Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Córka Szatana - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
42,90 zł
Audiobook
42,90 zł
42,90
4290 pkt
punktów Virtualo

Córka Szatana - ebook

Gdy osławiony bezwzględny handlarz ludźmi, znany pod pseudonimem Holender, ginie przed sądem rejonowym w Kopenhadze, adwokat Jan Rose zostaje przypadkowo wciągnięty w największy dramat w swoim życiu. Tylko dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Życie prawnika już od dłuższego czasu nie jest usłane różami, ale wkrótce ma się okazać, że może być znacznie gorzej… Bo kiedy pewnego dnia budzi się w brudnym czarnym dostawczaku, wpatrując się w niezwykle błękitne oczy, musi przestać użalać się nad sobą, a zacząć z całych sił walczyć o przetrwanie. Szczególnie że międzynarodowy gang handlarzy żywym towarem stawia całą policję na nogi.

Pełny zwrotów akcji thriller "Córka Szatana" to pierwszy tom trylogii o adwokacie Janie Rose. Autor Walther Rebernik od dwudziestu lat jest adwokatem. Zadebiutował jako pisarz w 2020 roku. Dwa lata później uzyskał nominację do nagrody publiczności duńskiego festiwalu kryminału Krimimessen. Narracja pisarza jest nie tylko dynamiczna, ale także elegancka, łączy w sobie humor, powagę i inteligencję.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-780-4
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log
Główna kwa­tera CIA w Lan­gley
Vir­gi­nia, USA

Dy­rek­tor Ro­bert Chase mu­siał pod­jąć trudną de­cy­zję, gdy o go­dzi­nie sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści trzy czasu ame­ry­kań­skiego sys­tem wy­kry­wa­nia ru­chu wy­świe­tlił na jego ekra­nie czer­wone mi­ga­jące świa­tełko. Z po­wodu ob­ser­wa­cji do­ko­na­nej w Da­nii. Ze wszyst­kich miejsc na świe­cie! Tech­no­lo­gia oczy­wi­ście nie była do­sko­nała, ale tego ranka po­ja­wiła się ety­kieta „Com­plete Match”, co ozna­czało, że me­cha­ni­zmy opro­gra­mo­wa­nia, o któ­rych Ro­bert nie miał bla­dego po­ję­cia, z nie­mal stu­pro­cen­to­wym praw­do­po­do­bień­stwem oce­niły, że czło­wiek do­strze­żony na sta­cji ben­zy­no­wej w Rødby w czwar­tek rano, był tą samą osobą, którą CIA miała w swo­ich ar­chi­wach. Męż­czy­zną, który po raz pierw­szy przy­kuł uwagę już dawno temu.

W zu­peł­nie in­nym miej­scu.

Ro­bert wy­jął oku­lary i po­chy­lił się nad ra­por­tem ze zdję­ciem wy­ko­na­nym pięt­na­ście lat wcze­śniej po­ci­sku Hel­l­fire, który chwilę po tym ude­rzył w obóz szko­le­niowy we wschod­niej Ni­ge­rii. Fo­to­gra­fia po­ka­zy­wała to, co Ro­bert wi­dział już mnó­stwo razy. Grupę grubo cio­sa­nych męż­czyzn po­ru­sza­ją­cych się po za­py­lo­nym gór­skim te­re­nie z obo­wiąz­ko­wymi bru­nat­nymi ka­łasz­ni­ko­wami w rę­kach i iden­tycz­nymi dłu­gimi czar­nymi bro­dami pod ło­po­cą­cymi na wie­trze par­ty­zanc­kimi chu­s­tami, któ­rzy nie mają po­ję­cia o tym, jaki los ich czeka już za chwilę. W tym przy­padku z pew­nym wy­jąt­kiem.

Je­den czło­wiek sie­dział na skale, wpa­tru­jąc się w niebo. Wy­soka i szczu­pła syl­wetka, któ­rej twarz skry­wał tur­ban, taki sam jak in­nych. Nie było jed­nak wąt­pli­wo­ści. To ten czło­wiek wy­wo­łał re­ak­cję sys­temu. Czło­wiek do­strze­żony w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat w róż­nych miej­scach globu w związku z wy­da­rze­niami, które wzięte ra­zem pod uwagę spra­wiały, że al­go­rytmy nie miały wąt­pli­wo­ści co do ka­te­go­rii za­gro­że­nia. Nu­mery na skali CIA mie­ściły się w za­kre­sie od je­den do sześć, z czego ka­te­go­rie od pierw­szej do pią­tej obej­mo­wały wszystko – od gróźb prze­ciwko Sta­nom Zjed­no­czo­nym pu­bli­ko­wa­nych przez za­gu­bio­nych na­sto­lat­ków na YouTu­bie, przez bar­dziej okrze­płych prze­stęp­ców, któ­rzy praw­do­po­dob­nie mieli do­stęp do broni i go­to­wość do jej uży­cia, aż po twa­rze zna­nych człon­ków is­la­mi­stycz­nych ugru­po­wań sto­ją­cych za kon­kret­nymi ak­cjami. Na wi­dok cy­fry sześć, za­strze­żo­nej jed­nak dla dość nie­wiel­kiego kręgu lu­dzi, na­wet osoby w Ga­bi­ne­cie Owal­nym mo­głyby prze­łknąć ślinę. A ten wy­soki i szczu­pły męż­czy­zna sto­jący na skale był nie­stety nie­wąt­pliwą szóstką: „Extre­mely Dan­ge­rous!”.

Ro­bert od­chy­lił się w tył na krze­śle i wes­tchnął. Jedna z moż­li­wo­ści z for­mal­nego punktu wi­dze­nia wy­da­wała się cał­kiem pra­wi­dłowa – nie ro­bić nic. Na sto­sunki Sta­nów Zjed­no­czo­nych ze służ­bami wy­wia­dow­czymi w Eu­ro­pie źle wpły­wało to, że Ame­ry­ka­nie raz po raz pod­glą­dali oby­wa­teli przez ich ka­mery i pod­słu­chi­wali ich te­le­fony, na­wet je­śli chcieli wy­prze­dzić o krok lu­dzi pra­gną­cych dla za­chod­niego świata śmierci i znisz­cze­nia.

Druga moż­li­wość była słuszna z mo­ral­nego punktu wi­dze­nia.

Ro­bert pod­niósł wzrok znad cięż­kiego ma­ho­nio­wego biurka, z ekranu przed­sta­wia­ją­cego pu­stynny pia­sek i góry Ni­ge­rii, na cał­kiem nie­przy­datną, opra­wioną w ramki ma­katkę, którą jego córka Mary Linn wy­ha­fto­wała w ko­ściel­nej szkółce nie­dziel­nej i po­da­ro­wała mu, kiedy miała sie­dem lat, po usły­sze­niu hi­sto­rii o Ka­inie i Ablu. Było to nie­mal dwa­dzie­ścia lat temu, a Mary Linn sama już miała córkę, ale prze­sła­nie na tka­ni­nie ni­gdy nie tra­ciło na ak­tu­al­no­ści: „Bądź stró­żem brata twego”.

Ro­bert za­sta­na­wiał się jesz­cze chwilę, aż w końcu otwo­rzył lap­top i wy­szu­kał w in­ter­ne­cie ha­sło „Ko­pen­haga”. Po rzu­ce­niu okiem na kilka ar­ty­ku­łów o je­dze­niu i ar­chi­tek­tu­rze oraz dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni wy­lą­do­wał na stro­nie in­ter­ne­to­wej Won­der­ful Co­pen­ha­gen, gdzie wszystko było w tę­czo­wych ko­lo­rach, a ra­do­sne słowa za­po­wia­dały wielki week­en­dowy fe­styn.

Wąt­pli­wo­ści Ro­berta znik­nęły. Chwy­cił słu­chawkę i za­dzwo­nił do swo­ich duń­skich ko­le­gów z po­li­cyj­nej służby wy­wia­dow­czej.

Nie mógł do­pu­ścić, by coś ta­kiego wy­da­rzyło się na jego zmia­nie.1

Ken­ne­ths Grill
Dziel­nica Kød­byen, Ko­pen­haga
Czwar­tek po po­łu­dniu

Ken­neth Je­sper­sen otwo­rzył piwo Tu­borg Gold, opróż­nił je dusz­kiem, stuk­nął bu­telką w stół i wpa­try­wał się w Jana Rose’a wy­cze­ku­jąco. Bu­telka wy­glą­dała w jego wiel­kich rę­kach jak ele­ment wy­po­sa­że­nia domku dla la­lek, a jej za­war­tość znik­nęła z szyb­ko­ścią spusz­cza­nej w to­a­le­cie wody.

– Po­wiedz, co my­ślisz.

Jan kiw­nął głową, po­chy­lił się nad jedną z dwóch bia­łych kre­sek na sto­liku ka­wo­wym pod oknem i wcią­gnął pierw­szą z nich przez zwi­nięty stu­ko­ro­nowy bank­not. Po­tem znów usiadł na krze­śle, po­dra­pał się w nos i za­mru­gał.

– Rany, ale mocna! Nie­zmie­szana?

Ken­neth ski­nął głową z uśmie­chem za­do­wo­le­nia i po­chy­lił się nad jego ra­mie­niem, pod­czas gdy w gło­wie Jana ma­leń­kie ra­kietki za­częły swoją po­dróż ku nie­bio­som. Przed ba­rem stali ja­cyś lu­dzie, ale on sie­dział za­sło­nięty przez sze­roką po­stać dru­giego męż­czy­zny. Poza tym nikt nie mógł zaj­rzeć do środka.

– Stu­pro­cen­towo czy­sta ko­lum­bijka.

Sie­dzieli przy za­wsze za­pa­ro­wa­nych szy­bach wi­tryny wy­cho­dzą­cej na Flæske­to­rvet, a Jan przy­glą­dał się swo­jemu przy­ja­cie­lowi z dzie­ciń­stwa w ostrym neo­no­wym świe­tle pa­da­ją­cym z su­fitu, pod­czas gdy po jego ciele za­czy­nał roz­cho­dzić się dreszcz od moc­nej ko­ka­iny. Wielki męż­czy­zny jak zwy­kle uśmie­chał się ta­jem­ni­czo i Ja­nowi przy­szedł do głowy uśmiech Mona Lisy Le­onarda da Vinci, cho­ciaż na tym po­do­bień­stwa się koń­czyły.

Ken­neth był duży. Miał ręce wiel­kie jak pa­tel­nie i ciało ro­syj­skiego za­pa­śnika wagi cięż­kiej. Krót­kie, prze­tłusz­czone czarne włosy ster­czały nad krza­cza­stymi brwiami w różne strony w nie­mal nie­na­tu­ralny spo­sób, przy­wo­dząc na myśl kiep­ską pe­rukę, a gę­sta krza­cza­sta broda tylko czę­ściowo skry­wała ogromną szczękę. W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie Ken­neth praw­do­po­dob­nie zo­stałby zna­nym gla­dia­to­rem. W zbroi i z wiel­kim mie­czem byłby nie­zwy­cię­żony. Ów­cze­sna wer­sja gwiazdy rocka: miałby sta­tus pół­boga i masy by go uwiel­biały. Nie­stety uro­dził się w nie­wła­ści­wym ty­siąc­le­ciu i do­ra­stał ra­zem z Ja­nem w Ve­ster­bro. Przez swój nie­ty­powy wy­gląd inne dzieci ra­czej go nie drę­czyły. Więk­szość zbyt ce­niła swoje ży­cie. Już kiedy cho­dzili do czwar­tej klasy, Ken­neth stał się sil­niej­szy od ich na­uczy­ciela WF-u. Jed­nak dla tego po­tęż­nego męż­czy­zny sprawy dam­sko-mę­skie były praw­dzi­wym pie­kłem.

– Skąd ją masz? – Jan wska­zał na to­re­beczkę z wy­jąt­kowo sku­tecz­nym bia­łym prosz­kiem, opartą o jego piwo.

Na wi­szą­cym pod su­fi­tem ekra­nie wy­świe­tlała się trans­mi­sja z me­czu Ligi Mi­strzów, jed­nak bez dźwięku. Jan przez chwilę ob­ser­wo­wał mi­ga­jące bil­bordy z re­kla­mami sa­mo­cho­dów i piwa oraz drob­nych męż­czyzn w biało-czer­wo­nych stro­jach, bie­ga­ją­cych za piłką. Te­le­wi­zor był no­wiutki, po­dob­nie jak wiele urzą­dzeń ku­chen­nych w ba­rze. Pod­czas pan­de­mii bar­dzo dużo re­stau­ra­cji za­mknięto i w prak­tyce funk­cjo­no­wały jako ga­le­rie han­dlowe dla przed­się­bior­czych dusz, które nie­wiele so­bie ro­biły z prawa do zwrotu to­wa­rów i wy­sta­wia­nia pa­ra­go­nów. Ta­kich jak Ken­neth. W ostat­nim cza­sie cała dziel­nica Kød­byen od­zy­skała czę­ściowo swoją starą twarz.

Ken­neth wzru­szył ra­mio­nami, a jego wiel­kie ciem­no­brą­zowe oczy osa­dzone w sze­ro­kiej twa­rzy na­brały szcze­gól­nego wy­razu.

– Jak czło­wiek tu cały dzień stoi, cza­sami po­ja­wiają się dzi­waczne typy.

Jan po­chy­lił się nad sto­li­kiem i wcią­gnął drugą kre­skę. My­śli w jego gło­wie już za­częły biec w eks­pre­so­wym tem­pie.

– To przy­czy­no­wość, wiesz?

– Co? – Ken­neth uniósł krza­cza­ste brwi.

– Rze­czy, które z sie­bie wy­ni­kają, ale nie są bez­po­śred­nio po­wią­zane. Przy­czy­no­wość. – Jan znów po­dra­pał się w nos i oparł wy­god­nie na krze­śle. – W któ­rymś mo­men­cie ten pro­szek był kil­koma zia­ren­kami koki w ziemi, gdzieś w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej, o które trosz­czył się ja­kiś chłop. Po­tem koks prze­szedł przez nie­zli­czoną liczbę rąk. Kup­ców, ku­rie­rów, prze­woź­ni­ków i di­le­rów. Po to, by skoń­czyć na tym stole mię­dzy nami dwoma. Dla­tego je­ste­śmy bez­po­śred­nio po­wią­zani z nimi wszyst­kimi, na­wet z tym ko­lum­bij­skim rol­ni­kiem, cho­ciaż ni­kogo z nich nie znamy. Jak się nad tym za­sta­no­wić, to zu­pełny obłęd. Czu­jesz to?

Duży męż­czy­zna po­woli kiw­nął głową. Wpa­try­wał się przez chwilę w coś nie­wi­dzial­nego na su­fi­cie, głasz­cząc się po bro­dzie.

– Wy­lu­zuj, Jan. Nie bierz już dziś wię­cej tego gówna!

Wy­cią­gnął rękę, ale Rose był szyb­szy. Chwy­cił to­rebkę i z li­sim uśmiesz­kiem wsu­nął ją do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki.

– Dzięki, przy­ja­cielu. Ile je­stem ci wi­nien?

Na kon­cie Jana w banku Nor­dea było dwie­ście sześć­dzie­siąt ko­ron. War­tość le­żą­cej na stole por­cji wy­no­siła mniej wię­cej trzy ty­siące, co męż­czy­zna osza­co­wał po wiel­ko­ści to­rebki.

Ken­neth po­trzą­snął głową i wstał. Gdzieś z tyłu w lo­kalu za­brzę­czał te­le­fon.

– To na koszt firmy, ale od­puść tro­chę, okej? Ju­tro też jest dzień.

Wy­szedł do kuchni, a Jan spoj­rzał na lo­dówkę ob­kle­joną logo firmy Tu­borg, sto­jącą po­środku sali.2

Wię­zie­nie w Ve­stre, Sy­dha­vnen
W tym sa­mym cza­sie

Męż­czy­zna zwany Ho­len­drem był mocno zi­ry­to­wany. Prze­chy­lał się przez ba­lu­stradę przed swoją celą i przy­glą­dał wiel­kiemu mo­to­cy­kli­ście Tor­kil­dowi z gangu Sa­tu­da­rah, który le­żał na be­to­nie trzy kon­dy­gna­cje ni­żej w co­raz więk­szej ka­łuży krwi. Try­skała z du­żej dziury z tyłu głowy nie­szczę­śnika, a jego ro­sła syl­wetka drgała – bar­dziej w od­ru­chu po­śmiert­nym niż w prze­ja­wie ży­cia. Mniej wię­cej tak, jak kura po od­cię­ciu głowy robi so­bie jesz­cze rundkę wo­kół po­dwórka.

Ho­len­der wes­tchnął i wró­cił do celi. Chwilę wcze­śniej ude­rzył mo­to­cy­kli­stę głową, co wy­słało męż­czy­znę poza ba­lu­stradę. A przez uła­mek se­kundy mię­dzy jed­nym a dru­gim zda­rze­niem za­sta­na­wiał się, czy cho­dziło o prośbę, czy roz­kaz. Tu, za mu­rami, nie ma in­nych moż­li­wo­ści. Pierw­szą jest pro­po­zy­cja han­dlu – ta­kiego, w któ­rym za­płatą mógł być ha­szysz, koks albo go­tówka. Druga moż­li­wość za­wsze wią­zała się z ja­kąś groźbą. Czymś w ro­dzaju ob­cię­tych pal­ców, wy­bi­tych zę­bów albo bru­tal­nego gwałtu anal­nego. Tak czy ina­czej, Tor­kild za­cze­pił nie­wła­ściwą osobę, a co chyba jesz­cze gor­sze, w pa­skud­nym mo­men­cie.

Prawdę mó­wiąc, naj­gor­szym ze wszyst­kich.

