razie nie była to zdecydowanie staropanieńska twarz, ale z pewnością będzie taka za kilka lat. Mimo to obcy ludzie powszechnie brali ją za kilka lat młodszą niż była w rzeczywistości (nie miała jeszcze dwudziestu ośmiu lat) z powodu wyrazu niemal dziecięcej szczerości w jej oczach. Jej lewe przedramię było nakrapiane drobnymi czerwonymi cętkami, niczym po ukąszeniach owadów.
Dorothy ponownie włożyła koszulę nocną i umyła zęby – oczywiście samą wodą; lepiej nie używać pasty do zębów przed komunią świętą. W końcu albo się pości, albo nie. Rzymscy katolicy mają sporo racji – sięgając po nią, nagle zawahała się i zatrzymała. Odłożyła szczoteczkę. Jej wnętrzności przeszył prawdziwy fizyczny, okropny ból.
Przypomniała sobie, z paskudnym uczuciem, z jakim człowiek przypomina sobie rano coś nieprzyjemnego, rachunek od rzeźnika Cargilla, nieuregulowany od siedmiu miesięcy. Ten straszny rachunek – mógł już wynosić dziewiętnaście funtów, a nawet dwadzieścia, i nie było najmniejszej nadziei na jego zapłacenie – był jedną z głównych udręk jej życia. O każdej porze dnia i nocy czaił się tuż za rogiem jej świadomości, gotowy rzucić się na nią i zadać jej ból. Wraz z nim powracały wspomnienia o dwudziestu mniejszych rachunkach, sumując się w liczbę, o której nie odważyła się nawet myśleć. Niemal mimowolnie zaczęła się modlić:
– Dobry Boże, proszę cię, żeby tylko Cargill nie przysłał dziś znów swego rachunku.
Jednak w następnej chwili uznała, że ta modlitwa jest przyziemna i bluźniercza, więc poprosiła o przebaczenie. Potem włożyła szlafrok i zbiegła do kuchni w nadziei, że zapomni o rachunku.
Piec jak zwykle zgasł. Dorothy ponownie go napełniła, brudząc sobie ręce popiołem, dolała na nowo nafty i kręciła się niespokojnie, aż czajnik się zagotował. Ojciec spodziewał się, że woda do golenia będzie gotowa kwadrans po szóstej. Spóźniona zaledwie o siedem minut Dorothy wzięła miskę na górę i zapukała do drzwi ojca.
– Wejdź, wejdź! – odezwał się stłumiony, poirytowany głos.
Pokój, z zaciągniętymi szczelnie zasłonami, był duszny i pachniał męskim zapachem. Proboszcz zapalił świecę na nocnym stoliku i leżał na boku, patrząc na swój złoty zegarek, który właśnie wyjął spod poduszki. Jego włosy były białe i gęste jak puch ostu. Jedno ciemne, jasne oko z irytacją spojrzało przez ramię na Dorothy.
– Dzień dobry, ojcze.
– Życzyłbym sobie, Dorothy – powiedział niewyraźnie proboszcz (jego głos zawsze był stłumiony i starczy, dopóki nie włożył sztucznej szczęki) – żebyś postarała się wyciągać Ellen z łóżka wcześnie rano. Albo sama bądź trochę bardziej punktualna.
– Tak mi przykro, ojcze. Zgasł ogień w kuchni.
– Dobrze już! Połóż to na toaletce. Odłóż to i podnieś te zasłony.
Nastał już dzień, ale poranek był ponury i pochmurny. Dorothy pospieszyła do swojego pokoju i ubrała się z szybkością błyskawicy, co w jej przypadku było konieczne przez sześć poranków na siedem. W pokoju było tylko maleńkie kwadratowe lusterko, którego nawet nie używała. Po prostu zawieszała na szyi złoty krzyżyk – zwykły złoty krzyżyk; żaden tam krucyfiks! – wiązała włosy w kok z tyłu, wpinała w nie kilka szpilek i narzucała na siebie ubranie (szary sweter, wytarty irlandzki tweedowy kostium i spódnicę, pończochy niezupełnie pasujące do kostiumu i spódnicy oraz mocno znoszone brązowe buty) – zajmowało to w sumie około trzech minut. Musiała jeszcze posprzątać jadalnię i gabinet ojca przed kościołem, oprócz odklepania modlitw przygotowujących do komunii świętej, co zajmowało jej nie mniej niż dwadzieścia minut.
Kiedy wyprowadziła rower za frontową bramę, ranek wciąż był pochmurny, a trawa mokra od gęstej rosy. Przez mgłę spowijającą zbocze wzgórza, kościół św. Athelstana majaczył niewyraźnie niczym ołowiany sfinks, a jego pojedynczy dzwon wybijał żałobne: bum! bum! bum! W użyciu był teraz tylko jeden z dzwonów; Pozostała siódemka została zdjęta i leżała w milczeniu przez ostatnie trzy lata, powoli wgniatając się w posadzkę dzwonnicy swoim ciężarem. W oddali, z mgły na dole, dobiegał wyzywający dźwięk dzwonu kościoła rzymskokatolickiego – paskudny, tani, blaszany bubel, który proboszcz ze św. Athelstana porównywał do dzwonka ulicznego sprzedawcy pączków.
Dorothy wsiadła na rower i szybko wjechała pod górę, opierając się o kierownicę. Grzbiet jej wąskiego nosa zaróżowił się w porannym chłodzie. Bekas zagwizdał nad głową, niewidoczny na zachmurzonym niebie. _Wcześnie rano ma pieśń do ciebie doleci!_ Dorothy oparła rower o cmentarną bramę i stwierdziwszy, że jej ręce wciąż są szare od popiołu, uklękła i wyszorowała je do czysta w wysokiej, mokrej trawie między grobami. Potem dzwon zamilkł, a ona zerwała się i pospieszyła do kościoła równocześnie z kościelnym Proggettem, który w postrzępionej sutannie i masywnych robotniczych butach człapał boczną nawą, by zająć swoje miejsce przy bocznym ołtarzu.
W kościele było bardzo zimno, wszędzie unosił się zapach wosku i gromadzącego się przez lata kurzu. Był to duży budynek, o wiele za duży dla tej garstki wiernych, zrujnowany i w ponad połowie pusty. Trzy wąskie rzędy ławek zajmowały zaledwie połowę nawy, a za nimi rozciągały się wielkie pustkowia nagiej kamiennej posadzki, na której kilka wytartych inskrypcji wskazywało na miejsca starych grobowców. Dach nad prezbiterium wyraźnie się zapadał; obok skarbonki kościelnej dwa fragmenty podziurawionej belki milcząco, acz z wyrzutem informowały, że winien jest temu śmiertelny wróg chrześcijaństwa: tykotek rudowłos. Jasne światło sączyło się z okien przez anemiczne szkło. Przez otwarte południowe drzwi widać było postrzępiony emblemat i konary lipy, szarawe i lekko kołyszące się w pozbawionym słońca powietrzu.
Jak zwykle do komunii przystąpiła jeszcze tylko jedna osoba – wiekowa panna Mayfill z The Grange. Frekwencja na komunii była tak beznadziejna, że proboszcz nie mógł nawet nakłonić chłopców do posługi, z wyjątkiem niedzielnych poranków, kiedy ci lubili popisywać się przed parafianami w komżach. Dorothy usiadła w ławce za panną Mayfill i w ramach pokuty za wczorajszy grzech odsunęła podnóżek i uklękła na nagich kamieniach. Rozpoczęła się msza. Proboszcz, ubrany w sutannę i krótką lnianą befkę¹, recytował modlitwy szybkim, wyćwiczonym głosem, wystarczająco wyraźnym teraz, gdy dysponował już wszystkimi zębami, ale dziwnie markotnym. Na jego rozgoryczonej, wiekowej twarzy, bladej niczym srebrna moneta, malował się wyraz wyniosłości, niemal z domieszką pogardy. „To bardzo ważny sakrament” – zdawał się mówić – „a moim obowiązkiem jest wam go udzielić. Pamiętajcie jednak, że jestem tylko waszym kapłanem, a nie przyjacielem. Jako człowiek nie lubię was i gardzę wami”. Kościelny Proggett, czterdziestoletni mężczyzna z kręconymi siwymi włosami i czerwoną, udręczoną twarzą, stał cierpliwie obok. Niewiele rozumiał z tej ceremonii, ale okazywał pełny szacunek, w odpowiednich momentach używając małego dzwoneczka liturgicznego, który ginął w jego wielkich czerwonych dłoniach.
Dorothy przyłożyła dłonie do oczu. Nie udało jej się jeszcze skoncentrować, tak naprawdę wspomnienie rachunku od Cargilla wciąż ją niepokoiło. Modlitwy, które znała na pamięć, przepływały przez jej głowę bez echa. Podniosła na chwilę oczy, które natychmiast zaczęły chaotyczną wędrówkę. Najpierw w górę, do bezgłowych aniołów na stropie, na których szyjach wciąż jeszcze widać było ślady pił purytańskich żołnierzy, a potem z powrotem, do czarnego, przypominającego pasztet wieprzowy kapelusza panny Mayfill i drżących smolistych kolczyków. Panna Mayfill miała na sobie długi, zatęchły czarny płaszcz z małym karakułowym kołnierzykiem, który był taki sam, odkąd Dorothy pamiętała. Był z jakiegoś bardzo osobliwego materiału, jakby satyny, ale grubszego, z strużkami czarnej lamówki wędrującymi po nim w niemożliwym do prześledzenia wzorze. Mogła to być nawet legendarna żałobna czarna krepa. Panna Mayfill była bardzo stara, tak wiekowa, że nikt już nie pamiętał czasów jej młodości. Bił od niej niezmiennie słaby zapach – eteryczna woń, którą po namyśle można było określić jako mieszankę wody kolońskiej, naftaliny i subtelnego powiewu ginu.
Dorothy wyjęła z klapy żakietu długą szpilkę ze szklanym łebkiem i ukradkiem, chowając się za plecami panny Mayfill, przycisnęła jej czubek do przedramienia. Jej ciało drgnęło niespokojnie. Przyjęła zasadę, że za każdym razem, gdy przyłapywała się na tym, że nie poświęca całej uwagi modlitwie, dźgała się w ramię tak mocno, że aż płynęła krew. To była jej osobista forma samodyscypliny, ochrona przed lekceważeniem znaczenia modlitwy i świętokradzkimi myślami.
Mając szpilkę w pogotowiu, zdołała przez kilka chwil modlić się w większym skupieniu. Jej ojciec z dezaprobatą zwrócił jedno ciemne oko na pannę Mayfill, która co chwila się żegnała – nie cierpiał takiej ostentacji. Na zewnątrz ćwierkał szpak. Dorothy z przerażeniem stwierdziła, że próżnością patrzy na zakładki ojcowskiej befki, którą samodzielnie uszyła dwa lata temu. Zacisnęła zęby i wbiła szpilkę w ramię na głębokość jednej ósmej cala.
