Coś mocniejszego - ebook
Coś mocniejszego - ebook
Każdy czasem marzy o kimś, kto spełni nasze najskrytsze marzenia, nawet te, do których wstyd się przyznać... Jeśli jednak już zdecydujemy się wypowiedzieć życzenie, trzeba uważać, bo w pobliżu może pojawić się "dobra" wróżka albo, co gorsza, firma "Sprawiedliwa Magia" gotowe rzucić klątwę, co może przynieść całkiem nieoczekiwane efekty... Bywa, że pisarze miewają pustkę w głowie i nie są w stanie skreślić ani jednego zdania. Myślą sobie: przejdzie, trzeba odpocząć. Mija kilka dni, a tu nadal spoczywa przed nimi pusta kartka, a genialne zdania walczą z twórczą niemocą. Ziemkiewicz domyśla się, czym taki stan może być spowodowany i trzeba przyznać, że nie jest to optymistyczna wizja dla autorów... Bohaterem tego zbioru opowiadań jest pisarz SF i dziennikarz Rafał Aleksandrowicz, który z pewnością nie należy do wybrańców fortuny, za to ma wolną rękę w komentowaniu życia publicznego.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-472-9 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed Państwem następna prozatorska książka Rafała A. Ziemkiewicza. Oto kolejny zbiór opowiadań bezkompromisowego komentatora radiowego, telewizyjnego i prasowego, znanego z ciętych diagnoz i celnego pióra. Znajdziemy tu wybór tekstów z ostatniego ćwierćwiecza. Wszystkie przynajmniej po trosze dotyczą Polski i wszystkie sięgają po elementy science fiction, horroru, fantasy.
Czy fakt, że jeden z bardziej wymownych komentatorów naszej rzeczywistości próbuje ją diagnozować, używając języka fantastyki, miałby źle świadczyć o tej rzeczywistości, o przejrzystości jej mechanizmów, o jakości dominujących w niej dyskursów – tego wolę nie przesądzać. Po język wyobraźni sięgają autorzy żyjący w krajach bardziej od naszego, jak by to powiedział Rafał, normalnych. Ale fakt, że fantastyka pozostaje atrakcyjnym środkiem wyrazu dla publicysty mającego gdzie i umiejącego się wypowiedzieć, na pewno dobrze świadczy właśnie o fantastyce.
To już druga próba dołączenia tekstu Parowskiego do książki Rafała A. Ziemkiewicza. Pierwsza miała miejsce wiosną ’84, kiedy pisałem dla Marka Nowowiejskiego z wydawnictwa Alfa posłowie do debiutanckiego tomiku Rafała „Władca szczurów”. Miesiąc, dwa wcześniej skończyłem szkic „Kilkunastu Hamletów” i moja pokoleniowa teoria fantastyki polskiej wyglądała na gotową. A tym samym dwudziestoletni Rafał ze zbiorkiem, w którym był i kosmos, i klasyczna, techniczna SF, ale też znakomite literacko miniatury oraz młodzieńcze, lecz gorące emocje polityczne i trochę rzetelnych cudowności nowego paradygmatu... pasował jak ulał na nominalnego (i faktycznego) lidera startującej czwartej generacji.
Rafał posłowie zaakceptował bez zastrzeżeń. Niestety, nie zdobyło ono uznania Nowowiejskiego, może ze względów cenzuralnych, i Marek tekstu nie kupił. Bez namysłu przerzuciłem teorię do innego posłowia, zamykającego pokonkursowy zbiorek „Fantastyki” „Trzecia Brama” (tam też się nadawała), a wiosną ’85 pokazałem rozszerzoną wersję posłowia w miesięczniku. To już Rafałowi podobało się mniej, ostro z tekstem polemizował, a generacyjne podejście do fantastyki zwalczał od tego momentu jako fałszywe. Rzeczywiście, może na jego miejscu też czułbym się trochę wykiwany.
Opowiadam tę historię dla porządku, żeby było wiadomo, że to Marek Nowowiejski stanął na początku serii naszych sporów, trwających ponad dwie dekady. Sam z drżeniem wstępuję po dwudziestu dwu latach do innej przecie literackiej rzeki – Polska i jej fantastyka parokrotnie się od tamtego czasu zmieniły, Rafał z gniewnego debiutanta stał się pisarzem i publicystą z pierwszej linii. Może więc i ja z moim posłowiem nie utonę.
Na czym polega zmiana? W momencie oddawania maszynopisu książki do Alfy był Ziemkiewicz dziewiętnastolatkiem, członkiem warszawskiej grupy TRUST, jednym z ciekawszych i płodniejszych autorów czwartej generacji. Otrząsając się z gatunkowych automatyzmów i dopracowując własnego głosu, odsłaniał przed czytelnikami drapieżne wizje skrachowanych społeczeństw, zaludnionych przez zakłamanych pilotów, dwuznacznych detektywów, okrutnych dzieciaków, cynicznych polityków, skretyniałych policjantów i wojskowych. Rozwijał Ziemkiewicz tę wizję świata, którą przynosiły powieści Zajdla, Wnuka-Lipińskiego, Oramusa. Ale robił to bardziej hałaśliwie, w większym stopniu niż tamci zapożyczając się w skarbnicy gatunku. Stłoczył w swej prozie wątki i elementy gotowe, takie jak kosmiczne miasta, uczłowieczone roboty, myślące komnaty, odmóżdżające neurologiczne operacje, zdradzone rewolucje, policyjne intrygi, wędrówki dusz, wielkie role zagrane wbrew woli... Po prostu oni pisali u schyłku spokojniejszych lat siedemdziesiątych, Ziemkiewicz odreagowywał doświadczenia następnej dekady.
Pracując nad „Władcą szczurów”, miał młody autor z tyłu głowy entuzjazm szesnastomiesięcznego karnawału wolności i gorycz nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. A kiedy pisał, to wiatr od okna przynosił smród gazów łzawiących, którymi władza ludowa tłumiła kolejne rocznice Sierpnia ’80. Natomiast zza pleców zaglądał mu w tekst milczący wspólnik, towarzysz cenzor. Albo jego sługa i poddany, lękliwy redaktor. Oto mentalne, formalne, ideowe i gatunkowe... ograniczniki ówczesnej – naszej i Rafałowej – prozy.
4 czerwca 1989 roku praktycznie wszystko się zmieniło. I trzeba przyznać, że w nowej Polsce to Rafał A. Ziemkiewicz pozbierał się najprędzej. Okazał się pionierem nowoczesnej fantastyki socjologicznej (politycznej) wolnościowego etapu. Marek Oramus pożegnał komunę klasyczną, inwazyjną, aluzyjną powieścią „Dzień drogi do Meorii”, sygnalizując, że cudem odzyskana wolność może się okazać trudnym wyzwaniem. Ale to Ziemkiewicz w serii brawurowych nowel („Szosa na Zaleszczyki”, „Jawnogrzesznica”, „Źródło bez wody”, „Pajęczyna”, „Pięknie jest w dolinie”, „Czerwone dywany, odmierzony krok”, „Śpiąca Królewna”) począł wymierzać fantastyczną sprawiedliwość Trzeciej Rzeczpospolitej. W miejsce fantastyki konwencji zaproponował fantastykę niepseudonimowanej już rzeczywistości i... polskich nazwisk.
Pokazywał, jak w kraju i świecie wyjętym z zimnowojennej lodówki ożywają stare demonizmy i interesy, krzyżują się wpływy i naciski. Zwiastował fenomen także polskiego, agresywnego feminizmu, zapowiadał zupełnie nowe kłopoty Kościoła ze społeczeństwem i samym sobą, przewidywał agresywnych, populistycznych polityków i ogłupiające, wrogie wszelkim ideom mechanizmy politycznej poprawności w kraju i we wspólnocie europejskiej. Wreszcie – spierał się z jedynie słusznym pomysłem na Polskę lansowanym przez charyzmatycznego dziennikarza z pewnego medialnego koncernu, onegdajszego opozycjonistę, który mianem „człowieka honoru” począł obdarzać najmniej odpowiednie osoby. Coraz mniej w tej prozie fantastycznych rekwizytów, coraz więcej współczesnych problemów i nowoczesnego, systemowego spojrzenia na świat w wielkiej przemianie. W przeciwieństwie do Zajdla, którego wyobraźnię, odwagę i uczciwość ograniczała jednak oprócz cenzury także szarość i banalność (mała stabilizacja) komunistycznego wyzwania – opisywał świat bujniejszy i na pewno groźniejszy, w którym więcej od nas zależy. Wszystko jest tu do wygrania i przegrania. Ale – to stała nuta u Ziemkiewicza – nie stajemy na wysokości zadania.
Może to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna – pisałem o tym już w 1992 roku, w biogramie towarzyszącym klasycznemu jeszcze opowiadaniu Rafała „Helas III” , w antologii „Co większe muchy”. Rafał umiał patrzeć i znalazł klucz, na początku lat dziewięćdziesiątych pobawił się trochę w politykę, pojechał w świat, wrócił, zaczął porównywać i uprawiać prozę o naprawdę poważnym ciężarze gatunkowym. A że mieliśmy już wówczas za sobą parę sporów, w których grał ostro i boleśnie, zauważałem też w owej notce, bardziej diagnozyjnie niż złośliwie: Im trudniej wytrzymać z nim jako człowiekiem, tym lepiej się go czyta. Poplątany charakter i brak umiaru służą jego prozie. Ziemkiewicz, sam awanturnik, ma dobre wyczucie międzyludzkich konfliktów i ekstremizmów (zresztą globalnych także), stąd podobnie jak Oramus wnosi do polskiej prozy fantastycznej rogatą osobowość, która szarpie się ze sobą i światem. Nie podam kolejnych nazwisk, ale dotyczy to chyba paru innych autorów.
W dwu bodaj najlepszych fantastycznych książkach Rafała – powieści „Pieprzony los Kataryniarza” i zbiorze opowiadań „Czerwone dywany, odmierzony krok” – dominuje ton pełnego powagi badania, nawet patosu (patriotycznego, moralnego, religijnego). Chodzi o świat na krawędzi; utrzymanie ponownie zdobytej wolności i odzyskanie pamięci jest w nim kwestią odwagi i stale ponawianego wysiłku. W zbiorze prezentowanym obecnie, pominąwszy parę tekstów z rozdziału drugiego, „Czerwone dywany...”, mamy przede wszystkim hultajską zgrywę bądź gorzkie szyderstwo. Jedno i drugie jest bronią, jest retoryką słabych i pokonanych.
Zamiast klarownego obrazu nowej, dynamicznej rzeczywistości otwartych szans, jaki niesie jeszcze w tym tomie tekst „Pięknie jest w dolinie”, znajdujemy tu przede wszystkim interpretacje magiczne, fantastyczne, bajkowe. Manipulują nami szaleńcy, diabły, ziomkowie z innego czasu albo obcy. Manipulacji poddają się nawet... aniołowie. Także z symulacji komputerowych wynika, że jest źle i idzie ku jeszcze gorszemu. Polska stacza się w przepaść. Z kolei cały rozdział trzeci, „Szybki montaż”, poświęcony jest różnym formom umierania. Bądź odzyskiwaniu pamięci o pomordowanych – niepomszczonych dotąd i nieopłakanych jak należy.
Ziemkiewicz, medialne dziecko szczęścia i człowiek literackiego sukcesu, montuje swą najnowszą książkę jako zapis ukazanego z różnych punktów widzenia procesu porażki. Jeśli ktoś lub coś może na nią zaradzić... to tylko dżinn, duch ze szkatuły wydobytej przez polskich wojskowych i kombinatorów z piasków na bezdrożach Iraku. Albo elektroniczna gotówka potraktowana tu jako forma wirtualnego życia, która może zagrać po stronie twórczych jednostek przeciw kanciarzom i pozorantom. Albo rządowy samogon pędzony przez występującą w tomie gościnnie postać Jakuba Wędrowycza, stworzoną przez Andrzeja Pilipiuka. Słaba nadzieja... Bo ludzie złożyli już broń, stracili czujność i wolnościowy zapał, sprzedali się za niewiele warte frukta, poddali woli cynicznych i niegodnych przewodników stada. W istocie dokonało się, nie chcę przesądzać, że już nic nie da się zrobić, ale – znowu wszystko jest do zrobienia. Ćwierć wieku po starcie autor znalazł się w tym samym punkcie i znowu, jak wtedy, najwięcej oparcia w sporze z rzeczywistością znajduje w fantastycznych gadżetach.
Dla Boba Fosse’a życie jest kabaretem, dla Szekspira – teatrem. Dla Ziemkiewicza w tym tomie bywa gmachem (telewizji), siedzibą „Gazety” (tu „Narodowej”, czyli „Polskiej”), wernisażem bądź promocją z wyszynkiem, podczas której błaźnią się sprawiedliwie wielcy i maluczcy naszego świata. To znaczy politycy, artyści, dziennikarze – przedstawiciele szeroko rozumianego Salonu.
Rafał, choć dostał się na pokoje, jest z tym towarzystwem w sporze od zawsze. W Salonie uciera się obowiązujące opinie, egoistycznie ustala cele – wyznacza tych, których będzie się lansować, których przemilczać, a którym ucierać nosa. Tych, którzy z definicji mają rację, i tych, którzy, żeby nie wiem co, zawsze zarobią na opinię nieumiejących zachować się jak trzeba. W dodatku Salon polityczny i artystyczny powstał w sposób sztuczny, jego liderzy nie zasłużyli na wyniesienie. Bajkowa, niosąca emocjonalną satysfakcję, ale i przerażenie symulacja komputerowa z opowiadania „Żadnych marzeń” pokazuje, jakie jest właściwe miejsce liderów naszych dzisiejszych elit. Linie genealogiczne bohaterów naprawdę zasłużonych dla Rzeczpospolitej zostały dramatycznie zerwane gdzieś w masowych grobach w Katyniu albo pod Węgorzewem („Godzina przed świtem”). Groby pomordowanych z identycznych pobudek ideowych odkrywa Ziemkiewicz w Wietnamie – jego postaci z polskim rodowodem muszą oprzeć się naprawdę silnej diabelskiej pokusie, by nie zataić prawdy o autorstwie zbrodni („Tańczący mnich”).
Dziennikarskiej profesji Ziemkiewicza zawdzięczamy bohatera besserwissera lądującego w różnych rzeczywistościach. Oprócz sarkastycznie ukazanych salonów niezły jest także w tej książce zgryźliwy obraz zdemoralizowanej, bo pozbawionej szans polskiej prowincji. Alter ego autora, redaktor Aleksandrowicz (wygadany, obyty, obdarzony bystrą inteligencją), identycznie jak Rafał, co jakiś czas wylatuje z pracy z powodu redukcji etatów albo nadmiernych ambicji i niewyparzonego języka. Tacy jak on są trudni do wytrzymania jako sojusznicy i nie do zniesienia jako przeciwnicy – wiem coś o jednym i drugim. Ale awanturnicy o trudnych charakterach, pozostający w ciągłym sporze ze światem to dobre medium do opisu nieznośnej rzeczywistości.
Awanturnicy i – fantaści. Ziemkiewicz, jak się rzekło, częściej niż na początku lat dziewięćdziesiątych sięga w tej książce po gatunkowe chwyty, po fantastyczne spiskowe teorie. Ponawia próby pewnych ujęć, daje dwa znakomite rodzajowe, militarne horrory – raz w scenerii jednostki wojskowej na Mazurach, dwa – w realiach wojny wietnamskiej; parokrotnie sięga po język metafizycznego cyberpunku, powraca w tomie wizja komputera jako symulatora i interpretatora rzeczywistości. Nie Rafała wina (raczej zasługa fantastyki), że tak dobrze pseudonimuje nasze spory ze światem, że rzeczywistość zachowuje się znów podług fantastycznych reguł i scenariuszy. I że w światku naszej prozy poza fantastami (dziennikarzy, zwłaszcza od afery Rywina, znalazłoby się trochę) właściwie nikomu nie chce się z nią szarpać na serio. Bo odwrotnie niż na przykład u Shuty’ego, brylującego w głównym nurcie, Ziemkiewicza niepokoi w Polsce nie nadmiar kapitalizmu i jego nieludzkich reguł – lecz fakt, że ów mechanizm zakłócają interesy, układy, przekręty zakorzenione jeszcze w PRL-u. I gry wciąż odradzających się zastępów nowych tandeciarzy.
Od roku mam filmowy felieton w tej samej co Rafał prawicowej, konserwatywnej „Gazecie Polskiej”. Ziemkiewicz wrócił tam, by się szarpać z rzeczywistością przedstawioną nie fantastycznie, w skali 1:1. Pracuje też w „Gazecie” Jarek Grzędowicz, współzałożyciel wspomnianej na początku literackiej grupy TRUST, która w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prowadziła ze mną mocno zmistyfikowany spór o kształt polskiej fantastyki. Pisywał do „Gazety” Konrad T. Lewandowski, autor fantasta co się zowie, też rodem z TRUSTU, pozostający teraz z Ziemkiewiczem w idiotycznym sporze o plagiat. Rafał przywołuje go w jednym z opowiadań (nie powiem którym, niech sprawdzą Państwo sami) ironicznie, ale jednak z sentymentem.
Nie wszyscy fantaści są prawicowymi konserwatystami, choć właśnie często bywają. Przerobili w wyobraźni wszystkie rewolucyjne, postępowe procesy i... mają dość. Dlatego dekadami, kłócąc się i wojując z Ziemkiewiczem z powodów ambicjonalnych i charakterologicznych, tak często do siebie wracaliśmy. Strasznie wkurzał mnie jako człowiek, ale bardzo lubiłem jego prozę i nigdy jako recenzent tego nie ukrywałem. On zarzucał mi, że nie rozumiem fantastyki i ją fałszuję bądź wręcz jej szkodzę, ale w traktujących o fantastyce „Frajerach” z powagą przywołuje moje diagnozy i to w końcu on zaprosił mnie do napisania tego posłowia. Też trochę tak uważam, że byliśmy i jesteśmy na siebie skazani.
Zupełnie tego nie zrozumiał internauta, ironizując w Sieci, że oto dwaj najwięksi wrogowie i ideowi przeciwnicy spotkali się w „Gazecie Polskiej”, bo... kasa najważniejsza. Jacy wrogowie, jaka kasa? Jaka różnica poglądów? Ja mówiłem – fantastyka problemowa, Rafał wołał – rozrywkowa... Ale niech Państwo popatrzą, jaką prozę pisał i pisze. Kiedy młody pisarz (dziennikarz, krytyk, malarz, muzyk...) spiera się ze starym, jest w tym zawsze sporo komedii. Żeby nie było nieporozumień – dziś uważam, bo dawniej różnie bywało, że to obaj wyglądają wtedy zabawnie.
Maciej Parowski
kwiecień 2006Notatnik (XV)
Roszada
Z podziękowaniem dla JKM za inspirację
Nie znajdziecie jego nazwiska w żadnej encyklopedii ani podręczniku, choć zasłużył na to jak mało kto. Nie wspominają o nim nawet specjalistyczne opracowania historii tajnych służb czy skrypty szpiegowskich akademii. Także w oficjalnej historii CIA nie ma o generale McCormicku ani jednej wzmianki. Samo w sobie wystarczy to za dowód, że był największym geniuszem, jaki kiedykolwiek pracował w tej branży.
No, żeby być ścisłym: jednym z dwóch największych geniuszy.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie i w jakich okolicznościach McCormick wpadł na swój wiekopomny pomysł ani jak długo dopracowywał jego szczegóły. Powodzenie operacji wymagało jak najściślejszej tajemnicy. Prezydent, oczywiście, wiedział. Ale już wiceprezydent dowiedział się tylko raz: kiedy prezydenta zastrzelono i on sam musiał zająć jego miejsce.
Wiadomo w każdym razie, że przedstawiając swój projekt podczas historycznego spotkania w Owalnym Gabinecie, McCormick powiedział krótko:
– Marnujemy pieniądze, panie prezydencie.
I pod pytającym spojrzeniem prezydenta rozwinął tę myśl:
– Marnujemy pieniądze, bo nie myślimy perspektywicznie. Zimna wojna to wojna na długie lata. A my co robimy? Staramy się pozyskiwać agentów spośród ludzi wysoko postawionych w kręgach decyzyjnych przeciwnika. Takich ludzi jest niewielu, trudno ich przekupić, wydajemy na to ogromne pieniądze i nigdy nie możemy być pewni, czy nasz agent nie prowadzi podwójnej gry. Tymczasem – rzekł McCormick z naciskiem – za cenę jednego generała można kupić stu najlepiej się zapowiadających poruczników, z których kiedyś wyrośnie co najmniej dziesięciu wysoko postawionych generałów. Albo kilkuset młodych, ambitnych działaczy partyjnych, z których jeden kiedyś zostanie pierwszym sekretarzem – a wtedy rozpocznie przygotowane przez nas reformy i rozłoży przeciwnika na łopatki!
Prezydent był olśniony.
Następne kilkadziesiąt pracowitych lat spędził McCormick w całkowitym ukryciu. Nie były to lata zmarnowane. Już wkrótce spośród zwerbowanych nową metodą współpracowników wpadł mu w oko ambitny aparatczyk z Czelabińska, Misza. Z czasem dzięki dyskretnemu wsparciu komórki McCormicka ów Misza został towarzyszem Michaiłem, potem wielce szanownym towarzyszem Michaiłem... Plan działał bezbłędnie.
Poza jednym nieprzewidzianym szczegółem. Kiedy już wydawało się, że przyszedł czas, żeby o całej sprawie poinformować społeczeństwo, a samemu McCormickowi przyznać ordery i zapewnić należne miejsce w narodowym panteonie, do Owalnego Gabinetu wprowadził się nowy prezydent – młody, rzutki i obiecujący głębokie reformy...
Ostatnie słowa McCormicka, zanim jego tajna komórka została w trybie nagłym zlikwidowana, stanowiły jeszcze jedno potwierdzenie genialnej przenikliwości tego człowieka.
– Cholera, panowie – miał powiedzieć do swoich współpracowników. – Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy teraz my, a gdzie Sowieci?
1995Żywa gotówka
Cały pech z oszołomem polegał na tym, że facet zadzwonił w najmniej odpowiedniej chwili. Dziesięć minut wcześniej czy później miałbym dość przytomności umysłu, żeby go spławić albo podrzucić Prorokowi. A przynajmniej żeby od razu wyciągnąć z niego coś konkretnego i wiedzieć zawczasu, czego się spodziewać.
Inna sprawa, że oszołomy nigdy nie dzwonią w odpowiedniej chwili. W ogóle, gdyby nie oni, „Gazeta Narodowa” byłaby dwa razy sympatyczniejszym miejscem pracy. A tak – połowę każdego dyżuru zabierało opędzanie się przed korowodami osobników, którzy rzucając dokoła czujne, szybkie spojrzenia, informowali zdławionym szeptem, że jeden z Kaczyńskich naprawdę nazywa się Szlingwajn albo że Olszewski ma w zębie nadajnik, przez który go kontrolują. Oczywiście wiedziałem, że trzy czwarte z tych biednych staruszków przeszło jeśli nie przez Sybir, to co najmniej przez Wronki i że przeżyli tam rzeczy, od których każdy by sfiksował. Za każdym razem starałem się wzbudzić w sobie ewangeliczną życzliwość i cierpliwość. Ale od czasu do czasu mi się to nie udawało. I ten facet trafił na taki właśnie moment; akurat chwilę po tym, jak odwinąłem śniadanie z papierowej serwetki.
Ściślej mówiąc, nie chodziło o samo śniadanie. Śniadanie jak śniadanie – bułka z wędliną i masłem, stwardniałym na kamień od leżenia w redakcyjnej lodówce. Chodziło o to, że tego dnia razem z kanapką żona zawinęła obrazek. Oglądałem zaskoczony fotografię modelki w seksownych czarnych koronkach, wyciętą, jak uznałem w pierwszej chwili, z katalogu bieliźniarskiego.
Swoją drogą, miałem szczęście, że zabrałem się do bułki od właściwego końca. Gdybym najpierw zaczął jeść i dopiero potem trafił pomiędzy warstwami papieru na kartonik, mógłbym się udławić z wrażenia. Wyłuskałem zdjęcie z ostrożnością sapera; nie znikało. A bielizna dziewczyny na fotografii, gdy popatrzeć uważnie, okazywała się jeszcze bardziej frywolna niż na pierwszy rzut oka. Fotkę wydrukowano na cienkim, sztywnym kartonie; na rewersie nie był zadrukowany, więc moja ślubna nie wycięła go z katalogu, tylko z pudełka. Dziennikarstwo jednak rozwija rozum: wydedukowanie, gdzie obecnie musi się znajdować zawartość tego pudełka, zajęło mi zaledwie parę sekund. Obracałem kartonik w ręku, śliniąc się bezwstydnie do podsuwanej przez wyobraźnię wizji ukochanej w koronkowych luksusach i kombinując, pod jakim by tutaj pozorem urwać się z redakcyjnego dyżuru, najlepiej już i natychmiast.
I w takiej chwili sekretariat połączył oszołoma. Kto na moim miejscu nie potraktowałby go równie oschle, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Jak większość oszołomów, dyszał ciężko w słuchawkę.
– Pan Aleksandrowicz?
– Tak.
– Rafał Aleksandrowicz?
– Tak, słucham – wysiliłem się na uprzejmy ton.
– Przeczytałem pański artykuł. Ten z okazji uruchomienia zintegrowanego systemu komputerowego.
– Gratulacje.
– Był pan bardzo blisko prawdy. Myślę, że pan jeden może zrozumieć sprawę. Widzi pan, ja wiem, co to za diabeł tak rozrabia na giełdzie.
To był właśnie ten moment, w którym należało przejść do kontrofensywy: wytłumaczyć facetowi, że dodzwonił się do niewłaściwej osoby w niewłaściwym czasie, że człowiek zajmujący się u nas giełdą wyjechał na leczenie klimatyczne, skąd wróci dopiero na wiosnę, jeśli go wcześniej nie zjedzą krokodyle, i tak dalej. Ale ja milczałem, mając myśli zajęte czarnymi koronkami.
– Pan to musi napisać – oszołom korzystał z mojego milczenia. – Tylko panu jednemu powiem, zresztą nikomu innemu by nie uwierzyli. Halo? Halo?
– Tak, słyszałem. Chce pan, żebym to napisał. Ale co?
– O nich! – wpadł w furię, ni stąd, ni z owąd, jak to oszołomy. – Żeby ludzie zdawali sobie sprawę, co się dzieje! Muszą się dowiedzieć! Ja panu wszystko opowiem, a pan napisze i wydrukuje – sapał, jakby ukończył właśnie maraton. – One, proszę pana, nie działają przypadkowo. Te spółki, po kolei, kiedy się przejrzy ich listę... Przejrzał pan? Teraz już widać, o co im chodzi. Ale to nie z żadnego altruizmu, o nie, one myślą tylko o sobie. Tylko niech pan nie sądzi, że zwariowałem.
– Uhm.
– Nie wierzy mi pan, co? Ale ja pana przekonam. Na dzisiejszej sesji, zobaczy pan, padnie Euromex. Wydaje się, że stoi świetnie, a padnie. A potem to się dopiero zacznie. Niech pan do mnie przyjdzie, jeszcze dzisiaj.
– Słucham?
– Mówię, żeby się pan pośpieszył! Adresu panu nie podam, umówimy się na mieście, koło Warsa. Najlepiej niech się pan po prostu przechadza dookoła Rotundy. Podejdę, jak się upewnię, że nikt za panem nie idzie. Pan sobie nawet nie zdaje sprawy, jakie one potrafią być przebiegłe...
– Wie pan, zróbmy inaczej – trzeba było przejąć inicjatywę. – Niech pan to wszystko napisze i przyśle mi na adres redakcji pocztą.
– Pocztą? – wydawał się zdruzgotany moim brakiem zainteresowania.
– Albo proszę przyjść samemu – westchnąłem z rezygnacją. – Mam następny dyżur w poniedziałek.
– W następny poniedziałek, to... przecież, panie redaktorze, mówię: ja WIEM, kto to robi! Przecież pan musi to napisać, póki czas!
– Bardzo mi przykro. Naprawdę nie mam kiedy się z panem spotkać.
Milczał przez chwilę.
– Dobrze. Sam pan zobaczy. Euromex, na dzisiejszej sesji. Jeszcze pan zmieni zdanie.
Odłożył słuchawkę. Ano, jeden wariat scedzony. Niestety, nie przybliżyło mnie to do zakończenia dyżuru. I nie zapowiadało się, żeby przyszedł ktoś, na kogo można by go przewalić.
Westchnąłem ciężko i aby jakoś oderwać umysł od prześladującej go wizji, zabrałem się do przyniesionej z sekretariatu korespondencji.
Panie Aleksandrowicz! – pisał czytelnik. – Przestań się pan wreszcie czepiać Żydów. Pan nawet w życiu nie widziałeś prawdziwego Żyda. U mojej matki w Solcu Kujawskim mieszkało dużo Żydów, to byli wszystko ludzie ubodzy i pracowici. Pamiętam takiego szewca, Lejba Krojcbauma, bardzo porządny człowiek, miał pięcioro dzieci, wszystkich potem Niemcy...
Przerzuciłem kilka stron gęsto zapełnionych wyraźnym pismem, typowym dla starszych ludzi, w poszukiwaniu konkluzji. Znalazłem ją w przedostatnim akapicie:
Zamiast się czepiać Żydów, pan napisz o Cyganach. Ta hołota nigdzie nie pracuje, tylko kradnie, a chodzą obwieszeni złotem. Mojej matce przed wojną kradli kury...
– Cześć!
Prorok wparował do redakcyjnego pokoju z nieodłączną walizeczką pod pachą i zaaferowanym wyrazem twarzy, jak zawsze, gdy był w trakcie kolejnego demaskatorskiego tekstu o przekrętach lewicy. Wtedy akurat chodziło o powiązania ze światem polityki tej szajki handlarzy kobiet ze Szczecina. Pamiętacie pewnie; obiecywali naiwnym panienkom lekką, dobrze płatną pracę w zachodnim seksbiznesie, a kiedy taka łyknęła przynętę, zabierali paszport i zmuszali do szorowania garów w podrzędnych spelunach albo do opieki nad staruszkami.
– O, jak dobrze, że cię widzę – rzucił Prorok od progu. – Ty to na pewno masz pożyczyć stówę do poniedziałku.
Kiedyś nieopatrznie pochwaliłem się, że pieniądze mnie lubią. Naprawdę mnie lubiły, przetestowałem to. Parę razy w życiu bywało, że już, już, wydawało się, dochodziłem do kreski i zawsze w takich sytuacjach na moim koncie znajdowała się nagle jakaś kasa – a to mi coś przedrukowali, a to gdzieś wznowili, krótko mówiąc, zawsze w porę spadało z nieba. Nie trzeba się jednak było chwalić; z miejsca zrobili sobie ze mnie redakcyjną kasę zapomogowo-pożyczkową. Ale tym razem miało to swoją dobrą stronę.
– No... – odparłem w zadumie. – Ja też właśnie miałem cię o coś prosić.
– Rafał, jeśli chodzi o wstępniak w tym numerze...
– Nie chodzi o wstępniak w tym numerze.
– A co do tej delegacji, to wcale nie musisz...
– Nie chodzi o delegację. Chodzi o to, że muszę się urwać z dyżuru.
Prorok, już nastroszony czujnie, zaczął nerwowo gładzić swą rozłożystą, biblijną brodę.
– No i co? Zwolnij się u szefowej.
– Nie, chłopie. Ten numer więcej nie przejdzie. Zrobimy inaczej: ja polecę załatwiać sprawy, a ty, jakby co, powiesz jej, że właśnie wyskoczyłem do sklepiku na dół po bułki.
Zapomniałem dodać, że Prorok zawdzięczał swą ksywę nie tylko brodzie, ale też faktowi, iż był, jak to się dzisiaj nazywa, katolickim fundamentalistą. Człowiekowi, który swego czasu zakładał ZChN i szybko opuścił go z hukiem, uznawszy za nie dość chrześcijański, nie bardzo wypadało dla nędznej stówy wchodzić w konflikt z ósmym bożym paragrafem. Zwłaszcza że do pierwszego piątku miesiąca zostawały jeszcze dobre dwa tygodnie.
Postanowiłem być bezlitosny.
– To ile, mówisz, potrzebujesz? – zapytałem jak gdyby nigdy nic, grzebiąc demonstracyjnie w portfelu. – Stówę?
– Wiesz co? Powiem, jakby co, że po prostu nie wiem, gdzie jesteś.
Wcisnąłem nieprzeczytane listy od czytelników do torby, porwałem z wieszaka czapkę i pod drzwiami toalety omal nie zderzyłem się z szefową.
– Panie Rafale, a dokąd to o tej godzinie?!
– Aaa... Ja tylko na dół, do sklepu... Wie pani: bułeczki, kefir. Może coś przy okazji kupić?
Popatrzyła na moją czapkę i torbę wzrokiem, który miał przestrzec, że za minutę czwarta sprawdzi, czy jestem u siebie.
– Jak pan już zje, to proszę do mnie. Musimy coś zrobić z tym pańskim działem, żeby był dla normalnych ludzi, a nie dla ekonomistów. Ten pański artykuł... O co tam w ogóle chodziło? – pokręciła głową z dezaprobatą.
Wróciłem zrezygnowany, zastanawiając się, czy nie zażądać od Proroka zwrotu pieniędzy, ale w końcu – co on zawinił. Pocieszałem się bez przekonania, że przyjemność odkładana na dłużej wystarcza. Zamiast jechać do domu, musiałem po raz nie wiem który tłumaczyć szefowej, dlaczego nie da się pisać o skomplikowanych procesach ekonomicznych językiem zrozumiałym dla inżyniera drogowego. Z monotonii wytapiania redakcyjnego dyżuru wyrwały mnie dopiero radiowe wiadomości giełdowe o czternastej dwadzieścia. Tak, oczywiście, już się domyślacie: w połowie sesji Euromex nagle zaczął dołować i zarząd giełdy zmuszony był zawiesić obrót papierami spółki do końca dnia. Po doświadczeniach ostatnich tygodni łatwo było się domyślić, co to dla firmy oznacza.
Ale jeśli sądzicie, że łamałem sobie nad tym głowę przez całą drogę do domu, to jesteście w błędzie. Zastanawiałem się tylko nad jednym: czy rzucić się na małżonkę z miejsca, od progu, czy najpierw jednak zjeść obiad. Nie pamiętam, na co się w końcu zdecydowałem, bo i tak zdążyłem tylko zdjąć buty i powąchać dolatujące z kuchni zapachy. Myślałem właśnie nad tym, w jaki sposób najlepiej będzie powiedzieć ukochanej, że znalazłem zawiniętą w śniadanie fotkę i możemy już przestać się bawić w Pana Napalonego i Królową Śniegu, kiedy do drzwi zadzwoniło dwóch policjantów i uprzejmie zaprosiło mnie do czekającego pod domem radiowozu.
* * *
Określenie, że na giełdzie rozrabia jakiś diabeł, nie było własnością oszołoma. Stało się obiegowym dziennikarskim banałem, z tego samego gatunku co „walka o indeksy” albo „Zakopane, zimowa stolica Polski”. Kto go użył po raz pierwszy, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć – po paru kolejnych spektakularnych upadkach i wzrostach robili to wszyscy tak powszechnie, że do głowy by nikomu nie przyszło szukać w tych wyświechtanych słowach jakiegokolwiek ziarenka prawdy.
Najbardziej oczywiście rozrabiały brukowce: albo straszyły, że jesteśmy w przededniu krachu na miarę co najmniej azjatyckiego tąpnięcia w dziewięćdziesiątym ósmym, albo robiły bohatera dnia z leszcza, któremu trafiło się trzydziestokrotne przebicie i sam nie wiedział, jakim cudem. Większość znających się na rzeczy komentatorów traktowała sytuację w kategoriach intrygującej zagadki zawodowej. Od czasu prywatyzacji Banku Śląskiego wiadomo było, że musi jeszcze dużo ścieków w Wiśle upłynąć, zanim warszawska giełda zacznie się zachowywać przewidywalnie i będzie można na niej spokojnie inwestować, kierując się wskaźnikiem „cena do zysku” i prospektami emisyjnymi. Ale wbrew oczekiwaniom nasza giełda, zamiast normalnieć, głupiała coraz bardziej.
Naród zresztą zawsze lubił hazard i niczego nie potrzebował rozumieć; zupełnie mu wystarczało, że ktoś tam ni stąd, ni z owąd zrobił fortunę, a kto inny fortunę stracił. Nieprzewidywalność sytuacji doprowadzała do łez tylko fachowców, to znaczy tych, którzy uważali się za fachowców i po prawdzie mieli wszelkie dane, by za nich uchodzić. Biedacy naprawdę się męczyli.
Widzicie, rzecz w tym, że we wszystkich tych skokach nie można się było dopatrzyć żadnych prawidłowości, naprawdę żadnych. Z początku, po spektakularnym tąpnięciu Interbanku i wzrostach funduszy powierniczych – od tego się chyba zaczęło – wszyscy sądzili, że po prostu zawiązała się jeszcze jedna „spółdzielnia”, tylko znacznie potężniejsza od poprzednich. Uwaga analityków skupiła się na wyśledzeniu tego, kto ostatecznie na szaleństwach kursów zyska, jako, ma się rozumieć, głównego podejrzanego; niestety, kolejni kandydaci odpadali, aż nie został żaden. Nic nie trzymało się kupy. „Trybuna” tłumaczyła sprawę knowaniami Opus Dei, Radio Maryja spiskiem masonerii, „Wyborcza” podkreślała, że cokolwiek mówić, giełda jako całość ma się coraz lepiej, co napawa optymizmem; tak naprawdę nikt nic nie wiedział i wszyscy rozpaczliwie szukali w ruchach notowań jakiegoś sensu, niczym alchemicy uganiający się za recepturą kamienia filozoficznego.
Oczywiście „Gazeta Narodowa” też się musiała jakoś odnieść do sytuacji. Daliśmy dużą syntezę o postkomunistycznych imperiach stworzonych w czasach prywatyzacji i łamiących teraz zasady równości gospodarczej, później niewiele mniejszy tekst o mechanizmach międzynarodowych spekulacji Sorosa. Chodziły też, oczywiście, co rusz bieżące komentarze, przyznaję szczerze, równie bezradne jak wszędzie indziej. No i był w końcu mój luźno związany z tematem artykulik. Ten właśnie, który tak podziałał na oszołoma.
* * *
W Pałacu Mostowskich czekało na mnie dwóch panów. Jeden całkiem jak z „07 zgłoś się”: szpakowaty, w taniej szarej marynarce z Domów Centrum, która marszczyła mu się na karku w charakterystyczną fałdę, jakby dodatkowy kołnierz. Drugi, młodszy, wyglądał bardziej na japiszona niż na gliniarza.
Ten drugi przyglądał mi się z natężoną uwagą.
– Przecież ja pana znam! – oznajmił wreszcie triumfalnym tonem.
– Bogu dzięki – odetchnąłem głęboko. – Już się zaczynałem obawiać, że zwinęliście nie tego człowieka.
Wydawało mi się, że moja ironia jest ostrzejsza od hinduskiej papryki, ale na nim jakoś nie zrobiła wrażenia. Jest taka bardzo szczególna mina, którą robią ludzie w metrze albo w knajpie na widok twarzy znanej z telewizji. Człowiek za biurkiem przyglądał mi się z taką właśnie miną, zgoła nieprzystającą do sytuacji.
– Wiem – uradował się. – Pokazywali pana w czasie wyborów. A niech mi pan powie, tak przy okazji: ten pana szef, on naprawdę jest wariat czy tylko tak wygląda?
– A jak powiem, że tylko tak wygląda, to pan uwierzy?
Zastanowił się.
– Nie, wie pan, ja do niego nic nie mam, broń Boże. Co do podatków, to ma świętą rację...
– Aha. Tak pan mówi, a głosował pan pewnie na Kwacha.
Wzruszył ramionami.
– No, wie pan, jak jest...
Szczerze mówiąc, nie wiedziałem.
– Nie wiedziałem – postanowiłem nie kontynuować tego wątku – że teraz najpierw człowieka aresztujecie, a dopiero potem podpuszczacie do rozmów o polityce. Za moich czasów było odwrotnie.
Mina mojego rozmówcy świadczyła, że nareszcie zdołałem go dotknąć.
– Myli się pan redaktor, i to podwójnie. Po pierwsze, za pańskich czasów, jeśli zgaduję, co pan przez to rozumie, jeszcze nas nie było. Nie rozmawia pan z byle ubekiem, tylko z wydziałem przestępstw gospodarczych, a konkretnie z zastępcą szefa operacji przeciwko przestępstwom giełdowym. A po drugie, nie ma mowy o żadnym aresztowaniu. Jest pan tylko i wyłącznie przesłuchiwanym w sprawie.
– Zaraz... To znaczy, że mogę stąd wyjść?
– Nie mam prawa pana zatrzymywać.
Podniosłem się z krzesła.
– Panie redaktorze – zawołał z politowaniem – a gdzie zawodowa ciekawość? No co, pójdzie pan do domu i niczego się nie dowie?
Po chwili namysłu usiadłem z powrotem. Szpakowaty, milczący dotąd, chrząknął gniewnie. Ale nie pod moim adresem, tylko na tego drugiego.
– Może jednak zachowajmy właściwe procedury, panie kolego.
– Ten pan jest z kryminalnej. Konkretnie, komisarz Bańczyk. A ja jestem Jurek Sianko. Śmieszne, co? Ale tak się nazywam.
– Bardzo śmieszne. Czy ja też się muszę przedstawiać?
Szpakowaty chrząknął powtórnie.
– Konkretnie, chodzi nam o pańskie kontakty ze Stefanem Wiechetką.
– Z kim?
Podsunął mi zdjęcie faceta, który, jak to mówiono w kultowym filmie, z twarzy był podobny zupełnie do nikogo.
– Stefan Wiechetko. Czy przypomina pan sobie waszą ostatnią rozmowę?
– Chwileczkę, panowie. Po pierwsze, nie znam tego faceta i w życiu go nie widziałem. Po drugie, skoro jestem przesłuchiwanym w sprawie, to może prościej będzie mi powiedzieć, co to za sprawa i o co chodzi. Będę mógł, to chętnie pomogę.
Teraz chrząknął japiszon, wyraźnie nieaprobujący stylu rozmowy szpakowatego.
– W zasadzie ma pan redaktor rację – przejął inicjatywę. – Poza jednym. Zna pan Stefana Wiechetkę, co więcej, był pan ostatnim człowiekiem, który z nim rozmawiał. Wynika to jednoznacznie z billingu, jak również z jego notatek. Dzwonił do pana do redakcji dziś, około jedenastej, połączenie trwało pięć minut i siedemnaście sekund.
Podniosłem z biurka zdjęcie i przyjrzałem mu się. A więc to był mój oszołom. Dość młody, chudy, i faktycznie wyglądał na świra.
– Owszem, teraz sobie przypominam – streściłem pokrótce, co pamiętałem z tej rozmowy. Wyglądali na rozczarowanych. Zwłaszcza japiszon.
– To wszystko?
– Spytajcie jego.
– Z tym jest właśnie problem. Jak już kolega powiedział, pan był ostatnim człowiekiem, który miał taką możliwość. Krótko po tej rozmowie Wiechetko się powiesił. Albo może został powieszony. W każdym razie śmierć przez zadzierzgnięcie.
Nie mogę powiedzieć, by świadomość, że się nauczyłem spławiać natrętów tak skutecznie, była przyjemna.
– Prawdę mówiąc – przyznał japiszon – jest pan naszą ostatnią szansą, żeby zrekonstruować okoliczności tej śmierci. Zresztą pal diabli okoliczności, wybaczy pan, nadkomisarzu. Chodzi... No, sam pan się domyśla, o co chodzi.
Pewnie, że się domyślałem. Stuknięty czy nie, upadek Euromeksu dowodził, że oszołom rzeczywiście odkrył poszukiwany przez wszystkich kamień filozoficzny. Przecież sam mi to powiedział: że WIE. Ba, chciał się ze mną tą wiedzą podzielić!
– Jest jeszcze to – rzekł szpakowaty, obserwując ze współczuciem mój wyraz twarzy. Podsunął złożoną w ósemkę stronę z poprzedniego numeru „Gazety Narodowej” z artykułem o giełdzie. Nazwisko autora – to znaczy moje – zakreślone zostało w elipsę grubym czerwonym flamastrem. Ten sam flamaster poznaczył tekst porozrzucanymi nieregularnie podkreśleniami. Jeden akapit musiał wzbudzić szczególne zainteresowanie oszołoma; zamalował go niemal całkowicie, opatrując na marginesie wielkim wykrzyknikiem. Pod tekstem widniał dopisek: „tak! – koniecznie zadzwonić”.
– Przepraszam, panowie – odezwałem się po długiej chwili. – Czy można się tutaj czegoś napić?
– Kawa czy herbata? – spytał uprzejmie japiszon.
* * *Notatnik (VI)
I.Q.
Dawniej czytałem książki, ale odkąd wynaleziono kasety, nikt już nie interesował się literaturą. Teraz wszystko stało się banalnie proste. Twórca poukładał na taśmie przeróżne uczucia i emocje, komponował je starannie przez wiele miesięcy – i żeby się wzruszyć, wystarczyło tylko wcisnąć głowę w metalową obręcz i przekręcić przełącznik. Nikt nie może tak dobrze jak ja zdawać sobie sprawy z całego bogactwa doznań, jakie nagrywane były na tych kasetach. Dzień w dzień siedziałem po osiem godzin z obręczą na głowie i plikiem instrukcji, usuwając z taśm bezsilność, zniechęcenie, gniew i inne zakazane uczucia, zanim wolno było skierować kasetę do rozpowszechniania.
Potem naukowcy stwierdzili, że częste korzystanie z kaset powoduje systematyczne obniżanie inteligencji. Przez dwa lata mój I.Q. spadł o dwadzieścia punktów. Wystąpiłem o odszkodowanie, chodziłem po urzędach, biurach, sądach – wszędzie mówiono, że uszczerbek na zdrowiu nie przeszkadza mi w pełnieniu obowiązków służbowych i że nie należy mi się ani centa.
1983Notatnik (VIII)
Misja specjalna
– Spocznij, nie trzeba – rzucił dobrotliwie Stary, zanim ktokolwiek zdążył wydać komendę, i prosto od drzwi skierował się do nas.
Trzeba przyznać, że był to z jego strony piękny gest – pożegnać szykujących się do przerzutu agentów osobiście. Fakt, zależało mu na tej sprawie jak na rzadko której, przecież chodziło o jego syna. Ale mimo to – piękny gest. Ma na głowie tyle spraw, a jednak znalazł chwilę dla zwykłych, szeregowych wykonawców jego rozkazów.
Poklepał każdego z nas po ramieniu i patrząc nam życzliwie w oczy, wysłuchał meldunku. Potem skinął głową i powiedział:
– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele od was zależy. Mój syn... No cóż, w końcu jest tylko człowiekiem. Boi się. Kiedy z nim rozmawiałem, sam nie był pewien, czy sobie poradzi – westchnął ciężko, potrząsając długą, siwą brodą. – Będzie mu trudno, bardzo trudno. I dlatego właśnie posyłam was, żebyście mu pomogli, gdyby zawahał się w krytycznej chwili. Nie będę ukrywał, macie bardzo niewdzięczne zadanie. Nikt nie może się o was dowiedzieć, nawet mój syn. Zwłaszcza on. I nie spodziewajcie się, że ktokolwiek tam na dole was doceni albo choćby okaże odrobinę sympatii. Będziecie znienawidzeni i nie czeka was chwała. Mimo to nie wolno wam zawieść. Nie przesadzę, mówiąc, że od tego zależą losy świata.
Cały nasz Stary – prosto, jasno, żadnego owijania w bawełnę. Niby to surowy, srogi i wymagający, a w gruncie rzeczy, co tu gadać, każdy z nas poszedłby za nim nawet do piekła.
Wyprężyliśmy się na baczność, zapewniając, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, i jeszcze dwa razy tyle. I kiedy odprowadzałem go wzrokiem do drzwi, poczułem w sercu jakieś dziwne rozrzewnienie.
– Do przerzutu zero dwadzieścia trzy – przypomniał ktoś z boku.
– No to szykujmy się, Ezdreahelu – rzucił mój towarzysz.
– Poncjuszu Piłacie – poprawiłem go. – Przyzwyczajajmy się do naszych imion na czas misji, Judaszu Iskarioto.
1990