Córka Smoka - ebook
Córka Smoka - ebook
Przyszedł czas na finał zniewalającej historii o tajemniczym Mieście Snów.
Klątwa Wyrd dobiegła końca. Finfolk nareszcie wyzwoliło się spod klątwy władczyni Aislingen, a w Domu Wiedźm przebudziła się magia. Niestety, wszystko ma swoje konsekwencje. March Sky ujrzała, jak ciało jej matki starzeje się o kilkadziesiąt lat w ciągu minuty. To nie koniec koszmaru, w którym przyszło jej żyć. Ale! Z pomocą przychodzą Callen i Ove, który jeszcze do niedawna towarzyszył dziewczynie pod postacią czarnego kota. Tylko po co Ove kradnie amulet burmistrzowi? – Zastanawia się March. I jakie duchy czyhają na nich w ciemności?
Hypnos zostaje wysłany przez swoją matkę w podróż. Sam nie jest pewien dlaczego, ale w jej trakcie odkryje kolejne tajemnice i dowie się, że jego ojciec wciąż jest przy nim. No, w pewnym sensie. Pustynia, na której się znajdzie, przyniesie sporo niespodzianek…
Wszystko się zmieniło. Czas na ostateczne starcie z tym, co nadciąga z Jaaru. Przygotujcie się na spotkanie z niesamowitymi enbarami, na podróże astralne i dużo czarów! Tutaj każdy coś knuje… Bądźcie czujni!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-75-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwiat rozbłysnął; zdrada przyszła z pałacu.
Hypnos ze strachem obserwował matkę miotającą gniewne spojrzenia na zgromadzone wokół fery. Te ze spuszczonymi głowami czekały, aż skończy przesłuchanie.
Wyrd była wściekła i zraniona. Przypominała groźnego, wijącego się węża, pod którego barwnym ciałem płonie grunt.
– Wiem, że to któreś z was! – warknęła, z jej różdżki posypały się ametystowe iskry. – Nie ukryjecie swoich kłamstw!
Gdy jej spojrzenie padło na Hypnosa, ten nie miał wątpliwości, że matka i jego podejrzewa. Dawno już przestał wierzyć, że jest ukochanym synem władczyni Aislingen.
Gniew królowej był jednak w pełni zrozumiały. Nie minął nawet rok, odkąd z Komnaty Więźniów uciekli wszyscy wrogowie Miasta Snów. Torturowani we własnych umysłach przez czary ferów, zapewne nienawidzili ich jeszcze bardziej niż przed trafieniem do niewoli. Tylko sama Wyrd wiedziała, jak niebezpieczne były to istoty. Jakby tych problemów było mało, March Sky, dziewczyna ze świata ludzi, półferini, wykradła imię królowej – jej największy sekret.
W Ametystowym Pałacu na każdym kroku można było natknąć się na tajemnicę. Królowa utkała z nich pajęczynę, jednak teraz sama zaczęła poruszać się po niej z trudem. Zaglądała w umysły zgromadzonych ferów, obnażała ich dusze. Hypnos wiedział, jak się bronić, choć nie miał szans ukryć wszystkiego.
– Matko! – rozbrzmiał nagle czyjś głos.
Książę powiódł wzrokiem w stronę różowej ferini patrzącej na władczynię z oburzeniem.
– Więc nawet mnie nie ufasz? – Wyglądała, jakby Wyrd ją spoliczkowała.
– Nikomu – wycedziła królowa, a jej oczy, równie ametystowe co magia wypływająca z różdżki, zalśniły złowrogo. – Każde z was może donosić innym władczyniom, Społeczności, tej przeklętej Sky!
Leila wydała się dotknięta do żywego.
– Przez nią zginął Lei – rzuciła. – Jak możesz…
Ale Wyrd straciła nią zainteresowanie. Machnęła dłonią, by uciszyć córkę, i szybkim krokiem ruszyła w stronę tronu. Usadawiając się na nim, wyglądała jak nie ona. Hypnos zawsze postrzegał matkę jak figurę wyciosaną z kamienia. Nigdy nie okazywała uczuć. Teraz było inaczej. Zdjęta lękiem, zaczynała przypominać człowieka, to zaś dla każdego aislingeńskiego fera było niebezpieczne.
– Odejdźcie – rzuciła cicho, wpatrzona w symbole astrologiczne, którymi ozdobiona była podłoga pałacu.
Ty zostań – dodała w myślach do Hypnosa.
Głowę księcia zalały obawy. Pamiętał, kiedy matka ostatnio wydała mu ten sam rozkaz. Było to wtedy, gdy March Sky wyswobodziła się z uroku Strażnika Koszmarów. Wtedy Hypnos dostał zadanie, by zająć się dziewczyną. Miał rzucić na nią urok poplątania zmysłów, co się nie udało.
Później matka wydała mu kolejne polecenia. Kazała mu przenieść się do Finfolk, ludzkiego miasteczka, gdzie jeszcze raz spróbował wkupić się w łaski Sky. Przeniknął do Domu Wiedźm, wciąż pachnącego czarami Irmy i Cleto Malloway – czarownic, które jako jedne z nielicznych rzuciły wyzwanie aislingeńskim ferom. Ale i tym razem plan Wyrd się nie powiódł.
Hypnos robił wszystko, co poleciła mu matka, nawet gdy nie był do tego przekonany. Wiedział, że musi się poświęcić dla Miasta Snów. Siła krainy rodziła się w sercu królowej i to jej krew spajała tutejsze fery.
Wyrd wstała.
– Wiesz, dlaczego kazałam ci zostać? – zapytała.
Hypnos potrząsnął głową.
– Ufam ci.
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Jedynie rozchylił usta.
– Tak, ufam. – Zaśmiała się. – Przynajmniej bardziej niż pozostałym. Zrobiłeś wiele dla wspólnej sprawy i, jak sądzę, to właśnie ty najbardziej kochasz Miasto Snów.
– To prawda – odparł bez wahania. – Kocham.
Dla Aislingen był gotów poświęcić wszystko, nie dlatego, że tak go nauczono, ale dlatego, że właśnie tego pragnął.
– Zatem chodź. – Wyrd wyciągnęła ku niemu białą dłoń. – Chcę zdradzić ci sekret o tym, co tak bardzo kochasz. Coś, czego jeszcze nikt z was nie widział.
Hypnos musnął palce matki. Zawieszona na jej szyi srebrna kula zamigotała. Amulet był pieczęcią otwierającą wszystkie drzwi w Mieście Snów.
Przestrzeń zaczęła poruszać się jak niewyraźna wizja. Pałac rozpłynął się, a oni wylądowali w morzu zielonej trawy. Poza nią nie było tu zupełnie nic. Jeśli Wyrd miała sekret do ukrycia, to miejsce było do tego idealne.
– Gdzie jesteśmy? – spytał książę.
– Tego nie mogę ci powiedzieć.
– Ale… nadal w Aislingen, tak?
– Zgadza się. Moja pieczęć nie przeniesie mnie nigdzie poza Miasto Snów. Chodź.