Znowu klęczeli. To była spowiedź powszechna. Dorothy znów przyłapała się na tym, że jej oczy – błądzące ponownie, niestety! – tym razem po witrażu po jej prawej stronie, zaprojektowanym przez Sir Warde’a Tooke’a, z tytułem ARA w roku 1851 i przedstawiającym powitanie św. Athelstana – i przycisnęła szpilkę do innej części ramienia. Zaczęła sumiennie medytować nad znaczeniem każdej frazy modlitwy i w ten sposób przywróciła swój umysł do bardziej uważnego stanu. Mimo to poczuła się zobowiązana do ponownego użycia szpilki, kiedy Proggett zadzwonił w środku _Przeto z Aniołami i Archaniołami_, gdyż jak zawsze nawiedziła ją straszna pokusa, by się pośmiać z tego fragmentu. Było tak z powodu historii, którą opowiedział jej kiedyś ojciec, jak to, kiedy był małym chłopcem i służył pastorowi przy ołtarzu, dzwonek liturgiczne miał odkręcone serduszko, wiszące za nisko; więc pastor ten powiedział: „Przeto z Aniołami i Archaniołami, i z całą Niebiańską Asystą, chwalimy i wysławiamy Twoje dostojne Imię, zawsze Cię chwaląc i mówiąc, przykręć to, ty mała pękata głowo, przykręć to!”
Gdy proboszcz skończył konsekrację, panna Mayfill zaczęła podnosić się z niezwykłą trudnością i powolnością, niczym jakieś rozczłonkowane drewniane stworzenie, które podnosi się po kawałku i uwalnia przy każdym ruchu potężną woń naftaliny. Rozległ się dźwięk skrzypienia – to prawdopodobnie jej gorset, ale przypominał bardziej ocierające się o siebie kości. Można było sobie wyobrazić, że pod tym czarnym płaszczem jest tylko suchy, zgrzytający szkielet.
Dorothy stała nieruchomo jeszcze chwilę. Panna Mayfill sunęła się w stronę ołtarza powolnymi, chwiejnymi krokami. Ledwo mogła chodzić, ale czuła się urażona, jeśli ktoś zaoferował jej pomoc. W tej starej, bezkrwistej twarzy, usta były zaskakująco duże, luźne i mokre. Dolna warga, obwisła ze starości, wysuwała się do przodu, odsłaniając pasek dziąsła i rząd sztucznych zębów, żółtych jak klawisze starego fortepianu. Na górnej wardze widniała grzywka ciemnych, zroszonych śliną wąsów. Nie były to apetyczne usta; nie jest to rodzaj ust, które chciałoby się zobaczyć, jak dotykają brzegu naszej filiżanki. Nagle, spontanicznie, jakby sam diabeł ją tam wepchnął, z ust Dorothy wymsknęła się cicha modlitwa:
– Boże w Niebiesiech, nie pozwól mi pić z kielicha po pannie Mayfill!
W tym momencie, przerażona samą sobą, pojęła znaczenie tego, co powiedziała, i żałowała, że nie ugryzła się w język, zamiast wypowiedzieć to śmiertelne bluźnierstwo u stóp ołtarza. Znów wyjęła szpilkę z klapy i wbiła ją tym razem w ramię tak mocno, że z trudem stłumiła okrzyk bólu. Następnie podeszła do ołtarza i uklękła potulnie po lewej stronie panny Mayfill, aby mieć pewność, że dostanie po niej kielich.
Klęcząc, z pochyloną głową i dłońmi złożonymi na kolanach, szybko zabrała się do modlitwy o przebaczenie, by zdążyć zanim ojciec dotrze do niej z opłatkiem. Ale bieg jej myśli został przerwany. Wszelkie próby modlitwy straciły sens. Usta poruszały się, ale w słowach nie było ani serca, ani jakiegokolwiek znaczenia. Słyszała szuranie butów Proggetta i czysty, niski głos jej ojca mruczący „Bierzcie i jedzcie”, widziała pod kolanami wytarty skrawek czerwonego dywanu, czuła zapach kurzu, wody kolońskiej i naftaliny, nie miała w sobie jednak mocy, by rozmyślać o Ciele i Krwi Chrystusa, powodu, dla którego tu przybyła. Jej umył wypełniła śmiertelna pustka. Uświadomiła sobie, że NIE POTRAFI się modlić. Walczyła, zbierała myśli, wypowiadała machinalnie pierwsze zdania modlitwy, ale były bezużyteczne, bez znaczenia – niczym więcej niż martwymi skorupami słów. Ojciec trzymał przed nią opłatek w swojej kształtnej, dojrzałej dłoni. Trzymał go między palcem wskazującym a kciukiem, skrupulatnie, acz z pewną odrazą, jakby to była łyżka lekarstwa. Jego wzrok spoczął na pannie Mayfill, która zwijała się jak kanciasta gąsienica, skrzypiąc i wykonując znak krzyża tak misternie, że można by było pomyśleć, iż wyszywa z przodu płaszcza rzędy galonów. Przez kilka sekund Dorothy wahała się i nie wzięła opłatka. Nie odważyła się go przyjąć. Lepiej, dużo lepiej zejść z ołtarza, niż przyjąć sakrament z takim chaosem w sercu!
Nagle spojrzała w bok, przez otwarte południowe drzwi kościoła. Przelotna włócznia słonecznego światła przebiła chmury. Uderzyła w dół przez liście lipy, a gałązka liści w drzwiach zalśniła przelotną, niezrównaną zielenią, bardziej zieloną niż jadeit, szmaragd lub wody Atlantyku. Wyglądało to tak, jakby jakiś klejnot o niewyobrażalnym blasku zalśnił przez chwilę, wypełniając wejście zielonym światłem, a potem przygasł. Powódź radości przepłynęła przez serce Dorothy. Błysk żywych kolorów przywrócił jej, dzięki czemuś głębszemu niż rozsądek, spokój ducha, miłość do Boga i moc oddawania czci. W jakiś tajemniczy sposób, z powodu zieleni liści, znowu mogła się modlić. _O wszystkie zielone rośliny na ziemi, chwalcie Pana!_ Zaczęła się modlić żarliwie, radośnie, z wdzięcznością. Opłatek rozpłynął się na jej języku. Wzięła kielich od ojca i posmakowała bez odrazy, a nawet z radością tego małego aktu poniżenia, mokrego odcisku ust panny Mayfill na jego srebrnym brzegu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Krawat będący częścią szat liturgicznych używanych przez duchownych, głównie luterańskich i anglikańskich (przyp. red.).
2. Rodzaj ganku wystającego przed powierzchnię muru, zaopatrzonego w otwory strzelnicze (przyp. red.).
3. (łac.) _Benedictio mulieris post partum_ – błogosławieństwo udzielane położnicy po urodzeniu dziecka (przyp. red.).
4. (łac.) W stanie błogosławionym po porodzie (przyp. red.).
5. (łac.) Benedykt błogosławi (przyp. red.).
6. (ang. _Low Church_) – określenie stosowane do jednego z trzech umownych nurtów Kościołów anglikańskich (przyp. red.).
7. (ang. _High Church_) – odmiana kościoła angielskiego, grupująca zwolenników form zbliżonych do kościoła katolickiego (przyp. red.).
8. (łac.) Poza Kościołem nie ma zbawienia (przyp. red.).
9. Koncepcja teologiczna, zgodnie z którą człowiek stworzony „na obraz i podobieństwo Boże” posiada naturalną intuicję prowadzącą go do poznania i przyjęcia wiary chrześcijańskiej (przyp. red.).
Copyright © by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2023
Redakcja i korekta: Bellona
Wydawca BELLONA
ul. Hankiewicza 2 02-103 Warszawa
www.bellona.pl
www.facebook.com/ Wydawnictwo.Bellona
Księgarnia internetowa: www.ksiazki.pl, www.swiatksiazki.pl
Dystrybucja
Dressler Dublin Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie _Zecer_1
Budzik na komodzie eksplodował niczym przerażająca mała bomba z mosiądzu. Dorothy, wyrwana z otchłani zawiłego, budzącego grozę snu, obudziła się gwałtownie i, czując skrajne wyczerpanie, przewróciła się na plecy, wpatrując się w ciemność.
Budzik kontynuował swój przenikliwy, babski pisk, który trwałby jeszcze przez pięć minut, gdyby go nie wyłączyć. Dorothy bolało wszystko od stóp do głowy, a podstępne i godne ubolewania użalanie się nad sobą, które zwykle ją ogarniało, kiedy trzeba było rano wstać, kazało jej schować głowę pod kołdrę w daremnej próbie odcięcia się od nienawistnego hałasu. Walczyła jednak ze zmęczeniem i zgodnie ze swoim zwyczajem wymyślała sobie ostro, używając drugiej osobie liczby pojedynczej. Dalej, Dorothy, wstawaj! Żadnych drzemek, proszę! _Księga Przysłów VI, 9_. Wtedy przypomniała sobie, że jeśli hałas potrwa dłużej, zbudzi jej ojca, więc pośpiesznie wyskoczyła z łóżka, chwyciła budzik i wyłączyła alarm. Postawiła go na komodzie właśnie po to, by konieczne było wstanie z łóżka, żeby go wyłączyć. Wciąż pogrążona w ciemnościach, uklękła przy swoim łóżku i zmówiła _Ojcze nasz_, ale raczej bez skupienia, bo stopy jej drętwiały od zimna.
Było dopiero wpół do szóstej i raczej zimno, jak na sierpniowy poranek. Dorothy (nazywała się Dorothy Hare i była jedynym dzieckiem wielebnego Charlesa Hare’a, proboszcza St. Athelstan’s, Knype Hill, w hrabstwie Suffolk) włożyła stary, flanelowy szlafrok i po omacku zeszła na dół. W chłodny poranek wzbijał się zapach kurzu, wilgotnego tynku i smażonej flądry z wczorajszej kolacji, a z obu stron korytarza na drugim piętrze dochodziło antyfonalne chrapanie ojca i Ellen, służącej do wszystkiego. Ostrożnie (stół kuchenny miał paskudny zwyczaj wystawania w ciemności i kopania człowieka w biodro) wymacała sobie drogę do kuchni, zapaliła świecę na kominku, po czym wciąż obolała ze zmęczenia uklękła i zgarnęła popiół z paleniska.
Rozpalenie ognia w kuchni było piekielnie trudnym zadaniem. Komin był krzywy i przez to wiecznie na wpół zatkany, a ogień, zanim się rozpalił, musiał być podlany kubkiem nafty, jak pijak porannym łykiem ginu. Po nastawieniu czajnik z wodą do golenia dla ojca, Dorothy poszła na górę i odkręciła wodę w wannie. Ellen wciąż chrapała, ciężkim, młodzieńczym chrapaniem. Po przebudzeniu była dobrą, pracowitą służącą, ale należała do tych dziewcząt, których ani diabeł i ani wszystkie anioły nie mogą podnieść z łóżka przed siódmą rano.
