- W empik go
Córki tęczy - ebook
Córki tęczy - ebook
Co się stanie, kiedy spotkają się dwie kobiety, które w zwykłych okolicznościach nigdy by się nie poznały?
Joy Makeba mieszka w Pretorii w Republice Południowej Afryki. Opiekuje się dwiema siostrami i każdego dnia walczy o przetrwanie.
Zuzanna Fleming jest właścicielką fabryki w Gdańsku. Nie brakuje jej niczego oprócz miłości. Przystojny Jack proponuje jej egzotyczne wakacje. Mają być noclegi w luksusowych hotelach, wypoczynek na łonie natury i podziwianie dzikich zwierząt podczas safari. Szybko jednak wspaniały urlop przerodzi się w walkę o życie…
Kiedy życie nagle wymyka się spod kontroli, zaczyna się prawdziwy thriller.
Córki tęczy to historia o kobiecej solidarności i potrzebie niesienia sobie pomocy, niezależnie od koloru skóry.
Tą powieścią odkryłam autorkę
na nowo. Porywająca, niezwykle
emocjonalna, momentami wręcz
zapierająca dech w piersi. Dawno
żadna historia nie wywarła na mnie
tak piorunującego wrażenia.
Małgorzata Tinc, ladymargot.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-27-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joy
Było dramatycznie? Mam na myśli ten opis. Nauczycielka angielskiego zwróciła mi uwagę, że czytelnika należy porwać od samego początku. Złapać go za gardło, a potem nie luzować uchwytu aż do ostatniej strony.
Ale czy pisząc dziennik, trzeba robić to samo? Przecież nie planuję żadnej książki. A poza tym co to za dramaturgia? Po prostu codzienność mojej ulicy. Nic mniej, nic więcej. Normalka. Nawet się tym już nie przejmuję i przestałam płakać. Zaznaczam zresztą, że w ogóle nie zamierzam tu łkać, a poza tym nie myślcie, że łażę po tej ulicy godzinami. Nie mam na to czasu, bo jestem zbyt zajęta. Akurat wyszłam po zakupy w niedzielne popołudnie.
Miałam pisać dziennik, żeby się szkolić. Nie wolno mi zapomnieć, czego się nauczyłam. Powinnam cały czas powtarzać szkolny materiał, ćwiczyć rękę. A kiedy miałam ostatnio długopis w ręku? Przesadzam. Oczywiście wczoraj w pracy. Czasem muszę notować, szczególnie przy dużych zamówieniach. Notuję i powtarzam słowo w słowo, żeby nie popełnić najmniejszego błędu. A klienci czasem uwielbiają się awanturować. Szczególnie kiedy się napiją i brak im pieniędzy.
Ojejku, właśnie się zorientowałam, że ja tak sobie piszę, a nawet się nie przedstawiłam. Ale może to też bez sensu? Przecież ja wiem, kim jestem i jak mam na imię. Te słowa nie są przeznaczone dla nikogo innego. Chociaż pani Jenkins, ta nauczycielka od angielskiego, o której wspomniałam, powiedziała też, by najlepiej pisać o swoim życiu tak, jakby się je relacjonowało nieznanemu czytelnikowi. W ten sposób możemy się więcej dowiedzieć o sobie. Postaram się jej posłuchać i sprawdzić, jak to działa. Może ja też się czegoś dowiem?
Okej, to tyle wstępu. Ruszajmy więc, wyimaginowani czytelnicy. Postaram się opowiadać bez ściemniania. Nawet jak czasem przesadzę, to jest nadzieja, że się później poprawię. Nie wiem jednak, co was może zainteresować. Nigdy się tego nie dowiem, zaryzykuję więc i opowiem, co interesuje mnie, bo to jest przecież moja opowieść.
– Joy? Co robisz? Dlaczego nie śpisz? Głodna jestem – słyszę nagle głos Thandie i muszę wstać od kuchennego stołu.
Mała jest zupełnie rozbudzona i nie daje się zbyć.
– Jutro dostaniesz śniadanie. Nie jest dobrze napełniać brzuch przed spaniem. Będziesz miała koszmary.
Thandie zrobiła swoją urażoną minkę. W przyszłości powinna zostać zawodową aktorką lub manipulatorką. Widzę dla niej miejsce w rządzie.
– Okej – poddałam się po chwili, podczas której obcałowywała moje ręce. – Dam ci sucharka i trochę ciepłej wody z cytryną.
– Ale takiego miękkiego, bo mi znowu wyleci ząb mleczny.
Sięgnęłam do szafki kuchennej. Wielkiego wyboru nie było, ale dopiero jutro miały przyjść pieniądze z socjalu i będzie można zrobić większe zakupy. Starałam się rozsądnie gospodarować i zapewnić bliźniaczkom odpowiednią dietę. O to prosiła mnie matka i do tej pory zawsze się z obietnicy wywiązywałam.
– A teraz przeczytaj mi bajkę – poprosiła Thandie, przeżuwając ostatni kęs sucharka.
Wyciągnęłam zniszczoną książkę i zaczęłam czytać historię Roszpunki. Thandie znała ją na pamięć, więc wystarczyły dwie strony, żeby zasnęła. Nakryłam ją prześcieradłem i wróciłam do kuchni do rozłożonego zeszytu.
Wszystko zadziało się tak nieoczekiwanie, że nawet się nie przedstawiłam. Zrobiła to za mnie moja przyrodnia siostra.
Nazywam się Joy Makeba i mam dziewiętnaście lat, ale czuję się, jakbym miała sto. Pewnie dlatego, że jestem stale zmęczona. „Zepsuta dobrobytem”, jak wyzłośliwiają się moje koleżanki z pracy. To prawda, moje krótkie życie zaczęło się od względnego komfortu, przeszło przez okres luksusu, następnie upadku, a obecnie triumfalnie wkroczyło w fazę nędzy. Pytanie tylko, czy historia zatoczy znów koło. Na razie nie uzyskałam odpowiedzi.
Mieszkam w Pretorii, stolicy Południowej Afryki. Dzielnica Sunnyside, której jedną z ulic opisałam na początku, należy do najstarszych przedmieść miasta. Powstała w końcu XIX i na początku XX wieku jako dzielnica pięknych willi, ale w związku z napływem białej ludności w latach siedemdziesiątych dobudowano w niej nowe bloki, a w zasadzie blokowiska.
Obecnie bloki stoją nadal, ale mają już zupełnie innych mieszkańców, którzy przybyli tu z prowincji. Ich kolor skóry jest również inny.
– Co to za slums! – powiedziała moja matka, kiedy po zastawionych starymi gratami schodach z trudem dotarłyśmy na drugie piętro.
Byłabym niesprawiedliwa, nie dodając, że moja nowa dzielnica ma również piękne zakątki, ale tam akurat, niestety, nie mieszkamy. W naszej części jest tylko kurz, smród, uliczny handel i narastająca przestępczość.
Po dwóch latach udało mi się do tej sytuacji przyzwyczaić. Nie było to jednak łatwe. Nasze poprzednie mieszkanie w Hatfield, należące do uniwersytetu, miało trzy obszerne pokoje, kuchnię i łazienkę. W okolicy były liczne zielone zakątki, budynki ambasad, ulice obsadzone fioletowymi jakarandami, a nawet prezydenckie ogrody. Oczywiście nie w najbliższym sąsiedztwie, ale niedaleko. A poza tym okno na świat – przystanek kolei Gautrain łączącej Pretorię z Johannesburgiem. Bilet wprawdzie kosztował niezłą sumkę, ale w ponad pół godziny można było dojechać na lotnisko, jak również do samej metropolii.
I jak tu nie jęczeć po takiej stracie, kiedy we czwórkę musiałyśmy się przeprowadzić do nory składającej się z jednej izby, bo trudno to nazwać pokojem. Ja miałam spać w kuchni na rozkładanym łóżku. Wynajmujący powiedział nam, że jesteśmy szczęściarami, bo mamy też własną łazienkę, ale wystarczyło mi na chwilę do niej zajrzeć, by stracić wiarę w dobry los.
Pamiętam, że spojrzałam wówczas na matkę. Helen była przeraźliwie blada, z podkrążonymi sino oczami, ale starała się robić dobrą minę do złej gry.
– To co, moje skarby, przenosimy się, prawda?
– Mamo, ale może da się jeszcze coś zrobić? – próbowałam prosić.
Jej uśmiech też był blady.
– Ale co?
– Możesz poprosić tatę?
– Tony’ego? – powtórzyła, jakby przypominała sobie, kto jest moim ojcem. – Przecież rozmawiałyśmy o tym. To jest absolutnie wykluczone! – Słowa dodały jej energii, bo się rozgadała. – Nie będę z tym człowiekiem rozmawiała o niczym. A co? – Rozłożyła ręce. – Nie podoba się to miejsce młodym damom? Brudno i śmierdzi? No cóż, trzeba zakasać rękawy i się z tym uporać. Chyba twoja szkoła cię zupełnie wypaczyła, Joy, i to towarzystwo bogatych bachorów. A wiesz, jak wygląda życie większości ludzi w tym kraju? Za mało woziłam cię po Soweto, Mamelodi czy Tembisie... – zaczęła wymieniać nazwy townshipów zamieszkałych przez czarną ludność i coraz bardziej się nakręcała – ...żebyś zobaczyła, jak tam się im wiedzie? Obecnie, teraz, a nie przed upadkiem apartheidu.
Znowu, pomyślałam i bezgłośnie westchnęłam. Moja matka nie przestała być prawdziwą rewolucjonistką. Od dziecka, kiedy skarżyłam się na coś, odpowiadała z surową miną: „Czy nie rozumiesz, że w Soweto mają gorzej?”. To był oczywiście stary, wyświechtany tekst. Od tego czasu w Soweto wiele się zmieniło, ale moja matka nawet nie chciała słyszeć o pełnych przepychu rezydencjach czarnych milionerów. Pewnych rzeczy postanowiła nie przyjmować do wiadomości, gdyż kłóciły się z wyznawaną przez nią ideologią. Wolała tkwić myślami w dawnych czasach, kiedy pod więzieniem Victora Vestera czekała z magnetofonem na wypuszczenie po dwudziestu siedmiu latach Nelsona Mandeli. Widziałam zdjęcia i filmy dokumentalne z tego okresu. Helen wyglądała wówczas jak aktorka filmowa. Zgrabna długonoga dziewczyna z burzą blond włosów.
Teraz ledwo trzymała się na nogach. Przeraźliwie chuda, z chustką okrywającą jej łysą głowę, zupełnie nie przypominała pełnej energii gwiazdy reportażu, walczącej o sprawiedliwość społeczną i lepsze jutro.
Mówienie prędko ją wyczerpało. To też już nie te czasy, kiedy odpalając papierosa od papierosa, niezmordowana dyskutowała do samego świtu. Szybko przysiadła na jedynym stołku znajdującym się w mieszkaniu.
– Poradzimy sobie, Joy – westchnęła, nagle zaprzestawszy ze mną słownej walki. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Oczywiście. Zaraz się wszystkim zajmę. – Ja również zaprzestałam buntu i uśmiechnęłam się szeroko.
I się zajęłam. Ręce miałam czerwone i opuchnięte od detergentów, ale domyłam podłogi do czysta.
Udało mi się tak ustawić dwa łóżka – bliźniaczki spały razem – że znalazło się jeszcze trochę miejsca na szafę. Wszystkie ściany zostały obwieszone półkami na książki. Niestety, większości zbiorów musiałyśmy się pozbyć, ale kolorowe okładki stanowiły znacznie wdzięczniejsze tło niż źle pomalowane ściany. Biurka Helen też nie dało się upchnąć. Wyjęła z niego wszystkie potrzebne dokumenty, a ja umieściłam je w kolorowych kartonach. Wykorzystałyśmy każdy centymetr powierzchni i rzeczywiście efekt był zaskakujący. Poza tym matka miała rację, przyzwyczaiłyśmy się do nowego mieszkania. Nie byłoby tak źle, gdyby nie jej postępująca choroba. Cały czas zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, i w ostatnich miesiącach usiłowała mi przekazać jak najwięcej cennych wskazówek. Żebym dała sobie radę, kiedy jej nie będzie. Słuchałam ich uważnie, ale nie do wszystkich zamierzałam się dostosować.
Kiedy Helen umierała, zapewniłam jej najlepsze z możliwych warunki. Nie udało mi się jednak ściągnąć ojca. Jak zwykle zajęty, przebywał na konferencji w Stanach Zjednoczonych. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. Na szczęście przekazał trochę pieniędzy. Dzięki nim mogłam wszystko zorganizować. Nie macie nawet pojęcia, jak drogi jest tutaj pochówek. Nic dziwnego, że większość reklam w gazetach i w telewizji wykupują firmy ubezpieczeniowe specjalizujące się w pogrzebach. Ma się wrażenie, że to podstawowa gałąź gospodarki. Większość pracujących ma plan pogrzebowy i przez całe życie odkłada kasę na tę jedną doniosłą chwilę, kiedy wyzionie ducha. Wszystko po to, by zapewnić godną stypę żarłocznej rodzinie. My oczywiście nie miałyśmy żadnego planu ubezpieczeniowego. Ale i żadnej rodziny.
Na pogrzebie było niewiele osób, zaledwie kilkoro dawnych przyjaciół Helen, paru studentów i urzędnik z uniwersytetu, który wygłosił krótkie przemówienie.
– To była niezwykła kobieta. Do końca wierna ideałom głoszonym przez Nelsona Mandelę, ideom wolności i tolerancji.
To ostatnie mijało się z prawdą. Pod koniec życia Helen stała się bardzo radykalna. Miejsce dla większości dawnych działaczy widziała w więzieniu lub na przymusowych robotach.
– Lenistwo, gnuśność, ksenofobia, egoizm – mruczała pod nosem. – To wszystko powinno być karalne. Co oni zrobili z tym krajem!
Na szczęście w mieszkaniu na Sunnyside nie miałyśmy już telewizora, więc nie musiała się tak bardzo denerwować codziennymi wiadomościami.
– Pamiętam twoją matkę – mówili do mnie na stypie byli rewolucjoniści o smutnych oczach, a potem szybko wchłaniali poczęstunek. – Tak młodo zmarła. Będzie nam jej bardzo brakowało.
Bzdura. Od dawna nikt się nią nie interesował. Ostatni raz dwa lata przed jej śmiercią zawitał do nas dziennikarz brytyjski pragnący spotkać się z legendą.
Zdziwił się naszym skromnym lokum, choć był to prawdziwy pałac w porównaniu z późniejszym Sunnyside, a on przecież reprezentował jakąś nieznaną socjalistyczną gazetkę. Porozmawiali przez chwilę, ale Helen musiała go przerazić swym radykalizmem. Szybko doszedł do wniosku, że nie zrobi z tej rozmowy żadnego materiału, więc pożegnał się i czmychnął.
A ci pozostali działacze? Matka nie chodziła na żadne zebrania partyjne. Zresztą nie należała już do żadnej partii. Wszystkie po krótkim czasie wyrzucały ją z hukiem.
I ojciec nie przyjechał... Myślałam, że skontaktuje się z nami później, ale podobno znowu wyjechał, tym razem do Nigerii. Ostatecznie zrozumiałam, że nie mam już na kogo liczyć. I nie tylko ja, również moje siostry bliźniaczki.
One nie miały co czekać na mojego ojca, bo ich ojcem nie był Tony Makeba, o którym wspomniałam, tylko Zulus o imieniu Themba, poznany przez Helen na uniwersytecie. Choć młodszy od niej o ponad dziesięć lat, według matki był miłością jej życia. Jak zresztą każdy mężczyzna, w którym się zakochała.
Na początku nawet się ucieszyłam, że Helen się ustatkowała i znowu chce stworzyć rodzinę. O małżeństwie oczywiście nie było mowy. Już raz tego zaznała i to jej wystarczyło na jedno życie. O dzieciach też nie myślała, bo przecież skończyła czterdziestkę, więc nie będzie się bawić w pieluchy. Macierzyństwo i tak jej nigdy nie bawiło. Themba miał służyć do rozrywki, do wożenia samochodem – straciła swoje prawo jazdy za jeżdżenie po pijaku – a przede wszystkim do intelektualnych rozmów.
Themba wprowadził się do naszego mieszkania i zamieszkał w pokoju z matką. Wcale mi to nie przeszkadzało. W tygodniu chodziłam do szkoły, a w weekendy oni najczęściej znikali. Czasem jednak Themba próbował mi się przypodobać i zabierał mnie na spacery do muzeów czy do ogrodu zoologicznego. Lubiłam nawet te nasze wyprawy, bo w przeciwieństwie do ojca chętnie ze mną rozmawiał i wyjaśniał wszystko, o co pytałam. Taki dobry najstarszy brat, który nie wypytuje, tylko słucha.
Ta sielanka, niestety, skończyła się szybciej, niż myślałam. Musiałam zrobić bardzo głupią minę, kiedy matka powiedziała mi, że jest w ciąży.
– Też jestem zaskoczona – dodała zgaszonym tonem.
Ona, wojowniczka o prawa kobiet, o środki antykoncepcyjne dla wszystkich, wpadła jak każda inna.
– Odstawiłam je tylko na chwilę. Miałam potworne bóle głowy.
Czuła się tym wszystkim mocno zakłopotana. I nawet zaniepokojona przyszłością. Całkiem słusznie, skoro była naszym jedynym żywicielem. Themba kończył doktorat i nie należało mu przeszkadzać. „Zrewolucjonizuje nauki polityczne”, matka była oczywiście przekonana o jego geniuszu i jego przyszłych osiągnięciach. Ja znacznie mniej, bo widziałam, że każdego dnia zbija bąki, kiedy Helen idzie na uniwersytet.
Themba wydawał się jednak przeszczęśliwy z przyszłego ojcostwa i naprawdę bardzo troskliwie zajmował się Helen.
– Wiesz, jakie to będzie genialne dziecko?
Byłam pewna, że lada chwila przedstawi nas w końcu swojej rodzinie. Dość dziwne, że do tej pory to nie nastąpiło. W tym kraju relacje rodzinne odgrywają bardzo ważną rolę. Oczywiście krewnych trzeba karmić i zapewniać im dach nad głową, kiedy są biedni, ale oni muszą robić to samo, kiedy my znajdziemy się w takiej sytuacji. Zaintrygowało to nawet Helen.
– Moi rodzice wcześnie umarli – odpowiedział. – Została mi tylko starsza siostra, która mnie wychowywała.
– To dlaczego jej jeszcze nie spotkałyśmy, co?
– Ona nigdzie nie jeździ. Mieszka we wsi w prowincji Limpopo. Trochę się poróżniliśmy, bo chciała, żebym się zajął ojcowizną. Zupełnie nie rozumie znaczenia pracy naukowej.
– To może my ją odwiedzimy? – zaproponowałam, ale od razu mnie uciszyli.
Pojadą tam, jak Helen będzie w drugim trymestrze i będzie mogła podróżować.
Tylko że za parę miesięcy okazało się, iż dzieci jest dwójka, a matka ma zagrożoną ciążę. Nie było mowy o jakichkolwiek wycieczkach.
Poród jednak przeszedł gładko i w domu pojawiły się dwie małe kulki: Thandie (Ukochana) i Nandi (Słodka). Imiona afrykańskie są pełne znaczeń. Ich wybór polega na docenieniu kultury, z której się wywodzą. Ponieważ Themba był zbyt oszołomiony pojawieniem się na świecie bliźniaczek, Helen i ja same wybrałyśmy dla nich zuluskie imiona. I to było ostatnie intelektualne zajęcie, któremu byłam w stanie sprostać, bo przez następne trzy miesiące rozgorzało piekło. Najgorsza była słodka Nandi, której donośny wrzask słychać było nawet na sąsiedniej ulicy. Dopiero kiedy Helen zrezygnowała z karmienia piersią, nastąpił jaki taki spokój. Podawałyśmy im butelki z mlekiem na zmianę, bo przecież Themba musiał się wyspać, by mieć wypoczęty mózg do pisania doktoratu. To oczywiście słowa matki, a nie moje, bo ja, trzynastoletnia uczennica szkoły średniej, mogłam chodzić na lekcje niewyspana i nieprzygotowana.
– Ale ty sobie poradzisz. Jesteś taka mądra – pocieszała mnie matka i najgorsze, że miała rację, choć może „pilna” byłoby lepszym słowem. Ukończyłam rok jako najlepsza uczennica w Hatfield High, w sumie nie byle jakie osiągnięcie.
Przyszły wakacje, bliźniaczki się uspokoiły i stopniowo zaczęłam się przyzwyczajać do nowej sytuacji. Czasami było bardzo miło, kiedy wszyscy razem wychodziliśmy na spacer do parku. Wówczas chętnie pchałam wózek. Nie lubiłam tego robić w pojedynkę, gdyż większość przechodniów patrzyła na mnie jak na matkę dziewczynek.
– A co to ciebie obchodzi, jak na ciebie patrzą?
A obchodzi. I chociaż to nie żadna sensacja, bo małoletnich matek jest tu na kopy, ale umarłabym ze wstydu, gdyby spotkała mnie koleżanka ze szkoły.
– Droga Joy, wyrastasz na prawdziwą snobkę. Czego tu się wstydzić? To decydenci powinni się wstydzić, że tak nieudolnie dbają o edukację seksualną dziewcząt.
O czym ona mówi? Toż sama się w tej kwestii zaniedbała. Co to miało wspólnego ze mną?
– A może pójdziemy na lody? – Szybko zmieniałam temat, bo nienawidziłam, kiedy Helen rozmawiała ze mną o seksie. Z tego, czego zdążyłam się dowiedzieć, jej otwartość w tych sprawach była wyjątkiem. Cała Helen Miller była wyjątkowa. Od razu dodaję, że zachowała swoje nazwisko panieńskie!
– Themba, wyjaśnij jej.
Ale Themba również nie miał żadnej ochoty na dyskusje o antykoncepcji i czym prędzej skręcił do sklepiku z lodami.
– Joy jest najlepszą uczennicą w klasie. Musimy o nią dbać.
Podał mi największą porcję śmietankowych delicji i uśmiechnął się.
W takich chwilach uważałam, że naprawdę go lubię. Nie było z niego w domu wielkiego pożytku, ale w zasadzie nikt tego nie oczekiwał, gdyż taki obowiązuje społeczny standard, jednak zawsze uważałam, że mógłby choć trochę pomóc Helen w pracy zarobkowej. Oprócz uniwersyteckich wykładów matka dla utrzymania naszej piątki musiała dorabiać lekcjami angielskiego. A Themba pisał swój słynny od zarania doktorat i nie przynosił do domu ani grosza. Czasem, przyciśnięty przez Helen do muru, pobawił się chwilę z dziewczynkami. Cieszyłam się jednak, że jest. Matka śmiała się w jego obecności, nie miała nawrotów depresji i żyło się nam znacznie lepiej, niż kiedy byłyśmy same.
– Już niedługo będę miał bardzo ważne zadanie.
To rzeczywiście coś nowego. Nadstawiłam ucha, żeby usłyszeć, do jakiej pracy pójdzie Themba, ale się pomyliłam.
– Joy rośnie tak szybko. Niedługo będą za nią biegać chłopcy i to ja będę negocjował lobolo.
Lobolo jest odpowiednikiem posagu; majątkiem płaconym przez starającego się rodzinie panny młodej. Zwyczaj ten jest bardzo mocno ugruntowany, szczególnie na wsi, gdzie zapłata dotyczy krów i innego przydomowego inwentarza. Podobno sam Nelson Mandela, by ożenić się z Graçą Machel, dał jej rodzinie sześćdziesiąt krów jako lobolo.
Również Tony Makeba był gotów zapłacić za matkę, tylko nie miał komu.
– Jeszcze mam czas – powiedziałam, próbując jak najszybciej uciąć ten niewygodny temat. Już widziałam otwarte usta Helen. Awantura wisiała w powietrzu. Nie byłam pewna, czy Themba żartuje, czy mówi poważnie, ale z pewnością nie chciałam słuchać niczego na ten temat. – A poza tym od tego jest mój własny ojciec.
Themba kiwnął głową. To miłe, że potraktował mnie jak córkę, choć przerażające, że chciał za mnie wziąć posag.
Helen czuła się dobrze przez pierwsze dwa lata po porodzie. Wykładała wciąż nauki polityczne na Uniwersytecie Pretoria, ja chodziłam do szkoły, a w tym czasie bliźniaczkami zajmowała się rezolutna sąsiadka. Po raz pierwszy matka poczuła się źle w drugie urodziny Thandie i Nandi.
– Pewnie zaszkodził mi tort – wystękała zbolałym tonem, kiedy wróciła z ubikacji. – Może złapałam salmonellę.
To byłby pech, żeby bakteria ukryła się akurat w jej kawałku ciasta. Nikt poza nią nie skarżył się na żadne dolegliwości.
– Mamo, musisz iść do lekarza – poradziłam zaniepokojona jej stanem. Już drugi dzień nie wychodziła z łóżka. Była tak słaba, że nie mogła się nawet podnieść.
– Ja do lekarza? Żartujesz. Szkoda pieniędzy.
Rzeczywiście do tej pory była zdrowa jak koń. Nie szkodziły jej ani papierosy, ani alkohol, ani te podejrzane prochy, które łykała jak cukierki przed narodzinami bliźniaczek. Prędzej poszłaby do znachorki, sangomy niż do lekarza.
– To przecież żaden wstyd – zauważyłam.
Nie chciała słuchać, ale kiedy bóle nie ustawały, w końcu udała się do kliniki uniwersyteckiej.
– I co ci powiedzieli?
– Bzdury jakieś – próbowała mnie zbyć i sięgnęła do torebki po papierosy.
– Ale co?
– Muszą jeszcze zbadać, czy to nie salmonella. – Otworzyła okno i wypuściła z siebie dym. – Nie masz się co martwić.
Wkrótce zapomniałam o wszystkim, bo wróciła do normy, a w domu pojawiły się nowe problemy.
– Nigdy w to nie uwierzycie! – Themba szalał z radości. W rękach trzymał butelkę szampana i bukiet kwiatów dla matki. – Ale mi się udało!
Początkowo trudno było cokolwiek zrozumieć, bo nie był w stanie się wysłowić. W końcu wydukał:
– Dostałem stypendium na uniwersytecie w Leeds. Chcą, żebym tam skończył doktorat i pracował jako stażysta.
Spojrzałam na matkę, ale nie zrobiła żadnej krzywej miny, tylko rzuciła mu się w ramiona.
– Wspaniale! Tak bardzo się cieszę.
– Kochana Helen, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Zaczął szybko mówić, że zrobi ten doktorat jak najprędzej, bo chce wrócić do domu. Jak pojedzie do Anglii, to będzie wysyłał nam pieniądze. Może też załatwi mi wakacyjną pracę.
– A może wy do mnie przyjedziecie?
Helen, od kiedy wyjechała z Londynu w 1989 roku, nie miała ochoty tam wracać. Rozumiała jednak, że jest to dla Themby wyjątkowa okazja.
– Poczekamy na twój powrót!
Z góry było wiadomo, że oznacza to co najmniej dwa lata rozłąki, jednak Helen robiła dobrą minę do złej gry. Ale stojąc na lotnisku Olivera Tambo w Johannesburgu i żegnając się z Thembą, nie mogła przypuszczać, że już się nigdy w życiu nie zobaczą. I że nie zobaczy również obiecanych przez niego pieniędzy.
Początkowo wysyłał jakieś grosze, nie powiem. Ale mniej więcej po pół roku przestał. Zamilkł również jego telefon komórkowy. Kiedy Helen udało się w końcu dodzwonić do sekretariatu uczelni, doznała głębokiego szoku. Themba nigdy nie był ich doktorantem ani stażystą, ani nawet uniwersyteckim woźnym. Po prostu w ogóle go tam nie było.
– I co?
– Nic! – Helen, ochłonąwszy, wzruszyła ramionami. – Nie będziemy go przecież szukać po całej Wielkiej Brytanii. To w końcu duży kraj.
– Ale...
– Nie ma żadnego „ale”. Musimy sobie radzić same. Mogę ci obiecać, że już więcej nie przyprowadzę do tego domu żadnego mężczyzny.
W sumie niewielkie pocieszenie. Spojrzałam na matkę i było tak jak zawsze. Żadnych łez, żadnego żalu, tylko zaciśnięte usta. Dlaczego zawsze musiała być taka silna?
Ale nie była. Wkrótce zupełnie się rozsypała. Nie mogła już dłużej udawać zdrowej.
– Lekarz powiedział mi, że mam najwyżej rok – przyznała się, dopiero kiedy wcześniej wróciłam ze szkoły i zastałam ją zwijającą się z bólu na podłodze.
Początkowo nie chciałam w to wierzyć, ale jej stan pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Nie doczekała czwartych urodzin bliźniaczek, dwa miesiące po przeprowadzeniu się do dzielnicy Sunnyside.
Kiedy wróciłam po pogrzebie do domu, uderzyła mnie nagła pustka i cisza. Doszło wówczas do mnie, że zostałam naprawdę sama i że to ode mnie zależy, jak będzie wyglądało teraz moje życie i życie moich sióstr. Musiałam podjąć jakieś kroki, więc podjęłam pracę. Bliźniaczki poszły do szkoły.
I tak od dwóch lat mija dzień za dniem. I choć dotkliwie brakuje mi Helen, mam powody do zadowolenia. Jesteśmy zdrowe, moje siostry szybko rosną i dobrze się uczą. Poza tym mamy jeszcze z czego żyć i gdzie mieszkać.
Patrzę na dane statystyczne: bezrobocie na poziomie trzydziestu procent, bezdomnych nikt zbyt dokładnie nie liczy, ale czy nędzne mieszkania w townshipach można nazwać mieszkaniami?
Czuję, że powinnam zrobić coś więcej. Przez ostatnie miesiące życia matka mi to ładowała do głowy. Tylko co i w jaki sposób? Mandela mówił, że „edukacja jest najpotężniejszą bronią, której możesz użyć, by zmienić świat”. Jednak nie jestem w stanie użyć tej broni, póki dziewczynki są małe. Pozostały mi tylko marzenia. Każdy człowiek nimi żyje. I ja również.
Rozmyślam o tym, że studiuję na uniwersytecie i przesiaduję godzinami w ogromnej bibliotece. Po nauce chodzę na spacer do najbliższego parku, gdzie są przepiękne fontanny, i przyglądam się przechodzącym studentom. Jeden z nich uśmiecha się na mój widok i podchodzi do ławki, na której właśnie usiadłam.
Tak, wcale się nie wstydzę. Marzę też o wielkiej miłości. Ale najpierw musi mnie ktoś uratować z tej sytuacji bez wyjścia. Najlepiej jakiś książę. Biały czy czarny? Raczej to drugie, bo sama mam ciemną skórę. Chyba o tym jeszcze nie wspomniałam?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------POLECAMY
Piękno bursztynowej biżuterii i pogoń za zyskiem. Bez względu na wszystko.
Nela Lisiecka ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu. Pracuje w muzeum regionalnym i ledwo radzi sobie finansowo. Wciąż nie może zapomnieć o Wiktorze, miłości swego życia, który został zamordowany. Trzy lata później przypadkiem rozpoznaje mężczyznę podejrzanego o zabicie jej dawnego ukochanego. Śledztwo, które Nela zaczyna prowadzić na własną rękę, przynosi nieoczekiwane rezultaty...
Świetnie wpleciony w bursztynową rzeczywistość Gdańska wątek sensacyjny, na którego tle rozwija się wielka miłość.
.
Pasjonująca układanka losów ludzkich z Grecją w tle.
Młoda Polka przyjeżdża na wyspę Korfu w poszukiwaniu swojego biologicznego ojca, Jannisa Kassalisa. Choć mężczyźnie trudno jest się odnaleźć w nowej sytuacji, po przełamaniu początkowej nieufności między Niną a Jannisem nawiązuje się nić porozumienia. Mężczyzna opowiada dziewczynie o swojej przeszłości. Snuje pasjonującą opowieść, dzięki której oboje przenoszą się do Grecji, w Bieszczady, do Krakowa, Gdańska, Londynu i Nowego Jorku. Jannis ujawnia historię sprzed lat, w której wątki miłosne przeplatają się z sensacyjnymi. Co wyniknie z tego spotkania? Przeznaczenie bywa przewrotne i wiedzą o tym zwłaszcza Grecy...