Skinęła na niego ręką, jednak uszli tylko kilka kroków, gdy przykucnęła i zaczęła odgarniać trawę. Ich oczom ukazała się okrągła pokrywa. Wyrzeźbiono na niej dwa uskrzydlone węże, splecione ze sobą jak w kaduceuszu. Ich grube ciała okalały coś, co przypominało błyskawicę.
– Co to jest? – Książę uniósł na matkę zdumione spojrzenie.
– Studnia Snów – oznajmiła Wyrd sennym głosem.
Pieszczotliwie przejechała dłonią po ciałach węży. Te zaczęły oddalać się od siebie, a w miejscu błyskawicy pokrywa pękła i powoli się otworzyła. Wewnątrz znajdowała się jedynie woda, tak ciemna, że nie było w stanie rozjaśnić jej słońce lśniące na ametystowym niebie Aislingen.
– To jedyna studnia w całym królestwie, która sięga aż do samego serca marzeń sennych – oświadczyła królowa. – I koszmarów – dodała z nabożną nutą.
Odwróciła wzrok od czarnej wody, by spojrzeć na syna.
– Musi być ukryta – powiedziała z naciskiem. – Gdyby woda się rozlała, nikt nie zdołałby powstrzymać snów, które przechowuje. Każdy, kto tu zajrzy, zetknie się albo z tym, czego się boi, albo z rzeczami, których pragnie. Tylko nieliczni znajdą tu to, co im potrzebne. Studnia to coś pomiędzy uwodzącym marzeniem a śmiercionośnym koszmarem. Nawet ja nie umiałabym poskromić jej mocy.
– Ale dlaczego mi o tym wszystkim…
Wyrd uniosła dłoń.
– Studnia skrywa też historię naszej krainy. Tę, której nie opisano w Zwojach Krwawego Świtu ani w żadnych innych świętych tekstach.
Zanurzyła dłoń i zaczęła kreślić na wodzie jakieś symbole. Te wzlatywały, tworząc przed oczami księcia obrazy. Najpierw zobaczył dwa skrzydlate węże. Jeden był błękitny, drugi miał kolor różowego świtu w Święto Ognia i Wody. Trzepotały smoczymi skrzydłami, odpychając się jeden od drugiego.
– Pewien król – zaczęła opowieść Wyrd – miał pięć córek. Mieszkał z nimi w zamku na wysokiej górze. Codziennie prosił jedną z księżniczek, by przyniosła mu w kryształowym pucharze czystą wodę z najgłębszej studni w królestwie.
Obrazy w kuli zmieniały się. Węże ustąpiły pałacowi stojącemu na ciągnącej się aż do chmur, czarnej górze. Potem w wizji ukazała się studnia, ta sama, przy której teraz siedzieli.
– Córki nigdy nie zawiodły oczekiwań ojca – ciągnęła Wyrd. – Zawsze dostarczały mu wodę, do czasu, aż pewnego dnia jedna z nich nie wróciła. Zaniepokojony król posłał następną, by sprawdziła, co stało się z jej siostrą, a gdy i ona nie wróciła, kazał pójść trzeciej. W zamku zostały tylko dwie córki. Władca zabronił im wychodzić, lecz jedna z nich uciekła nocą, by odnaleźć zagubione księżniczki.
W kuli ukazała się ludzka dziewczyna biegnąca wzdłuż czarnego zbocza.
– I tamta, czwarta córka, przepadła. Piątą córkę król uwięził w wieży. Nie chciał stracić i jej, bo to oznaczałoby nie tylko śmierć ostatniego dziecka, ale i dziedziczki tronu. Władca nie miał jednak pojęcia, że piąta księżniczka była biegła w magii. Podczas gdy pozostałe cztery władały którymś z żywiołów, tamta ostatnia, przez wszystkich uważana za niemagiczną, dysponowała niewidzialnymi mocami Taliesina. Łączyła w sobie wszystkie żywioły i była w stanie spajać to, co rozdzielone.
Przed oczami księcia znów wiły się dwa węże.
– Już zmierzając w stronę studni, piąta księżniczka słyszała dochodzący z podziemia ryk. Nim zajrzała do wody, otworzyła swe wewnętrzne oczy na wizje, te zaś ukazały jej walczące ze sobą węże. Dziewczyna zrozumiała, że to one porwały jej siostry i uwięziły je wewnątrz studni, w podziemnym królestwie, którym władały.
Węże kąsały się nawzajem i wściekle syczały.
– Księżniczka nie chciała walczyć z tymi istotami, bo wiedziała, że są święte. Szybko zauważyła też, że przyczyną ich walki były ogony, które zrosły się ze sobą, a każde ze zwierząt ciągnęło je w swoją stronę, powodując ból tego drugiego. Pozostałe księżniczki też to zauważyły. Każda z nich próbowała pomóc wężom wyswobodzić się z tego niewolniczego uścisku. Tym spowodowały jednak tylko ich większy ból. Dopiero ostatnia zrozumiała, co należy zrobić.
– Połączyć je – powiedział od razu Hypnos.
– Logiczne, prawda? – zaśmiała się Wyrd. – Przynajmniej dla nas. Ale one były ludźmi, a wiemy, że ludzie wolą walczyć i zabijać się nawzajem. Nie widzą mądrości w połączeniu, zwłaszcza w połączeniu tego rodzaju, który był potrzebny wężom: każdy z nich musiał ustąpić temu drugiemu. Tylko wtedy mogły znaleźć pokój.
– Ostatnia księżniczka od razu to zrozumiała – zauważył Hypnos – a była człowiekiem.
– Niektórzy ludzie są mądrzy – zbyła go władczyni. – To się zdarza. W każdym razie gdy księżniczka za pomocą magii porozumiała się z wężami i pomogła im żyć razem, te uwolniły jej siostry i od tamtego czasu nikomu już nie szkodziły.
Wizja rozpadła się na kawałki, a dymiące od energii magicznej fragmenty wpadły z powrotem do studni.
– Miasto Snów jest jak te dwa węże – wyjaśniła Wyrd. – Jeden z nich znajduje się tu, drugi w świecie ludzi. Pod moimi rządami można by zaprowadzić pokój, ale to, co utraciliśmy, musiałoby wrócić do Aislingen. Póki tak się nie stanie, węże będą ze sobą walczyć. Zjednoczyć może je tylko kobieta taka jak ta z opowieści, ostatnia córka. Córka połączonych węży.
Machnęła ręką, a studnia zaczęła się zamykać. Na jej środku znów pojawiła się błyskawica, wokół której oplotły się gadzie ciała. Teraz Hypnos widział końcówki ich ogonów związane w supeł.
Królowa odwróciła twarz ku niebu. Zdawało się, że czerpie ono kolor wprost z jej oczu.
– To koniec opowieści – dodała – ale początek prawdziwej historii i potężnej magii. Miastem Snów jest godzien rządzić tylko ktoś, kto może połączyć dwa królestwa w jedno. Jak dotąd byłam to tylko ja. A przynajmniej próbowałam…
Westchnęła.
– Wielu myśli, że nie chcę zrzec się tronu, ale to nieprawda – oznajmiła, wciąż przyglądając się niebu. Palcami wodziła po trawie. – W rzeczywistości miałam już swoją następczynię, taką, która potrafiłaby przywrócić pełną harmonię, ale za pomocą czarów została zwabiona do Finfolk i zgładzona przez ludzi.
Hypnos zmarszczył czoło.
– Nigdy mi o tym nie wspominałaś.
– Czekałam z tym, aż okażesz się godny – odparła, powoli przenosząc na niego wzrok. – Jest więcej rzeczy, o których powinieneś wiedzieć. Zaklęcia, które omotały moją córkę, zostały rzucone przez popleczników kogoś, kogo dawno już pokonałam i wygnałam stąd. To największy wróg Aislingen, piękna istota, która chciała zawładnąć Miastem Snów. Nie mogłam jej zgładzić, choć wierzę, że udało mi się poskromić jej magię na tyle, by już nam nie zagrażała.
– Mówisz o… moim ojcu? – spytał książę.
Wyrd wstała i podała mu rękę.
– Tak. – Aislingeńskie słońce rozlało się po jej skrzydłach. – Poznałeś tę historię dlatego, że to ciebie chcę wyznaczyć na mojego następcę. Jeśli jednak masz zostać władcą, musisz znaleźć sposób na połączenie królestw, musisz pokonać wszystkich popleczników Wygnanego Króla, a przede wszystkim musisz zniszczyć March Sky.
Za każdym razem, gdy mówiła musisz, jej oczy niebezpiecznie lśniły.
– Czy przez wzgląd na to, że ani razu mnie nie oszukałeś, przysięgniesz nie spocząć, póki nie unicestwisz ciała March Sky i nie zniewolisz jej duszy i umysłu?
Hypnos miał wrażenie, jakby królowa sama zatapiała w nim umysł, odciskała w jego duszy piętno własnej. Wciąż trzymając jej dłoń, poczuł nagły przypływ odwagi i pewności siebie.
– Przysięgam – odparł.ROZDZIAŁ DRUGI
– Tak, jeszcze jeden krok, pomogę ci – powiedziała dziewczyna, siląc się na uśmiech.
Emma Sky uczepiła się jej rąk, były dla niej jedyną podporą. Gdy wreszcie z pomocą córki ułożyła się do łóżka, jej kruche ciało zapadło się w miękkiej pościeli, przez co wyglądała, jakby jeszcze się skurczyła. A kurczyła się każdego dnia, codziennie po trochu znikała.
– Chyba się prześpię – jęknęła i kilka sekund potem już oddychała spokojnie.
March utrzymywała na twarzy sztuczny uśmiech do czasu, aż upewniła się, że matka głęboko śpi. Potem po cichu wyszła z pokoju, z każdym krokiem czując, jak i z niej uchodzi życie. Nacisnęła na klamkę z wysiłkiem – najmniejsze rzeczy okazywały się coraz trudniejsze. A gdy zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i osunęła na podłogę. Zakryła twarz dłońmi i zaszlochała.
Tak było codziennie, już od tygodnia. Jej matka, jeszcze kilka dni temu młoda, postarzała się o kilkadziesiąt lat dokładnie wtedy, gdy Finfolk wyzwoliło się spod klątwy władczyni Aislingen.
To była dziwna klątwa. Sięgała głęboko do ludzkich umysłów, wyciągając z nich to, co najgorsze. To ona doprowadziła do śmierci najlepszej przyjaciółki March, ale to również ona utrzymywała matkę dziewczyny przy życiu, a teraz, gdy czar prysnął, z Emmy Sky codziennie to życie ulatywało. Czasem March miała wrażenie, że widzi, jak tuż przed snem z ust matki wypływa obłoczek, po czym rozchodzi się w powietrzu. Bezsilna, próbowała go pochwycić, zapewnić matce jeszcze choć kilka kolejnych dni.
Najstraszniejsza była świadomość, że to ona była temu winna, przynajmniej po części. Zmusiła Wyrd do zdjęcia z matki klątwy, nie mając pojęcia, do czego to doprowadzi.
Łzy spływały jej do ust, słone, niemal gorzkie. Choć klątwa zniknęła z Finfolk, w głowie March pozostawała ciemność, jeszcze głębsza i straszniejsza od tej, którą czuła, gdy wszystko było zatopione w koszmarach.
– Nie zapytam, czy wszystko jest okay – usłyszała łagodny głos. – Zapytam tylko, czy chcesz porozmawiać.
Ove podszedł do niej tak cicho, że gdyby milczał, nie zorientowałaby się o jego obecności. Ciągle miał w sobie coś z kota, którym był przez ostatnie siedemdziesiąt lat. Teraz na powrót stał się mężczyzną, wysokim, łysiejącym, lecz ciągle z wyraźnie czarnymi włosami.
– Nie – odparła cicho.
Nawet gdyby chciała, nie umiała w tej chwili rozmawiać.
Ove nie odpowiedział, tylko usiadł obok niej i objął ją ramieniem. To było przyjemne uczucie. March nie znała swojego ojca, a czarownik był w tym wieku, że mógłby go zastąpić. Emanował opiekuńczą energią, której potrzebowała, choć długo nie zdawała sobie z tego sprawy.
Wiele się ostatnio nauczyła. Nie tyle o świecie, ile o samej sobie. Magia pozwoliła jej czasem wyjść z własnego ciała, dosłownie i w przenośni, i spojrzeć na siebie oczami kogoś innego. Dawniej walczyła z ludźmi, bywała wredna i – jasne – nadal się jej to zdarzało, ale dziś umiała już pracować nad tymi rzeczami, chciała je zmieniać. Tyle że okazywało się to zbyt trudne, gdy raz za razem spadało na nią coś nowego.
Siedzieli tak przez kilka chwil. March czuła, jak Ove wysyła jej uzdrawiającą energię. Nie narzucał się jej ciepłem swojej aury, pozwalał jej zdecydować, ile magii chce od niego przejąć. Wreszcie po długim, kojącym milczeniu znów się odezwał:
– Wiesz, że dziś przychodzą do nas ci ze Społeczności?
– Znowu? – jęknęła.
Powinna była o tym pamiętać. W ciągu ostatniego tygodnia ludzie ze Społeczności przychodzili do nich niemal codziennie, by rozmawiać na temat wydarzeń w Finfolk. Nie lubiła tych wizyt. Zawsze były zbyt rzeczowe, jakby nikogo tak naprawdę nie obchodziło, co tu przeżywali.
– To chodźmy – westchnęła, ocierając to, co zostało po łzach, kilka słonych śladów. – Trzeba się przygotować.
Callen krzątał się już po kuchni w swoim najbardziej odlotowym wdzianku: fartuszku ozdobionym wizerunkami wiedźm na miotłach. Szykował się do wizyty.
March lubiła patrzeć, jak gotuje, choć wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że tak jest. Coś w jego ruchach ją uspokajało. Chłopak był prawdziwym właścicielem tego domu. Znał każde z jego sekretnych drzwi, prowadzących do innych światów, jak ryba w wodzie czuł się w świątyni na strychu, pamiętał wszystkie ochronne zaklęcia sióstr Malloway. Opiekował się domem, a dom opiekował się nim. Budynek miał swoją duszę, potrafił bez słów przemówić do mieszkańców. Patrząc na Callena, March czuła się tu tylko jak gość, choć mile widziany.
Nie zawsze była sprawiedliwa dla chłopaka. Najpierw miała mu za złe to, że pokazał jej magię. W zasadzie trudno było się temu dziwić, bo to ona stała się przyczyną jej największych problemów. Teraz jednak March rozumiała, że prawda była ważna, że liczyła się krew, o której często wspominał Callen – ich krew, ludzka, lecz wymieszana z krwią ferów. Ta magia należała się im obojgu.
– Bierzcie się do roboty – mruknął chłopak, stawiając na stole brytfannę pełną ciastek w kształcie półksiężyca. – Trzeba naparzyć herbaty i kawy.
– Już się robi! – zawołał Ove, przygotowując dwa czajniki, które próbowały uciec mu spod rąk.
Odkąd w Domu Wiedźm przebudziła się magia, March czuła się tu czasem jak księżniczka z Disneya, oczywiście z o wiele bardziej zwichniętym życiem i językiem nadającym się czasem do cenzury. Ale dom był magiczny w cudowny, baśniowy sposób. Odkurzacz sam czyścił podłogę i wyrywał się, kiedy chciało się go opróżnić, czajniki same rozlewały herbatę i podgrzewały ją, a piekarnik dziwnie skrzeczał, jeśli zapomniało się wyjąć ciasto.
Callen machnął ręką, sprawiając, że ciastka ułożyły się na paterze, która uczynnie zawisła w powietrzu. Odkąd służby czarownic przywróciły chłopakowi wcześniej zablokowaną magię, bez przerwy korzystał z czarów.
– Gotowe! – oznajmił Ove, stawiając dzbanki z herbatą i kawą na stole. Gdy wyszedł z kuchni, żeby zapalić na zewnątrz cygaro (było to przyzwyczajenie, które wróciło mu wraz z ludzką formą), Callen rzucił March przelotne spojrzenie.
– Jak twoja mama? – spytał.
– Bez zmian – przyznała posępnie.
– Może powinniśmy zwiększyć dawkę eliksiru?
Chłopak warzył dla Emmy miksturę, z pomocą której kupowali dla niej kolejne dni życia. Spowalniała starzenie i miała przywracać pamięć.
Spoglądali na siebie przez chwilę. Callen wydał się tym trochę speszony. March zresztą też. Wciąż pamiętała – i wiedziała, że nigdy już nie zapomni – jak go pocałowała. To było nagłe i sama nie rozumiała tego impulsu, ale tamtego wieczora, po długiej, wyczerpującej walce z ferami, nagle zapragnęła bliskości chłopaka. Zwyczajnie przylgnęła więc ustami do jego ust, przez moment czując się niezwykle… błogo? No, to był pierwszy taki pocałunek w jej życiu, więc… Ale jednocześnie zdawało jej się, że upokorzyła samą siebie, bo wykonała ten krok, nawet jeśli spontanicznie, a Callen chyba wcale nie chciał jej pocałować.
W zasadzie to nie była pewna, czego chciał, bo nie wracali do tematu. Mimo wszystko tamten pocałunek coś między nimi zmienił, nie na gorsze, ale też nie na lepsze, po prostu na inne, może trochę… dziwne?
Chociaż przez kolejne kilka chwil nie odzywali się do siebie, to milczenie wydawało się niezwykle wypełnione, więc gdy Ove wrócił, March miała wrażenie, jakby prysnął czar.
– Dobra, idę posprzątać salon – rzucił czarownik, chowając cygaro do ozdobionej runami cygarnicy. – Byle tylko odkurzacz znów nie próbował zdzielić mnie rurą po łbie. – Westchnął. – Czy on mi nigdy nie wybaczy tej sierści na dywanach? Rany, to nie moja wina, że liniałem.
Równo o pierwszej usłyszeli pukanie w wąskie, zielone drzwi znajdujące się w głębi salonu. To był ich stały portal i tylko tędy przechodzili magiczni goście.
Jak zwykle w Domu Wiedźm zjawiła się Dorcas Cloyce z wydziału do spraw trudnych i przykrych (March nie miała pojęcia, na ile była to oficjalna nazwa, ale nie zdziwiłaby się, gdyby tak właśnie było – czarownice bywały… nietypowe). Tym razem nie towarzyszyli jej jednak zwykli funkcjonariusze, lecz dwie nowe osoby. Na ich widok otwierający drzwi Ove stanął jak wryty. Callen wysoko uniósł brwi i zatrzymał się w połowie drogi do portalu.
March przeniosła wzrok z niego na przybyłych. Choć widziała ich po raz pierwszy, w niej też goście wywołali dreszcz, może dlatego, że oboje byli niezwykle piękni: mężczyzna z jasną czupryną, niemal tak wysoki jak Ove, i czarnoskóra kobieta ze srebrnym diademem wplecionym w gęste, lśniące włosy. Oboje mieli na sobie idealnie skrojone ubrania: on stalowy surdut, a ona błękitną suknię. Rozejrzeli się po salonie, posyłając gospodarzom lekkie uśmiechy.
– Kalu i Brevda? – wyjąkał Ove.
– We własnej osobie – odparła wyraźnie rozbawiona kobieta, wchodząc głębiej do salonu. – Och, coś ciepłego! – ucieszyła się, gdy dzbanek wypełnił filiżanki pachnącą herbatą. Od razu usadowiła się w fotelu i odetchnęła.
– W Anglii też pada śnieg – dodał mężczyzna. Jego chłopięcy urok sprawił, że pod March ugięły się nogi.
Dorcas Cloyce zdjęła płaszcz z symbolem szkockiej Rady Wiedźm, jednorożcem ze smoczymi skrzydłami, i zajęła miejsce w drugim fotelu.
March, Callen i Ove szybko usiedli na sofie, pozostawiając mężczyźnie krzesło. Woleli siedzieć ściśnięci, ale razem. Dziewczyna doskonale wyczuwała napięcie przyjaciół. Uśmiechy, które posyłali im nowo przybyli goście, niby przyjazne, wydawały się mimo wszystko chłodne.
– Więc przyszliśmy, by… – zaczęła Cloyce, wyciągając zza pazuchy szarą teczkę.
– Och, Dorcas, po co od razu te formalności? – przerwała jej kobieta. – Myślę, że powinniśmy najpierw przedstawić się March Sky, by poznała wagę sytuacji.
Dziewczyna zmarszczyła czoło, wpatrując się w czarownicę.
– Jestem Amara Kalu – oznajmiła ta. – Koordynatorka Społeczności w Zjednoczonym Królestwie, a także przewodnicząca Rady Szkockich Wiedźm, a mój przyjaciel – wskazała na siedzącego na krześle czarownika – to Elimas Brevda, przewodniczący Rady Angielskiej.
Mężczyzna posłał jej swój onieśmielający uśmiech.
– Przychodzimy tutaj – dodał – bo sprawa frapuje całą Społeczność. Przykro mi, jeśli stawia cię to w niezręcznej sytuacji.
Niezręcznej, jasne. Ludzie, którzy mieli ją zupełnie gdzieś, teraz nagle się nią zainteresowali? Niezręczne… Świetny dobór słów.
Nie odpowiedziała.
– Postaramy się zrobić wszystko, byś czuła się swobodnie – zapewniła Kalu. – W ciągu ostatnich tygodni wnikliwie przyjrzeliśmy się sprawie Finfolk, sięgnęliśmy głęboko do historii miasteczka, żeby zdobyć broń w walce z Wyrd.
Cloyce chrząknęła, ośmielając się przerwać.
– Właśnie – powiedziała, otwierając teczkę. – Mamy tu różne dokumenty, które…
Brevda szybko wpadł jej w słowo.
– Być może wiemy, jak przywrócić pamięć twojej matce – oznajmił, wbijając w March spojrzenie lśniących oczu. Zbił tym z tropu Cloyce i sprawił, że dziewczyna osłupiała. Przez dłuższy czas nie umiała odwrócić od czarownika wzroku.
– Dlaczego? – spytała wreszcie, co pewnie zabrzmiało trochę głupio. Ale to było ważne pytanie. Zastanawiała się, dlaczego zaczął rozmowę w ten sposób. Zwykle urzędnicy Społeczności poruszali temat jej matki jako ostatni.
Zdumiony Brevda wymienił spojrzenia z Kalu.
– Nie rozumiem – odparł. – Chyba wiesz, że pamięć twojej matki odgrywa tu kluczową rolę?
– Tak, ja tylko… – wyjąkała. – Chodziło mi o to, że… Źle zadałam pytanie. Więc jak mam jej pomóc?
– Och, nie musisz tego robić sama – oznajmiła Kalu. – Pomożemy, na ile tylko będziemy w stanie, choć zapewne najważniejszą część zadania będziesz zmuszona wykonać sama… Cóż – westchnęła. – To magia. Pewnych zasad nie da się nagiąć… Ale do rzeczy.
Skinęła na Brevdę.
– Dorcas – powiedział ten. – Mogę cię prosić o mapę Finfolk?
Cloyce, nadal zmieszana, wyjęła z teczki poskładany papier i rozwinęła go. Dokument zajął pół stołu. Brevda wyjął z kieszeni surduta pióro i zaczął rysować po mapie.
– Wszyscy chyba znają dziwne historie narosłe wokół Finfolk – mówił. – Nawet nieprzynależący przekazują je sobie w tej czy innej formie, bo w końcu sami brali w nich udział. Nie jest też tajemnicą, że rzeczy, które niemagiczni uznają za baśnie, my znamy jako fakty. Mianowicie chodzi o to, że aislingeńskie fery urządziły sobie tutaj coś w rodzaju bazy wypadowej do świata ludzi.
Oznaczał na mapie jakieś miejsca.
– Wyrd rości sobie prawa do tego miasteczka, nie do końca wiadomo dlaczego – ciągnął. – Być może chodzi o to, że tutejszy las był jednym z ostatnich miejsc magii w świecie ludzi i miał tak silne połączenia z Aislingen. Zapewne pamiętacie historię o tym, jak poskromiono fery. Zrobiło to pięć, powiedzmy sobie, frakcji. W ich skład wchodzili magowie, wiedźmy, kapłanki Jej Samej, duchy przodków i, jak już wspomniałem, nieprzynależący.
March pamiętała tę historię. Poznała ją po którejś lekcji z Isinbirem, ojcem Callena.
– Frakcje miały siedziby właśnie tutaj, w Finfolk. Nieprzynależący zajmowali obecny ratusz, ten na ulicy księcia Geralda, który to książę, swoją drogą, był pierwszym właścicielem finfolskich ziem. Magowie przejęli budynek przerobiony potem na kościół przy Samotnym Wojowniku… Ta ulica wzięła nazwę od posągu postawionego na cześć jedynego maga, który przeżył starcie z ferami. Dziś ze statuy pozostała jedynie podstawa…
Westchnął.
– Tak bywa… Ale idźmy dalej. Czarownice zbierały się właśnie w waszym domu. To znaczy, oczywiście stała tu wtedy niewielka chatka. Duchy przodków mieszkały zaś na cmentarzu. Dziś w jego miejscu stoi sierociniec.
Callen uniósł brwi.
– Nie miałem pojęcia…
– Mało osób o tym wie – zbył go Brevda.
– By przestraszyć fery – dodała Kalu – duchy łączyły się w jedną, przerażającą postać. Zresztą potem, gdy już pokonano Miasto Snów, trudno było je ujarzmić i czasem wciąż nawiedzały Finfolk. Echem tych czasów jest opowieść o Krwawej Mary z Finfolk.
– Kapłanki – przemówił znów Brevda, dalej zaznaczając punkty na mapie – ostatnia frakcja, zamieszkiwały Jaar, ale na czas walk spotykały się przy świętym źródle, dziś już prawie wyschłym. Teraz tamten teren jest całkiem zabudowany, jednak po kapłankach pozostała pamiątka, oczywiście taka, której znaczenia nikt by się nie domyślił.
– Fontanna Niedoszłej Prządki – uzupełniła Kalu, rozchylając usta w delikatnym uśmiechu. – Ona Sama jest czasem nazywana Wielką Prządką. W końcu utkała świat, a jej kapłanki są znane jako szwaczki najwyborniejszych szat w całym Jaarze. – Gładko przesunęła dłonią po własnej sukni. – Wszystko ma znaczenie, trzeba je tylko dostrzec.
March przeżyła w tej chwili rodzaj olśnienia. Nazwy ulic w Finfolk zawsze brzmiały dla niej kretyńsko lub bezsensownie. Spodziewała się, że każda mogła w rzeczywistości kryć w sobie jakąś historię, ale nie przypuszczała, że będą to opowieści tego rodzaju.
– Te kapłanki były ludźmi? – spytała March.
– Tak – odparła Kalu. – Głównie kobietami, choć, mimo nazwy, nie tylko.
Brevda zaczął łączyć wyrysowane punkty liniami, po czym wstał, by pokazać wszystkim swój rysunek. Tworzyły na mapie idealnie równy pentagram, którego wierzchołki stanowiły poszczególne siedziby walczących z ferami frakcji. Ten na szczycie mieścił się dokładnie w miejscu, gdzie Dom Wiedźm stykał się z pozostałościami finfolskiego lasu.
– Mówiłam? – Kalu puściła oczko do March. – Jeśli dobrze się patrzy, zobaczy się ukryte znaczenia.
– Frakcje – zaczął znów Brevda – stworzyły magiczną broń do walki z Aislingen. Nie wiemy, co to dokładnie było. Historia wspomina o „niewielkim przedmiocie o sile rażenia ognistego huraganu”. Broń została podzielona na pięć części, tak by żadna frakcja nie miała jej tylko dla siebie. Odłamki tego przedmiotu, czymkolwiek był, znajdują się w miejscach, które oznaczyłem na mapie. Trzeba je połączyć.
– Broń – przejęła opowieść Kalu – jest zdolna ujarzmić magię ferów. Jeśli raz pokonała Wyrd, zrobi to znowu.
– Czy to zadanie jest w ogóle wykonalne? – odezwał się Ove, po raz pierwszy od początku rozmowy. Marszczył czoło, nieufnie łypiąc na przedstawicieli Rady.
– March Sky zrobiła już wiele pozornie niewykonalnych rzeczy, prawda? – odparła Kalu, koncentrując całą uwagę na dziewczynie. – Dlaczego więc i tej nie miałaby się podjąć?
– Jak macie zamiar mi pomóc? – spytała March. Czuła, że przewodniczący chcą wpłynąć na jej decyzję emocjami, a jej zależało po prostu na konkretach.
– Cóż, zrobiliśmy tyle, ile możemy – oznajmił Brevda.
– Nie rozumiem. Opowiedzenie tej historii było wszystkim, co…
– Magia – wtrąciła szybko Kalu. – Przedmiot musi zadziałać dla ciebie, bo podejmując z tobą walkę, Wyrd związała cię ze sobą czymś w rodzaju magicznej unii. Moglibyśmy sami odnaleźć ten przedmiot, ale wtedy istnieje szansa, że wcale nie zadziała i zaprzepaścimy szanse na wygraną.
Brevda potaknął.
– Poza tym mamy własne zadania – oznajmił. – Również związane z Wyrd.
– Jakie zadania? – Ove nieufnie ściągnął brwi.
– Tajna misja – mruknął Brevda.
Cloyce znów chrząknęła.
– Społeczność ma do ciebie pytanie, March Sky – powiedziała. – Jak udało ci się pokonać Wyrd w Mieście Snów?
– Po prostu użyłam jej imienia.
Cloyce wstrzymała oddech; nawet nieskazitelne twarze Kalu i Brevdy przeszył dreszcz.
– Co rozumiesz poprzez imię? – spytał czarownik.
– Chodzi o jej tajemne imię – odparła March, wzruszając ramionami.
– Przepraszam bardzo, ale… – Cloyce wyglądała, jakby się dusiła. – Jak je poznałaś?
– Zobaczyłam je w którymś śnie, w zasadzie nie pamiętałam go potem na jawie, bo miałam wtedy… pewne… trudne chwile.
Od razu przed oczami March stanęła Isel. Z poczuciem winy wypchnęła ten obraz ze świadomości. Nie mogła teraz się rozkleić.
– Podczas walki z Wyrd – dodała – imię mi się przypomniało. Nie wiem jak.
W rzeczywistości miała swoje podejrzenia na ten temat, tyle że nie chciała się nimi dzielić z gośćmi.
– Jak brzmi to imię? – spytał Brevda. Jego twarz stała się nagle tak poważna, jakby postarzał się o dziesięć lat.
– Nie mogę go zdradzić. Wyrd wymogła na mnie obietnicę, że nie użyję go przeciwko niej, a podzielenie się nim z wami byłoby chyba czymś w tym stylu…
Cloyce otworzyła usta ze zdumieniem.
– Chcesz powiedzieć, że znasz jej tajemne imię, ale nie wolno ci go użyć? Dlaczego zgodziłaś się złożyć tę obietnicę? Wiesz, że nie musiałaś tego robić?
– Nie wiedziałam tego wtedy – wycedziła March, czując narastającą złość. – Gdybyście wcześniej się ujawnili i mnie poinformowali, nie byłoby problemu.
Cloyce była oburzona. Jej towarzysze zachowali jednak spokój.
– Być może mogłabyś podać nam to imię – zaczął ostrożnie Brevda. – Są sposoby, by obejść magię Wyrd.
– Na ile bezpieczne? – rzucił Callen.
– Magia nigdy nie jest…
– Elimasie. – Kalu machnęła ręką. – Zostawmy na razie ten temat. Jeśli March Sky radziła sobie do tej pory, to nadal będzie sobie radzić.
Posłała dziewczynie uśmiech. Uderzyła dłońmi o kolana i wstała.
– Na nas pora. Mamy jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
March zastanawiała się, na ile ich „rzeczy do zrobienia” miały związek z nią. Zdezorientowana Cloyce pozbierała swoje dokumenty do teczki, zostawiając na stole tylko mapę z pentagramem, i ruszyła za towarzyszami do portalu stałego.
– Niech zgadnę – westchnęła March, sięgając po filiżankę. – Kłopoty?
– Kłopoty – odparli jednocześnie Callen i Ove.ROZDZIAŁ TRZECI
– Źle zrobiłaś, że im powiedziałaś – zawyrokował Ove, wypuszczając z ust dym.
– Dzięki za pocieszenie – mruknęła March.
Wyszli na chwilę na zewnątrz, żeby wzburzony Ove mógł zapalić. Callen niedbale rysował butem kształty w śniegu, a March, która próbowała objąć całą trójkę ogrzewającą aurą, jak uczył ją Isinbir, raz po raz przerywała czar. Była za bardzo niespokojna, żeby go utrzymać.
– Kim oni właściwie są? – spytała. – Ta cała Kalu i Bre… Brendan?
– Brevda – poprawił ją Callen.
– Zareagowaliście na ich widok, jakbyście zobaczyli ducha – zauważyła. – Dlaczego?
– Dobre określenie – stwierdził Ove, odpalając kolejne cygaro. – Duchy. Jak na moje ta parka dawno powinna nie żyć. Bo widzisz, to właśnie oni mnie osądzili.
– Mnie też – dodał smętnie Callen. Przez jego bladą twarz przebiegł grymas niechęci.
– Zaraz… – March przenosiła wzrok z jednego na drugiego. – Jak to oni? Przecież to było… – Szybko policzyła, kiedy Ove został zamieniony w kota. – Czyli zajmowali swoje stanowiska już osiemdziesiąt lat temu? – zdumiała się.
– A nawet wcześniej, choć mieli od czasu do czasu kilka przerw… na tajne misje. – Czarownik się skrzywił. – Wiedźmia polityka. Jak przewodniczący Rad są w porządku, to robi się wszystko, by jak najdłużej ich utrzymać. No, zwłaszcza oni sami robią wszystko, żeby grzać stołki.
March się wzdrygnęła. Nie miała pojęcia, co oznaczało w porządku, jeśli chodziło o tę dwójkę. Ale miała w związku z tym sporo pytań.
– Wszystkie wiedźmy zachowują tak długo młodość? Oni chyba nie są… Hej, chyba nie są nieśmiertelni?!
Ove machnął ręką, strącając popiół z cygara na stojący na werandzie stolik. Callen obrzucił go miażdżącym spojrzeniem – to on porozstawiał w ogrodzie meble i sam je czyścił.
– Sorry – rzucił czarownik, po czym zwrócił się do March. – Nie, nie są nieśmiertelni, nikt nie jest. Nie wiem, jakie mają metody na wieczną młodość, każdy ma jakieś inne, ale wiele czarownic z tego nie korzysta. To zbyt wymagające, poza tym wiedźmy rozumieją, że starość i śmierć to nie znowu takie najgorsze rzeczy.
March mogłaby przysiąc, że wyczuła nutę smutku w jego głosie.
Wszyscy obecni mieszkańcy Domu Wiedźm – ona, jej matka, Ove i Callen – byli obdarzeni młodością, jednak każdy w inny sposób. Wyjaśniła to Cloyce podczas swojej pierwszej wizyty i March musiała bardzo się wysilać, żeby to ogarnąć. Podsumowując, Ove jako gadający kot Piątek miał dziewięć żyć, które pozwalały mu w pewnym sensie cofać się w procesie starzenia, bo po każdej śmierci młodniał, aż wreszcie powrócił do formy z czasu przemiany; Callen nie starzał się, odbywając karę w sierocińcu; matka March przebywała w miejscu pomiędzy, specjalnej przestrzeni wytwarzanej przez biegłe w magii fery, a potem wróciła do świata ludzi, będąc w ciąży. Jedynie w przypadku tej ostatniej młodość zniknęła, bo tylko ona otrzymała ją wprost od fera.
– Jak myślicie? – zastanawiała się March. – Dlaczego oni się tu dziś zjawili? Co chcieli mi pokazać?
– Raczej co chcieli od ciebie uzyskać – odparł Ove, po czym zgasił ogień, zatapiając koniec cygara w śniegu. – Zabawne – mruknął, obracając cygarnicę w palcach. – Irma zawsze mnie wyganiała na zewnątrz, kiedy chciałem zapalić…
Zamyślił się na chwilę, a wreszcie machnął ręką.
– Dobra, chodźcie do domu. Przyjrzyjmy się tej mapie.
Pentagram miał dla wiedźm wielkie znaczenie. March nauczyła się o tym jako jednej z pierwszych rzeczy. Nie chodziło o żadne satanistyczne rytuały. Cztery wierzchołki oznaczały żywioły, a ten u szczytu symbolizował łączącego je wszystkie ducha. Przyglądając się rysunkowi na mapie, March, Callen i Ove nie zastanawiali się jednak nad mistycyzmem, ale próbowali dociec, dlaczego poszczególne miejsca strategiczne w Finfolk są rozłożone właśnie w taki sposób.
– Sierociniec znajduje się na zachodzie, tam, gdzie żywioł Wody – mówił chłopak. – Krwawa Mary… Może chodzi o połączenia z krwią?
– To miejsce miało należeć do duchów – przypomniał mu Ove. – Woda od zawsze łączyła się z zaświatami, krainą wieczności. Na przykład w mitologii greckiej zmarli płyną do Hadesu przez Styks, a czarownice mówią, że duchy odradzają się dzięki sile Księżyca, który rządzi też przypływami i odpływami. Czyli umieszczenie tutaj cmentarza było logiczne.
– No dobra, ale dlaczego kapłanki wybrały sobie to miejsce przy wierzchołku Ziemi? – Callen wskazał lewy, dolny wierzchołek pentagramu. – Nie powinny być na szczycie, jako te uduchowione?
– Nie, szczyt należał do wiedźm, bo nie chodzi w nim o duchowość, tylko łączenie wszystkich innych mocy, a czarownice się na tym znają.
– A naprzeciwko tego, po prawej stronie, mamy siedzibę magów. – March wskazała kościół przy ulicy Samotnego Wojownika. – To Ogień. Chodzi o to, że magowie są bardziej… ogniści, męscy? Nie wiem, jak to określić…
– Właśnie tak. – Ove pokiwał głową. – Powszechnie wierzy się, że magowie zajmują się tą męską stroną okultyzmu i takich tam.
– Więc zostaje Powietrze. – Callen znów pojechał palcem w górę, na wschód, gdzie umieszczony był ratusz. – Chodzi o umysł, tak? O to, że nieprzynależący, jako ci racjonalni, też wspomogli walkę?
Ove wzruszył ramionami.
– Możemy tylko zgadywać – uznał. – Ważniejsze jest to, jak mamy dostać każdy z tych odłamków. Będziemy musieli iść po kolei, tak sądzę, zaczynając od powietrza.
– A nie lepiej poszukać tego, który mamy gdzieś tutaj pod nosem? – zastanawiał się Callen.
– Coś mi mówi, że ten powinien się pojawić na samym końcu jako najważniejsza składowa ich wszystkich, taka wyjątkowa jakość.
– Jak kryształ alchemików? – rzuciła nagle March.
Ove i Callen wymienili niepewne spojrzenia. Często tak robili, gdy zaczynała dyskusję na ten temat, jakby wcale nie wierzyli, że dokończyła proces tworzenia magicznego klejnotu rozpoczęty przez siostry Malloway. Ale ona dokładnie to pamiętała. To było najniezwyklejsze wydarzenie jej życia. Trzymała w ręku xerion, kryształ alchemików, który zaprowadził ją w miejsce, nieważne, czy w jej głowie, czy poza nią, gdzie mogła rozmawiać z Irmą i Cleto.
Tyle że teraz nie miała już kamienia, nie potrafiła nawet powiedzieć, co się z nim stało. Trudno było mieć Ovemu i Callenowi za złe to, że nie bardzo wierzyli jej na słowo. Przecież nie miała doświadczenia. No i była tylko sobą, żadną wspaniałą, wielką wiedźmą. Dlaczego xerion miałby zrodzić się właśnie w jej rękach?
– Wiesz – zaczął Ove dyplomatycznym tonem – być może on jest esencją wszystkich tych rzeczy? Może ktoś stworzył go tu już wcześniej? Ale i tak będę się upierał, żeby zacząć właśnie tu. – Wbił palec w mapę tak mocno, że zmiął kartkę. – W ratuszu. Mamy do wykonania ważne magiczne dzieło, a magiczne dzieła najlepiej zacząć od spraw najbardziej przyziemnych. To nie sztuka błądzić myślami w obłokach, póki nie postawi się stóp, najlepiej w ciężkich glanach, na ziemi.
– Samo wejście do ratusza nie będzie trudne – powiedział Callen – ale musielibyśmy z góry wiedzieć, czego i gdzie dokładnie szukać. A wiemy tylko tyle, że… jak to było?
– To przedmiot o sile rażenia tornada, czy jakoś tak – przypomniała sobie March. – Założę się, że coś niepozornego. W końcu to czary.
Ove namyślał się przez chwilę, po czym sięgnął do cygarnicy.
– Chyba nie masz zamiaru tutaj palić? – Callen przewrócił oczami. – I to właśnie teraz?
– Och, cicho bądź, mała Irmo – westchnął czarownik i sięgnął długimi palcami głęboko wewnątrz przedmiotu.
Cygarnica okazała się zaklęta: niemal cała dłoń Ovego zniknęła, gdy szukał czegoś w środku. Wreszcie wyjął z wewnątrz kryształowe wahadełko.
– Co to jest? – spytała March.
Callen wiedział, ale jego mina sugerowała, że nie był zachwycony.
– Masz zamiar wahadełkiem szukać czegoś, co jest pewnie najlepiej strzeżonym przedmiotem w całym Finfolk?
Ove posłał mu zniecierpliwione spojrzenie.
– A teraz robisz się jeszcze małą Cleto? – Obruszył się. – Jak połączysz ich charakterki w jedno, to na starość będzie z ciebie zrzędliwa jędza. Dajcie mi się skupić.
Zamknął oczy, trzymając wahadło tuż przed nosem. Ruszało się z prawej na lewą, po czym stanęło sztywno w miejscu. Srebrny wisiorek się naprężył.
Naraz wahadło zalśniło czystym blaskiem. Zdawało się, że wewnątrz kryształu wzeszedł księżyc. Światło szybko objęło cały salon. Callen i March osłupiali patrzyli, jak ściany stają się przezroczyste. Każde z magicznych drzwi uwydatniły się, jaśniejąc inną aurą. Pod podłogą ukazała się ziemia, a w niej korytarze żłobione przez krety i dżdżownice. Wyglądało to tak, jakby zamiast Domu Wiedźm widzieli teraz jego trójwymiarowy szkielet.
March szybko zrozumiała, że czar Ovego to dla niej szansa. Zerwała się z podłogi i pobiegła do kuchni. Dokładnie pamiętała przecież, w którym miejscu siostry Malloway schowały atanor, niewielki alchemiczny piec potrzebny do stworzenia kryształu. Gdy jednak wbiegła do pomieszczenia, zawiedziona odkryła, że choć ściany były tak przezroczyste jak tafla wody, to skrytki z kryształem już nie było.
– Co się dzieje?
Drgnęła, czując na ramieniu ciepłą dłoń. Przez chwilę miała nadzieję, że spotka znów którąś z sióstr Malloway, ale gdy się odwróciła, zobaczyła tylko zmartwionego Callena. Tuż za nim stał Ove, w ręku wciąż trzymając wahadełko, które powoli blaknęło, aż wreszcie całkiem zgasło, zabierając ze sobą magię.
– Nic takiego – odparła.
Od dalszej rozmowy wybawił ją dochodzący z góry słaby głos matki, wzywającej jej imię.
– Muszę lecieć. – Wyrwała się Callenowi, który ciągle lekko zaciskał dłoń na jej ramieniu.
– Eliksir! – zawołał za nią. Podał jej fiolkę z czarnym płynem. Gdy ją zabrała, zacisnął palce wokół jej dłoni i zdawało się, jakby przez kilka sekund oboje chronili znajdującą się w naczynku miksturę.
March spojrzała na niego lekko zdumiona.
– Nie martw się – powiedział.
– Dzięki. – Wysunęła dłoń i pobiegła na górę, wciąż czując na skórze jego delikatny dotyk.
Fakt, że matka ciągle pamiętała jej imię, był dla March pocieszający. Dawniej bała się, że Emma Sky jej nie kocha, sądziła, że została przez nią adoptowana i kobieta żałowała tej decyzji. Teraz March nie wiedziała już, co było prawdą. Matka skrywała ją przecież w plątaninie niejasnych wspomnień. Jednak to, że nie zapomniała jej imienia, stanowiło dowód: córka była dla niej ważna, może nawet najważniejsza na świecie.
March pomogła jej wypić eliksir, którego Emma nie była w stanie sama utrzymać w drżących dłoniach. Zawsze po wypiciu go jej stan nieco się poprawiał. Wtedy dziewczyna pomagała jej wstać i wspólnie spacerowały po Domu Wiedźm. Codziennie ta krótka wycieczka stanowiła dla matki rodzaj odkrycia. Patrzyła na każde miejsce tak, jakby widziała je po raz pierwszy, na nowo doświadczała też magii Domu Wiedźm.
– Jak się czujesz? – spytała March, gdy siedziały razem na miękkim łóżku w pokoju Cleto Malloway.
Emma spojrzała na córkę tak, jakby jej ciągła obecność ją zdumiała, a po chwili znów zaakceptowała ją jak niezmienny fakt.
– Dobrze – odparła cicho.
– Mamo… – szepnęła March. Lubiła teraz używać tego słowa. Było jak koło ratunkowe. – Pomogę ci, a wtedy wszystko sobie przypomnisz. I przypomnisz mi to, kim jestem.
– Martwię się o nią – przyznał Callen, choć Ove o nic nie pytał. Wystarczyło jednak, że patrzył na niego tym ciekawskim wzrokiem. To spojrzenie niewiele się zmieniło od czasów, gdy był kotem.
– Jak zwykle da sobie radę – stwierdził, obracając w rękach cygarnicę.
– Skąd ją masz? – Callen zerknął na przedmiot. Cygarnica miała aksamitnie czarny kolor, a zdobiące ją runy lśniły jak prawdziwe złoto.
– Od Irmy – powiedział Ove i ścisnął ją mocniej.
To imię wiele wyjaśniało, gdy padało z jego ust. Odkąd czarownik odzyskał ludzką formę, Callen miał wrażenie, że jeszcze częściej wracał wspomnieniami do młodszej siostry Malloway. Z tego, co opowiadał, łączyło ich uczucie jak z romansu.
– Więc co z March? – spytał czarownik.
Callen wzruszył ramionami i się odwrócił.
– Nic, po prostu się martwię. To trochę moja wina, że tu jest.
– Nawet bardzo trochę.
– Twoja też – zauważył chłopak.
– Być może, ale ja nie lubię poczucia winy. Jest bezproduktywne. Jeśli już coś komuś zrobiłeś, to spróbuj to jakoś odwrócić albo naprawić.
Callen zastukał palcami w stół.
– Co, jeśli nie można odwrócić tych rzeczy?
Pytał bardziej siebie niż Ovego. Często do tego wracał. Czy mógł zrobić coś, by uchronić March przed rzeczami, które jej zafundował? Kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że o wiele lepiej byłoby spędzić całe życie w sierocińcu, tym samym pozostając jedyną osobą w mieście tak głęboko dotkniętą klątwą Wyrd. Przez jego zmagania inni mieli tylko kłopoty. Najpierw March, potem Isel, wreszcie Emma Sky, nie wspominając o przypadkowych osobach po drodze.
Tak czy inaczej, wyrzuty sumienia były lepsze od rozmyślania nad tym, że coś innego kazało mu się martwić o March. Gdy o tym myślał, czuł na ustach tamten pocałunek. To było szalenie dziwne, zupełnie jakby od tamtego momentu ich aury jeszcze się od siebie nie odlepiły.
– Co, jeśli nie uda się pomóc jej matce? – spytał.
– Uda się – stwierdził Ove z pełnym przekonaniem. – Bo wiesz, w tym wszystkim chodzi o umysł. A od umysłu zaczniemy. I być może już wiem jak…
Ciąg dalszy w wersji pełnej