Napełniała wannę jak tylko się dało najwolniej – odgłos wydawany przez strumień wody zawsze budził ojca, gdy za mocno odkręcała kran – i stała przez chwilę patrząc na bladą, nieapetyczną kałużę. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nienawidziła zimnych kąpieli; właśnie z tego powodu przyjęła zasadę, że od kwietnia do listopada wszystkie kąpiele brała zimne. Wkładając nieśmiało rękę do wody – a była ona okropnie zimna – robiła to stosując swoje zwyczajowe namowy. Dalej, Dorothy! Do roboty! Bez żartów, proszę! Potem zdecydowanie weszła do wanny, usiadła i pozwoliła lodowatym strumykom wody ogarnąć jej ciało, by wreszcie zanurzyć się całkowicie, oprócz włosów, które upięła z tyłu głowy. W następnej chwili wynurzyła się na powierzchnię, oddychając z trudem i powoli się prostując. Przypomniała sobie swoją „listę czynności”, którą przyniosła w kieszeni szlafroka z zamiarem przeczytania. Sięgnęła po nią i pochylając się nad wanną, zanurzona po pas w lodowatej wodzie, przeczytała „listę czynności” przy świetle świecy palącej się na krześle.
7 godz. Kom. Św.
Noworodek pani T? Trzeba odwiedzić.
ŚNIADANIE. Boczek. MUSZĘ poprosić ojca o pieniądze. (P)
Zapytaj Ellen, co do kuchni lek ojca nb. Uwaga. zapytać o materiał na zasłonki u Solepipe’a.
Wizyta u pani P. wycinki z „Daily Mail”. Angelica herbata dobra na reumatyzm pani L plaster na odciski.
Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamówić 1/2 funta kleju i kubek farby aluminiowej.
OBIAD (przekreślony) LUNCH?
Roznieść Mag. Parafialny. Pani F jest winna… p.
4.30 Zw. matek herbata nie zapomnieć 2 1/2 jarda mat. na okna.
Kwiaty dla kościoła nb. skarbonka.
KOLACJA. Jajecznica.
Przepisać kazanie ojca. Co z taśmą do maszyny?
Wyrwać powój w grochu brzydki.
Wyszła z wanny i kiedy wycierała się ręcznikiem niewiele większym od serwetki – w probostwie nigdy nie było ich stać na przyzwoite ręczniki – jej włosy rozpuściły się i opadły na obojczyki dwoma ciężkimi pasmami. Były to gęste, delikatne, niezwykle jasne włosy i może dobrze się stało, że ojciec zabronił jej ich obcinać, bo to była jej jedyna pozytywna cecha jej urody. Poza tym była dziewczyną średniego wzrostu, raczej szczupłą, ale silną i kształtnej budowy, a jej najsłabszym punktem była twarz. Była to szczupła twarz blondynki, niczym się nie wyróżniająca, z bladymi oczami i odrobinę za długim nosem. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można było dostrzec kurze łapki wokół oczu, a usta, gdy się nie poruszały, wyglądały na zmęczone. Na razie nie była to zdecydowanie staropanieńska twarz, ale z pewnością będzie taka za kilka lat. Mimo to obcy ludzie powszechnie brali ją za kilka lat młodszą niż była w rzeczywistości (nie miała jeszcze dwudziestu ośmiu lat) z powodu wyrazu niemal dziecięcej szczerości w jej oczach. Jej lewe przedramię było nakrapiane drobnymi czerwonymi cętkami, niczym po ukąszeniach owadów.
Dorothy ponownie włożyła koszulę nocną i umyła zęby – oczywiście samą wodą; lepiej nie używać pasty do zębów przed komunią świętą. W końcu albo się pości, albo nie. Rzymscy katolicy mają sporo racji – sięgając po nią, nagle zawahała się i zatrzymała. Odłożyła szczoteczkę. Jej wnętrzności przeszył prawdziwy fizyczny, okropny ból.
Przypomniała sobie, z paskudnym uczuciem, z jakim człowiek przypomina sobie rano coś nieprzyjemnego, rachunek od rzeźnika Cargilla, nieuregulowany od siedmiu miesięcy. Ten straszny rachunek – mógł już wynosić dziewiętnaście funtów, a nawet dwadzieścia, i nie było najmniejszej nadziei na jego zapłacenie – był jedną z głównych udręk jej życia. O każdej porze dnia i nocy czaił się tuż za rogiem jej świadomości, gotowy rzucić się na nią i zadać jej ból. Wraz z nim powracały wspomnienia o dwudziestu mniejszych rachunkach, sumując się w liczbę, o której nie odważyła się nawet myśleć. Niemal mimowolnie zaczęła się modlić:
– Dobry Boże, proszę cię, żeby tylko Cargill nie przysłał dziś znów swego rachunku.
Jednak w następnej chwili uznała, że ta modlitwa jest przyziemna i bluźniercza, więc poprosiła o przebaczenie. Potem włożyła szlafrok i zbiegła do kuchni w nadziei, że zapomni o rachunku.
Piec jak zwykle zgasł. Dorothy ponownie go napełniła, brudząc sobie ręce popiołem, dolała na nowo nafty i kręciła się niespokojnie, aż czajnik się zagotował. Ojciec spodziewał się, że woda do golenia będzie gotowa kwadrans po szóstej. Spóźniona zaledwie o siedem minut Dorothy wzięła miskę na górę i zapukała do drzwi ojca.
– Wejdź, wejdź! – odezwał się stłumiony, poirytowany głos.
Pokój, z zaciągniętymi szczelnie zasłonami, był duszny i pachniał męskim zapachem. Proboszcz zapalił świecę na nocnym stoliku i leżał na boku, patrząc na swój złoty zegarek, który właśnie wyjął spod poduszki. Jego włosy były białe i gęste jak puch ostu. Jedno ciemne, jasne oko z irytacją spojrzało przez ramię na Dorothy.
– Dzień dobry, ojcze.
– Życzyłbym sobie, Dorothy – powiedział niewyraźnie proboszcz (jego głos zawsze był stłumiony i starczy, dopóki nie włożył sztucznej szczęki) – żebyś postarała się wyciągać Ellen z łóżka wcześnie rano. Albo sama bądź trochę bardziej punktualna.
– Tak mi przykro, ojcze. Zgasł ogień w kuchni.
– Dobrze już! Połóż to na toaletce. Odłóż to i podnieś te zasłony.
Nastał już dzień, ale poranek był ponury i pochmurny. Dorothy pospieszyła do swojego pokoju i ubrała się z szybkością błyskawicy, co w jej przypadku było konieczne przez sześć poranków na siedem. W pokoju było tylko maleńkie kwadratowe lusterko, którego nawet nie używała. Po prostu zawieszała na szyi złoty krzyżyk – zwykły złoty krzyżyk; żaden tam krucyfiks! – wiązała włosy w kok z tyłu, wpinała w nie kilka szpilek i narzucała na siebie ubranie (szary sweter, wytarty irlandzki tweedowy kostium i spódnicę, pończochy niezupełnie pasujące do kostiumu i spódnicy oraz mocno znoszone brązowe buty) – zajmowało to w sumie około trzech minut. Musiała jeszcze posprzątać jadalnię i gabinet ojca przed kościołem, oprócz odklepania modlitw przygotowujących do komunii świętej, co zajmowało jej nie mniej niż dwadzieścia minut.
Kiedy wyprowadziła rower za frontową bramę, ranek wciąż był pochmurny, a trawa mokra od gęstej rosy. Przez mgłę spowijającą zbocze wzgórza, kościół św. Athelstana majaczył niewyraźnie niczym ołowiany sfinks, a jego pojedynczy dzwon wybijał żałobne: bum! bum! bum! W użyciu był teraz tylko jeden z dzwonów; Pozostała siódemka została zdjęta i leżała w milczeniu przez ostatnie trzy lata, powoli wgniatając się w posadzkę dzwonnicy swoim ciężarem. W oddali, z mgły na dole, dobiegał wyzywający dźwięk dzwonu kościoła rzymskokatolickiego – paskudny, tani, blaszany bubel, który proboszcz ze św. Athelstana porównywał do dzwonka ulicznego sprzedawcy pączków.
Dorothy wsiadła na rower i szybko wjechała pod górę, opierając się o kierownicę. Grzbiet jej wąskiego nosa zaróżowił się w porannym chłodzie. Bekas zagwizdał nad głową, niewidoczny na zachmurzonym niebie. _Wcześnie rano ma pieśń do ciebie doleci!_ Dorothy oparła rower o cmentarną bramę i stwierdziwszy, że jej ręce wciąż są szare od popiołu, uklękła i wyszorowała je do czysta w wysokiej, mokrej trawie między grobami. Potem dzwon zamilkł, a ona zerwała się i pospieszyła do kościoła równocześnie z kościelnym Proggettem, który w postrzępionej sutannie i masywnych robotniczych butach człapał boczną nawą, by zająć swoje miejsce przy bocznym ołtarzu.
W kościele było bardzo zimno, wszędzie unosił się zapach wosku i gromadzącego się przez lata kurzu. Był to duży budynek, o wiele za duży dla tej garstki wiernych, zrujnowany i w ponad połowie pusty. Trzy wąskie rzędy ławek zajmowały zaledwie połowę nawy, a za nimi rozciągały się wielkie pustkowia nagiej kamiennej posadzki, na której kilka wytartych inskrypcji wskazywało na miejsca starych grobowców. Dach nad prezbiterium wyraźnie się zapadał; obok skarbonki kościelnej dwa fragmenty podziurawionej belki milcząco, acz z wyrzutem informowały, że winien jest temu śmiertelny wróg chrześcijaństwa: tykotek rudowłos. Jasne światło sączyło się z okien przez anemiczne szkło. Przez otwarte południowe drzwi widać było postrzępiony emblemat i konary lipy, szarawe i lekko kołyszące się w pozbawionym słońca powietrzu.
Jak zwykle do komunii przystąpiła jeszcze tylko jedna osoba – wiekowa panna Mayfill z The Grange. Frekwencja na komunii była tak beznadziejna, że proboszcz nie mógł nawet nakłonić chłopców do posługi, z wyjątkiem niedzielnych poranków, kiedy ci lubili popisywać się przed parafianami w komżach. Dorothy usiadła w ławce za panną Mayfill i w ramach pokuty za wczorajszy grzech odsunęła podnóżek i uklękła na nagich kamieniach. Rozpoczęła się msza. Proboszcz, ubrany w sutannę i krótką lnianą befkę¹, recytował modlitwy szybkim, wyćwiczonym głosem, wystarczająco wyraźnym teraz, gdy dysponował już wszystkimi zębami, ale dziwnie markotnym. Na jego rozgoryczonej, wiekowej twarzy, bladej niczym srebrna moneta, malował się wyraz wyniosłości, niemal z domieszką pogardy. „To bardzo ważny sakrament” – zdawał się mówić – „a moim obowiązkiem jest wam go udzielić. Pamiętajcie jednak, że jestem tylko waszym kapłanem, a nie przyjacielem. Jako człowiek nie lubię was i gardzę wami”. Kościelny Proggett, czterdziestoletni mężczyzna z kręconymi siwymi włosami i czerwoną, udręczoną twarzą, stał cierpliwie obok. Niewiele rozumiał z tej ceremonii, ale okazywał pełny szacunek, w odpowiednich momentach używając małego dzwoneczka liturgicznego, który ginął w jego wielkich czerwonych dłoniach.
Dorothy przyłożyła dłonie do oczu. Nie udało jej się jeszcze skoncentrować, tak naprawdę wspomnienie rachunku od Cargilla wciąż ją niepokoiło. Modlitwy, które znała na pamięć, przepływały przez jej głowę bez echa. Podniosła na chwilę oczy, które natychmiast zaczęły chaotyczną wędrówkę. Najpierw w górę, do bezgłowych aniołów na stropie, na których szyjach wciąż jeszcze widać było ślady pił purytańskich żołnierzy, a potem z powrotem, do czarnego, przypominającego pasztet wieprzowy kapelusza panny Mayfill i drżących smolistych kolczyków. Panna Mayfill miała na sobie długi, zatęchły czarny płaszcz z małym karakułowym kołnierzykiem, który był taki sam, odkąd Dorothy pamiętała. Był z jakiegoś bardzo osobliwego materiału, jakby satyny, ale grubszego, z strużkami czarnej lamówki wędrującymi po nim w niemożliwym do prześledzenia wzorze. Mogła to być nawet legendarna żałobna czarna krepa. Panna Mayfill była bardzo stara, tak wiekowa, że nikt już nie pamiętał czasów jej młodości. Bił od niej niezmiennie słaby zapach – eteryczna woń, którą po namyśle można było określić jako mieszankę wody kolońskiej, naftaliny i subtelnego powiewu ginu.
Dorothy wyjęła z klapy żakietu długą szpilkę ze szklanym łebkiem i ukradkiem, chowając się za plecami panny Mayfill, przycisnęła jej czubek do przedramienia. Jej ciało drgnęło niespokojnie. Przyjęła zasadę, że za każdym razem, gdy przyłapywała się na tym, że nie poświęca całej uwagi modlitwie, dźgała się w ramię tak mocno, że aż płynęła krew. To była jej osobista forma samodyscypliny, ochrona przed lekceważeniem znaczenia modlitwy i świętokradzkimi myślami.
Mając szpilkę w pogotowiu, zdołała przez kilka chwil modlić się w większym skupieniu. Jej ojciec z dezaprobatą zwrócił jedno ciemne oko na pannę Mayfill, która co chwila się żegnała – nie cierpiał takiej ostentacji. Na zewnątrz ćwierkał szpak. Dorothy z przerażeniem stwierdziła, że próżnością patrzy na zakładki ojcowskiej befki, którą samodzielnie uszyła dwa lata temu. Zacisnęła zęby i wbiła szpilkę w ramię na głębokość jednej ósmej cala.
Znowu klęczeli. To była spowiedź powszechna. Dorothy znów przyłapała się na tym, że jej oczy – błądzące ponownie, niestety! – tym razem po witrażu po jej prawej stronie, zaprojektowanym przez Sir Warde’a Tooke’a, z tytułem ARA w roku 1851 i przedstawiającym powitanie św. Athelstana – i przycisnęła szpilkę do innej części ramienia. Zaczęła sumiennie medytować nad znaczeniem każdej frazy modlitwy i w ten sposób przywróciła swój umysł do bardziej uważnego stanu. Mimo to poczuła się zobowiązana do ponownego użycia szpilki, kiedy Proggett zadzwonił w środku _Przeto z Aniołami i Archaniołami_, gdyż jak zawsze nawiedziła ją straszna pokusa, by się pośmiać z tego fragmentu. Było tak z powodu historii, którą opowiedział jej kiedyś ojciec, jak to, kiedy był małym chłopcem i służył pastorowi przy ołtarzu, dzwonek liturgiczne miał odkręcone serduszko, wiszące za nisko; więc pastor ten powiedział: „Przeto z Aniołami i Archaniołami, i z całą Niebiańską Asystą, chwalimy i wysławiamy Twoje dostojne Imię, zawsze Cię chwaląc i mówiąc, przykręć to, ty mała pękata głowo, przykręć to!”
Gdy proboszcz skończył konsekrację, panna Mayfill zaczęła podnosić się z niezwykłą trudnością i powolnością, niczym jakieś rozczłonkowane drewniane stworzenie, które podnosi się po kawałku i uwalnia przy każdym ruchu potężną woń naftaliny. Rozległ się dźwięk skrzypienia – to prawdopodobnie jej gorset, ale przypominał bardziej ocierające się o siebie kości. Można było sobie wyobrazić, że pod tym czarnym płaszczem jest tylko suchy, zgrzytający szkielet.
Dorothy stała nieruchomo jeszcze chwilę. Panna Mayfill sunęła się w stronę ołtarza powolnymi, chwiejnymi krokami. Ledwo mogła chodzić, ale czuła się urażona, jeśli ktoś zaoferował jej pomoc. W tej starej, bezkrwistej twarzy, usta były zaskakująco duże, luźne i mokre. Dolna warga, obwisła ze starości, wysuwała się do przodu, odsłaniając pasek dziąsła i rząd sztucznych zębów, żółtych jak klawisze starego fortepianu. Na górnej wardze widniała grzywka ciemnych, zroszonych śliną wąsów. Nie były to apetyczne usta; nie jest to rodzaj ust, które chciałoby się zobaczyć, jak dotykają brzegu naszej filiżanki. Nagle, spontanicznie, jakby sam diabeł ją tam wepchnął, z ust Dorothy wymsknęła się cicha modlitwa:
– Boże w Niebiesiech, nie pozwól mi pić z kielicha po pannie Mayfill!
W tym momencie, przerażona samą sobą, pojęła znaczenie tego, co powiedziała, i żałowała, że nie ugryzła się w język, zamiast wypowiedzieć to śmiertelne bluźnierstwo u stóp ołtarza. Znów wyjęła szpilkę z klapy i wbiła ją tym razem w ramię tak mocno, że z trudem stłumiła okrzyk bólu. Następnie podeszła do ołtarza i uklękła potulnie po lewej stronie panny Mayfill, aby mieć pewność, że dostanie po niej kielich.
Klęcząc, z pochyloną głową i dłońmi złożonymi na kolanach, szybko zabrała się do modlitwy o przebaczenie, by zdążyć zanim ojciec dotrze do niej z opłatkiem. Ale bieg jej myśli został przerwany. Wszelkie próby modlitwy straciły sens. Usta poruszały się, ale w słowach nie było ani serca, ani jakiegokolwiek znaczenia. Słyszała szuranie butów Proggetta i czysty, niski głos jej ojca mruczący „Bierzcie i jedzcie”, widziała pod kolanami wytarty skrawek czerwonego dywanu, czuła zapach kurzu, wody kolońskiej i naftaliny, nie miała w sobie jednak mocy, by rozmyślać o Ciele i Krwi Chrystusa, powodu, dla którego tu przybyła. Jej umył wypełniła śmiertelna pustka. Uświadomiła sobie, że NIE POTRAFI się modlić. Walczyła, zbierała myśli, wypowiadała machinalnie pierwsze zdania modlitwy, ale były bezużyteczne, bez znaczenia – niczym więcej niż martwymi skorupami słów. Ojciec trzymał przed nią opłatek w swojej kształtnej, dojrzałej dłoni. Trzymał go między palcem wskazującym a kciukiem, skrupulatnie, acz z pewną odrazą, jakby to była łyżka lekarstwa. Jego wzrok spoczął na pannie Mayfill, która zwijała się jak kanciasta gąsienica, skrzypiąc i wykonując znak krzyża tak misternie, że można by było pomyśleć, iż wyszywa z przodu płaszcza rzędy galonów. Przez kilka sekund Dorothy wahała się i nie wzięła opłatka. Nie odważyła się go przyjąć. Lepiej, dużo lepiej zejść z ołtarza, niż przyjąć sakrament z takim chaosem w sercu!
Nagle spojrzała w bok, przez otwarte południowe drzwi kościoła. Przelotna włócznia słonecznego światła przebiła chmury. Uderzyła w dół przez liście lipy, a gałązka liści w drzwiach zalśniła przelotną, niezrównaną zielenią, bardziej zieloną niż jadeit, szmaragd lub wody Atlantyku. Wyglądało to tak, jakby jakiś klejnot o niewyobrażalnym blasku zalśnił przez chwilę, wypełniając wejście zielonym światłem, a potem przygasł. Powódź radości przepłynęła przez serce Dorothy. Błysk żywych kolorów przywrócił jej, dzięki czemuś głębszemu niż rozsądek, spokój ducha, miłość do Boga i moc oddawania czci. W jakiś tajemniczy sposób, z powodu zieleni liści, znowu mogła się modlić. _O wszystkie zielone rośliny na ziemi, chwalcie Pana!_ Zaczęła się modlić żarliwie, radośnie, z wdzięcznością. Opłatek rozpłynął się na jej języku. Wzięła kielich od ojca i posmakowała bez odrazy, a nawet z radością tego małego aktu poniżenia, mokrego odcisku ust panny Mayfill na jego srebrnym brzegu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Krawat będący częścią szat liturgicznych używanych przez duchownych, głównie luterańskich i anglikańskich (przyp. red.).
2. Rodzaj ganku wystającego przed powierzchnię muru, zaopatrzonego w otwory strzelnicze (przyp. red.).
3. (łac.) _Benedictio mulieris post partum_ – błogosławieństwo udzielane położnicy po urodzeniu dziecka (przyp. red.).
4. (łac.) W stanie błogosławionym po porodzie (przyp. red.).
5. (łac.) Benedykt błogosławi (przyp. red.).
6. (ang. _Low Church_) – określenie stosowane do jednego z trzech umownych nurtów Kościołów anglikańskich (przyp. red.).
7. (ang. _High Church_) – odmiana kościoła angielskiego, grupująca zwolenników form zbliżonych do kościoła katolickiego (przyp. red.).
8. (łac.) Poza Kościołem nie ma zbawienia (przyp. red.).
9. Koncepcja teologiczna, zgodnie z którą człowiek stworzony „na obraz i podobieństwo Boże” posiada naturalną intuicję prowadzącą go do poznania i przyjęcia wiary chrześcijańskiej (przyp. red.).
więcej..