Miało to wiele wspól­nego z te­le­fo­nem w celi, z któ­rego krótko wcze­śniej Ho­len­der dzwo­nił. Do osoby, która nie ode­brała.3

Ken­ne­ths Grill
Dziel­nica Kød­byen

Jan otwo­rzył dru­gie piwo, po­cią­gnął długi łyk i omiótł spoj­rze­niem po­miesz­cze­nie. W nie­wiel­kim pro­sto­kąt­nym lo­kalu na za­tłusz­czo­nej ce­ra­micz­nej pod­ło­dze stała ławka z tylko czte­rema miej­scami do sie­dze­nia, usta­wiona przy sta­lo­wej la­dzie obok kuchni. Re­stau­ra­cja nie była spe­cjal­nie ude­ko­ro­wana, nie li­cząc trza­ska­ją­cej elek­trycz­nej pu­łapki na mu­chy na su­fi­cie i pła­skiego te­le­wi­zora wy­świe­tla­ją­cego ja­kiś mecz pił­kar­ski. Ken­neth, wła­ści­ciel i je­dyny pra­cow­nik, wła­śnie czy­ścił ścierką i ja­kimś środ­kiem w spreju wy­ciąg nad gril­lem. Po ca­łym lo­kalu roz­szedł się za­pach cy­tru­sów zmie­szany z aro­ma­tem fry­tury i pie­czo­nego mięsa. Oraz przy­tul­nej at­mos­fery. Je­śli coś ta­kiego może w ogóle mieć za­pach, to był to wła­śnie ten.

Bar Ken­ne­ths Grill znaj­do­wał się przy Flæske­to­rvet w cen­trum mia­sta, mię­dzy re­stau­ra­cją ser­wu­jącą tofu a mod­nym pu­bem piw­nym. Daw­niej w tej czę­ści Ko­pen­hagi pełno było rzeź­ni­ków, kup­ców i pro­sty­tu­tek, dziś taki bar jak Ken­ne­ths Grill ucho­dził za coś nie­ty­po­wego. Coś, czego nie po­winno tu być. Ana­chro­nizm. Duń­czycy już dawno za­ak­cep­to­wali, że mięso na­leży pro­du­ko­wać z groszku i soi, a piwo może spo­koj­nie kosz­to­wać dzie­więć­dzie­siąt ko­ron. Wła­śnie to ostat­nie i fakt, że ka­napki z wo­ło­winą sma­ko­wały u Ken­ne­tha nie­biań­sko, mo­gło uza­sad­niać ist­nie­nie tego nie­po­zor­nego miej­sca. W Ken­ne­ths Grill hot dog kosz­to­wał dwa­dzie­ścia ko­ron, ka­napka z wo­ło­winą i sma­żoną ce­bulką po­laną re­mu­ladą tyle samo, a piwo za­le­d­wie dy­chę.

Jan czę­sto się za­sta­na­wiał, jak przy ta­kich ce­nach Ken­ne­tha stać na czynsz, bo stawka za metr kwa­dra­towy w tej oko­licy wy­no­siła mniej wię­cej tyle, co w cen­trum mia­sta. Co prawda Ken­neth prze­jął po matce ta­nie miesz­ka­nie na wy­na­jem, ale to prze­cież i tak ra­czej by nie wy­star­czyło. Coś do­brego i sta­ro­świec­kiego utrzy­my­wało ten in­te­res przy ży­ciu. Był on jed­no­cze­śnie kry­jówką Jana, gdy ży­cie tro­chę za bar­dzo go bo­lało. Kry­jówką, którą ostat­nio dość czę­sto od­wie­dzał.

Na la­dzie przy kuchni znów za­brzę­czał te­le­fon Ken­ne­tha, on jed­nak tego nie sły­szał. Albo po pro­stu zi­gno­ro­wał. To też było jego szcze­gólną ce­chą. Jakby miał osiem­dzie­siąt lat. Mimo że za młodu dość spraw­nie ra­dził so­bie z tech­no­lo­gią, przez lata się zmie­nił. Te­le­fon ko­mór­kowy trak­to­wał je­dy­nie jak na­rzę­dzie. Tak jak nóż albo wi­de­lec. Nie był jego nie­wol­ni­kiem. Z tego, co Jan się orien­to­wał, jego przy­ja­ciel ni­gdy nie ścią­gnął żad­nej apli­ka­cji i na­wet nie zbli­żał się do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Miał po pro­stu oso­bliwy sto­su­nek do ko­mó­rek. Na tej sa­mej la­dzie le­żało wy­mię­to­lone tek­tu­rowe pu­dło, w któ­rym pier­wot­nie le­żało dzie­sięć opa­ko­wań mar­ga­ryny do sma­że­nia OMA. Na boku ktoś nie­zgrab­nie na­pi­sał dru­ko­wa­nymi li­te­rami: „ODŁÓŻ TU TE­LE­FON. PO­PIL­NU­JEMY GO, A TY SIĘ OD­PRĘ­ŻYSZ”. Apa­rat Jana le­żał wła­śnie w tym pu­dełku, i cho­ciaż ta ini­cja­tywa była troszkę nie­dzi­siej­sza, to jed­nak się spraw­dzała. Stali go­ście uwiel­biali być „zmu­szani” do od­kła­da­nia ko­mó­rek do prze­cho­walni na czas pa­ła­szo­wa­nia pa­ró­wek i ka­na­pek z wo­ło­winą.

Jan uśmiech­nął się na wi­dok tej sceny i ca­łej sy­tu­acji.

Jego stary przy­ja­ciel był też po­ważny jak sta­rzec. Ken­neth wie­lo­krot­nie twier­dził, że sam smak jego ce­bulki, którą przy­go­to­wy­wał we­dług ta­jem­nego prze­pisu matki, uszczę­śli­wiał lu­dzi. Rose przy­glą­dał się po­tęż­nym drzwiom za kuch­nią, które pro­wa­dziły do ma­ga­zynu wła­ści­ciela i praw­do­po­dob­nie do jego wiel­kiej ta­jem­nicy. Wstęp do tego po­miesz­cze­nia był „SU­ROWO WZBRO­NIONY”, o czym in­for­mo­wał go­ści kar­to­nowy szyld wi­szący na prawo od drzwi, a trzy po­tężne kłódki przy­krę­cone gru­bymi jak pa­lec śru­bami mó­wiły same za sie­bie. To tu Ken­neth mie­szał przy­prawy i do­rzu­cał je do swo­jego brą­zo­wego sosu. I do ce­bulki, jak kie­dyś szep­nął z sze­roko otwar­tymi jak u sowy oczami, kiedy przy­ja­ciel go o to spy­tał.

Jako praw­nik Jan uczest­ni­czył w mi­lio­no­wych trans­ak­cjach, a kiedy zo­stał ad­wo­ka­tem, zaj­mo­wał się spra­wami naj­bar­dziej od­ra­ża­ją­cych prze­stępstw. Rze­czami z praw­dzi­wego świata, przez które ka­napka lub hot dog wy­da­wały się nieco błahe. Tym­cza­sem kiedy Ken­neth opo­wia­dał hi­sto­rie o wła­ści­wo­ściach ce­bulki i jej wpły­wie na świat, w jego oczach po­ja­wiał się ja­kiś nie­zwy­kły blask. Tak czy ina­czej, w tym miej­scu i je­dze­niu naj­wy­raź­niej tkwiło coś nie­mal uzdra­wia­ją­cego. Może dla­tego, że było tu tak pro­sto? W skom­pli­ko­wa­nym i pę­dzą­cym na­przód świe­cie Ken­ne­ths Grill po­zo­sta­wał ma­leńką oazą spo­koju. Udu­cho­wioną ja­ski­nią. The place that just do­esn’t give a shit – jak opi­sał ten lo­kal pe­wien An­glik, który czę­sto tu przy­cho­dził, gdy aku­rat nie sie­dział w wię­zie­niu za dru­ko­wa­nie fał­szy­wych bi­le­tów na me­cze ko­pen­ha­skiego klubu.

Jan po­czuł w ciele dziwne mro­wie­nie. Przy­glą­dał się, jak na rynku przed ba­rem za­czyna bu­dzić się miej­skie ży­cie.4

Wię­zie­nie Ve­stre
Dziel­nica Sy­dha­vnen

Ho­len­der sie­dział na swoim łóżku w po­je­dyn­czej celi. Prace per­so­nelu wię­zien­nego, zmie­rza­jące do do­kład­nego ze­skro­ba­nia Tor­kilda z ce­men­to­wej po­sadzki, wcho­dziły w koń­cową fazę, a po­wta­rza­jący się mo­no­tonny dźwięk mopa, na zmianę za­nu­rza­nego w wia­drze i prze­cią­ga­nego po sza­rym be­to­nie, roz­cho­dził się mię­dzy gru­bymi mu­rami.

Cho­ciaż Ho­len­der być może tro­chę ża­ło­wał swo­jego po­chop­nego czynu, nie przej­mo­wał się nim. Po lo­cie mo­to­cy­kli­sty wszyst­kie cele zo­stały oczy­wi­ście ru­ty­nowo za­mknięte, a funk­cjo­na­riu­sze bie­gali mię­dzy nimi w po­szu­ki­wa­niu świad­ków. Wie­czo­rem, rów­nież ru­ty­nowo, sprawą za­jęło się dwóch straż­ni­ków. Wszy­scy jed­nak uzy­skali do­kład­nie tę samą od­po­wiedź. Nikt nic nie wi­dział.

Wy­ni­kało to z nie­pi­sa­nej, ale oczy­wi­stej za­sady, wspól­nej dla wszyst­kich za­kła­dów kar­nych. Mil­cze­nie jest nie tylko zło­tem. Mil­cze­nie po­zwa­lało prze­trwać. Poza tym tam­ten mo­to­cy­kli­sta to prze­gryw. Wy­ko­pali go naj­pierw z Hells An­gels, a po­tem z Ban­di­dos, po czym przy­łą­czył się do gangu sta­no­wią­cego mo­to­cy­klowy od­po­wied­nik przy­tułku. In­nymi słowy, nie był męż­czy­zną o wy­so­kim sta­tu­sie.

Na szczę­ście, bo Ho­len­der po­trze­bo­wał te­raz spo­koju, by po­my­śleć.

Za­sta­na­wiał się nad sy­tu­acją, a mo­no­tonne ru­chy mopa po be­to­nie dzia­łały ko­jąco jak mu­zyka me­dy­ta­cyjna. Drzwi do jego celi znów otwarto, więc gdyby chciał, mógłby zejść na dół po­ćwi­czyć z cię­ża­rami w piw­nicy albo za­grać w sali wspól­nej w po­kera z ko­le­siami z Hells An­gels. Mógł też przy­nieść so­bie droż­dżówkę i kawę z kuchni albo po­cho­dzić po ko­ry­ta­rzach, pa­trząc, jak lu­dzie ustę­pują mu z drogi. Mógł na­wet wziąć so­bie od­twa­rzacz do łaźni i spa­lić jo­inta albo wcią­gnąć kre­skę, gdyby miał na to ochotę. Bo te­raz miał już do­stęp do wszyst­kiego. Na tę myśl wró­cił na chwilę do prze­szło­ści.

Ty­dzień temu wy­szedł z izo­latki. Praw­do­po­dob­nie to naj­dłuż­szy tego ro­dzaju po­byt w hi­sto­rii duń­skiego są­dow­nic­twa. Nie li­cząc co­dzien­nego spa­cer­niaka i roz­mów z ad­wo­ka­tem, sie­dział za­mknięty na sze­ściu me­trach kwa­dra­to­wych w to­wa­rzy­stwie sa­mego sie­bie, wła­snego fiuta i swo­ich my­śli. Po­nie­waż jego sprawa „była na tyle po­ważna” i uznano, że w in­nej sy­tu­acji „mógłby za­gra­żać do­cho­dze­niu”.

Pie­prze­nie!

Swoją dzia­łal­no­ścią po­ka­zy­wał Da­nii środ­kowy pa­lec, a izo­latka sta­no­wiła ze­mstę śmiesz­nie sła­bego sys­temu, który nie był w sta­nie ni­czego in­nego wy­my­ślić, by zła­mać ta­kiego więź­nia jak on i wy­cią­gnąć od niego in­for­ma­cje. To nie miało jed­nak sensu. Ho­len­der wcze­śniej sie­dział w Ro­sji i Taj­lan­dii i stał się na­prawdę twardy. A po­nie­waż pod­tu­czeni na pań­stwo­wym wik­cie pra­cow­nicy wię­zie­nia nie byli wy­po­sa­żeni w bi­cze, roz­ża­rzone pręty ani aku­mu­la­tory z ka­blami, na próżno za­da­wali py­ta­nia:

„Gdzie są dziew­czyny?”

„Czy ktoś się nimi zaj­muje?”

„Czy masz to wszystko gdzieś?”

I znowu: „Gdzie są dziew­czyny?”.

Gówno im po­wie­dział.

Za każ­dym ra­zem, gdy sie­dział na­prze­ciwko dwójki po­li­cjan­tów, tylko się w nich wpa­try­wał. Aż od­wra­cali wzrok. Od­sta­wiano go więc z po­wro­tem do jego sze­ściu me­trów kwa­dra­to­wych. W końcu bez­na­dziejną próbę wy­mu­sze­nia z niego in­for­ma­cji pod­jęli przed­sta­wi­ciele po­li­cyj­nych służb wy­wia­dow­czych. Wie­dział dla­czego. To z po­wodu jego po­wią­zań z Ni­ge­rią. Jego do­staw­ców. Sza­lo­nych muł­łów! Albo „Pra­wo­wier­nych”, jak ka­zała się na­zy­wać ta or­ga­ni­za­cja. Ci lu­dzie za­wsze po­tra­fili skło­nić in­nych do dzia­ła­nia.

Ty­dzień temu wy­wiad dał so­bie spo­kój z wy­cią­ga­niem z niego in­for­ma­cji i sprawa miała iść do sądu. Dla­tego prze­szedł do zwy­kłego wię­zie­nia i uzy­skał wszyst­kie te prze­dziwne przy­wi­leje, które spra­wiały, że od­by­wa­nie kary w Da­nii przy­po­mi­nało dar­mowy po­byt w ho­telu.

Ho­len­der ro­zej­rzał się po celi. Dwa­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych, te­le­wi­zor, wła­sna to­a­leta i okno z wi­do­kiem.

Kurde, ja­kie to było za­bawne. Wi­tamy w Da­nii! Tu na­gra­dzamy lu­dzi, któ­rzy mają w du­pie wszyst­kie prze­pisy. Wpa­try­wał się w otwarte drzwi pro­wa­dzące na ko­ry­tarz. W su­mie mógł ro­bić to, na co tylko miał ochotę. Ale ochoty nie miał. Zu­peł­nie.

Bo w ciągu ostat­nich sied­miu dni jego zdzi­wie­nie zmie­niło się w coś in­nego, w miarę jak nikt nie od­bie­rał jego te­le­fo­nów. Oczy­wi­ście gdy sie­dział w izo­latce, kon­takt nie był moż­liwy, ale te­raz?

W jego gło­wie po­ja­wił się pe­wien ob­raz. Coś, co mo­głoby wy­ja­śnić tę sy­tu­ację. Ale to prze­cież nie­moż­liwe, prawda?

Jego wzrok padł na kar­ton sto­jący na lo­dówce. Pu­dełko z mle­kiem ka­ka­owym. W ze­psu­tej brą­zo­wej brei, w to­rebce do mro­że­nia żyw­no­ści, le­żał jego te­le­fon.

Męż­czy­zna na­gle wstał i wło­żył rękę do kwa­śnego płynu.

Znowu.5

Ken­ne­ths Grill

Jan pod­szedł do ławki przed ba­rem. Za­pa­lił nie­bie­skiego ca­mela i za­czął dłu­bać w opar­ciu, z któ­rego odła­ził tekst „Wła­sność gminy Ko­pen­haga”. Na Flæske­to­rvet po­ja­wiało się co­raz wię­cej lu­dzi. Cie­pły letni wie­czór, czwar­tek, a więc nie­ofi­cjalny po­czą­tek week­endu. Gdy je­den po dru­gim za­my­kano lo­kale ga­stro­no­miczne w Kød­byen, z lo­kal­nych noc­nych klu­bów za­częła do­cho­dzić mu­zyka. Rose już sły­szał dud­nie­nie basu i bęb­nów. Za­częła do niego wra­cać myśl, którą cią­gle od sie­bie od­py­chał. Myśl o tym, by się za­tra­cić. Trze­cie piwo by­łoby jesz­cze lep­sze, nie mó­wiąc o czwar­tym. Wie­dział o tym. Poza tym w we­wnętrz­nej kie­szeni, jak do­dat­kowe serce, wciąż le­żała to­re­beczka z ko­ka­iną.

Ale jak to się stało, że tu tra­fił?

Dwie go­dziny wcze­śniej wstał znad biurka w miesz­ka­niu w Van­løse. Przy­go­to­wy­wał się do ju­trzej­szej roz­prawy są­do­wej, z któ­rej to po­wodu po­wi­nien w tej chwili le­żeć w łóżku. Na­gle jed­nak pod­niósł się i wy­szedł z domu. Krótka po­dróż tak­sówką i już stał przed ba­rem, nie po­tra­fiąc wy­ja­śnić dla­czego.

Żeby coś od­wlec?

Oczy­wi­ście wie­dział, że jest tu mile wi­dziany. Szcze­rze. Bo przy­jaźń z Ken­ne­them to chyba je­dyna rzecz, która wró­ciła do stanu z jej po­czątku. Była czymś praw­dzi­wym. Od­czu­wał ją tak, jakby wra­cał do domu, mimo że przez długi czas żyli osob­nymi ży­ciami.

My­śli Jana ska­kały ko­lejno co­raz da­lej w prze­szłość, aż do sa­mego po­czątku.

A może to wła­śnie dla­tego, że przez po­nad dzie­sięć lat nie mieli kon­taktu, te­raz czuli się ze sobą tak do­brze. Przy­jaźń wy­da­wała się rów­nie mocna jak wtedy, gdy się od sie­bie od­da­lili. Wszy­scy lu­dzie z tam­tych cza­sów, z pod­sta­wówki, a po­tem gim­na­zjum, po­szli już prze­cież swoją drogą. Uwili so­bie gniazda, zna­leźli żony lub mę­żów, mieli psy, dzieci, oku­lary i hi­po­teki. A kiedy w końcu się spo­ty­kali, to za­wsze w pa­rach, roz­ma­wia­jąc o bła­host­kach przy sto­liku ka­wo­wym albo na mięk­kich so­fach w dro­gich ele­ganc­kich sze­re­gow­cach. Nie­któ­rzy żyli już w dru­gim mał­żeń­stwie z no­wymi dziećmi i umo­wami na opiekę ro­dzi­ciel­ską, pięk­nie wy­peł­nia­jąc sta­ty­styki opi­su­jące nor­malne duń­skie ży­cie.

Z nimi wy­szło jed­nak ina­czej.

Jan wszedł do baru i za­uwa­żył sze­ro­kie plecy za ku­chenną ladą. Ken­neth mył płytki nad gril­lem. Jego wielka łapa po­ru­szała się te­raz ko­li­stym ru­chem. Wła­ści­ciel lo­kalu me­to­dycz­nie prze­su­wał się od le­wej do pra­wej strony.

Ken­neth cho­dził z Ja­nem do gim­na­zjum, ale zre­zy­gno­wał ze szkoły, gdy skoń­czył osiem­na­ście lat, i wzięli go do woj­ska. Był wtedy zbyt uza­leż­niony od przy­ja­ciela. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że kom­plet­nie nie miał umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych. Rose pa­mię­tał, że przy­jaźń za­częła mu w pew­nym mo­men­cie prze­szka­dzać, gdy sam za­czął wić gniazdko z ko­bietą, z którą, jak wtedy uwa­żał, miał spę­dzić resztę ży­cia. Wy­glą­dało to tak, jakby po­tężny męż­czy­zna nie doj­rzał men­tal­nie i nie ro­zu­miał, że nie będą mo­gli wiecz­nie ra­zem spać, roz­ma­wiać o kre­sków­kach, wci­nać cy­na­mo­no­wych bu­łe­czek, zbie­rać bu­te­lek i rzu­cać ka­mie­niami w kaczki na Je­zio­rze Świę­tego Je­rzego. To, że Ken­neth w końcu po­szedł swoją drogą, sta­no­wiło dla Jana ulgę. Mimo że od­było się w dość nie­przy­jemny spo­sób.

Wspo­mnie­nie ich roz­sta­nia było bo­le­sne. Trzy­dzie­sto­pię­cio­la­tek po­trzą­snął głową, by się go po­zbyć. Ken­neth od­słu­żył woj­sko w ko­sza­rach w Sla­gelse, co nie­wąt­pli­wie mu się po­do­bało. Pro­ste, fi­zyczne za­ję­cia. Wtedy jed­nak stra­cili kon­takt i tak na­prawdę Jan nie wie­dział, czym przy­ja­ciel zaj­mo­wał się póź­niej. Może po pro­stu dry­fo­wał, aż wpadł na po­mysł z ba­rem? Gdy od­no­wili kon­takt, nie miał ochoty o tym opo­wia­dać. Ale to wła­śnie w tym ba­rze znów się spo­tkali. Po­twor­nie ska­co­wany i łak­nący sło­nego je­dze­nia Rose przy­pad­kowo wszedł do tego ma­leń­kiego lo­kalu w pewną so­botę rok temu i do­słow­nie wpadł w ra­miona sta­rego przy­ja­ciela. Spo­tka­nie było nie­zręczne tylko przez kilka chwil. Po­tem wszystko wy­da­wało się już jak daw­niej, cho­ciaż ni­gdy nie roz­ma­wiali o roz­sta­niu.

Jan od­wró­cił się na ławce i przy­glą­dał Ken­ne­thowi. Wielki męż­czy­zna skoń­czył my­cie kuchni i te­raz zaj­mo­wał się li­cze­niem ce­bul i bu­łek na ju­trzej­szą pro­duk­cję swo­ich ma­łych cu­dów. W za­pa­ro­wa­nym oknie Rose zo­ba­czył od­bi­cie wła­snej twa­rzy.

Gdyby ob­raz nie był wy­krzy­wiony, szkło od­bi­ja­łoby re­gu­larną i cha­rak­te­ry­styczną twarz trzy­dzie­sto­pię­cio­latka o sza­ro­zie­lo­nych oczach osa­dzo­nych pod ostrymi, ciem­nymi brwiami. Jego brą­zowe jak ty­toń włosy jak zwy­kle za­cze­sał na bok przy po­mocy bry­lan­tyny Extra Strong. Zdą­żył to zro­bić, za­nim wsiadł do tak­sówki, a było to ab­so­lut­nie ko­nieczne, bo uro­dził się z szopą wło­sów, która bez ob­róbki ster­cza­łaby na wszyst­kie strony jak an­tenki. Jed­nak fry­zura sta­no­wiła jego je­dyną fi­zyczną wadę. Błysk w oczach wy­ni­kał z nie­za­chwia­nej pew­no­ści sie­bie, a ciało miał szczu­płe i pro­por­cjo­nalne. Wy­gląd odzie­dzi­czył po matce, a po ojcu sze­ro­kie bary i wy­raź­nie za­ry­so­wane mię­śnie. Ca­łość od razu mó­wiła, że wie, czego chce.

Wy­jął z paczki ko­lej­nego pa­pie­rosa i za­uwa­żył sto­jące obok świeże piwo. Wy­gląda na to, że za­brał je z lo­dówki, za­nim wy­szedł przed bar.

Ten Jan, któ­remu nikt nie mógł roz­ka­zy­wać.

Po­cią­gnął spory łyk. Po­czuł, jak szczy­pie go w gar­dło i jak zimny płyn ogrzewa się w prze­dziwny spo­sób w jego żo­łądku.

Para za­ko­cha­nych prze­cięła na skos plac, kie­ru­jąc się do noc­nego klubu Ben­zin po prze­ciw­nej stro­nie, który za­jął lo­kal po chiń­skiej re­stau­ra­cji, za­mknię­tej rok temu przez wła­dze sa­ni­tarne. Je­dze­nie po­da­wali wspa­niałe, a ich dim sumy do­sta­wały na­grody w prze­wod­niku ga­stro­no­micz­nym, ale Chiń­czycy ja­koś nie mo­gli zro­zu­mieć, o co cho­dzi z tym ca­łym my­ciem. Poza tym cho­dziły plotki, że do pu­de­łek z po­tra­wami tra­fiały też cza­sem nie­wiel­kie czwo­ro­nogi szwen­da­jące się po kuchni.

Jan za­ci­snął po­wieki.

Za ciem­nymi szy­bami wi­dać już było ryt­micz­nie bły­ska­jące świa­tła. Za dwie go­dziny basy i so­prany będą wy­le­wać się na as­falt, a ko­lejka osią­gnie ogromne roz­miary. Ogo­lony kul­tu­ry­sta ze słu­chawką w uchu i ra­mio­nami jak pnie drzew za­blo­ko­wał już wej­ście gru­pie arab­skich chło­pa­ków z wy­mo­de­lo­wa­nymi bo­ko­bro­dami i błysz­czą­cymi czar­nymi wło­sami, pod­czas gdy za­ko­chana para bez prze­szkód wkro­czyła w ku­szący mrok.

Rose ze swo­jego miej­sca ob­ser­wo­wał ja­ski­nię, w któ­rej sam chęt­nie za­tra­ciłby się na kilka go­dzin i o wszyst­kim za­po­mniał.

W kie­szeni za­brzę­czał mu te­le­fon. Znowu. Zi­gno­ro­wał go jed­nak. Tak samo jak wtedy, kiedy war­czał ze sto­ją­cego na la­dzie pu­dła po mar­ga­ry­nie.

„No do­brze” – po­my­ślał i wstał.6

Wię­zie­nie Ve­stre
Sy­dha­vnen
Noc z czwartku na pią­tek

Thre­eeee is a ma­gic num­ber!

Yes, it is, it’s a ma­gic num­ber.

So­me­where in that an­cient my­stic tri­nity,

You get thre­eee as a ma­gic num­ber…

Ho­len­der był wście­kły. Kiedy znów włą­czyła się poczta gło­sowa, miał ochotę ci­snąć te­le­fo­nem o pod­łogę i go roz­dep­tać. Jego no­kię 3310 wy­pro­du­ko­wano pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych – re­likt z cza­sów, w któ­rych ko­mó­rek nie bu­do­wano po to, by pod­słu­chi­wały użyt­kow­ni­ków, nie­mal przed­miot ko­lek­cjo­ner­ski. Wciąż jed­nak cał­ko­wi­cie nie­le­galny w rę­kach aresz­tanta, któ­remu nie wolno było kon­tak­to­wać się ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Opa­no­wał więc wście­kłość, wło­żył te­le­fon z po­wro­tem do pla­sti­ko­wej to­rebki, za­wią­zał ją i za­nu­rzył z po­wro­tem w mleku ka­ka­owym marki Ma­tilde.

Kar­ton śmier­dział. Jak mie­sza­nina bąka i kwa­śnego mleka.

Było to jed­nak ko­nieczne. Ho­len­der sie­dział w aresz­cie w Da­nii już sześć mie­sięcy i szybko na­uczył się, co na­leży ro­bić, gdy w końcu wy­do­stał się z izo­latki. Co roku w duń­skich wię­zie­niach i aresz­tach kon­fi­sko­wano mnó­stwo nie­le­gal­nych ko­mó­rek, a naj­now­szy sys­tem – ja­kiś ma­gne­tyczny wy­kry­wacz – bar­dzo utrud­nił moż­li­wo­ści ich ukry­wa­nia.

Stąd ko­niecz­ność sto­so­wa­nia pew­nych sztu­czek.

Za­sada nu­mer je­den: zdo­bądź stary te­le­fon, który nie emi­tuje ni­czego, co ktoś mógłby wy­kryć. W tym po­mógł straż­nik Pre­ben. Za pie­nią­dze, ale też dla­tego, że nie ośmie­lił się od­mó­wić. Kie­dyś przez głu­potę zgo­dził się zro­bić ko­muś przy­sługę, może wtedy jesz­cze z do­brego serca, po­tem zo­stał już suką wszyst­kich. Bo można go było szan­ta­żo­wać.

I za­sada nu­mer dwa: ukryj te­le­fon w czymś pa­skud­nym. Per­so­nel nie za­ra­biał tu wy­star­cza­jąco dużo, by mieć ochotę wkła­dać rękę do obrzy­dli­wych rze­czy, nie li­cząc oczy­wi­ście kla­sycz­nego ba­da­nia od­bytu, które naj­wy­raź­niej było stan­dar­dem we wszyst­kich wię­zie­niach na pla­ne­cie. Trudno po­jąć, jak wielu idio­tów wciąż uwa­żało, że można ukry­wać prze­różne rze­czy w du­pie.

Mleko ka­ka­owe jed­nak za­dzia­łało. Uśmiech­nąłby się do tej my­śli, gdyby nie był taki wku­rzony! Przyj­rzał się logo na kar­to­nie. Ry­sun­kowi mło­dej Ma­tyldy z war­ko­czy­kami, która słodko pusz­czała do niego oko. Na­gle po­czuł cię­żar w żo­łądku, bo przez to głu­pie logo po­my­ślał o in­nej ko­bie­cie. Tej, któ­rej jed­no­cze­śnie mu bra­ko­wało i któ­rej nie­na­wi­dził. To dru­gie dla­tego, że sta­no­wiła jego słaby punkt.

Par­sk­nął.

Ho­len­der nie był idiotą, jak nie­któ­rzy ko­chliwi fa­ceci. Do­brze wie­dział, że to broń tej ko­biety. Jej piękno. Miała ma­giczny wpływ na wszyst­kich męż­czyzn. Taki, że kiedy tylko ją zo­ba­czyli, mieli jed­no­cze­śnie ochotę ją prze­le­cieć i po­siąść. Pró­bo­wać prze­mie­nić dziwkę w Ma­donnę. Nie­które ko­biety po pro­stu tak dzia­łają na męż­czyzn, któ­rzy z re­guły nie mają u nich szans. Po­my­ślał o ich pierw­szym spo­tka­niu. Bar­dzo dawno temu. Po dru­giej stro­nie globu. To on ją wy­brał, z jej strony wtedy nie było to do­bro­wolne, ale to się zmie­niło.

Czyż nie?

On sam nie­szcze­gól­nie przej­mo­wał się uczu­ciami in­nych, ale z ja­kie­goś po­wodu po­trze­bo­wał wie­dzieć, że jej de­cy­zja o tym, by pójść za nim, była szczera.

Stał przez chwilę, ko­ły­sząc się w ciem­no­ści. Wciąż go­to­wała się w nim wście­kłość, ale te­raz czuł też nie­po­kój. Stres. Ju­tro wielki dzień. Ostatni dzień pro­cesu. Miał już go­towy plan B, na wy­pa­dek gdyby zda­rzyło się naj­gor­sze, ale to, że jego te­le­fony po­zo­sta­wały bez od­po­wie­dzi, nie było czę­ścią żad­nego cho­ler­nego planu!

Usi­ło­wał re­gu­lar­nie od­dy­chać. Sta­rał się od­prę­żyć, cho­ciaż ma­rzył o od­re­ago­wa­niu swo­jej wście­kło­ści. Po­tem pod­szedł do za­kra­to­wa­nego okna. Ze swo­jej celi miał wi­dok na Cmen­tarz Za­chodni. Na po­mniki i groby dzie­wię­ciu ty­sięcy nie­miec­kich ofiar dru­giej wojny świa­to­wej. Nie­koń­czący się ho­ry­zont ma­łych bia­łych krzyży na na­gim wznie­sie­niu pod ży­dow­ską ka­plicą. Nie wie­dział wiele o hi­sto­rii Da­nii i wię­zie­nia, ale w ostat­nim cza­sie czę­sto za­sta­na­wiał się nad lo­ka­li­za­cją tego za­kładu w po­bliżu cmen­ta­rza. Czy zde­cy­do­wały po­wody czy­sto prak­tyczne? Aby uła­twić ostat­nią po­dróż? Więk­szość osa­dzo­nych to prak­tycz­nie żywe trupy. Po­zba­wieni ta­lentu drobni prze­stępcy, któ­rzy już mogą od­li­czać czas do końca.

On tu nie pa­so­wał. Tak bar­dzo, że…

Jego wzrok padł na mleko ka­ka­owe. Za chwilę spró­buje jesz­cze raz. Wy­cią­gnie to­rebkę z obrzy­dli­wego płynu i za­dzwoni. Po­dra­pał się po bliź­nie na czole.

Dla­czego nikt nie od­biera?!7

W tym sa­mym cza­sie
W in­nym miej­scu

Gdy łysy męż­czy­zna za­mknął kom­pu­ter, miał już za sobą dwie rze­czy: przy­go­to­wał to, co miało wy­da­rzyć się w są­dzie re­jo­no­wym w Ko­pen­ha­dze, kiedy Ho­len­der po­jawi się na scho­dach pro­wa­dzą­cych na plac Ny­torv. Wy­słał też za­szy­fro­wany mail do pro­ku­ra­tury. Dwie rze­czy, które łącz­nie przy­pie­czę­tują los oskar­żo­nego. I jed­no­cze­śnie dwa nie­od­wra­calne czyny. Coś, z czego nie można się już wy­co­fać. A ści­ślej mó­wiąc coś, z czego on nie może się już wy­co­fać. Nie ma co owi­jać w ba­wełnę. My­śle­nie w trze­ciej oso­bie by­łoby próbą sła­bego czło­wieka, by od­ciąć się od wła­snych wy­bo­rów.

Jed­nak przez krótką chwilę sie­dział bez ru­chu. Wpa­try­wał się w wy­łą­czony mo­ni­tor w po­koju, w któ­rym pa­no­wał pół­mrok. Za­sta­na­wiał się, czy bę­dzie tego ża­ło­wał. Aż ktoś mu prze­rwał.

– Dzię­kuję – po­wie­działa, kła­dąc dłoń na jego udzie. Bli­sko fiuta. – Te­raz wiem, że mnie ko­chasz.

Od­wró­cił się. Przy­glą­dał się ta­jem­ni­czej pięk­nej ko­bie­cie sto­ją­cej przy jego boku.

– Nie ma sprawy – od­parł krótko.

Wi­dok jej ciała i twa­rzy stłu­mił my­śli, które kłę­biły mu się w gło­wie. Wy­cią­gnął rękę w jej stronę, ale ona chwy­ciła jego dłoń. Po­ło­żyła ją na swoim po­liczku. Za­mknęła oczy. Po­tem za­częła się lekko ko­ły­sać, nu­cąc pio­senkę, któ­rej on nie ro­zu­miał. Po­zwo­lił jej na to. Cze­kał cier­pli­wie i za­uwa­żył, jak po chwili stward­niał jak ka­mień. Tak na niego dzia­łała. Ko­bieta przy jego boku. Jak żadna inna. Po­czuł się szczę­śliwy, kiedy w końcu otwo­rzyła oczy.

Szybki ruch i ostry dźwięk. Roz­pięła su­wak w jego bia­łych spodniach od gar­ni­turu, przez co jego fiut wy­sko­czył i ster­czał w pół­mroku.

Uśmiech­nęła się na ten wi­dok, wstała i po­cią­gnęła go w górę. Pod­dał się jej, po czym usa­dził ją na biurku. Roz­sze­rzyła nogi i zro­biła mu miej­sce. Kiedy w nią wszedł, po­czuł wil­goć i cie­pło jej ob­jęć, a pierw­sze ru­chy na­brały rytmu; ogar­nęła go eu­fo­ria. Wszel­kie ślady żalu na­tych­miast znik­nęły.

Za­czął ude­rzać moc­niej. In­ten­syw­niej. Chciał w niej być tak, jakby sta­no­wili je­den or­ga­nizm. I jesz­cze moc­niej.

Po­czuł w pod­brzu­szu, jak zbliża się wy­trysk. I do­szedł. Jakby eks­plo­do­wał. Ko­bieta wpa­try­wała się w niego, kiedy na­peł­niał ją swoim na­sie­niem. Wie­dział, że tego chciała. Na tym po­le­gała jej ma­gia. Chciała mu to po­ka­zać. A on chciał na to pa­trzeć. Wszystko, co kie­dyś na­le­żało do Ho­len­dra, było te­raz jego. Rów­nież ta ko­bieta.

Kiedy po chwili wy­szedł z niej i za­piął roz­po­rek, oto­czył ich za­pach ciała i spermy. Był te­raz spo­kojny. Tak jakby kie­dy­kol­wiek zda­rzało się ina­czej. W świe­cie, który otwie­rał się przed nim, zo­stali tylko oni dwoje. Reszta się nie li­czyła. Także ten te­le­fon, który cały wie­czór brzę­czał. Prawdę mó­wiąc, cały ty­dzień.

W tym sa­mym po­miesz­cze­niu, za­le­d­wie kilka me­trów od ły­sego męż­czy­zny i jego ko­biety, stało dzie­sięć kla­tek wy­so­ko­ści czło­wieka, usta­wio­nych w dłu­gim sze­regu. Wszyst­kie za­mknięte, przy­mo­co­wane do pod­łogi i ściany. I we wszyst­kich w mil­cze­niu wpa­try­wało się w ciem­ność dzie­sięć ko­biet.8

Pro­ku­ra­tura przy Kamp­man­ns­gade

Kiedy pro­ku­ra­tor spe­cjalny Niels „Jazz” Over­ga­ard przy­szedł do pracy w nocy z czwartku na pią­tek, miał ochotę opróż­nić bu­telkę whi­sky Tul­la­more, którą trzy­mał w szu­fla­dzie w biurku. A po­tem wsko­czyć do Je­ziora Świę­tego Je­rzego. Nie mógł spać, a była to ko­lejna z wielu po­dob­nie wy­czer­pu­ją­cych nocy. Do tego po­ja­wiła się inna nie­przy­jemna rzecz – za­czął być opry­skliwy. W sto­sunku do swo­jej żony Anny, dwójki ich dzieci i trzy­na­sto­let­niego gol­den re­trie­vera Askego, który nie ro­bił nic poza spa­niem i pier­dze­niem. Prawdę mó­wiąc, Niels stał się tak nie­zno­śny, że Anna stwier­dziła, że może po­wi­nien zna­leźć so­bie inną pracę albo inną ro­dzinę, jak tak da­lej pój­dzie. Jed­nak co­raz gor­szy hu­mor Nie­lsa miał uza­sad­nioną przy­czynę. Roz­pacz. Bo ich sprawa prze­ciwko obrzy­dli­wie bo­ga­temu Mey­er­sowi van Ju­dzie – w me­diach na­zy­wa­nemu Ho­len­drem – za­częła się sy­pać. A tego zde­cy­do­wa­nie się nie spo­dzie­wał.

Pew­nego dnia do­wie­dzieli się, że za­możny biz­nes­men, który bry­lo­wał w to­wa­rzy­stwie w Ko­pen­ha­dze, był za­twar­dzia­łym prze­stępcą. Dzięki do­no­sowi od ano­ni­mo­wej osoby. Wcze­snego ranka, ta­kiego jak dziś, sześć mie­sięcy temu Niels otrzy­mał od nie­zna­nego nadawcy mail ze zdję­ciem. A kon­kret­nie ze zdję­ciem kon­te­nera w por­cie Fri­ha­vnen w ko­pen­ha­skiej dziel­nicy Øster­bro. Cho­ciaż to, co było wi­dać na fo­to­gra­fii, za­zwy­czaj zda­rzało się bar­dzo da­leko od Da­nii.

Niels obej­rzał kie­dyś film Da­niel o duń­skim fo­to­gra­fie Da­nielu Rye, który zo­stał po­rwany przez pań­stwo is­lam­skie i przez trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt osiem dni był wię­ziony w po­twor­nych wa­run­kach w Sy­rii. Oglą­dał go ra­zem ze swoją pięt­na­sto­let­nią córką Ama­lie w ki­nie. Ob­raz oka­zał się po pro­stu zbyt bru­talny. Dziew­czyna pła­kała w sa­mo­cho­dzie po dro­dze do domu, Niels miał wy­rzuty su­mie­nia i pró­bo­wał ją po­cie­szyć, wy­ja­śnia­jąc, że coś ta­kiego ni­gdy nie mo­głoby się zda­rzyć w Da­nii. To jed­nak nie po­mo­gło. Kiedy wró­cili do domu, cze­kała na nich wielka awan­tura. A do tego wszyst­kiego Niels póź­niej mu­siał przy­znać, że się po­my­lił.

Ta­kie rze­czy jed­nak zda­rzały się w Da­nii!

Bo w kon­te­ne­rze znaj­do­wały się trzy wy­cień­czone i wy­raź­nie odu­rzone ko­biety ze sku­tymi rę­kami i no­gami, za­kne­blo­wane ta­śmą kle­jącą i przy­pięte do haka na dnie kon­te­nera. Zdję­cie było dość ciemne, ale znaj­du­jący się we­wnątrz męż­czy­zna, sto­jący nad ko­bie­tami – duży, z sze­roką twa­rzą, głę­boko osa­dzo­nymi oczami i wy­raźną szczęką – to bez wąt­pie­nia Mey­ers, a fo­to­graf ob­jął ka­drem rów­nież nu­mer kon­te­nera. To wszystko sta­no­wiło tak prze­ko­nu­jący do­wód, że van Juda jesz­cze tego sa­mego dnia zo­stał aresz­to­wany w po­ło­wie steku, któ­rym de­lek­to­wał się w eks­klu­zyw­nej re­stau­ra­cji przy Bred­gade, i oskar­żony o han­del ludźmi.

Naj­cie­kaw­szy na tych zdję­ciach był jed­nak wy­gląd tych ko­biet. Po­cho­dziły z Afryki. Kiedy pro­ku­ra­tura w trak­cie do­cho­dze­nia prze­śle­dziła trasę kon­te­nera aż do punktu po­cząt­ko­wego, stwier­dzono, że „ła­du­nek” po­cho­dził z portu w Tu­ne­zji. Skąd się wzięły, nie wia­domo, ale ich czarna jak wę­giel skóra wska­zy­wała na Afrykę Za­chod­nią lub Środ­kową. Z tego sa­mego po­wodu nie­zwy­kłe wy­da­wało się to, że wszyst­kie trzy ko­biety miały fan­ta­styczne ja­sno­nie­bie­skie oczy! Póź­niej Niels do­wie­dział się, że jest to wy­nik szcze­gól­nej mu­ta­cji ge­ne­tycz­nej. I choć osoby nią do­tknięte – głów­nie ko­biety – w swo­ich pry­mi­tyw­nych i prze­sąd­nych spo­łecz­no­ściach wiej­skich czę­sto były uwa­żane za prze­klęte, to sta­wały się przed­mio­tem szcze­gól­nej ga­łęzi han­dlu ludźmi. Wy­wo­żono ich i sprze­da­wano za ogromne sumy w dark­ne­cie. Jak rzad­kie rasy zwie­rząt. Zja­wi­sko to miało na­wet swoją na­zwę.

Ta­kie ko­biety na­zy­wano Jed­no­roż­cami.

Kiedy sprawa tra­fiła do sądu re­jo­no­wego, Niels nie miał wąt­pli­wo­ści, że za­ła­twią Mey­ersa van Judę. Niels otrzy­mał prze­zwi­sko „Jazz” z po­wodu swo­ich mu­zycz­nych pre­fe­ren­cji. Kiedy pra­co­wał do późna, ze sto­ją­cego w jego biu­rze sza­rego ze­stawu Be­oso­und Core sły­chać było miły dźwięk sak­so­fonu Char­liego Par­kera. Ale też dla­tego, że – po­dob­nie jak Par­ker – umiał im­pro­wi­zo­wać. Po­ru­szać się po spra­wie w prawo i w lewo oraz w górę i w dół w spo­sób, który mie­szał szyki jego prze­ciw­ni­kom. Osiem wy­ro­ków ska­zu­ją­cych w ciągu za­le­d­wie roku mó­wiło samo za sie­bie. Tym ra­zem jed­nak z każ­dym ko­lej­nym z dwu­na­stu dni pro­cesu, sprawa za­czy­nała się roz­pa­dać jak her­bat­nik w cie­płym mleku. Z po­wodu naj­bar­dziej iry­tu­ją­cego ad­wo­kata na świe­cie.

Mey­ers wy­brał na obrońcę Si­mona Gold­sch­midta, który w nie­zwy­kle zręczny spo­sób sy­pał piach w tryby pro­ku­ra­tor­skiej ma­chiny i któ­remu udało mu się za­siać ziarno wąt­pli­wo­ści w od­nie­sie­niu do wszyst­kiego: lo­ka­li­za­cji, nu­meru kon­te­nera i au­ten­tycz­no­ści zdję­cia.

Trzeba było zro­zu­mieć, że biz­nes­men od­no­szący ta­kie suk­cesy jak Mey­ers van Juda miał wro­gów, a fo­to­gra­fia mo­gła być prze­cież fał­szywką. Aby tego do­wieść, Gold­sch­midt za­pre­zen­to­wał przy­kład na to, jak ła­two sfał­szo­wać tego ro­dzaju do­wody, przed­sta­wia­jąc zdję­cie tej sa­mej sceny, w któ­rej męż­czy­zna po­chy­la­jący się nad ko­bie­tami miał twarz Nie­lsa, co wy­wo­łało uśmiech u kilku ław­ni­ków, cho­ciaż sę­dziom udało się za­cho­wać po­wagę.

Jed­nak gdy sprawa zbli­żała się do końca, Niels do­strzegł już w ich ob­li­czach. Za­równo przy­się­głych, jak i sę­dziów. Wąt­pli­wość. A to za­wsze ozna­cza prze­graną. Na­wet nie­wiel­kie ry­zyko wy­da­nia nie­spra­wie­dli­wego wy­roku było zu­peł­nie nie do przy­ję­cia. Krótko mó­wiąc: sprawa, która wy­da­wała się ab­so­lut­nym pew­nia­kiem i wiel­kim suk­ce­sem wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści, zwię­dła jak bu­kiet kwia­tów w chło­pię­cym po­koju. A Niels nie czuł się w związku z tym tylko nie­szczę­śliwy. Czuł się winny!

Tak więc w pią­tek rano, kiedy przy­szedł do pracy i włą­czył kom­pu­ter, chciał się upić i znik­nąć w czar­nej ja­mie. Był to ostatni dzień pro­cesu i Mey­ers miał opu­ścić bu­dy­nek sądu jako wolny czło­wiek. Aby stało się ina­czej, pro­ku­ra­tura po­trze­bo­wała praw­dzi­wego cudu. Dla­tego gdy Niels za­uwa­żył, że w jego skrzynce od­bior­czej po­ja­wił się ko­lejny mail od ano­ni­mo­wego nadawcy, tliła się w nim za­le­d­wie słaba na­dzieja. Tym ra­zem wia­do­mość za­wie­rała film. Na­dzieję, która prze­mie­niła się w ra­dość i nową siłę do walki, mimo że ka­dry były nie­praw­do­po­dob­nie straszne.

Przez mniej wię­cej dwie mi­nuty Mey­ers ma­sa­kro­wał czar­no­skórą ko­bietę. Lo­kal o ni­skim stro­pie nie miał okien, więc scenę oświe­tlały po­tężne re­flek­tory i nie było cie­nia wąt­pli­wo­ści, że na fil­mie jest Ho­len­der. Było go też sły­chać! Wrzesz­czał na ko­bietę, okła­da­jąc ją pię­ściami. Oboje znaj­do­wali się w celi, jed­nej z wielu. Nie­lsowi udało się zli­czyć trzy za­mknięte ko­biety po­ru­sza­jące się ner­wowo w są­sied­nich klat­kach w ostrych pro­mie­niach lamp. Wszyst­kie cha­rak­te­ry­zo­wały się ta­kim sa­mym, bar­dzo szcze­gól­nym wy­glą­dem, jak te w kon­te­ne­rze. Czarna skóra i błę­kitne oczy.

Jed­no­rożce.

Film koń­czył się, kiedy po­bita ko­bieta le­żała bez ru­chu na pod­ło­dze swo­jej celi, zwi­nięta w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Cho­dziło tu o wy­mie­rze­nie kary, w któ­rym Mey­ers od­gry­wał główną rolę jako straż­nik wię­zienny i sprawca prze­mocy. Na do­da­tek stał tam jesz­cze je­den męż­czy­zna – rów­nież ła­two roz­po­zna­walny, bo przy­po­mi­nał ko­pię Ho­len­dra – cze­ka­jąc z ręcz­ni­kiem, aż ten wyj­dzie z celi. Był nie­mal nagi, a z jego maj­tek wy­sta­wał wielki mo­kry czło­nek we wzwo­dzie, co w pa­skudny spo­sób po­ka­zy­wało, co jesz­cze działo się w po­miesz­cze­niu.

„Niech to szlag, wspa­niale!” – po­my­ślał Niels, kiedy zo­ba­czył tego dru­giego. Był to młod­szy brat Mey­ersa. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu.

Po wy­ko­na­niu ogrom­nej liczby ko­pii za­pa­so­wych dla bez­pie­czeń­stwa za­pi­sał film na pen­dri­vie, któ­rego wło­żył do teczki. Na­stęp­nie wy­słał plik do obrońcy Mey­ersa, Gold­sch­midta, co mu­siał zro­bić. Ten pewny sie­bie i aro­gancki drań na pewno za­cznie na­rze­kać na późne przed­sta­wie­nie do­wodu i za­żąda od­ro­cze­nia sprawy. To się jed­nak nie uda. Prze­wod­ni­czący składu sę­dziow­skiego, zrzę­dliwy sę­dzia Brandt, był nie­złomny i z całą pew­no­ścią nie da się na­brać. Nie ży­wił cie­płych uczuć do obrońcy, który za­ra­biał dzie­sięć razy wię­cej niż on sam, a do tego nowy do­wód zda­wał się so­lidny jak skała. Mey­ers był za­ła­twiony, nie­za­leż­nie od tego, ile praw­ni­czych sztu­czek za­sto­so­wałby jego ad­wo­kat.

Na ko­niec Niels na­lał so­bie bez­wstyd­nie dużą szkla­neczkę whi­sky z prze­cho­wy­wa­nej w szu­fla­dzie bu­telki, którą otwie­rał za­zwy­czaj wtedy, gdy wy­gry­wał ja­kąś sprawę. Po­tem po­ło­żył nogi na biurku i przy­glą­dał się, jak po­ranne słońce opro­mie­nia Je­zioro Świę­tego Je­rzego.

Ży­cie było cu­downe. Znowu.13

Van­løse

– Kurde, ale ty ca­pisz, Jan!

Wielki mię­śniak zmarsz­czył nos, ob­ró­cił się na przed­nim sie­dze­niu kli­nicz­nie czy­stej te­sli i otwo­rzył wszyst­kie cztery okna. Za­nim do ka­biny wpadł za­pach go­rą­cego as­faltu i ulicz­nego ru­chu, pach­niało tam jak w kli­nice den­ty­stycz­nej z de­li­katną nutką sztucz­nego aro­matu świer­ko­wych szy­szek.

Jan uśmiech­nął się i oparł wy­god­nie, pa­trząc, jak Sal­lin­gvej prze­cho­dzi w Hil­le­rød­gade, a dziel­nica Van­løse po­woli za­czyna przy­po­mi­nać część Ko­pen­hagi.

– A jak ty byś pach­niał, jak­byś wła­śnie wstał z łóżka, ma­jąc w żo­łądku tylko wódę i starą pizzę?

Brą­zowe oczy spoj­rzały na niego z nie­po­ko­jem z lu­sterka wstecz­nego.

– Bra­cie, za ostro ży­jesz!

Wielki męż­czy­zna przy­kleił do przed­niej szyby sa­mo­przy­lepne pach­nące drzewko.

– Zga­dza się. My­ślę, że przy­da­łaby mi się żona. Twoja sio­stra jest wolna?

Oczy w lu­sterku zmie­niły wy­raz.

– Od­puść tro­chę, do­brze?

Jan ści­snął ręką po­tężne ra­mię kie­rowcy.

Mu­ham­med kształ­tem i roz­mia­rami przy­po­mi­nał za­mra­żarkę. Był to nie­wąt­pli­wie naj­więk­szy po Ken­ne­cie męż­czy­zna, ja­kiego Jan znał. A do tego za­wod­nik MMA z nie­zli­czo­nymi no­kau­tami na kon­cie. Miej­sce na szczy­cie po­dium było jed­nak tylko krót­kim przy­stan­kiem. Póź­niej jego losy po­to­czyły się tak, jak to zwy­kle bywa w przy­padku uro­dzo­nych w Ve­ste­gnen męż­czyzn jego ka­li­bru. Kiedy po trzy­dzie­stce prze­stał wy­gry­wać, stał się czło­wie­kiem ulicy i przez kilka lat żył z siły swo­ich mię­śni w bar­dziej przy­ziemny spo­sób. W gangu. Pe­wien cud spra­wił jed­nak, że ten wraż­liwy na aro­maty kie­rowca zo­stał włą­czony do pro­gramu re­so­cja­li­za­cji.

Jan bro­nił Mu­ham­meda po zwią­za­nej z nar­ko­ty­kami strze­la­ni­nie w Klam­pen­borgu, kiedy to po pię­cio­dnio­wej roz­pra­wie tak­sów­karz cu­dem do­stał tylko trzy mie­siące w za­wie­sze­niu. Za kłu­sow­nic­two. Pe­wien nie­szczę­sny je­leń w rui źle zro­zu­miał sy­tu­ację i wmie­szał się do walki. Po­dob­nie jak Ju­les z Pulp Fic­tion, Mu­ham­med uznał ten wy­rok za bo­ską in­ter­wen­cję. Prze­bu­dze­nie. Dzięki temu Rose uzy­skał wy­pchaną głowę zwie­rzę­cia, wi­szącą te­raz w jego miesz­ka­niu, oraz lo­jal­nego szo­fera, kiedy sam stra­cił prawo jazdy.

W ra­diu ktoś opo­wia­dał, że rze­komo CIA prze­strze­gło ko­pen­ha­ską po­li­cję przed ter­ro­ry­stą z or­ga­ni­za­cji sto­ją­cej za ata­kiem na sztok­holm­ską pa­radę rów­no­ści cztery lata wcze­śniej, który miał się te­raz prze­do­stać na te­ry­to­rium Da­nii.

Na ko­la­nach Jana wy­lą­do­wała paczka mię­tó­wek.

– Zjedz dużo, za­nim wej­dziesz do środka, okej?

– Tak jest! A te­raz przy­mknę na chwilę oczy. Znasz drogę.

Rose za­padł w drzemkę, uko­ły­sany wi­do­kiem roz­grza­nego po­wie­trza fa­lu­ją­cego nad drogą do Nør­re­bro, pod­czas gdy przed­sta­wi­ciel ko­pen­ha­skiej po­li­cji o na­zwi­sku Holm po­waż­nym to­nem wy­ja­śniał w ra­diu, że jesz­cze za wcze­śnie na ja­kie­kol­wiek wnio­ski. Poza tym, coś ta­kiego ozna­cza­łoby, że Stany Zjed­no­czone szpie­gują Da­nię, co oczy­wi­ście nie ma miej­sca.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij