Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka żelaznego smoka. Smoki Babel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,99

Córka żelaznego smoka. Smoki Babel - ebook

Córka żelaznego smoka

„W dniu, gdy dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała”.

Tymi słowy Michael Swanwick wprowadza nas w niezwykłą krainę najmroczniejszej fantasy, erotycznych snów i przemysłowych czarów – równając się skoncentrowaną siłą i unikatowością wizji ze swoim nagrodzonym Nebulą arcydziełem "Stacje przypływu".

Jane jest ludzkim podrzutkiem dojrzewającym w świecie pełnym przemocy i potworów. Maltretowana i dręczona, trudzi się obok trolli, krasnoludów, zmienników i fejów w ciemnych, styksowych czeluściach fabryki parowych smoków. Pomaga budować gigantyczne, czarne, żelazne maszyny, za pomocą których elfi władcy świata prowadzą wojny. Mała Jane perspektywy ma ponure, a przyszłość wydaje się pozbawiona nadziei – póki zimny, choć kuszący wewnętrzny głos nie naszepcze jej o górskich jeziorach, jesiennych gwiazdach… i wolności.

Głos prowadzi ją do smoka ze złomowiska – starego, zepsutego, utrzymywanego przy życiu przez nienawiść i ciągle niezaspokojoną żądzę krwi. Obiecuje Jane, że pomoże jej uciec, jeśli ona w zamian pomoże mu odzyskać możliwość latania. Lecz za bramami fabryki czają się niewypowiedziane cuda i okropności – prawdziwe imię jest tam bronią, a erotyczne pokusy tylko czekają, by zdeprawować młodą dziewczynę zahartowaną przez okrutne życiowe niesprawiedliwości.

Bystry umysł, upodobanie i talent do kradzieży pomagają Jane się utrzymać podczas osobliwej i mozolnej podróży, od niewolnicy do studentki, od alchemiczki po mścicielkę – a jednocześnie narkotyki i sny przenoszą ją na krótkie wycieczki w skradzioną rzeczywistość. Przez cały ten czas, w cieniach czyha smok – wypełnia jej głowę brutalnymi wizjami, wciąga w siatkę nieodgadnionych spisków i niewidzialnych sił. Na koniec, owładnięty przez niego podrzutek stawi czoło siłom, które od zawsze rządzą jej światem.

Smoki Babel

„Ostatnio nie czytam zbyt wiele fantasy, ale wróciłbym do niej w jedną babelową minutę, gdyby tylko pojawiało się więcej takich książek, jak ta: eleganckich, erudycyjnych, przewrotnie zabawnych, pełnych wyrachowania, współczucia, dynamiki, zdolnych przebić się przez wyświechtane konwencje i sentymentalizm, stanowiących cios przywracający gatunkowi jego pierwotną moc”.

- Locus

„Swanwick gładko łączy zaawansowaną technologię z magią, przedstawiając nam szeroki wachlarz wspaniałych konceptów, fascynujących dygresji i pełnych wigoru bohaterów. Język jego prozy bez wysiłku przeskakuje pomiędzy elfim wyrafinowaniem a złodziejskim slangiem, tworząc oszałamiający literacki gulasz. To nowoczesna fantasy u szczytu formy, która powinna bardzo spodobać się fanom 'Chłopaków Anansiego' Neila Gaimana oraz China’y Miéville’a.

- Publishers Weekly

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-67-2
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podzię­ko­wa­nia

Autor jest wdzięczny Gre­gowi Fro­stowi, za słowa zachęty, wska­zówki i dostrze­że­nie, jak ważną posta­cią jest chłop­cień; Bobowi i Tess, za brudne szcze­góły powstań i rela­cji mię­dzy­ludz­kich; Susan Dug­gan, za pomoc w poru­sza­niu się po Penn; dok­to­rowi Davi­dowi van Dyke’owi, za poznie­kształ­caną przeze mnie che­mię fizyczną oraz elek­tryczne ogórki kiszone; Gard­ne­rowi i Susan, za kiboli; Janet Kagan, za pomoc przy fran­cu­skich neo­lo­gi­zmach; Dafyd­dowi ab Hugh, za cel­tyc­kie słowa, które i tak wylą­do­wały na pod­ło­dze pod sto­łem mon­ta­żo­wym; Gail Roberts, za nawią­za­nia do Dic­kensa; Eli­za­beth Wil­ley, za ufun­do­wa­nie uczel­nia­nego caril­lonu oraz jed­nej z łazie­nek; Lucii St. Clair Rob­son, za Roz­ru­chy Gor­dona oraz skar­bonkę mię­dzy nogami, a Seanowi, za jego liczne prze­my­śle­nia. Ubez­pie­cze­nie zdro­wotne oraz wspar­cie emo­cjo­nalne zapew­niło mi nato­miast sty­pen­dium z M.C. Por­ter Endow­ment for the Arts.I

W dniu, w któ­rym dzieci spo­tkały się, by uknuć śmierć nad­zorcy, w gło­wie dziew­czynki-pod­mieńca zro­dziła się decy­zja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jed­nak jesz­cze o tym nie wie­działa.

Odkąd pamię­tała, miesz­kała w fabryce paro­wych smo­ków. Co rano pro­wa­dzono ją razem z innymi mło­do­cia­nymi przy­pi­sań­cami z inter­natu w Budynku 5 do sto­łówki na śnia­da­nie, które ledwo miała czas prze­łknąć przed pracą. Zwy­kle przy­dzie­lali ją do hali obróbki cylin­drów, do pole­ro­wa­nia, cza­sem jed­nak szła do Budynku 12, gdzie kon­tro­lo­wano i sma­ro­wano czarne żela­zne ciel­ska, przed prze­wie­zie­niem do hali mon­tażu koń­co­wego. Kanały w ich wnętrz­no­ściach były dla doro­słego zbyt cia­sne. Musiała się wczoł­gać do tych ciem­nych przejść, prze­trzeć wszystko, a potem nasma­ro­wać. Pra­co­wała do zachodu słońca, a cza­sem dłu­żej, jeśli aku­rat było zamó­wie­nie na szcze­gól­nie waż­nego smoka.

Miała na imię Jane.

Naj­gor­sza praca była w odlew­niach: latem pano­wało tam pie­kło jesz­cze zanim metal polał się do form, waląc falą żaru jak pię­ścią, zimą śnieg zawie­wał przez powy­bi­jane okna, a pod­łogę zaście­łała szara maź. Pra­co­wali tam puka­cze i knu­ro­głowi, ogo­rzałe kosmate stwory, stale mil­czące, poczer­niałe i umię­śnione, o zło­wro­gich, prze­krwio­nych oczach i inte­li­gen­cji, która, nara­żona przez dzie­się­cio­le­cia na magiczne ognie i zimną stal, spa­liła im się na żużel. Jane bała się ich jesz­cze bar­dziej niż roz­to­pio­nych metali, które prze­le­wali, i bru­tal­nych machin, przy któ­rych pra­co­wali.

Któ­re­goś dnia o zmierz­chu wró­ciła z poma­rań­czo­wej kuźni zbyt chora, by coś jeść, owi­nęła się cia­sno cien­kim kocy­kiem i natych­miast zasnęła. Sny miała poplą­tane: bez prze­rwy pole­ro­wała metal, ściany łomo­tały, a pod­łogi śmi­gały w górę jak tłoki gigan­tycz­nego sil­nika. Ucie­kła od nich i scho­wała się pod łóż­kiem, wczoł­gała do sekret­nej kry­jówki mię­dzy ścia­nami, gdzie ukry­wała się, gdy była mniej­sza, przed drob­nymi okru­cień­stwami Koguta. Jed­nakże Kogut poja­wił się tam na samą myśl, recho­tał zło­śli­wie i machał jej przed nosem ropu­chą bez nogi. Gonił ją pod­ziem­nymi chod­ni­kami, pod gwiaz­dami, przez kotłow­nie i warsz­taty.

Wizje się usta­bi­li­zo­wały. Bie­gła w pod­sko­kach przez świat zie­lo­nych traw­ni­ków i ogrom­nych prze­strzeni, dziw­nie zna­jomy – wie­działa, że to musi być Dom. Czę­sto jej się śnił. Byli tam ludzie, któ­rzy o nią dbali i dawali jej tyle jedze­nia, ile tylko chciała. Ubra­nie miała czy­ste i nowe, nikt nie zmu­szał jej do dwu­na­sto­go­dzin­nej pracy w warsz­ta­cie. Miała wła­sne zabawki.

Potem jed­nak, jak zawsze, sen pociem­niał. Ska­kała przez ska­kankę pośrodku ogrom­nego traw­nika, gdy jakiś wewnętrzny zmysł poin­for­mo­wał ją o obec­no­ści intruza. Ota­czały ją nudne białe domy – mimo to, wra­że­nie, że przy­pa­truje się jej jakaś zło­śliwa, inte­li­gentna istota, sta­wało się coraz sil­niej­sze. Złe siły cza­iły się pod dar­nią, sku­piały za każ­dym drze­wem, kuliły pod każ­dym kamie­niem. Opu­ściła ska­kankę na stopy, rozej­rzała się ze zdzi­wie­niem i wykrzyk­nęła imię, któ­rego potem nie pamię­tała.

Niebo roz­warło się.

– Wsta­waj, ty flejo! – syk­nął nie­cier­pli­wie Kogut. – Zbie­ramy się. Musimy posta­no­wić, co ze Szczu­dła­kiem.

Jane zerwała się z biją­cym ser­cem. Mimo że była dez­orien­to­wana po nagłym prze­bu­dze­niu, cie­szyła się, że ucie­kła z tego snu, jed­no­cze­śnie żału­jąc, że go stra­ciła. Oczy Koguta były jak dwa uno­szące się w mroku zimne odbla­ski księ­życa. Klę­czał na jej posła­niu, napie­rał na nią kości­stymi kola­nami. Oddech pach­niał mu wią­zową korą i sple­śnia­łymi liśćmi.

– Prze­suń się, co? Ciśniesz mnie w żebra.

Kogut wyszcze­rzył się i uszczyp­nął ją w rękę.

Ode­pchnęła go. I tak jed­nak cie­szyła się, że go widzi. Wypra­co­wali coś w rodzaju szorst­kiej przy­jaźni, a Jane zdała sobie z cza­sem sprawę, że pod tą pychą i bez­myśl­no­ścią Kogut jest w grun­cie rze­czy cał­kiem sym­pa­tyczny.

– A co mamy posta­no­wić z tym Szczu­dła­kiem?

– Nie wia­domo, dopiero będziemy gadać, głu­pia!

– Zmę­czona jestem – burk­nęła Jane. – Pra­co­wa­łam długo i nie mam ochoty na te wygłupy. Jak mi nie powiesz, idę spać dalej.

Twarz mu pobie­lała, zaci­snął pięść.

– Co to ma być, bunt? Ja tu rzą­dzę. Robisz, co mówię i kiedy mówię, dla­tego że to ja mówię. Jasne?

Przez chwilę mie­rzyli się spoj­rze­niami. Był fejem-mie­szań­cem, stwo­rze­niem, które wiek temu żyłoby dziko w lesie i poka­zy­wało się ludziom tylko od czasu do czasu, żeby prze­wró­cić dojarce sto­łek albo polu­zo­wać szwy w worku z mąką, tak by się roz­sy­pała po zarzu­ce­niu go na ramię. Może i byli płytcy, ale do zło­śli­wo­ści pierwsi i twar­dzi jak szczury. Kogut pra­co­wał jako zbie­racz żela­znych odpad­ków i nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że prze­trwa do końca ter­minu.

W końcu Jane pochy­liła głowę. Nie opła­cało się mu teraz sprze­ci­wiać.

Kiedy unio­sła wzrok, poszedł już budzić innych. Owi­ja­jąc się kocem jak pele­ryną, poszła za nim. Było sły­chać sze­lest stóp i łap, ciche odde­chy, gdy dzie­ciaki zbie­rały się na środku sali.

Dymka wycią­gnęła ukra­dziony oga­rek i wetknęła go w naj­szer­sze miej­sce szcze­liny mię­dzy dwiema krzy­wymi deskami. Wszy­scy klęk­nęli wokoło. Kogut mruk­nął coś pod nosem, mię­dzy pal­cem a kno­tem prze­sko­czyła mu iskra.

Nad świeczką zatań­czył pło­myk. Ścią­gnął spoj­rze­nia wszyst­kich, rzu­cił na ścianę pod­ska­ku­jące zjawy, niczym dwu­wy­mia­rową Noc Wal­pur­gii. W tęczów­kach zatań­czyły dwa­dzie­ścia trzy pomniej­sze pło­myczki. Było ich zale­d­wie dwa­na­ścioro, i to zakła­da­jąc, że chłop­cień czai się gdzieś w pobliżu, scho­dząc z drogi więk­szo­ści świa­tła, a resztę pochła­nia­jąc tak dokład­nie, że nawet jeden foton nie zdra­dzał jego obec­no­ści.

Kogut ode­zwał się z namasz­cze­niem, zaro­zu­miale:

– Blugg musi umrzeć. – Wycią­gnął spod kami­zelki szma­cianą lalkę, nie­kształtną, uszytą byle jak, z dwoma wiel­kimi guzi­kami zamiast oczu i grubą węglową kre­chą zamiast ust. Pro­mie­nio­wała jed­nak mocą i na jej widok kil­koro młod­szych dzieci zmru­żyło oczy, czu­jąc tę samą nie­na­wiść. – Jeżata ma krew wiedźmy. Zro­biła coś takiego.

Jeżata nie­chęt­nie kiw­nęła głową. Strze­gła laleczki jak oka w gło­wie i jedna Pani wie­działa, jak Kogu­towi udało się ją zdo­być. Dzier­żył ją nad świecą.

– Odmó­wi­li­śmy modli­twy, prze­la­li­śmy krew. Teraz tylko trzeba zaszyć w środku coś, co jest jego, i rzu­cić do pieca.

– To mor­der­stwo! – ode­zwała się wstrzą­śnięta Jane.

Rzep prych­nęła.

– Poważ­nie mówię. To nie tylko coś złego, ale i bar­dzo głu­piego. – Rzep była zmien­niczką, tak jak Szczu­dłak, i jak wszy­scy zmien­nicy była tro­chę głu­pawa. Jane dawno nauczyła się, że zamknie się tylko, jeśli bez­po­śred­nio się ją zaata­kuje. – Co nam to da? Nawet jeśli to zadziała, a wąt­pię, będzie śledz­two. A jeśli jakimś cudem do nas nie dojdą, to i tak wymie­nią tylko Blugga na kogoś takiego samego albo i gor­szego. Co za sens go zabi­jać?

To ich powinno uci­szyć. Jed­nakże, ku jej zasko­cze­niu, chór gniew­nych szep­tów wzrósł jak ter­kot cykad.

– Orze nami!

– Bije mnie!

– Nie­na­wi­dzę tego sta­rego śmier­dziela!

– Zabić go – powie­dział drżą­cym gło­sem chłop­cień, tuż nad jej lewym ramie­niem. – Zabić tego wiel­kiego skur­wiela!

Odwró­ciła się, lecz jego już tam nie było.

– Spo­kój! – Kogut rzu­cił Jane pełne wyrzutu spoj­rze­nie. – Musimy zabić Blugga. Nie ma innego wyj­ścia. Szczu­dłak, wystąp.

Szczu­dłak prze­su­nął się tro­chę do przodu. Nogi miał tak dłu­gie, że kiedy sie­dział, głowę trzy­mał niżej niż kolana. Wysu­nął stopę z buciora i mimo­wol­nie podra­pał się za uchem.

– Pochyl głowę.

Cher­lawy młody zmien­nik usłu­chał. Kogut jedną ręką opu­ścił mu głowę jesz­cze bar­dziej, a drugą roz­gar­nął rzad­kie włosy koloru zasta­łej wody.

– Zobacz­cie! Zalążki piór! – Szarp­nął mu głowę do góry i poru­szył ostrym trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wym nosem, żeby poka­zać, jak zwap­niał. – A palce na nogach zmie­niają się w szpony, no sami zobacz­cie.

Dzieci prze­py­chały się, żeby tylko zoba­czyć. Szczu­dłak mru­gał, ale z tępa­wym sto­icy­zmem zno­sił ich sztur­chańce i obma­cy­wa­nie. W końcu Dymka pocią­gnęła nosem i zapy­tała:

– No i co?

– To, że dora­sta. Popa­trz­cie na nos. Albo oczy! Do następ­nego Dzie­wi­czego Księ­życa już się zmieni. A wtedy… a wtedy… – Kogut zro­bił dra­ma­tyczną pauzę.

– Wtedy? – pod­su­nął chłop­cień swoim papie­ro­wym, wietrz­nym gło­si­kiem. Stał teraz gdzieś za Rzep.

– Wtedy będzie mógł latać! – rzu­cił trium­fal­nie Kogut. – Prze­fru­nie za mur, na wol­ność i już ni­gdy nie wróci.

Wol­ność! – pomy­ślała Jane. Zako­ły­sała się na pię­tach i wyobra­ziła sobie Szczu­dłaka odfru­wa­ją­cego z nie­zdar­nym trze­po­tem w zie­lo­no­brą­zowe jesienne niebo. Jej myśli poszy­bo­wały wraz z nim, ponad murami, dru­tem kol­cza­stym, w powie­trze – fabryczne zabu­do­wa­nia i bocz­nice kur­czyły się w dole, ona wzno­siła się ponad bucha­jące dymem kominy, w gęst­nie­jące niebo, wyżej niż sama Jaśnie Pani Księ­życ. I mogłaby ni­gdy, przeni­gdy nie wró­cić!

To oczy­wi­ście było nie­moż­liwe. Tylko smoki i pół­ludzcy inży­nie­ro­wie opusz­czali fabrykę drogą powietrzną. Wszy­scy inni, zarówno robot­nicy, jak i kie­row­nicy, byli ogra­ni­czeni murami i bra­mami, straż­ni­kami i potęż­nym żeliw­nym Zega­rem. Mimo to, i tak przez chwilę czuła, że coś ją ogar­nia, jakiś głód. Wie­działa teraz, że ta idea, idea wol­no­ści, daje się urze­czy­wist­nić, a skoro tak, pra­gnie­nie jej uzy­ska­nia stało się już nie­odwo­łalne.

U pod­stawy mózgu coś się poru­szyło, prze­bu­dziło i rozej­rzało z mroczną cie­ka­wo­ścią. Przez chwilę czuła mdło­ści i zawroty głowy, czuła się jak prze­rzu­cona do jakie­goś pozba­wio­nego świa­tła, klau­stro­fo­bicz­nego światka – lecz zaraz zna­la­zła się z powro­tem w cze­lu­ściach fabryki paro­wych smo­ków, w małej noc­le­gowni na pię­trze Budynku 5, wci­śnię­tego mię­dzy wzor­cow­nię a szopę z pia­skiem, gdzie od nieba dzie­liły ją zaku­rzone drew­niane belki i dach z papy.

– Czyli on sobie odleci – powie­działa ponuro Dymka. Z nie­za­do­wo­le­niem mach­nęła ogo­nem. – No to co? Mamy zabić Blugga, żeby miał pre­zent na poże­gna­nie?

Za krnąbr­ność Kogut wal­nął ją w ramię.

– Durna! Tępa! Wredna! Co, myślisz, że Blugg nie zauwa­żył? Myślisz, że nie zapla­no­wał ofiary dla Bogini, żeby zatrzy­mała prze­mianę?

– Jakiej ofiary? – zapy­tała Jane.

Kogut chwy­cił się jedną ręką za kro­cze, drugą wygiął w sierp i wyko­nał nią tnący gest. Zabrał rękę. Uniósł brew.

– Dociera?

Nie­spe­cjal­nie dotarło, ale Jane nie była na tyle głu­pia, żeby się przy­znać. Zaczer­wie­niła się i powie­działa:

– Oj.

– No dobra, słu­chaj­cie. Obser­wo­wa­łem Blugga. W dni, kiedy cho­dzi odlew­nia żeliwa, on w połu­dnie idzie do swo­jego gabi­netu. Stam­tąd widzi nas przez okno w drzwiach i obcina sobie te swoje par­szywe, wiel­kie pazury. Ma taki wielki, ogrom­nia­sty nóż, a ścinki wywala do popiel­niczki. Jak skoń­czy, pakuje je w ser­wetkę i wrzuca do pieca w odlewni, żeby nie dało się ich użyć prze­ciwko niemu. Następ­nym razem zor­ga­ni­zuje się jakieś zamie­sza­nie. Wtedy Jane wśliź­nie się do jego pokoju i ukrad­nie parę ścin­ków. Jeden, dwa, nie wię­cej – popa­trzył na nią groź­nie – bo zauważy.

– Ja? – jęk­nęła Jane. – Czemu ja?

– Nie bądź tępa. Na innych ma zabez­pie­cze­nia. Nie przejdą przez drzwi. A ty… ty jesteś z innej krwi. Jego klą­twy i uroki cie­bie nie powstrzy­mają.

– No tak, dzięki bar­dzo – odparła Jane. – Ale ja tego nie zro­bię. To błąd i już wam mówi­łam, dla­czego.

Parę mniej­szych dzie­cia­ków pode­szło do niej z groź­nymi minami. Splo­tła ręce.

– Nie obcho­dzi mnie, co tam sobie gada­cie, mnie do tego nie zmu­si­cie. Znajdź­cie sobie kogoś innego do odwa­la­nia za was brud­nej roboty!

– No, daj spo­kój. Pomyśl tylko, jacy będziemy ci wdzięczni. – Kogut pod­niósł się na jedno kolano, poło­żył dłoń na sercu, a drugą wycią­gnął tęsk­nie ku niej. Poru­szył śmiesz­nie brwiami. – Na wieki tobie oddany.

– Nie!

Szczu­dłak nie nadą­żał za tym, co mówili. U takich jak on była to ewi­dentna oznaka nad­cią­ga­ją­cej doro­sło­ści. Zmarsz­czyw­szy czoło, zwró­cił się do Koguta i wyją­kał:

– Ja… nie mogę latać?

Kogut odwró­cił głowę i z nie­sma­kiem splu­nął na pod­łogę.

– Nie, jeśli Jane nie zmieni zda­nia.

Szczu­dłak się roz­pła­kał.

Z początku cicho szlo­chał, póź­niej coraz gło­śniej. Na koniec odrzu­cił w tył głowę i zawył w udręce. Prze­ra­żone dzie­ciaki prze­py­chały się, żeby go dosię­gnąć i uci­szyć, dłońmi i cia­łami. Szloch został stłu­miony, potem ustał.

Przez długą chwilę, wstrzy­mu­jąc oddech, cze­kali, czy nie zbu­dził się Blugg. Nasłu­chi­wali jego cięż­kich kro­ków na scho­dach, gniew­nego skrzy­pie­nia sta­rych desek, wycze­ki­wali gęstej aury gwał­tow­no­ści i led­wie tłu­mio­nego gniewu, jaka go poprze­dzała. Prze­ra­żoną minę miał nawet Kogut.

Nie roz­legł się jed­nak żaden dźwięk, jeśli nie liczyć pry­cha­nia psów-cybor­gów na patrolu, szczę­ka­nia i sze­le­stów smo­ków poru­sza­ją­cych się nie­spo­koj­nie w łań­cu­chach na swo­ich dzie­dziń­cach, oraz odle­głych, nie­mal nie­sły­szal­nych dzwo­nów o pół­nocy, dla uczcze­nia jakiejś dale­kiej wiej­skiej hulanki. Naj­wy­raź­niej Blugg spał dalej.

Roz­luź­nili się.

Co za roz­dy­go­tana banda mizer­nia­ków! Jane poczuła litość do nich wszyst­kich, nie wyłą­cza­jąc sie­bie. Dziwna siła, przy­po­mi­na­jąca despe­ra­cję, wypeł­niła ją sta­now­czo­ścią, jakby nie była niczym wię­cej niż pustą formą, któ­rej ręce, nogi i tułów znie­nacka zalano roz­to­pio­nym żela­zem. Zapło­nęła poczu­ciem celu. W jed­nej chwili uświa­do­miła sobie, że jeśli kie­dy­kol­wiek ma zyskać wol­ność, musi być twarda i bez­względna. Należy zapo­mnieć o dzie­cin­nych sła­bost­kach. W myślach przy­się­gła, na wła­sną duszę, że zrobi wszystko co konieczne, obo­jętne, jak bar­dzo byłoby to prze­ra­ża­jące, jak bar­dzo obrzy­dliwe i złe.

– Niech będzie – powie­działa. – Zro­bię to.

– Dobra. – Kogut, nawet nie kiw­nąw­szy głową, zaczął snuć plan, przy­dzie­la­jąc każ­demu dzie­cia­kowi jakąś rolę.

Kiedy skoń­czył, mruk­nął jakieś słowo i krót­kim, ostrym ruchem mach­nął dło­nią nad świecą. Pło­mień zgasł.

Każde z nich mogłoby ją bez wysiłku zga­sić lek­kim dmuch­nię­ciem. Ale to nie byłoby takie fajne.

***

Odlew­nia żeliwa była drugą co do wiel­ko­ści halą w całej fabryce. Tu odle­wano nie­znisz­czalne kor­pusy i mniej­sze, też opan­ce­rzone magią, czę­ści ciał wiel­kich smo­ków. W beto­no­wych dołach trzy­mano zie­lony pia­sek, mie­szanki mułowe i iłowe formy. Po bel­kach pod sufi­tem powoli prze­miesz­czały się suw­nice, a paź­dzier­ni­kowe słońce świe­ciło sko­śnie przez uno­szący się w powie­trzu pył, mozol­nie mie­szany potęż­nymi wen­ty­la­to­rami.

W połu­dnie stara wiedźma jeziorna przy­wio­zła wózek z lun­chem: Jane dostała zawi­niętą w folię kanapkę i kubek let­niego soku grejp­fru­to­wego. Zosta­wiła na warsz­ta­cie irchowe ręka­wice, zanio­sła jedze­nie do cie­płej, zaku­rzo­nej niszy obok drew­nia­nej skrzyni wypeł­nio­nej żela­znymi odpad­kami, mie­sza­niną pazu­rów, łusek i try­bi­ków.

Posta­wiła papie­rowy kubek obok sie­bie, wygła­dziła na kola­nach szorstką, brą­zową spód­nicę. Zamknąw­szy oczy, udała, że jest w pałacu w chmu­rach wyso­kiego elfiego rodu. Damy i pano­wie zasia­dali za dłu­gim sto­łem, nic tylko mar­mur i biała koronka, oświe­tlana przez cie­niut­kie świece w srebr­nych lich­ta­rzach. Panie nosiły imiona w rodzaju Fata Elspeth czy Fata Mor­ga­ine i poro­zu­mie­wały się mio­do­płyn­nymi wie­lo­sy­la­bo­wymi wyra­zami. Ich śmiech przy­po­mi­nał dzwo­neczki, a ją tytu­ło­wały Fata Jayne. Elfi książę nama­wiał do spró­bo­wa­nia sor­be­to­wych sma­ko­ły­ków. Oczy błysz­czały mu namięt­no­ścią. Kra­sno­ludzcy nie­wol­nicy, zamiast skraw­kami sito­wia posy­py­wali pod­łogę cię­tymi kwia­tami.

Ugry­zła kęs kanapki i prze­żu­wała go powoli, żeby wystar­czył na dłu­żej.

Pod łukiem okna kucał jej wła­sny, oso­bi­sty aqu­ilo­hip­pus z sio­dłem wysa­dza­nym dro­gimi kamie­niami. Aż rwał się do lotu. Spoj­rze­nie miał dzi­kie, a dziób ostry jak brzy­twa. Nikt poza nią nie ważył się go dosia­dać, dla niej był jed­nak miły i łagodny. Na imię miał…

Ktoś nadep­nął jej na nogę.

– Au! – Zerwała się, prze­wra­ca­jąc sok, i zoba­czyła, że przed chwilą minął ją Kogut z wor­kiem złomu zarzu­co­nym na ramię – był na przed­obied­niej zmia­nie, ale jesz­cze pra­co­wał.

– Nie śpij, gapo! Już pra­wie czas! – burk­nął. Po chwili, żeby zła­go­dzić te słowa, uśmiech­nął się i mru­gnął. Był to jed­nak słaby i nie­prze­ko­nu­jący uśmiech. Gdyby go tak dobrze nie znała, uzna­łaby, że się boi.

I pobiegł.

Spo­kój runął, obra­ca­jąc się w gruzy. Na moment udało jej się zapo­mnieć o sza­lo­nym pla­nie Koguta. Teraz wró­cił do niej, a razem z nim pew­ność, że to się nie ma prawa udać. Zła­pią ją, uka­rzą i nic nie może na to pora­dzić. Prze­cież dała słowo.

Wzdłuż znaj­du­ją­cej się naj­da­lej od żeli­wia­ków ściany odlewni cią­gnął się rząd wąskich poko­ików dla bry­ga­dzi­stów poszcze­gól­nych warsz­ta­tów. Jane wci­snęła kanapkę do kie­szeni far­tu­cha i wyj­rzała zza kra­wę­dzi skrzyni. Widziała gabi­net Blugga, a w nim Blugga – za biur­kiem, z cyga­rem w ustach, powoli kart­ku­ją­cego błysz­czące cza­so­pi­smo.

Blugg był gruby i potężny, miał ciężki pod­bró­dek i niskie czoło. Rzad­kie, roz­czo­chrane włosy rze­dły mu, ni­gdy też o nie nie dbał – za to ponad miarę był dumny z pary krę­tych bara­nich rogów. Na spe­cjalne oka­zje malo­wał je i lakie­ro­wał, a raz w roku, na Sam­hain, zło­cił czubki. Płatki złota trzy­mały się w zagłę­bie­niach przez wiele tygo­dni.

– Pssst!

Jane się odwró­ciła. We wnęce, z któ­rej wła­śnie wyszła, stał chłop­cień, postrzę­piony kon­tur nie­wi­dzialny i ledwo dostrze­galny nawet pod­czas pełni.

– Kogut mnie przy­słał. Mam dla cie­bie stać na cza­tach.

Nie widziała wyrazu jego twa­rzy, ale głos mu drżał.

Poczuła się teraz strasz­nie. Potworny lęk.

– Nie dam rady – powie­działa. Nie miała odwagi się do tego zabrać. – Ja po pro­stu…

Połu­dniowy spo­kój roz­darł potężny ryk. Nagle wszy­scy popę­dzili, rzu­ca­jąc narzę­dzia, na śro­dek hali i powspi­nali się na formy, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Pobie­gli w stronę żeli­wia­ków. Coś się tam działo. Jane wpa­trzyła się w wir postaci, nie rozu­mie­jąc, co to za zamie­sza­nie. Nagle wszystko do niej dotarło.

Kogut, śmie­jąc się obłą­kań­czo, sikał olbrzy­mowi-kowa­lowi na stopę.

Kowal ryk­nął z wście­kło­ści. Kogut wziął sobie za cel samego Pia­sko­miota, naj­więk­szego stwora w całej fabryce. Typowy koguci spryt – Pia­sko­miot był nie tylko naj­więk­szy, ale i reak­cje miał naj­wol­niej­sze ze wszyst­kich olbrzy­mów. Jed­nakże i tak było to sza­leń­czo nie­bez­pieczne.

W końcu Pia­sko­mio­towi przy­szło do głowy pod­nieść stopę spod stru­mie­nia moczu i opu­ścić ją na swego mizer­nego prze­ciw­nika. Pod­łoga zatrzę­sła się od ude­rze­nia.

Kogut odsko­czył w bok z drwią­cym okrzy­kiem.

Olbrzym pokrę­cił głową z dez­orien­ta­cją i gnie­wem. Zmarsz­czyw­szy brwi, spoj­rzał na leżący na kowa­dle trzy­to­nowy młot. Na pry­mi­tyw­nej twa­rzy wykwi­tła chy­tra mina, gigan­tyczna dłoń się­gnęła po narzę­dzie.

– Teraz! – Chłop­cień nie­cier­pli­wie wska­zał gabi­net Blugga.

Był pusty. Drzwi pozo­sta­wiono otwarte na oścież i nie­strze­żone.

_Łup._ Młot opadł w miej­sce, gdzie przed chwilą stał Kogut.

Jane bie­gła, kry­jąc się, przez ogromną prze­strzeń dzie­lącą ją od gabi­netu Blugga. Prze­ra­żała ją wła­sna odwaga i bała się, że zosta­nie zła­pana. Za nią młot łup­nął jesz­cze raz. Aż zała­sko­tało ją w pode­szwy. I już była w gabi­ne­cie. Natych­miast odsko­czyła w bok, żeby scho­wać się za ścianą. Wypro­sto­wała się i zaczęła roz­glą­dać.

_Łup_. Młot spadł po raz trzeci. Ludzie wrzesz­czeli, bie­gali, krzy­czeli.

Gabi­net był cia­sny i zagra­cony. Na pod­ło­dze leżały sterty instruk­cji tech­nicz­nych. Z kosza wysy­py­wały się śmieci. Na ścia­nach wisiały upstrzone zacie­kami rysunki tech­niczne wiwern, które dzie­siątki lat temu powinny tra­fić do lamusa, poprzy­pi­nane pine­skami plany pro­duk­cji, dawno zbrą­zo­wiałe na brze­gach, oraz pla­kat o bez­pie­czeń­stwie pracy, przed­sta­wia­jący rysun­kową rękę z pal­cem wska­zu­ją­cym skie­ro­wa­nym ku górze i prze­wią­za­nym wstą­żeczką tuż poni­żej dru­giego stawu.

Jedyny barwny ele­ment sta­no­wił kalen­darz od jakie­goś dostawcy, przed­sta­wia­jący nagie syreny, grube jak krowy mor­skie, wyle­gu­jące się na ska­łach. Jane na moment zamarła i zaga­piła się na hek­tary różo­wego, mięk­kiego jak pań­ska skórka ciała, jakby ów obraz sta­no­wił okno do obcego i nie­bez­piecz­nego świata. Potem otrzą­snęła się z zamy­śle­nia i pod­bie­gła do biurka.

Wytło­czona z bla­chy popiel­niczka stała dokład­nie tam, gdzie powinna. Na jej kra­wę­dzi dymiło cygaro, jesz­cze wil­gotne od śliny. Nie­uf­nie unio­sła smro­dliwy przed­miot i odsu­nęła na bok. Szybko! – pomy­ślała. W popiele leżało coś przy­po­mi­na­ją­cego sie­dem wyrzeź­bio­nych z pożół­kłej kości sło­nio­wej pół­księ­ży­ców. Pod­nio­sła dwa, odło­żyła cygaro i okrę­ciła się na pię­cie, żeby wyjść.

Wtem jej wzrok przy­cią­gnął błysk cze­goś zie­lo­nego. Pochy­liła się nad koszem na śmieci. Wysta­wał z niego róg książki. Sama nie wie­dząc, dla­czego to robi, odgar­nęła papiery, żeby na nią zer­k­nąć. A gdy zoba­czyła, aż zaparło jej dech.

Gri­muar!

Gruby tom w tło­czo­nej opra­wie z zie­lo­nego winylu, z fir­mo­wym logo na okładce. Pod nim wypu­kłe złote litery tytułu, któ­rego nie umiała prze­czy­tać. Trzy chro­mo­wane zaci­ski przy­trzy­my­wały kartki, żeby dawało się je łatwo wyj­mo­wać i aktu­ali­zo­wać. Jane roz­dzia­wiła usta, potem się opa­mię­tała. Gri­mu­ary były nie­wy­obra­żal­nie cenne i tak rzad­kie, że każdy był ponu­me­ro­wany i zare­je­stro­wany w dyrek­cji. Nie­moż­liwe, żeby któ­ryś tra­fił do gabi­netu Blugga, a do tego wylą­do­wał w koszu jak coś bez­war­to­ścio­wego!

Ale… dotknąć cze­goś takiego prze­cież nie zaszko­dzi.

Dotknęła go – i po ręce prze­pły­nęło jej upiorne wra­że­nie _istoty_. Tom prze­mó­wił do niej, w spo­sób, jakiego dotąd nie doświad­czyła. Był praw­dziwy! To była praw­dziwa księga zaklęć, nic wąt­pli­wego, nic oszu­ka­nego. Oto w zasięgu ręki miała praw­dziwą magię: prze­pisy na pie­kielne ognie i zemstę, sekrety zdolne zrów­nać mia­sta z zie­mią, tech­niki nie­wi­dzial­no­ści i eks­ta­tycz­nego okru­cień­stwa, potęga, z którą można wskrze­sić umar­łych i ruszyć z bro­nią na samo Pie­kło.

Przez długi, bez­cza­sowy moment bra­tała się z gri­mu­arem, pozwa­la­jąc, by ją prze­ni­kał i zawłasz­czał. W końcu wyszep­ty­wane przez niego obiet­nice ści­chły i zamarły.

Wyko­pała go spo­mię­dzy papie­rów.

Był za duży, by unieść go w jed­nej ręce. Jane scho­wała ukra­dzione ścinki paznokci do ust, mię­dzy wargi i dzią­sła, a w obie dło­nie chwy­ciła gri­muar.

W tej samej chwili roz­legł się długi prze­ni­kliwy gwizd. Odwró­ciła się: w drzwiach stał chłop­cień, powstrzy­my­wany przez przy­bite do oścież­nic pakiety fety­szy, poga­nia­jący ją nie­cier­pli­wymi mach­nię­ciami ręki. Za nim widziała, że Pia­sko­miota udało się okieł­znać. Jeden z knu­ro­gło­wych przy­trzy­my­wał Koguta. Publicz­ność roz­cho­dziła się, nie­któ­rzy zbi­jali się w małe grupki, żeby poroz­ma­wiać o tym, co widzieli, inni odwra­cali się i szli do pracy.

Ści­ska­jąc gri­muar w obję­ciach, wybie­gła z gabi­netu. Ważył chyba z tonę, ugi­nała się pod jego cię­ża­rem. Ale oddać go nie zamie­rzała. Teraz nale­żał do niej.

Chłop­cień stał w peł­nym świe­tle, rzadko bywał bar­dziej widoczny niż teraz.

– Co tak długo? – szep­nął ze stra­chem. – Zaraz będzie wra­cał.

– Masz. – Cisnęła mu książkę. – Zabierz do sypialni, szybko! I scho­waj pod moim kocem. – Gdy się nie ruszył, wark­nęła: – Nie ma czasu na pyta­nia. Zrób to i tyle!

– A mój lunch?! – krzyk­nął chłop­cień takim gło­sem, jakby był bli­ski pła­czu.

Odwró­cił tęsk­nie głowę ku nachy­lo­nej nad swoim wóz­kiem jezior­nej wiedź­mie, gapią­cej się z roz­dzia­wio­nymi ustami na pobo­jo­wi­sko po walce Koguta. Musiała zaczy­nać drugi obchód po fabryce.

– Bierz mój. – Jane wygrze­bała z kie­szeni far­tu­cha swoją nieco roz­płasz­czoną kanapkę i poło­żyła na księ­dze. – A teraz leć!

Nie­wy­raźny ruch, jak wzru­sze­nie ramion, i już go nie było. Jane nie widziała, jak odcho­dzi. Cał­kiem jakby po pro­stu roz­pły­nął się w pół­mroku i prze­stał ist­nieć.

Pod­nio­sła dłoń do ust, żeby wypluć ukra­dzione ścinki, i jed­no­cze­śnie dostrze­gła Blugga po dru­giej stro­nie odlewni, mru­żą­cego oczy i wpa­tru­ją­cego się w nią. Zamarła, spa­ra­li­żo­wana tą dema­ska­cją.

Kogut wyrwał się knu­ro­gło­wemu i wrza­snął coś do olbrzyma. Pia­sko­miot, z rykiem wście­kło­ści, chwy­cił pierw­szą broń, jaka wpa­dła mu w rękę, i cisnął nią.

Bły­ska­wica.

Powi­dok roz­to­pio­nego żelaza, które chlu­snęło z ciśnię­tego czer­paka, aż palił Jane w oczy. Głosy wydęły się w bąbel pełen stra­chu, prze­pla­ta­nego ner­wowo wykrzy­ki­wa­nymi roz­ka­zami. Wysoko ponad tym wszyst­kim roz­le­gał się ago­nalny wrzask Koguta.

W tym zamie­sza­niu Jane udało się uciec. Po minu­cie była z powro­tem na swoim miej­scu pracy i pośpiesz­nie nacią­gała ręka­wice. Może Blugg tak naprawdę jej nie widział? Może w tym zamie­sza­niu o niej zapo­mniał?

– Masz je? – szep­nęła Kapka.

Jane przez sekundę nie wie­działa, o czym ona mówi. Potem przy­po­mniała sobie, kiw­nęła głową i wypluła na dłoń skra­dzione ścinki paznokci. Kapka wzięła je, podała Nie­zgu­la­kowi, ten prze­ka­zał Małemu Rysiowi, a potem Jane już się pogu­biła. Syp­nęła sobie na ręka­wicę tro­chę szmer­glo­wego proszku. Do pracy. Tak będzie naj­bez­piecz­niej.

Po prze­ciw­nej stro­nie fabryki ciało Koguta dalej jechało na taczce. Wszę­dzie ganiały spri­gany w skó­rza­nych kasz­kie­tach, doga­sza­jąc drobne pożary spo­wo­do­wane przez roz­to­piony metal. Woda syczała i buchała parą. Powie­trze wypeł­niał smród spa­le­ni­zny.

Nad wszyst­kim grzmiał, jak grom, śmiech Pia­sko­miota.

***

Blugg zszedł do warsz­tatu, twarz miał ciemną z wście­kło­ści. Wal­nął dło­nią w blat tak mocno, że pod­sko­czyły kuwety ze szmer­glem.

– Wsta­wać, wy! – krzyk­nął. – Macie stać, jak do was mówię!

Pod­nie­śli się.

– Par­szywi gów­nia­rze. Bez­war­to­ściowe, bez­na­dziejne… – Miał chyba kło­pot z zebra­niem myśli. – Kto namó­wił Koguta? To chciał­bym wie­dzieć? Kto? No? – Chwy­cił Kapkę jedną ogromną dło­nią i, mimo że się sza­mo­tała, uniósł. – Gadaj! – Zaczął wykrę­cać jej ucho, aż jęk­nęła.

– Ja… sam chyba to wymy­ślił, pro­szę pana. Zawsze był taki narwany.

– Eee! – Blugg ze zło­ścią cisnął ją na zie­mię i odwró­cił się do Jane.

Twarz roz­lała się przed nią, wielka i straszna jak księ­życ. Czuła zapach jego potu, nie czy­stą, kla­rowną cierp­kość Koguta albo chłop­cie­nia, tylko ciężki, kwa­śny zapach doro­słego męż­czy­zny. Czuła też jego oddech, słodki od próch­nicy. Zamiast zębów miał żółte pieńki, czarne w miej­scach, gdzie zeszły z nich dzią­sła. Zahip­no­ty­zo­wał ją kawa­łek zepsu­tego mięsa, który tkwił mię­dzy dwoma z nich. Nie mogła ode­rwać od niego wzroku.

– Ty… – zaczął. A potem potrzą­snął głową jak byk, cof­nął się i zwró­cił do wszyst­kich: – Myśli­cie, że dacie radę mnie znisz­czyć, co?

Za bar­dzo się bali, żeby się ode­zwać.

– No to coś wam powiem! Nie jestem jakimś cuda­kiem bez jajec, z któ­rym może­cie sobie lecieć w chuja, jak tylko się wam spodoba. Wy mi utrud­ni­cie życie, to i ja wam utrud­nię. Bar­dziej niż sobie wyobra­ża­cie! – Zgiął się, prze­chy­lił i wska­zał na wła­sny tyłek. – Jak robi­cie jakiś pro­blem, tu dostaję od zarządu, nie? Więc jak ja od nich wezmę tu, to i wam dam tu. – Za każ­dym „tu” krę­cił tył­kiem i poka­zy­wał go pal­cem; byłoby to śmieszne, gdyby nie było takie groźne. – Dociera?

Stali przed nim w mil­cze­niu, trzę­sąc się.

– Pyta­łem: czy dotarło?

– Tak jest!

Blugg przez długą chwilę łypał na nich, w ciszy, bez ruchu, nie mru­ga­jąc. Jane od tego bez­ru­chu zaczął drgać mię­sień w lewej łydce. Była pewna, że Blugg zaraz ją zapyta, co robiła w jego gabi­ne­cie. Wez­brała w niej roz­pacz, tak potężna i wszech­ogar­nia­jąca, że gdyby zaczęła ciec jej z oczu, wypeł­ni­łaby całą salę i poto­piła wszyst­kich.

– Wy… małe… szkod­niki – powie­dział w końcu. – Naj­chęt­niej podu­sił­bym was gołymi rękami, jed­nego po dru­gim! I nie myśl­cie, że ktoś by mi powie­dział słowo! Żre­cie jak świ­nie, a potem przez pół dnia się obi­ja­cie. – Prze­szedł wzdłuż linii, patrząc każ­demu po kolei w oczy.

Gdy pod­szedł do Jane, znów pomy­ślała, że zapyta, co robiła w jego gabi­ne­cie, ale nie ode­zwał się sło­wem.

– No dobra – powie­dział na koniec. – W dwu­sze­regu według wzro­stu i wymarsz wschod­nimi drzwiami do… A gdzie chłop­cień?

– Tutaj, pro­szę pana – powie­dział nie­śmiało chłop­cień.

Jane wzdry­gnęła się. Nie miała poję­cia, że stoi tuż za nią.

Blugg zako­ły­sał się na pię­tach, omia­ta­jąc warsz­tat wzro­kiem, roz­ko­szu­jąc się ich stra­chem. Potem wark­nął:

– No to w dwu­sze­reg i do wyj­ścia! Mam dla was, gów­nia­rze, spe­cjalną robotę. Ruszać się!

Wyma­sze­ro­wali szybko przez wschod­nie drzwi, obrzu­cani prze­kleń­stwami Blugga na każ­dym kroku, minęli rampy zała­dow­cze i parową kuź­nię. Przed poma­rań­czową kuź­nią stała para łado­wa­rek, obe­szli je więc przez starą pilar­nię, która dawno temu powstała jako zada­szony kory­tarz mię­dzy halą obra­bia­rek a heblar­nią, potem ją roz­bu­do­wano, a po powsta­niu nowej pilarni prze­bu­do­wano na sze­reg pomiesz­czeń pomoc­ni­czych.

Blugg na­dal nie wspo­mniał sło­wem, że Jane była w jego gabi­ne­cie. Już zaczy­nała mieć nadzieję, że wszyst­kie póź­niej­sze zda­rze­nia wyma­zały mu to z pamięci.

– Ej, ty! – Chwy­cił ją za koł­nierz, na wpół dusząc, i otwo­rzył kop­nia­kiem drzwi. – Cze­kaj tutaj. Jak cię nie będzie, kiedy wrócę, wiesz, co z tobą zro­bię.

Wrzu­cił ją do środka i trza­snął drzwiami.

Pośpieszne kroki dzie­cia­ków się odda­liły. Zapa­dła cisza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: