Córki Wawelu - ebook
Córki Wawelu - ebook
Polska Jagiellonów oczami kobiet
Wielki powrót Anny Brzezińskiej – przełomowa książka o historii kreowanej przez mężczyzn, w której jednak najważniejszą rolę odgrywały kobiety
Regina jest prostą chłopką, dla której Kraków to obietnica lepszego bytu i zarobku. Dziewczyna zostaje przyjęta na służbę do mistrza Bartłomieja, uznanego słodownika, który, jak szybko się okazuje, oczekuje od niej oddania i posłuszeństwa nie tylko w kuchni… Wkrótce na świat przychodzi „potworek” – Regina nie umie myśleć inaczej o swojej córce karlicy. A jednak to właśnie Dosia trafia na królewski dwór. To jej oczami – postaci prawdziwej, która rzeczywiście przechadzała się po królewskich krużgankach, opiekunki, świadka wydarzeń, uczt, ślubów, spisków i gwałtów – podglądamy codzienne życie jagiellońskich królewien: Jadwigi, Izabeli, Zofii, Anny i Katarzyny.
Anna Brzezińska, ceniona pisarka i mediewistka, powraca z nową zaskakującą książką. Na przeszło ośmiuset stronach opisuje życie kobiet za czasów ostatnich Jagiellonów. Jej bohaterkami są nie tyko uprzywilejowane – jak mogłoby się zdawać – córki króla Zygmunta I Starego z małżeństw z Barbarą Zápolyą i Boną Sforzą, ale także bękarcice, mieszczki, kobiety z plebsu przyjmowane do pracy jako sługi, a traktowane jak niewolnice.
Córki Wawelu… zadziwiają rozmachem i drobiazgowością, jednocześnie pociągają barwną fabułą i plastycznością opisów. Brzezińska, jako wytrawna historyczka i znawczyni epoki, dba o szczegóły, powołuje się na źródła, a jako pisarka, tak ciekawie snuje opowieść, że jej książkę czytać można na równi jako dzieło historyczne i wciągającą powieść. To właśnie tu toczyła się historia: pomiędzy komnatami, na uliczkach, w spiżarniach i w ciemnych zaułkach Krakowa. Często miały na nią wpływ z pozoru mało znaczące wydarzenia, co Brzezińska potwierdza w dokumentach. Tylko tam, gdzie brakuje źródeł, pisarka wspomaga się wyobraźnią.
Słowem, to książka totalna, jakiej w polskiej literaturze historycznej jeszcze nie było.
Anna Brzezińska – ceniona pisarka i historyczka, trzykrotna laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla, prestiżowego polskiego wyróżnienia w dziedzinie fantastyki, autorka powieści i opowiadań, współpracowniczka „Polityki” i felietonistka „Wysokich Obcasów Extra”. Gdy nie pisze, pielęgnuje ogród, w którym hoduje historyczne odmiany róż i jabłoni.
Czegoś takiego jeszcze nie było. Opowieść o renesansowej Polsce, Wawelu i jagiellońskich królewnach - z kobiecego punktu widzenia. A kobiety widzą więcej, bo widzą i kuchnię, i sypialnię, i skarbiec, i stajnię. Słyszą szepty w kuluarach, wyczuwają pismo nosem. To wszystko jest w tej książce, przeczytałem z zapartym tchem. - Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06604-1 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdumiewające, jak często u progu XXI wieku pobrzmiewa tęsknota za feudalną przeszłością i jak łatwo uznajemy ją za arkadyjską wręcz krainę harmonii, zdrowych norm moralnych i społecznego ładu, gdzie każdy znał swoje powinności i miał bezpiecznie przypisane miejsce na ziemi. Tymczasem nawet na kartach rycerskich romansów – prekursorów literatury przygodowej – opisano świat daleki od romantycznych wyobrażeń, choć często opowiadający o miłości.
Historycy spierają się zaciekle, jak dworskie rytuały odmieniły życie oraz światopogląd elit dawnej Europy. Czy miłość dworna była tylko grą i zabawą dla tych, którzy dysponowali jednym z najrzadszych dóbr – nadmiarem czasu? Czy naprawdę wyniosła kobietę na piedestał i dowartościowała uczucie, przedkładając je nad przysięgę małżeńską i lojalność wasala wobec seniora? Czy może ubóstwienie damy i lojalna służba, jaką oferowali jej młodzi rycerze, stanowiły w istocie formę kontroli nad moralnością żony seniora, a wszelkie występki przeciwko wierności małżeńskiej karano z całą surowością? Czy rozwój kultury dworskiej był częścią procesu cywilizowania się społeczeństwa, ograniczył indywidualną agresję i utorował w XVI i XVII wieku drogę silnym, scentralizowanym państwom, które miały z czasem uzyskać monopol na usankcjonowaną, legalną przemoc? Czy ideał chrześcijańskiego rycerza uwznioślił brutalnych średniowiecznych wojowników, wciąż tkliwie pielęgnujących obyczaje barbarzyńskich przodków, i w miejsce żądzy krwi rozniecił w nich pragnienie sprawiedliwości, piękna i lojalności? Czy może rycerze Okrągłego Stołu byli jedynie estetycznie wystylizowaną, literacką zasłoną narzuconą na prawdziwy świat, pełen agresji, nienawiści i przemocy? I wreszcie – kiedy społeczeństwa Europy zmieniły podejście do emocji i uwierzyły, że samokontrola i panowanie nad agresją należą do atrybutów cywilizowanego człowieka? Czy wydarzyło się to już w XVI wieku, jak chcą niektórzy badacze, czy dopiero w kilka wieków później?
Próba udzielenia odpowiedzi na te pytania przypomina poszukiwanie grobu Merlina w zaklętym lesie Brocéliande.
Jeśli jednak zajrzymy nieco głębiej pod podszewkę średniowiecznego romansu, dostrzeżemy, że rycerskiej przygodzie, oprócz dziarskiego pobrzękiwania mieczy, towarzyszyły przede wszystkim akty niewyobrażalnego wręcz okrucieństwa, nie tylko zresztą fizycznego. Kochanków odrzucano, mężów zdradzano, damy gwałcono, nienawiść triumfowała nad chrześcijańskim wybaczeniem, a małżeństwo wcale nie przypominało bezpiecznej przystani. Można zrozumieć, że nieszczęśliwa miłość lub małżeńska zdrada prowadzą na kartach romansów i w pieśniach trubadurów do śmierci kochanków. Znacznie trudniej pojąć, dlaczego nawet szczęśliwa miłość z taką łatwością zmienia się w dramat i wystarczy byle plotka lub kilka nieroztropnie wypowiedzianych słów, żeby mąż karał żonę uwięzieniem, wypędzeniem lub stosem.
Małżeńskie szczęście nie należało w średniowieczu do najpopularniejszych motywów literackich. Być może twórcy na długo przed Lwem Tołstojem uznali, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Tak czy inaczej, łatwowierny mąż z romansu o rycerzu z łabędziem, któremu w miejsce dzieci podsunięto szczenięta, posiadał tuziny równie prostodusznych, acz prędkich w ferowaniu wyroków i krzepkich w pięści pobratymców. Sądząc z lektury romansów, średniowieczni małżonkowie nie przejmowali się rycerskim kodeksem i zamiast traktować żony z rewerencją należną szlachetnym paniom, zaskakująco łatwo uciekali się do gwałtu, przemocy i brutalności. I nawet jeśli ostatecznie uciśniona cnota zostawała nagrodzona, a zło spotykała nieunikniona kara, trudno pozbyć się wrażenia, że miłość i przemoc – my nazwalibyśmy ją przemocą domową – były w kulturze dworskiej dwiema stronami tej samej monety.
Naturalnie mężczyźni nie mają w romansach wyłączności na przemoc. Kobiety również portretowano jako gwałtowne, mściwe i zajadłe w nienawiści. Lecz kultura rzeźbiła – i nadal rzeźbi – przemoc kobiet w inne formy i dawała im mniejsze przyzwolenie na wyrażanie jej mieczem czy sztyletem, chociaż trafiały się oczywiście i zbrojne damy. Wiele takich literackich kobiet rycerzy zapożyczyło cechy od antycznych Amazonek. Według pisarzy starożytności Amazonki tworzyły wśród bezmiernych azjatyckich stepów przedziwne królestwo bez mężczyzn, gdzie kobiety samodzielnie rządziły, prowadziły wojny i zapładniane przez niewolników, wychowywały jedynie córki, zabijając lub porzucając chłopców. Ich spotkania z wielkimi bohaterami starożytnej Grecji – Achillesem, Heraklesem, Jazonem czy Aleksandrem Wielkim – przebiegały zwykle gwałtownie i kończyły się klęską dzikich wojowniczek. Kiedy królowa Amazonek Pentezylea przybyła na odsiecz Troi, walczyła tak mężnie, że nieomal dotarła do okrętów Achajów i powstrzymał ją dopiero najdzielniejszy ze śmiertelników, Achilles. Strącił ją z konia i zranił, potem zaś zakochał się, kiedy zobaczył twarz umierającej, ale nie mógł jej już ocalić. Starożytni Grecy nie byli bowiem łaskawi dla swoich superbohaterek. Nie kwestionowali ich męstwa ani biegłości w posługiwaniu się bronią, pokazywali jednak, jak przemoc stosowana przez kobiety ostatecznie obraca się przeciwko nim i trudno się oprzeć wrażeniu, że nasi antyczni protoplaści odczytywali teksty o pokonanych i upokorzonych wojowniczkach zupełnie inaczej niż my teraz. I nawet jeśli spoglądali ze współczuciem na okaleczoną, dogorywającą w pyle Pentezyleę, jej porażka i śmierć utwierdzały ich w przekonaniu, że nie jest dobrze, jeśli kobieta zmienia kądziel na włócznię i z bezpiecznego gyneceum wymyka się na szerokie równiny eposu heroicznego.
W XVI wieku Amazonki wciąż konały na kartach rycerskich romansów, zwłaszcza niezwykle popularnego cyklu o Aleksandrze Macedońskim, który starł się z nimi w swojej wyprawie na Wschód i spłodził dziecko z ich królową. Wciąż też szukano ich ojczyzny w gwałtownie powiększającym się świecie. Pisarze umieszczali ją w najróżniejszych częściach globu, od Grenlandii po Abisynię, a wielcy odkrywcy szczerze wierzyli, że mogą się na nie natknąć. Krzysztof Kolumb skrupulatnie odnotował podczas swojej pierwszej wyprawy plotki zasłyszane na Antylach, jakoby na wyspie Martynice żyły wyłącznie kobiety, na wyspie Dominice zaś wyłącznie mężczyźni, i obie społeczności spotykały się tylko po to, żeby począć kolejne pokolenie. Jeszcze bardziej popularna okazała się legenda o królestwie walecznych białoskórych kobiet ukrytym w dorzeczu Amazonki.
Oprócz Amazonek w literackich fikcjach średniowiecza i renesansu hulało wiele innych zbrojnych niewiast, od Brunhildy, zdradzonej walkirii ze staronordyckiego mitu, po Bradamante, wojowniczą dziewicę, którą na białym rumaku galopowała przez karty Orlanda szalonego, błyskotliwej renesansowej adaptacji rycerskiego eposu pióra Ludovica Ariosta, opublikowanego w 1516 roku na dworze w Ferrarze. Ariosto wykreował fikcyjną Bradamante na mityczną założycielkę panującej w Ferrarze dynastii d’Este, podkreślając – co nie było w tamtych czasach ani oczywiste, ani typowe – rolę kobiet w dziedziczeniu krwi i legitymizacji władzy. Królową Bonę łączyły silne więzi z dworem Estów, lecz jej córki nie musiały znać losów pięknej Bradamante ani widzieć w niej idealnego wcielenia waleczności i rycerskiej cnoty, której tak żałośnie brakowało wielu prawdziwym rycerzom. Lecz nawet gdyby przeczytały Orlanda szalonego, a ich znajomość Amazonek wykraczała poza garść stereotypowych baśni, krążących w staropolskim społeczeństwie i z lubością odnotowanych chociażby w Kronice wszytkiego świata przez Marcina Bielskiego, nie mogły widzieć w nich odbicia własnego losu. Musi istnieć bowiem pewna fundamentalna spójność pomiędzy symboliczną strukturą społeczeństwa a narracyjną strukturą tekstów. Amazonki nie były odbiciem rzeczywistości. Należały do antystruktury, do świata na opak, który dawał kobietom prawo do przyjmowania rycerskich ról, prowadzenia wojen i obrony honoru z bronią w ręku. I nawet jeśli świat Amazonek istniał dawno temu, w czasach Heraklesa i Aleksandra Wielkiego, lub wciąż krył się w niedostępnych tropikalnych lasach Indii Zachodnich, na dworze króla Zygmunta pozostawał jedynie odległą i nie zawsze budującą baśnią.
Łatwiej mogły królewny uwierzyć w knowania Matabruny z romansu o rycerzu z łabędziem. Podstępna teściowa Beatriks nie splamiła sobie rąk krwią, za to niezwykle sprawnie posługiwała się obmową, dworską intrygą, podstępem i skrytobójstwem, czyli tym rodzajem przebiegłej, nieoczywistej przemocy, który od starożytności przypisywano kobietom. No i była czarownicą, a w XVI wieku czarownice nie bytowały nędznie w zakamarkach literackiej fikcji. Żyły po sąsiedzku i ukrywały się wśród dobrych chrześcijan. Magia – nie ta naukowa, będąca przedmiotem dociekań filozofów i przyrodników i uważana przez wielu humanistów za sztukę i wiedzę zarazem, lecz pokątne babskie czary – stanowiła utajone, potężne i złowróżbne źródło mocy i podobnie jak trucicielstwo tradycyjnie łączono ją z kobietami. Nieomal każdą renesansową królową, która sama nazbyt śmiało sięgała po władzę lub zdobyła zaskakujący wpływ na męża, oskarżano o stosowanie magii lub trucizny. Wielogębna plotka pomawiała zatem o czarownictwo Bonę Sforzę, Katarzynę Medycejską, Annę Boleyn oraz całe gromady dam pośledniejszego rodu. Po uwolnieniu z więzienia w Gripsholmie sama Dosia z pełnym przekonaniem pisała, że Jöran Persson, doradca króla Eryka XIV, który jakoby podsycał jego wrogość przeciwko bratu, miał za matkę straszliwą czarownicę.
U progu epoki nowożytnej łatwiej było spotkać czarownicę niż niewiastę walczącą na polu bitwy. Zwyczajnymi kobietami rządzili jednak ojcowie, i to rządzili surowo, acz Kościół oraz świeckie autorytety, w tym nieomal wszystkie traktaty o małżeństwie, potępiali nadmiernie brutalne i niesprawiedliwe traktowanie słabszych i zależnych – czyli żon, dzieci, służby oraz poddanych. Kwestią wysoce dyskusyjną pozostawało wszakże, gdzie przebiega granica między dopuszczalnym a nadmiernym. Bo ojciec jako głowa rodziny miał obowiązek dbać o moralność domowników i korygować ich zaniedbania, błędy oraz przewiny. Jeśli nie udało mu się tego osiągnąć łagodną perswazją, z aprobatą świata mógł sięgnąć po środki surowsze i bardziej drastyczne, łącznie z zastraszaniem, głodzeniem i biciem, gdyż – jak z prostotą wyjaśnił pewien piętnastowieczny mnich, ojciec Cherubin ze Sieny – lepiej ukarać ciało i naprawić duszę, niż oszczędzić ciało i zaszkodzić duszy. Zresztą nie zawsze szło o zbawienie duszy. Christine de Pisan, późnośredniowieczna francuska autorka dająca nam jedną z nielicznych okazji na poznanie kobiecej perspektywy tamtych czasów, skonstatowała, że najbardziej narażone na bicie były te małżonki, które nieroztropnie okazały się bardziej kompetentne od mężów, choćby w prowadzeniu gospodarstwa domowego.
Ludzie renesansu mieli wobec bicia żon postawę mocno ambiwalentną, co w dużym stopniu odzwierciedla niejednoznaczną pozycję kobiety w małżeństwie: była, jak dziecko, poddana władzy męża, ale zarazem zarządzała domostwem i musiała się cieszyć autorytetem, żeby nadzorować służbę. Stąd też w uczonych traktatach odradzano nadmierne bicie żon nie tylko ze względów – jak byśmy to współcześnie nazwali – humanitarnych, ale również ukazując społeczną szkodliwość tego procederu, gdyż maltretowana żona nie zdoła sprawnie wypełniać funkcji gospodyni. Poza tym bicie żon po prostu nie działa, tłumaczyli teoretycy. Chłosta nie dodaje mężowi godności i jest raczej oznaką niedostatku autorytetu niż jego nadmiaru. Żony wcale się nie poprawiają pod uderzeniami kija, tylko użalają się nad sobą, plotkują i skarżą kumoszkom oraz uczą się pałać do małżonka nienawiścią.
Niemniej wedle ówczesnego powiedzenia dobry koń i zły koń potrzebował bata, dobra żona i zła żona potrzebowała kija. Przyzwalano na bicie, póki nie powodowało trwałych uszkodzeń ciała, choć niektórzy mężowie i ojcowie uważali, że mają prawo stosować przemoc bez ograniczeń. Dają do myślenia przypadki Damy z Bath, bohaterki Opowieści kanterberyjskich Geoffreya Chaucera, niewiasty ponad miarę przebiegłej, skłonnej do uciech łoża oraz samowolnej. Dama z Bath skutecznie urabiała swoich czterech pierwszych mężów, nie wzdragając się przed obłudą, podstępem oraz wiarołomstwem, żeby doczekać się zasłużonej kary w piątym małżeństwie, zawartym z miłości z młodszym i uboższym kochankiem. Piąty mąż, pozbawiony złudzeń co do charakteru połowicy, bijał ją tak zajadle, że Dama straciła słuch w jednym uchu i tylko dzięki kolejnemu fortelowi – udała, że padła trupem, i przerażony mąż zaprzestał bicia – uniknęła poważniejszych obrażeń.
Z jakimi emocjami średniowieczni słuchacze śledzili losy Damy z Bath? Czy współczuli jej uszczerbku na zdrowiu i podziwiali spryt, niezawodny oręż słabych i niezdolnych do otwartego sprzeciwu? Czy uważali brutalność męża za zasłużoną i niezbyt dotkliwą karę za jej wcześniejsze winy i cieszyli się, że ukarał wstrętne, rozbuchane seksualnie babsko? Popularność motywu ujarzmiania złośliwej żony, powtarzanego w niezliczonych facecjach, żartach, balladach, opowieściach i błyskotliwie rozegranego przez Szekspira w Poskromieniu złośnicy, mnogość rozmaitych karnawałowych obyczajów, kocich muzyk, podczas których ośmieszano nazbyt potulnych małżonków, a ich władcze połowice turbowano i publicznie upokarzano, ławice antyfeministycznych rycin krążących po ówczesnych wioskach i miasteczkach – wszystko to nie świadczy o nadmiarze sympatii dla kobiet wychodzących poza społecznie akceptowane role.
Świat renesansu, świat, w którym dorastały córki króla Zygmunta, był niewiarygodnie brutalny. Zapewne ich samych nie karano chłostą: królowa Bona nie pozwalała na bicie królewskiego jedynaka, co zresztą jej wypominano, bo szlachta ewidentnie uważała, że królewicz, który nie zakosztował zawczasu rózgi, nie osiągnie stosownej tężyzny i nie zahartuje się na przyszłość. Ale ich babka, księżna Izabela, musiała cierpieć bicie ze strony męża. Podobnie traktowano wiele królewskich i książęcych małżonek. Przemoc – i ta usankcjonowana przez prawo, i ta przestępcza, bezprawna – była nieustannie obecna w przestrzeni publicznej. Pod pręgierzami smagano ladacznice, złodziejom ucinano uszy. Nad bramami i w miejscach kaźni schły na postrach członki poćwiartowanych złoczyńców. W szkołach bito uczniów, w warsztatach czeladników. W kuchniach i alkierzach tłuczono służące i żony, przy czym męża uważano za litościwego, jeśli wymierzał razy kijaszkiem nie grubszym od kciuka. Przy brodach turbowano i gwałcono praczki, w zaułkach ubogie rzemieślniczki, na podwórkach służki. Magistraty wielu renesansowych miast nadaremno usiłowały ograniczyć swawolę młodych hultajów, którzy zbierali się w bandy i napastowali na ulicach nie tylko posługaczki, ale i cnotliwe – z racji urodzenia – córki rajców.
Ale żonie, nawet jeśli była koronowaną królową, groziły kary surowsze niż bicie. Na polskim dworze z uwagą śledzono małżeńskie perypetie najsłynniejszego seryjnego monogamisty wszech czasów, Henryka VIII. Powściągliwy król Zygmunt zapewne nie pasjonował się pościelą bliźnich, ale ekscesy króla Henryka miały tak brzemienne konsekwencje dla chrześcijaństwa, że ich echa docierały nawet do leżącej, co tu kryć, na krańcach rzymskokatolickiej ekumeny Rzeczypospolitej. W 1531 roku niezawodny poseł Jan Dantyszek donosił z Gandawy królowi Zygmuntowi o skandalicznym romansie króla z Anną Boleyn i odsunięciu prawowitej małżonki, ciotki cesarza, Katarzyny Aragońskiej. Cztery lata później sam papież Paweł III wysłał do króla Zygmunta list, w którym opisał mu niegodziwości króla Anglii, konfiskatę majątków kościelnych oraz egzekucje biskupów, i prosił polskiego monarchę o interwencję. W tym samym roku na dworach północnej Europy roztrząsano powody śmierci żony Gustawa Wazy, króla Szwecji, która wedle oficjalnej wersji upadła nieszczęśliwie podczas tańców, lecz wedle plotki to mąż w ataku furii strzaskał jej głowę młotem. Wiarygodności przydał tym pogłoskom niełatwy charakter szwedzkiego monarchy, który własnoręcznie obił i wytargał za włosy córkę Cecylię, po tym jak ją przyłapano in flagranti z kawalerem bez spodni (poniewczasie król chyba się zawstydził, bo tłumaczył, że włosy Cecylii same tak powyłaziły). Nieco wcześniej dyskutowano nad Bałtykiem o niedolach małżeńskich młodziutkiej Izabeli Habsburżanki, która jako czternastoletnia dziewczyna poślubiła króla Danii, Szwecji i Norwegii Chrystiana II, tylko po to, by odkryć, że starszy od niej o ponad dwadzieścia lat małżonek jest całkowicie owładnięty przez swoją konkubinę oraz jej matkę. Na nic się zdała nawet interwencja cesarza, wstawiającego się za wnuczką. Śmierć wszechwładnej kochanki niewiele poprawiła los królowej.
W XVI wieku nawet cesarz, teoretycznie przywódca chrześcijańskich władców Europy, nie mógł ochronić swoich krewniaczek, kiedy przeszły pod władzę męża i znalazły się w obcym kraju. Żony królów mogły stracić życie nie tylko w dworskich romansach, ale i całkiem realnie, na szafocie. I czasami nie działo się to za górami, za morzami, tylko tuż za miedzą. Dosia zapamiętała, z jakim przerażeniem słuchała o mazowieckiej księżnie Ludmile, kilka pokoleń wcześniej zaduszonej w szale zazdrości przez małżonka, mazowieckiego księcia Siemowita III. Jej historia miała stać się kanwą Zimowej opowieści Szekspira, ale Dosia po latach nie pamiętała już, jak o niej usłyszała. Może czytały wypis z jakiejś starej kroniki? A może podczas wspólnego wyszywania, kiedy pani Szydłowieckiej zdarzało się przysnąć, dwórki opowiedziały jej tę straszliwą historię, wciąż krążącą jako legenda wśród polskiej szlachty?
Pewnego dnia, kiedy spoglądała na królewny bawiące się lalkami pod gobelinem z rycerzem z łabędziem, wszystkie te opowieści o ciemiężonych królowych wyłoniły się z krainy snów i stały czymś realnym. Kiedy to było? – usiłowała sobie później przypomnieć karlica. Może w roku 1534, kiedy gruchnęła pogłoska, że w Wilnie pruski książę Albrecht chce swatać królewską córkę księciu Moskwy? Na Wawelu wiedziano, że poprzedni wielki książę Moskwy, Iwan III, odsunął bezpłodną małżonkę i zamknął ją w klasztorze. A ponieważ Jagiellonowie mieli zwyczaj wydawać córki za mąż wedle kolejności urodzenia, królewna Jadwiga całymi dniami płakała w kaplicy mansjonarzy, na klęczkach prosząc Boga oraz wszystkich świętych, żeby ją wybawili od moskiewskiego poganina – zresztą chyba niepotrzebnie, bo dziedzic moskiewskiego tronu, przyszły Iwan IV Groźny, miał wówczas zaledwie cztery lata, więc plan Albrechta Hohenzollerna był od początku cokolwiek wydumany, a król, niechętny moskiewskim mariażom, uciął go bardzo szybko.
Dosia miała w przyszłości również gorzko płakać z powodu moskiewskiego kniazia, który został najwytrwalszym i najbardziej bezwzględnym zalotnikiem jej królewny Katarzyny. Ale mąż tyran, bohater niezliczonych przypowieści, exemplów i żartów, na całe życie zyskał dla niej twarz powroźnika Jędrzeja, wraz z innymi rzemieślnikami trudzącego się przy rozbudowie królewskiego zamku. Jędrzej był zwalistym chłopem, silnym, zręcznym i pracowitym. Do karliczki nigdy nie odezwał się ani słowem. Wielu innych majstrów – może z dobrego serca, a może z wyrachowania, bo wszyscy wiedzieli, że jest ulubienicą królewien – pozwalało jej przyglądać się swojej pracy i zagadywało do bystrej dziewczynki, która tym tylko różniła się od ich córek, że była od nich niezrównanie mniejsza i nie okazywała żadnej nieśmiałości. A Jędrzej nie. Karliczka obchodziła go z daleka i kiedy się przypadkiem mijali na jakiejś kładce, nisko spuszczała wzrok. Sama nie wiedziała dlaczego. Nigdy jej nie ubliżył ani nie trącił ręką. Inni ją łajali i nawet wyzywali brzydko, jak choćby mistrz Bartłomiej Berrecci, który, jak to kamieniarz, bywał popędliwy i gwałtowny i jeśli coś szło nie po jego myśli, potrafił przegnać Dosię z pracowni kijem. Ale na mistrza Berrecciego nie umiała się gniewać, bo już następnego dnia witał ją jak gdyby nigdy nic, nazywał swoją małą małpką i posadziwszy wysoko na ramieniu, obnosił po zamkowych korytarzach, opowiadając o twarzach i postaciach wyłaniających się z kamiennych zdobień. A od powroźnika Jędrzeja coś ją odstręczało. Jakaś tłumiona gwałtowność gestów, ledwo co skrywana nieżyczliwość spojrzeń.
Ale mali ludzie u wielu budzili odrazę i nie pamiętałaby go po latach, gdyby nie jego żona. Jędrzejowa czasami zachodziła do praczek, przynosząc im drobne sprawunki z miasta i najmując się do najgorszej posługi. Przemykała koło katedry cicho jak kot i zaraz znikała pod portalem domu praczek. Na dziedziniec ani do wschodniego zamkowego skrzydła, gdzie trudził się jej mąż, nie zaglądała, a jeśli któryś z młodszych rzemieślników próbował ją z daleka pozdrowić, jakby zwierała się w sobie i przyspieszała kroku. Zazwyczaj przychodziła wcześnie, tuż po brzasku. Idąc na poranną mszę, Dosia ledwo ją dostrzegała: Jędrzejowa zawsze trzymała się blisko murów, a jej ciemne, wyszarzałe od prania suknie bezszelestnie wtapiały się w poranne cienie.
Aż pewnego ranka Jędrzejową przydybali, nie otrzeźwiawszy jeszcze po nocnej zabawie, muzycy z dworskiej kapeli. Dosia nie wiedziała, dlaczego połaszczyli się na żonę powroźnika. Jędrzejowa nie była pierwszej młodości, nie dorównywała urodą dwórkom i na pewno nie przywabiła ich do siebie zalotnym słowem. Ale pewnie o to chodziło. Jędrzejowa nazbyt wyraźnie okazywała, że nie chce się spoufalać ani z zamkiem, ani z jego ludźmi. Aż zamek odpowiedział.
Zamki, zrozumiała Dosia jako dziecko, czasami wpadają w złość, tak samo jak ludzie, tyle że dużo trudniej je ułagodzić. Potrafią się łasić i zabiegać o względy, ale też warknąć jak Farfalla, a nawet skoczyć do gardła. Kamienne odrzwia, trzony kolumienek, marmurowe posadzki, wysokie piece licowane zielonymi kaflami, przebiegły Wąż Sforzów, rozpędzona Pogoń i dostojny Orzeł na herbowych malowidłach, drewniane głowy pilnie śledzące spod powały kroki gości – wszystko to łączyło się w umyśle karliczki w żywy organizm, żyło, oddychało i potrafiło gryźć zajadle i mocno. Zamki potrzebowały usłużnych rąk, które będą je pielęgnowały, stawały w ich obronie i zaspokajały ich kaprysy. Dlatego nigdy nie przeszła przez drzwi do komnaty, nie pogładziwszy kamiennego portalu, i nie ułożyła się do snu, póki nie poczochrała bosą stopą kamiennej posadzki, zupełnie jakby ocierała się o bok wielkiego zwierzęcia, czekając, aż zmięknie pod jej dotykiem i nadstawi się do pieszczoty. I nawet kiedy dorosła i zamiast znajomych wawelskich czy niepołomickich murów otaczały ją ściany wileńskiego zamku, książęcej rezydencji w Åbo czy wreszcie gripsholmskiej twierdzy, nie wyrzekła się tych drobnych dziecięcych rytuałów i wciąż zabiegała o względy swoich kamiennych gospodarzy.
– Czasami myślę – powiedziała swojej królewnie tej ostatniej zimy 1582 roku, kiedy Katarzyna nie dźwigała się już z łoża i trzeba ją było wynosić pod wielkie okna, żeby mogła popatrzeć na małe, ciemne figurki dzieci ślizgających się na lodzie w słoneczne, roziskrzone południe – że kiedy obrabiamy kamienie i układamy ceglane mury, przełamujemy się z nimi, jak kromką chleba, własnym życiem. I wszystko w nich zostaje, utrudzony oddech kamieniarzy, śmiechy służących u studni, nocny płacz dziecka i westchnienia kochanków. My słabniemy i przemijamy, a one zostają i niosą dotyk naszych rąk poza jedno śmiertelne życie.
– Nazbyt zachłannie wychylamy się w przyszłość, moja kochana – powiedziała ze znużeniem królewna. – A czas zawodzi nas i tak, w taki czy inny sposób.
Dosia jednak nie potrafiła się z nią zgodzić: mistrz Berrecci pokazał jej dawno temu, jak życie chyłkiem wsącza się w kamienie i nawet czasami przewyższa je, przemieniając zmysłowe doświadczenie w harmonię, która jest właściwością tego, co stałe i niezmienne, a nie tego, co niknie i przemija. Nigdy nie bała się wielkich kamiennych sal, tak trudnych do ogrzania zimą, ani dziwnych grotesek, niepostrzeżenie wychylających się spomiędzy spętlonych kamieniarskich zdobień, ani surowych rzymskich cesarzy i cesarzowych, cudnie wymalowanych przez mistrza Dionizego Stubę we wschodniej części krużganka drugiego piętra. Zanim wyjechała z Wawelu, przechadzała się pod ich portretami i kłaniała się przed każdym z antycznych władców oraz jego małżonką, jakby byli żywi i mogli odpowiedzieć na jej uprzejmość. I może naprawdę tak było, myślała sobie później. Może królewska rezydencja na swój sposób sprawowała nad nią pieczę, broniła przed niegodziwością żywych i ciemną, ptasią magią Witosławy.
Ale Jędrzejowa nie kochała krakowskiego zamku, choć zapewniał jej mężowi pracę oraz zarobek. I zamek odwdzięczył się jej na swój sposób, tłumiąc krzyki i piski, kiedy pijani muzycy wciągnęli ją w mrok budynku bramnego. Co się tam stało, Dosia nigdy nie zdołała się dowiedzieć, mimo że z czasem domyślała się coraz więcej. Nie, zapewne nie skrzywdzono Jędrzejowej ponad miarę, bo nikt nie zapłacił gardłem, co się zdarzało w razie gwałtu. Ale prawdopodobnie wymiętoszono ją z tą samą hultajską uciechą, z jaką zadzierano spódnice służkom i szczypano w piersi nazbyt wydekoltowane panny.
Żona powroźnika wypadła na dziedziniec bez zawitki na głowie, z rozrzuconymi luźno włosami i potarganą koszulą. Rzuciła się przed siebie na oślep, w ciszy, choć kobiety zwykle krzyczą, kiedy dzieje im się przemoc; a jeśli nie krzyczą, orzekały dawne sądy, dają przyzwolenie na męskie czyny i zamiast stać się ofiarą bezprawia, same popełniają cudzołóstwo oraz nierząd. Jędrzejowa biegła więc przez dziedziniec, poły koszuli łopotały wokół niej, odsłaniając wychudłe, suche piersi, rozdarta suknia wlokła się po piasku, i przez moment, tuż po tym jak Dosia zobaczyła ją z wysokości drugiego piętra, przypominała ptaka, zaplątanego w kamienną siatkę krużganków, przęseł, okien i kolumn. I kiedy tak bezdźwięcznie biegła, cisza rozlewała się wokół niej oleistą kałużą, a ludzie zatrzymywali się na krużgankach i schodach, wychodzili o krok, dwa spod podcieni i nieruchomieli z oczami utkwionymi w rozmierzwionej niewieście, chociaż gdzieś z tyłu muzycy wciąż pokrzykiwali sprośnie i ktoś grał na dudach.
A potem raptem od załomu południowego muru oderwał się wielki kęs cienia i wytaczając się na środek dziedzińca, wybrzuszył się w postać powroźnika Jędrzeja w brązowym rzemieślniczym kaftanie i kapturze głęboko naciągniętym na głowę. Dosia bez tchu patrzyła przez balustradę, kiedy tak biegli ku sobie, Jędrzej i jego żona, która wciąż biła rękami powietrze i trzepotała się w smugach porannego słońca, a cały zamek wokół nich też wstrzymał oddech i czekał, aż się spotkają i zabliźnią w jedno.
Co się oczywiście nie wydarzyło.
Karliczka zdążyła jeszcze zobaczyć, jak powroźnik przypada do żony, w ręce ma kij, uderza z zamachu, jeden raz, potem drugi, kobieta kopie nogami w piasku jak zdychający pasikonik, jeden trzewik spada jej ze stopy i toczy się gdzieś na bok. Potem starsza pani Zofia złapała ją za ramię i pociągnęła do komnaty.
Kiedy później Dosia zamykała oczy, widziała wyraźnie parę małżonków pośrodku wysypanego porannym słońcem dziedzińca, ale też inne postaci, ukryte w podcieniach zamku i dyskretnie nieruchome, kiedy powroźnik katował swoją małżonkę. Nikt się nie poruszył. Nikt nie próbował go powstrzymać. Nawet pani Zofia nie wyrzekła słowa sprzeciwu, chociaż aż do wieczora chodziła z kwaśną twarzą i ponoć posłała nieszczęsnej kobiecinie leki z własnej apteki.
Skatowaną kobietę jakaś litościwa dusza odwiozła na wózku do domu. Powroźnik poszedł opijać swoją hańbę w wyszynku. Muzycy zostali ukarani przez burgrabiego, ale niezbyt ciężko. Nic więcej się nie zmieniło. W kilka tygodni później na dudziarza, co tak dziarsko akompaniował niegodziwości, spadła niefortunnie belka: ponoć sznury się przetarły, lecz nikt tego za bardzo nie sprawdzał, zwłaszcza że muzyk przeżył i jeszcze przez parę miesięcy pluł krwią na posłanie. Jędrzej powroźnik wciąż pracował na wawelskim wzgórzu, tyle że Dosia nie widywała go już na zamkowym dziedzińcu. Może się wstydził, że go oglądano w mężowskim poniżeniu, a może oddalono go szlachetnym paniom sprzed oczu – dziewczynka nie wiedziała.
Po jakimś czasie Jędrzejowa znów zaczęła przychodzić do praczek. Z początku mocno utykała i szła z niezrozumiałą dla Dosi ostrożnością, jakby ją wypalono z suchej gliny i mogła się lada chwila rozpaść. Przystawała, z pochyloną głową opierała się o mur, pokasływała i stękała. Dosię zaś od bijatyki na zamkowym dziedzińcu ogarniało na widok Jędrzejowej osobliwe skrępowanie: jeśli się na nią przypadkiem natknęła i nie mogła z daleka ominąć, szybko odwracała oczy. Żona powroźnika zawsze wyglądała nędznie, ale teraz upodobniła się do zakapturzonej figury Śmierci, posępnego kościotrupa, który w roztańczonym korowodzie prowadzi na zatracenie pulchne dziewczęta, zażywnych mnichów i długowłosych młodzieńców. Karliczka czuła, że przed nieszczęściem trzeba się strzec, podobnie jak przed zarazą, i z bezwiednym okrucieństwem dziecka powtarzała sobie, że wolałaby w ogóle nie oglądać Jędrzejowej na zamkowym wzgórzu. Ani jej, ani jej grubiańskiego małżonka. Nie pasowali do dwornych panów i pań oraz całej reszty, która nawet jeśli w głębi serca gardziła dworską grzecznością, to przecież bardzo zgrabnie ją udawała.
Ale im bardziej próbowała zapomnieć o Jędrzejowej, tym mocniej czuła ją w pamięci – jakby pod powieką utkwiło ziarnko piasku i nie chciało wypłynąć ze łzami. Nie umiała dociec, co ją tak porusza. Inne baby też nierzadko nosiły na twarzach wspomnienie mężowskich razów. Niejeden wawelski majster potrafił srogo otłuc po gębie pomocników, niejeden pan chłostał pokojowców. A jednak dreszcz ją przechodził tylko wtedy, kiedy patrzyła na Jędrzejową, człapiącą przez wawelskie wzgórze, jakby się wspinała na swoją osobistą Golgotę. Wreszcie Dosia nie wytrzymała. Wypatrzywszy, że żona powroźnika weszła do domu praczek, pod kłamliwym pretekstem zawlekła tam panią Dianę di Cordona, ulubioną włoską damę królowej.
Kto jak kto, myślała sprytnie karlica, ale pani Diana rozprawi się raz na zawsze z tą babą straszydłem. Bo Włoszka gardziła brzydotą i zawsze była tak delikatna, tak wymuskana, że jeden z flamandzkich mistrzów wziął ją za wzór, kiedy malował dziewicę obłaskawiającą jednorożca. Ale umiała się też gniewać. Należało więc dać jej powód do srogości. Dosia ukradła zatem jej ulubiony srebrny pasek, a potem zełgała paskudnie, że widziała go u praczek.
Kiedy utrata paska wyszła na jaw, pani Diana zaklęła brzydko, po czym podkasała spódnicę i pognała schodami w dół tak rączo, że karliczka ledwo za nią nadążała. Pokrzykiwać i wyrzucać praczkom złodziejstwo zaczęła jeszcze na schodach. Na dziedzińcu wrzeszczała już po włosku, bo w chwilach największego wzburzenia – oraz najsłodszej rozkoszy, jak w parę lat później zdradził karlicy pokojowiec młodego króla – wracała bezwiednie do ojczystej mowy. Dosia dobrze już rozumiała włoski i nawet się trochę zlękła, bo pani Diana wygrażała złodziejkom katem, a Dosia nie chciała, żeby Jędrzejowej obcięli uszy, tylko żeby się wyniosła z Wawelu. Na szczęście jeszcze przed domem praczek dwórka chwyciła kij i zanosiło się, że sama wymierzy sprawiedliwość.
W tamtych czasach karliczka wciąż nie widziała większej różnicy pomiędzy zamiarem a czynem, pomiędzy pragnieniem a jego realizacją. Wydawało się, że dość, aby pani Diana znalazła się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, a sprawy same z siebie potoczą się jak należy. Spodziewała się, że przyjdzie jej przy tej okazji łgać, lecz pomimo miłosiernych napomnień spowiednika, bur od pani Zofii i okazjonalnej chłosty nie wzdragała się przed kłamstwem. Już jako dziecko odkryła, że słowa nie są światem i nie zawierają w sobie ani całej, ani prawdziwej natury rzeczy. Przywodziły jej na myśl raczej pomady, bielidła i barwiczki, które o poranku nakładały na twarze dwórki królowej, bo chociaż kaznodzieje grzmieli przeciwko naprawianiu stworzonego przez Boga kształtu, panny uporczywie chciały być piękniejsze ponad przyrodzone wdzięki.
Kłamała instynktownie, bez zawczasu przygotowanych wymówek i skruchy, jeśliby oszustwo wyszło na jaw. Teraz też nie wiedziała, w jaki sposób połączy Jędrzejową z zaginionym paskiem i wskaże ją jako winowajczynię. Ale nie zdążyła się odezwać. Kiedy tylko dwórka zobaczyła żonę powroźnika, otrząsnęła się ze złości szybko jak pies z pomyj. Podeszła do kobieciny, wciśniętej w najciemniejszy kąt pomieszczenia, złapała ją za brodę i coś powiedziała, ale tak cicho, że zadyszana Dosia, która została kęs z tyłu, nic nie usłyszała. A potem już w ogóle nie było mowy o zagubionym pasku. Dwórka kazała karliczce biec do komnaty fraucymeru po malowaną skrzynkę, tę od pomad, pachnideł i medykamentów. Dosia doskonale wiedziała którą, bo na wieczku miała Wenus wynurzającą się o poranku z morza i pani Diana śmiała się czasami, że wewnątrz ukryto odrobinę morskiej piany, czyniącej boginię miłości tak piękną i nieodparcie kuszącą. Dziewczynka przyniosła ją ostrożnie, żeby nie potłuc ukrytych wewnątrz buteleczek i puzderek, i chociaż bardzo ją korciło, nie próbowała zajrzeć do środka, bo Włoszka zamykała swój sekretny skarbczyk urody na kluczyk. Zdążyła tylko zobaczyć, że pani Diana wyjęła fiolkę z barwionego szkła, po czym odesłała Dosię uprzejmie, ale tak stanowczo, że mała nie ośmieliła się sprzeciwić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------