- W empik go
Credence - ebook
Credence - ebook
Jednotomowa historia bestsellerowej autorki Punk 57!
Tiernan de Haas dorastała w przepychu oraz luksusie jako jedyna córka znanego producenta filmowego i jego żony. Miała wszystko z wyjątkiem miłości. Lepiej znała mury internatów niż własny dom. Jej całe dzieciństwo oraz nastoletnie życie upłynęły w samotności i cieniu sławy rodziców.
Więc kiedy jej bliscy nagle umierają, dziewczyna nie jest zaskoczona, że jedyne, co czuje, to pustka. W końcu rodzice byli dla niej tak naprawdę obcymi ludźmi.
Jake Van der Berg, przybrany brat ojca Tiernan, okazuje się jej jedynym żyjącym krewnym. Mężczyzna postanawia wziąć nastolatkę pod swoje skrzydła i zabrać w dzikie góry Kolorado. Razem z dwoma synami będzie ją uczył przetrwania w trudnych warunkach.
Wkrótce dziewczynie po raz pierwszy zacznie na czymś zależeć i stanie się ona częścią grupy. Zda sobie też sprawę, że granice między tym, co wypada, a czego nie, mogą się zacierać.
W jej życiu będzie trzech mężczyzn.
Jeden będzie ją miał.
Jeden będzie chciał ją mieć.
A jeden będzie chciał ją zatrzymać.
Opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8320-138-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tiernan
Dziwne. Huśtawka z opony w ogródku jako jedyna sugeruje, że mieszka tu dziecko. W domu nigdy nie było żadnych rysunków – ani na lodówce, ani na ścianach. Żadnych książeczek dla dzieci na regałach. Żadnych bucików przy wejściu czy dmuchanych zabawek w basenie.
To dom pary, nie rodziny.
Przez okno obserwuję, jak zawieszona na dębie huśtawka chwieje się na wietrze w tę i we w tę. Zamyślona bawię się wplecioną we włosy czerwoną wstążeczką z przyjemnie gładkiego materiału.
Zawsze miał czas, żeby pobujać ją na huśtawce. Miał czas dla niej.
A ona dla niego.
Gdzieś z tyłu rozlega się piszczenie i szum krótkofalówek. Słyszę też kroki na schodach, a po nich odgłos zamykanych drzwi na piętrze. To policja i ratownicy. Niedługo na pewno będą chcieli ze mną porozmawiać.
Przełykam ślinę, ale nie mrugam.
Kiedy zakładał tę huśtawkę dziesięć lat temu, myślałam, że to dla mnie. I chociaż pozwalali mi się na niej bujać, tak naprawdę była ulubioną zabawką mojej matki. Nieraz obserwowałam przez okno, jak późnymi wieczorami bawili się na niej roześmiani. Magia ich zabawy sprawiała, że chciałam być tam z nimi. Wiedziałam jednak, że gdy tylko mnie zobaczą, wszystko się zmieni. Czar pryśnie.
Stałam więc jedynie przy oknie i patrzyłam.
Nadal tak robię.
Przygryzając wargę, obserwuję, jak zielony liść wpada do wnętrza opony, na której matka siedziała niezliczoną ilość razy. Wczoraj był ostatni, dlatego wciąż mam w pamięci tak wyraźny obraz jej białej koszuli nocnej i jasnych włosów powiewających z każdym ruchem.
Ktoś za mną odchrząkuje. Mrugam wreszcie i spuszczam wzrok.
– Nie uprzedzili cię w żaden sposób? – pyta Mirai drżącym głosem.
Nie odwracam się, lecz po chwili kręcę głową.
– Kiedy ostatnio z nimi rozmawiałaś?
Nie mogę odpowiedzieć, nie jestem pewna.
Czuję, jak do mnie podchodzi, ale nagle zatrzymuje się na dźwięk pierwszych noszy niesionych schodami ku wyjściu.
Unoszę brodę w oczekiwaniu na falę zgiełku, która zaleje wnętrze, gdy tylko ratownicy otworzą drzwi. Krzyki, pytania, klaksony coraz to kolejnych samochodów parkujących za bramą. Stamtąd media bez problemu zobaczą wynoszone ciało.
Kiedy ostatni raz rozmawiałam z rodzicami?
– Policja znalazła jakieś leki w łazience twoich rodziców – ciągnie Mirai łagodnie. – Wystawiono je na twojego ojca, więc zadzwonili do lekarza. Okazało się, że miał raka, Tiernan.
Nie ruszam się.
– Nic mi nie powiedzieli – dodaje. – Wiedziałaś, że twój ojciec był chory?
Znów kręcę głową, wpatrzona w kiwającą się huśtawkę.
Słyszę, jak Mirai przełyka ślinę.
– Wygląda na to, że próbował różnych terapii, jednak nowotwór był zbyt złośliwy – wyjaśnia. – Lekarz powiedział, że… nie przeżyłby roku, kochanie.
Nagły powiew wiatru obraca huśtawkę. Patrzę, jak opona wiruje na skręconej linie.
– Wygląda na to… wygląda na to, że oni… – Mirai urywa w pół zdania, nie będąc w stanie dokończyć myśli.
Wiem, na co to wygląda. Wiedziałam już rano, gdy ich znalazłam. Toulouse, terier szkocki mojej matki, drapał błagalnie w drzwi ich sypialni, żeby go wpuścić, zatem je uchyliłam. Wydało mi się dziwne, że jeszcze nie wstali. Mimo to wpuściłam psa. Miałam już zamknąć drzwi z powrotem, lecz wtedy uniosłam wzrok – i zobaczyłam ich.
Na łóżku. Wtulonych w siebie. W pełni ubranych.
On miał na sobie swój ulubiony garnitur od Givenchy, ona – suknię Oscara de la Renta, którą założyła na Festiwal Filmowy w Cannes w dwa tysiące trzynastym roku.
Miał raka. Umierał.
Wiedzieli, a moja matka nie pozwoliła mu odejść bez niej. Uznała, że bez niego nie ma nic.
Zupełnie nic.
Przez moment czuję ukłucie w oczach.
– Policja nie znalazła żadnego listu – mówi Mirai. – Znalazłaś…
Milknie, kiedy odwracam się w jej stronę i spoglądam jej w oczy. Co za głupie pytanie.
Zaciskam szczęki i przełykam ślinę, aby pozbyć się pieczenia w gardle. Po tych wszystkich latach spędzonych pod opieką nianiek, w internatach i na obozach letnich, gdzie zajmowali się mną wszyscy oprócz moich rodziców, wydawało mi się, że ojciec z matką nie są już w stanie sprawić mi czymkolwiek bólu. A jednak wygląda na to, że wciąż istnieje jakaś część mnie, którą można zranić.
Nie zostawili mi żadnego listu pożegnalnego. Nawet w takim momencie nie mieli mi nic do powiedzenia. Mrugam, aby otrzeć łzy i odwracam się, żeby znów utkwić wzrok w huśtawce kołysanej wiatrem.
Słyszę, jak Mirai szlocha cicho za mną, ponieważ wie. Wie, co czuję, bo była tu od samego początku.
Chwilę później dostrzegam ją za oknem. Nie zorientowałam się, kiedy wyszła. Podchodzi do huśtawki z nożycami w ręku. Unosi je, a ja zaciskami pięści i patrzę, jak stopniowo przecina linę, aż ostatnie jej włókno pęka i opona spada na ziemię.
Pojedyncza łza spływa mi po policzku i po raz pierwszy, odkąd przyjechałam do domu na lato, czuję coś na kształt miłości.
***
Kilka godzin później zachodzi słońce. Dom znów spowija cisza, a ja jestem sama. Prawie sama. Za bramą wciąż sterczą dziennikarze.
Mirai chciała zabrać mnie do swojej małej kawalerki. Z pewnością stać ją na lepsze lokum, ale skoro spędzała u nas tyle czasu, a ponadto towarzyszyła mojej matce w każdej podróży, wynajęcie czegoś większego nie miało sensu. Grzecznie odmówiłam.
Zabrała jednak Toulouse. Ten pies reaguje na mnie równie złośliwie jak na kota. Powiedziała też, że wróci z samego rana.
Powinnam być dla niej milsza, gdy zaproponowała, że zostanie. Ale chciałam po prostu mieć święty spokój. Cała ta wrzawa i zainteresowanie mediów wywołują we mnie niepokój. Wolę też nie słuchać tych wszystkich telefonów, które Mirai będzie musiała jeszcze dziś wykonać. Przypominałyby mi tylko o piekle, jakie rozpętało się przed domem i w mediach społecznościowych.
Gadają o moich rodzicach. O mnie pewnie też.
Współczucie. Przewidywania, kiedy pójdę w ślady mamy i taty: czy przypadkowo przedawkuję albo po prostu się zabiję. Wszyscy mają swoje zdanie i mają się za najmądrzejszych. A ja myślałam, że wiem, co to znaczy brak prywatności…
Rodzice zostawili mnie samą z całym tym gównem. Wzdychając, podchodzę do kuchenki.
Z garnka unosi się para. Gaszę palnik i przelewam ramen do miski. Przecieram zeschnięte wargi, wpatrzona w żółtą ciecz. Burczy mi w brzuchu. Cały dzień nic nie jadłam ani nie piłam. Nie jestem pewna, czy faktycznie zamierzałam zjeść cokolwiek, kiedy weszłam wreszcie do kuchni, aby ugotować tę zupę. Po prostu od zawsze lubiłam proces gotowania. Postępować według instrukcji zawartych w przepisie… wiedzieć, co robić. To jak medytacja.
Obejmuję miskę dłońmi, sycąc się ciepłem przepływającym przez ceramikę do moich rąk. Przechodzą mnie dreszcze. Przełykam ślinę i w tej samej chwili zdaję sobie z czegoś sprawę: to przecież ponad moje siły.
Oni nie żyją, a ja jeszcze nawet nie płakałam. I bardziej martwię się tym, co będzie jutro.
Nie wiem, co robić. Na samą myśl o wymuszonych pogadankach z dyrektorami wytwórni filmowych czy dawnymi przyjaciółmi moich rodziców, jakie będę musiała odbyć w najbliższych tygodniach przy okazji pogrzebu, i o załatwianiu tych wszystkich spraw, robi mi się niedobrze. Nie dam rady.
Nie dam rady.
Wiedzieli, że brak mi umiejętności, aby poradzić sobie z taką sytuacją. Nie potrafię udawać uśmiechu czy czegoś, czego nie czuję.
Wyciągam pałeczki z szuflady, wkładam je do miski i zabieram ją na górę. Nie zatrzymuję się przy ich sypialni. Odwracam się i idę do siebie.
Staję przy biurku. Zapach zupy coraz bardziej wzmaga mój głód. Stawiam miskę na podłodze i siadam plecami do ściany. Chłód twardego drewna koi moje nerwy, przez co mam ochotę położyć się twarzą na posadzce.
Czy to dziwne, że chciałam zostać w domu, w którym dziś zmarli moi rodzice? Koroner ustalił czas zgonu na drugą w nocy. Ja obudziłam się o szóstej.
Mam mętlik w głowie. Z jednej strony chciałabym choć na chwilę o wszystkim zapomnieć, a z drugiej cały czas odtwarzam w myślach to wydarzenie. Mirai jest tu codziennie. Gdybym ich nie znalazła, ona by to zrobiła. Dlaczego nie zaczekali chociażby tygodnia, aż wyjechałabym do szkoły? Czy w ogóle pamiętali, że jestem w domu?
Kładąc ręce na ugiętych kolanach, opieram głowę o ścianę i zamykam piekące oczy.
Nie zostawili dla mnie żadnej wiadomości.
Ubrali się. Wypuścili psa na zewnątrz. Poprosili Mirai, żeby przyszła trochę później niż zwykle.
Nie zostawili mi żadnej wiadomości.
Otwieram oczy i patrzę na korytarz przez otwarte drzwi. Na jego drugim końcu widzę ich pokój.
Dom wciąż brzmi jak przedtem. Nic się nie zmieniło.
Nagle słyszę jakieś brzęczenie. Mrugam kilka razy, a stłumiony dźwięk i przypływ lęku wyrywają mnie z zamyślenia. Co to?
Wydawało mi się, że wyłączyłam telefon. Dziennikarze wiedzą przecież, że prośby o komentarz mają kierować do pełnomocników moich rodziców. Widocznie te kanalie mają to gdzieś i w jakiś sposób zdobyli mój numer.
Sięgam po komórkę leżącą na biurku. Gdy naciskam przycisk zasilania, zauważam, że jest wyłączona. Brzęczenie nie ustaje i wtedy orientuję się, że to mój prywatny telefon. Ten, który trzymam w szufladzie.
Serce mi drży. To numer jedynie dla Mirai i rodziców. Mieli korzystać z niego tylko w nagłych wypadkach, bo swoją główną komórkę trzymam prawie cały czas wyłączoną. Nigdy jednak do mnie nie zadzwonili, więc wsadziłam zapasowe urządzenie do szuflady.
Wsparta na kolanach sięgam do jej środka i wyjmuję starego iPhone’a. Odłączam go od ładowarki, po czym siadam z powrotem na podłodze wpatrzona w ekran.
Kolorado. Nie znam nikogo w Kolorado.
Nikt nigdy nie dzwoni na ten numer. Czyżby dziennikarze jakoś go namierzyli? Ale jak, skoro nawet nie jest na mnie zarejestrowany?
Odbieram.
– Halo?
– Tiernan?
Niski, męski głos. Wyczuwam w nim jednak nutkę zaskoczenia, jakby nie spodziewał się, że to ja odbiorę. Albo jest podenerwowany.
– Mówi Jake Van der Berg.
Jake Van der Berg…
– Twój wujek Jake Van der Berg.
Wtedy sobie przypominam.
– Ojca…?
– Brat – kończy za mnie. – Właściwie przybrany, tak.
Zupełnie zapomniałam. W tym domu prawie nie wspominało się o Jake’u Van der Bergu. Dorastałam bez jakiegokolwiek kontaktu z innymi krewnymi, dlatego całkowicie wymazałam z pamięci fakt jego istnienia.
Moja matka wychowała się w rodzinie zastępczej. Nie wiedziała, kim byli jej biologiczni rodzice i nie miała rodzeństwa. Ojciec z kolei miał tylko jednego młodszego brata, który i tak mieszkał w innym domu. Nigdy go nie poznałam. Nie miałam żadnych ciotek, wujków czy kuzynów, a rodzice mojego ojca nie żyli, przez co nie miałam też dziadków.
Jest tylko jeden powód, dla którego dzwoni do mnie po siedemnastu latach.
– Yyy… – jąkam się, szukając słów. – Pogrzebem zajmuje się asystentka mojej matki. Jeśli potrzebujesz jakichś szczegółów, to nic nie wiem. Dam ci jej numer.
– Nie przyjeżdżam na pogrzeb.
Zamieram na chwilę. Jego głos zdradza napięcie.
Dziwne, nie złożył kondolencji z powodu „mojej straty”. Nie żebym ich potrzebowała, ale po co w takim razie w ogóle dzwoni? Myśli, że ojciec uwzględnił go w testamencie?
Szczerze mówiąc, to możliwe. Nie mam pojęcia.
Lecz gdy chcę zapytać, czego chce, w tym samym czasie odchrząkuje i rzuca:
– Zadzwonił do mnie prawnik twojego ojca. Ponieważ jestem twoim jedynym żyjącym krewnym, a ty nie masz jeszcze osiemnastu lat, najwyraźniej twoi rodzice zostawili cię pod moją opieką.
Pod jego opieką?
Najwyraźniej. Brzmi, jakby też się dopiero o tym dowiedział.
– Za kilka miesięcy będziesz pełnoletnia. Nie bój się, nie zamierzam cię do niczego zmuszać.
Aha… Waham się przez chwilę, niepewna, czy czuję ulgę, czy nie. Rzeczywiście dopiero teraz dociera do mnie, że w świetle prawa jestem jeszcze dzieckiem. Nawet nie zdążyłam się jeszcze oswoić z myślą, co to dla mnie oznacza w związku ze śmiercią rodziców. A on zapewnia mnie właśnie, że to nie ma znaczenia i życie się nie zmieni.
No dobra.
– Podejrzewam, że skoro dorastałaś w środowisku, w jakim dorastałaś, to i tak masz o wiele większe obycie w świecie niż my i doskonale umiesz o siebie zadbać.
– My? – mamroczę.
– Ja i moi synowie – odpowiada. – Noah i Kaleb. Są niewiele starsi od ciebie. Może o parę lat.
Czyli mam kuzynów, czy raczej… przybranych kuzynów.
A zresztą jakie to ma znaczenie. Bawię się błękitną nicią wystającą z moich piżamowych szortów.
– Tylko to chciałem ci przekazać. Jeśli zamierzasz starać się o usamodzielnienie, nie będę się sprzeciwiał. Nie mam żadnego interesu w utrudnianiu ci czegokolwiek i wyrywaniu z dotychczasowego życia.
Patrzę na nitkę. Ściskam ją i ciągnę paznokciami. No dobra.
– No to… dzięki, że zadzwoniłeś.
Odsuwam telefon od ucha, ale znów się odzywa:
– Chcesz tu przyjechać?
Przysuwam go z powrotem.
– Nie chciałem, żeby to zabrzmiało, jakbyś nie była tu mile widziana, bo jesteś. Pomyślałem tylko… – Urywa w pół zdania, a ja słucham dalej. Śmieje się cicho. – Chodzi o to, że żyjemy tu na dość głębokim odludziu, Tiernan – wyjaśnia. – Nie ma tu nic ciekawego dla młodej dziewczyny, a szczególnie takiej, która nawet mnie nie zna, wiesz? – Ton jego głosu staje się poważniejszy. – Po prostu nigdy tak naprawdę nie dogadywaliśmy się z twoim ojcem.
Siedzę w milczeniu. Wypadałoby jakoś mu odpowiedzieć. A może oczekuje, że o coś go zapytam? Na przykład o to, skąd ta niezgoda z moim tatą albo czy znał moją matkę.
Ale nie chcę nic mówić. Nie obchodzi mnie to.
– Powiedział ci, że mieszkamy w Kolorado? – pyta łagodnie. – Niedaleko Telluride, tylko w górach.
Biorę głęboki oddech i owijam nitkę wokół palca.
– Przy ładnej pogodzie droga do miasta jest w porządku, za to zimą jesteśmy zasypani śniegiem przez kilka miesięcy – ciągnie. – Tu jest zupełnie inaczej niż w twoich stronach.
Podnoszę wzrok i rozglądam się powoli po pokoju. I tak rzadko kiedy tu spałam. Na półkach stoją książki, których nigdy nie skończyłam czytać. Biurko zawalone jest pamiętnikami – lubiłam je kupować, choć rzadko w nich pisałam. Często myślałam o tym, żeby podczas którychś ferii jakoś to wszystko udekorować. Ostatecznie skończyło się jak zawsze: nigdy nie kupiłam żadnej tapety, bo nie mogłam się zdecydować. Brak mi wyobraźni.
Tak, moje życie…
Widok drzwi do sypialni rodziców mnie przytłacza.
„Zasypani śniegiem”, powiedział. „Przez kilka miesięcy”.
– Żadnej kablówki, żadnych hałasów. Czasami nie ma też WiFi – dodaje. – Tylko odgłosy wiatru, wodospadów i burzy.
Czuję lekki ból w sercu. Nie wiem, czy to przez jego słowa, czy głos. Tylko odgłosy wiatru, wodospadów i burzy.
Właściwie to brzmi świetnie, interesująco. Takie bycie z dala od wszystkich.
– Moi synowie są przyzwyczajeni do odosobnienia – mówi. – A ty…
Znowu łapię nitkę i owijam wokół palca. A ja…?
– Byłem niewiele starszy od ciebie, kiedy się tu sprowadziłem – kontynuuje zamyślony. Słyszę też, że się uśmiecha. – Nic nie umiałem, a głowę miałem pełną debilnych pomysłów, za które nie wiedziałem, jak się zabrać. Raczej wegetowałem, zamiast żyć.
Znów to kłucie w gardle. Zamykam oczy.
– Mimo wszystko pot i słońce mają swoje zalety – stwierdza z westchnieniem. – Ciężka praca, odosobnienie, cały czas jest coś do zrobienia. Sami zbudowaliśmy wszystko, co tu mamy. To dobre życie.
Może tego właśnie potrzebuję. Uciec, tak jak on w moim wieku, zanurzyć się w zupełnie inne środowisko, bo jedyne, co jeszcze czuję, to zmęczenie.
– Jesteś zadowolona ze swojego życia? – pyta niemal szeptem.
Nadal zaciskam powieki. Mam wrażenie, jakby ciężarówka zgniatała mi pierś. Jak dotąd moje życie było świetne. Mam szafę pełną designerskich ciuchów i torebek, które zdaniem wszystkich powinna mieć córka znanej gwiazdy. Zwiedziłam ponad dwadzieścia krajów. Mogę kupić, co tylko chcę. Mieszkam w wielkim domu z wypchaną po brzegi lodówką. Ilu ludzi chętnie by się ze mną zamieniło? Czyż nie jestem szczęściarą?
– Chcesz tu przyjechać, Tiernan? – pyta ponownie.ROZDZIAŁ 3
Tiernan
Budzi mnie zapach świeżo parzonej kawy. Ziewam i przeciągam się na łóżku.
Cholera. Chujowo mi się spało.
Sięgam po leżący na szafce nocnej telefon, by sprawdzić godzinę, ale moja ręka trafia tylko w pustą przestrzeń. Co jest?
Wtedy to zauważam: szorstkość nowej pościeli, skrzypienie łóżka, poduszka zupełnie inna od tej puchowej, do której jestem przyzwyczajona.
Mrugam kilka razy, aby przegonić resztki snu. Na suficie jaśnieją promienie światła przebijające się przez podwójne, przeszklone drzwi balkonowe. To nie mój pokój.
Podnoszę się na łokciach, jednak kręci mi się głowie i wciąż nie mogę otworzyć szeroko oczu. Znowu ziewam. Wreszcie sobie przypominam, co się stało. Gdzie jestem. Jak uciekłam w pośpiechu bez namysłu. Obcość tego miejsca przyprawiającą mnie o skręt żołądka. Do tego fakt, że mi się to nie podoba i że nie lubię zmian. Oraz to, jak patrzył na mnie wczorajszego wieczoru.
Wytężam słuch. Dociera do mnie szum kołyszących się za oknem gałęzi i odgłos wiatru hulającego w kominie. Nie słyszę żadnych głosów dochodzących z gabinetu mojego ojca ani jazgotu sześciu telewizorów, które zawsze włącza, szykując się do pracy. Zero stylistek czy asystentek biegających tam i z powrotem za moją matką – nigdy nie wychodziła z domu bez zrobionych włosów i makijażu. Żadnych telefonów ani ogrodników z kosiarkami.
Przez chwilę tęsknię za domem. Mimowolnie wyobrażam sobie, jak rodzice leżą teraz na lodowatych, metalowych stołach sekcyjnych. Są zamknięci w chłodni. Ojciec jest sinoniebieski. Matka ma mokre włosy i zmyty makijaż. Wszystko, czym byli – po czym ich rozpoznawano – zniknęło.
Zamieram tak w oczekiwaniu na uczucie pieczenia w oczach. Ukłucie łez. Ból w gardle.
Chcę, żeby popłynęły mi łzy. Żeby się wreszcie pojawiły.
Lecz nic się nie dzieje. Martwi mnie to bardziej niż ich samobójstwo. Istnieje konkretne słowo określające ludzi pozbawionych wyrzutów sumienia. Takich, którzy nie odczuwają empatii i przejawiają silną postawę antyspołeczną.
Nie jestem socjopatką. No bo… płakałam przecież na scenach bitwy o Winterfell w Grze o tron. Tylko dlaczego ani razu nie zapłakałam z powodu śmierci rodziców?
Na szczęście tutaj nikogo nie będzie obchodziło, jak się czuję albo jak sobie radzę. W domu jedyną osobą, która by mnie zrozumiała, jest Mirai.
No właśnie, Mirai…
Kurwa. Odrzucam na bok kołdrę i wstaję z łóżka. Podchodzę do komody, na której ładuje się mój telefon. Włączam go, żeby sprawdzić listę nieprzeczytanych wiadomości – większość jest od asystentki mojej matki. Ignoruję pocztę głosową, bo chcę tylko zadzwonić do Mirai. Orientuję się, że tam jest jeszcze przed szóstą.
Odbiera niemal natychmiast.
– Mirai – odzywam się pierwsza.
– Tiernan, dzięki Bogu.
Ciężko oddycha, jakby biegła do telefonu lub dopiero co wstała.
– Przepraszam, miałam wyciszony dzwonek – wyjaśniam.
– Wszystko w porządku?
– Tak.
Marzną mi ramiona, więc otwieram walizkę, by wyjąć z niej bluzę. Zakładając ją, przekładam telefon z ręki do ręki.
– I co, zamierzasz tam zostać? – pyta po chwili. – Wiesz, że nie musisz. Jeśli ci tam niewygodnie albo nie czujesz się komfortowo…
– Jest w porządku – odpowiadam. – Dom jest ładny, a on… – Urywam w pół zdania, bo trudno mi znaleźć odpowiednie słowa. No właśnie, jaki on jest? – Gościnny.
– Gościnny – powtarza podejrzliwie.
Odchrząkuję.
– A jak tam świat? – pytam, aby zmienić temat. – Potrzebuje czegokolwiek ode mnie?
– Po prostu dbaj o siebie – rzuca. Nie przeszkadza mi, że odcina mnie od całej tej sprawy. – Nie będę ci zawracać głowy. Zadzwoń, jeśli będziesz chciała. Odzywaj się. Będę wysyłać ci SMS-y. Chcę, żebyś na jakiś czas mogła o tym zapomnieć, dobrze? Ja się tutaj wszystkim zajmę.
Rozglądam się po sypialni zadowolona, że mam ją tylko dla siebie. To jedyne miejsce, w którym mogę pobyć całkiem sama.
Jednak na myśl o wyjściu stąd i nowych osobach, które mam spotkać, robi mi się niedobrze…
Mam ochotę poprosić: Zabukuj mi bilety powrotne, Mirai. Ale nie robię tego.
Jake wydaje się skłonny dać mi tyle przestrzeni, ile potrzebuję. Oprócz tego chyba nie chce wywierać na mnie dodatkowej presji. Noah też sprawia wrażenie przyjaznego. Nawet za bardzo.
Muszę jeszcze poznać Kaleba, czyli kolejną nową osobę.
Podchodzę do przeszklonych drzwi, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nie powinnam się teraz martwić tym, co myślą i mówią o mojej nieobecności w domu. Ani tym, co myślą i mówią na temat moich rodziców. To jednak silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, jakby przyjazd tutaj był błędem. Szczególnie, że znajduję się pośrodku niczego, w miejscu śmierdzącym końskim gównem i gnijącymi truchłami jeleni, z jakimś gościem, którego mój ojciec nienawidził.
Przyciskam telefon uchem do ramienia, żeby swobodnie otworzyć drzwi.
– Powinnam przyjechać na…
Nie kończę, bo widok na zewnątrz odbiera mi mowę. Otwieram usta ze zdumienia. Nagle czuję się, jakbym miała tylko kilka centymetrów wzrostu.
– Zrób to, czego potrzebujesz – mamrocze Mirai.
Jej słowa ledwie do mnie docierają. Patrzę przed siebie jak zaczarowana i wchodzę na obszerny drewniany balkon, gdzie wita mnie panorama przepastnego krajobrazu. Napawam się nią. Wczoraj było zbyt ciemno, abym mogła ją dostrzec.
Serce wali mi jak młot.
A więc to jest ten „szczyt”. Nie przyszło mi na myśl, że nazwa miasta nawiązuje do czegoś konkretnego.
Oto w oddali, pomiędzy drzewami, jawi się posępnie góra o szaro-granitowym szczycie skąpanym w chmurach. Jej zbocza porastają zielone jodły, które dodają całej scenerii takiego uroku, że przez chwilę nie jestem w stanie złapać tchu.
Ja pierdolę.
Po prostu tam jest. Niczym katedra na tle błękitnego nieba. Mimowolnie unoszę dłoń, jakbym chciała ją chwycić, ale jedyne, co czuję, to lekki powiew wiatru między palcami.
Biorę głęboki wdech, zaciągając się dolatującą aż tu wonią ziemi i skał. Zupełnie zapominam o smrodzie martwego zwierzęcia z wczorajszego wieczoru. W powietrzu unosi się zapach świeżej wody podszyty nutką stęchlizny z miejsc, gdzie wilgoć wsiąka w glebę lub pokrywa kamienie. Zaciągam się ponownie, tym razem z zamkniętymi oczami.
Dostaję gęsiej skórki.
Muszę stąd iść. Nie chcę się przyzwyczajać do tego zapachu, bo inaczej straci swoją wyjątkowość.
– Jeśli chcesz przyjechać na pogrzeb, to przyjedź – kontynuuje Mirai, tak jakby jeszcze obchodziło mnie, o czym rozmawiałyśmy. – Jeżeli się nie zdecydujesz, to chyba nikt nie będzie miał pretensji do jedynej córki Hannesa i Amelii de Haas o to, że jest zbyt wstrząśnięta nagłą śmiercią obojga rodziców, aby uczestniczyć w pogrzebie.
Otwieram oczy. Niby mam ochotę się uśmiechnąć, lecz jednocześnie czuję się sobą rozczarowana, bo wiem, że nie wrócę. Przynajmniej nie dziś. Unoszę wzrok ku szczytowi. Nie chcę jeszcze odrywać od niego oczu.
Przełykam ślinę i przypominam sobie o Mirai.
– Dzięki – mówię jej. – Zastanowię się przez kilka dni, co zrobić.
Pogrzeb ma się najwcześniej odbyć za niecały tydzień. Wiadomo, trochę potrwa, zanim ludzie z całego świata dotrą do Kalifornii. Do tego dochodzi też cały proces załatwiania formalności. Mam więc czas.
– Kocham cię, Tiernan.
Milknę. Tylko ona mi to powtarza.
Zalewa mnie fala wspomnień. Tym razem wyłapuję takie, które dotychczas mi umykały.
Wszystkie te chwile, kiedy to Mirai, a nie moja matka czy ojciec, dzwoniła do mnie do szkoły, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebowałam. Prezenty pod choinką to również jej sprawka, nie ich. Tak samo było z kartkami urodzinowymi. To ona załatwiała mi bilety na filmy, które można było oglądać wyłącznie z opiekunem, i moje ulubione książki podróżnicze. Moje pierwsze wiszące kolczyki też były od niej.
Kurwa, a ja jedynie potakuję jej przez telefon, bo tylko tyle potrafię.
– Odetchnij sobie – dodaje.
– Pa, pa.
Rozłączam się. Czuję kłucie w gardle. Jeszcze raz spoglądam na ten piękny widok. Lekki wietrzyk rozwiewa mi włosy, a intensywny zapach dziczy przyprawia mnie o zawrót głowy. Jest niemal jak narkotyk.
Gdzieś w oddali, pośród szumu osik i jodeł, słyszę dzięcioła stukającego w drzewo. Im głębiej spoglądam w las, tym ciemniejsze staje się poszycie, aż w pewnym momencie nie widać zupełnie nic.
Ciekawe, czy Jake, Noah i Kaleb chodzą na leśne wędrówki? Czy zapuszczają się w głąb, żeby podziwiać przyrodę?
Nagle ciszę przecina głośny, brzęczący dźwięk piły łańcuchowej. Mrugam kilka razy i czar pryska. Odwracam się, żeby rzucić telefon na łóżko, po czym otwieram jedną z walizek, z której wyciągam kosmetyczkę. Podchodzę do drzwi i z wolna naciskam klamkę. Jej skrzypienie sprawia, że się wzdrygam. Rodzice nie lubili hałasów o poranku.
Wychodzę cichutko na ciemnobrązowy korytarz delikatnie rozjaśniony przytłumionym światłem dwóch świeczników ściennych i rustykalnego żyrandola. Mijam na palcach pokój Jake’a, kierując się do następnych drzwi.
Zanim jednak chwytam klamkę, otwierają się. W nagłym blasku światła ukazuje się młoda kobieta, niemal zupełnie naga. Otulające jej twarz zmierzwione, bursztynowe włosy opadają na jej odsłonięte piersi.
Jezu… Odwracam głowę. Co to, do cholery, ma znaczyć? Żona wuja? Nie wspominał, że jest żonaty. Ale nie mówił też, że nie jest.
Zerkam na nią jeszcze raz. Uśmiecha się i zakłada ręce na piersi.
– Przepraszam – rzuca.
Napięty, płaski brzuch, gładka skóra, brak pierścionka na palcu – to nie jest jego żona. A już na pewno nie matka jego synów. Nie wiem, ile lat ma Kaleb, lecz Jake mówił, że Noah jest młodszy. Zdecydowanie nie wygląda na kobietę, która miałaby dorosłych synów. Sprawia raczej wrażenie kilka lat starszej ode mnie. Może to dziewczyna jednego z chłopaków?
Podczas gdy tak stoi, mój szok zamienia się w irytację. Przesunęłabyś się czy coś… Chcę wejść.
– Różnica między pizzą a twoją opinią jest taka, że o pizzę poprosiłam – recytuje.
Waham się przez chwilę i odwracam głowę, by na nią spojrzeć. Patrzy na moją bluzę. Zerkam w dół: faktycznie, taki napis widnieje na przedzie.
Mija mnie, rozbawiona tymi słowami. Ładuję się szybko do łazienki, ale gdy zamierzam zamknąć drzwi, postanawiam zerknąć jeszcze raz na korytarz. Niestety słyszę tylko delikatny trzask. Nie wiem więc, do którego pokoju weszła.
Po umyciu twarzy i zębów zdejmuję wstążkę, którą wiążę na noc włosy. Zwyczaj ten zapoczątkowała dawno temu moja matka po tym, jak usłyszała od kogoś, że jest to zdrowsze niż zwykłe gumki. Z jakiegoś powodu zaczęłam ją naśladować.
Czeszę się, a następnie otwieram cichutko drzwi i wyglądam na zewnątrz, czy nie ma tam innych nagich nieznajomych. W sumie to chyba dobrze, że ich nie onieśmielam.
Pusto, zatem czmycham do swojego pokoju. Znów czuję ten unoszący się z dołu zapach kawy, który obudził mnie wcześniej. Ścielę łóżko, zakładam jeansy i koszulkę z długim rękawem, po czym zaczynam rozpakowywać walizki. Biorę w ręce stos koszulek, ale nagle się zatrzymuję.
A może tu nie zostanę… Odkładam je z powrotem do walizki. Wolę zaczekać.
Przez kolejne osiem sekund stoję nieruchomo na środku pokoju. Niezależnie od tego, jak bardzo bym chciała, nie mogę odkładać zejścia na dół w nieskończoność. Przed wyjściem z pokoju biorę głęboki oddech. Zamykam za sobą drzwi i boso ruszam w stronę schodów, aby mieć to już za sobą.
W salonie rozglądam się dookoła. Nikogo nie ma. Rozluźniam się nieco. Przestronny pokój oświetla kilka lamp. Odwracam głowę w lewo, w stronę kuchni, gdzie delikatnie świecą lampki zawieszone nad wyspą. Tam też pusto. Zauważam czerwone światełko ekspresu do kawy. Podchodzę do niego, nasłuchując, czy nie ma tu któregoś z nich.
Biorę z szafki kubek, do którego nalewam kawę.
– Cześć.
Podskakuję przestraszona, a kubek niemal wypada mi z rąk. Odrobina rozlanej kawy parzy mnie w dłoń. Oglądam się za siebie. Jake wchodzi do kuchni po coś z lodówki.
– Cześć – mamroczę, wycierając ręce.
– Jak ci się spało? – pyta.
Obserwuję, jak bierze sobie napój. Na jego ramionach, karku i plecach mienią się krople potu. Koszulkę ma zatkniętą w tylnej kieszeni spodni. Jest dopiero siódma. O której oni wstają?
– Dobrze – odpowiadam bełkotliwym głosem. Jednocześnie wycieram kawę papierowym ręcznikiem. Tak naprawdę spało mi się chujowo, ale gdybym mu to powiedziała, to zacząłby pewnie wypytywać dlaczego. Łatwiej więc po prostu skłamać.
– To dobrze.
Kiedy tak stoi, czuję, jak na mnie patrzy.
Biorę kolejny ręcznik, żeby wytrzeć jeszcze drewniany blat.
– Nie zmarzłaś? – naciska.
Co? Spoglądam na niego pytającym wzrokiem.
– Nie zmarzłaś w nocy? – dopowiada. – Miałaś ciepło w pokoju?
Jego jasne, mokre od potu włosy kleją się do czoła i skroni. Potakuję skinieniem głowy i odwracam się ponownie.
On jednak wciąż się stamtąd nie rusza. Gdy tak stoi, mam ochotę westchnąć, bo wiem, że to jeden z tych momentów, kiedy ludzie oczekują, że podtrzymam rozmowę.
Kuchnia robi się jakby mniejsza, a cisza coraz bardziej przytłaczająca. Z zewnątrz dobiega jakieś odległe krakanie. Zamyślam się w poszukiwaniu jakichkolwiek słów, lecz niezręczność tej chwili ciąży mi coraz mocniej, aż mam ochotę stąd uciec.
Nagle przysuwa się do mnie. Natychmiast prostuję się speszona, ponieważ niemal ociera się torsem o moje ramię. Chcę się odsunąć, jednak wtedy sięga ręką za mnie, aby wyłączyć ekspres.
– Zostawiłem włączone, żeby była gorąca. – Czuję jego oddech na czubku głowy.
Moje serce przyspiesza. Żeby była gorąca…? A, kawa. Zostawił mi włączony ekspres.
– Masz ładne dłonie – zauważa.
Zerkam na nie, jak otulają kubek.
– Zupełnie jak twój ojciec – dodaje z przekąsem.
Marszczę brwi. Czy to miał być przytyk?
– Ojciec miał ładne dłonie – powtarzam zamyślona i popijam kawę, nie patrząc na niego. – Czyli prawdziwi mężczyźni używają pił łańcuchowych i pikapów zamiast perfum Mont Blanc i telefonów komórkowych? – pytam. Kiedy zerkam w jego stronę, zauważam, że mruży oczy. – On już nie żyje – oświadczam. – Więc chyba wygrałeś.
Choć cały czas mi się przygląda, pochyla głowę i napina szczękę. Odwracam się, po czym biorę kolejny łyk kawy.
Bez względu na to, co ich poróżniło, kierowanie zniewag pod adresem sieroty jest całkowicie nie na miejscu. Maniery obowiązują wszędzie. Kutas z niego.
Mimo wszystko wreszcie robi mi się cieplej na żołądku. Kontynuuję picie kawy, aby ukoić nerwy.
Czuję w sobie potrzebę konfrontacji. Za dzieciaka odczuwałam nieustanny smutek, ale po jakimś czasie to gniew zaczął mi stale towarzyszyć. Potem jednak też zniknął i nie czułam już nic. Zapomniałam, jakie to przyjemne. Takie zupełne odwrócenie uwagi od emocji.
Podoba mi się, że nie lubię Jake’a.
– Dobra – woła ktoś wchodzący do kuchni. – To ja się zbieram.
Odwracam się, wciąż czując jego wzrok na sobie, i widzę tę kobietę. Teraz już ubraną. Podchodzi do Jake’a z brązowym, skórzanym plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, podczas gdy drugie owija wokół jego szyi. Przysuwa się do niego, lecz on waha się przez chwilę – ciągle gapiąc się na mnie – aż wreszcie zwraca się w jej stronę i pozwala się pocałować.
A więc to jego dziewczyna. Przyglądam się jej jędrnemu ciału i gładkiej skórze twarzy, skrytej niejako w cieniu bejsbolówki, którą ma na głowie. Nie ma mowy, żeby była w jego wieku.
Czyli nie są tu odcięci od cywilizacji aż tak bardzo, jak sądziłam. A przynajmniej nie do momentu, kiedy nadejdzie zima.
Patrzę przez sekundę, jak całuje go z języczkiem. Natychmiast kieruję spojrzenie z powrotem na kubek, a przez moje ciało przepływa fala niezrozumiałej irytacji. Ciekawe, czy często będziemy mieć tu gości…
– Widzimy się wieczorem? – pyta go.
– Może. – Po chwili milczenia powtarza: – Może.
Chyba jest nadąsana. Całuje go jeszcze raz i wychodzi. Oddycham z ulgą, że nie przedstawił mnie kolejnej osobie.
– Chcesz mi pomóc? – wypala.
Spoglądam na niego, ale zapominam, o co chciałam zapytać. Jest bardzo podobny do syna. Nawet bardziej niż mi się wczoraj wydawało.
Nieuczesane, gęste blond włosy. Leniwy półuśmiech. Nieustannie iskrząca się w oczach drwina. Tak w ogóle to ile lat ma Jake? Mój ojciec miał czterdzieści dziewięć, jednak Jake jest młodszy. Tylko tyle wiem.
Jeżeli jego synowie mają co najmniej po dwadzieścia lat, to zgaduję, że on musi mieć czterdzieści. Może być też starszy. Widać, że dużo przebywa na słońcu i dba o kondycję. Ojciec co prawda nie miał nadwagi, ale daleko mu było do takiej sylwetki.
Ponownie spoglądam przed siebie, popijając kawę.
– W czym?
– Zobaczysz – mruczy. – Włóż jakieś buty.
Kiedy odchodzi, woła Danny’ego i Johnny’ego, a po chwili dwa psy wchodzą za nim do warsztatu. Niemal przewracam oczami. Nazwali psy Danny i Johnny? Kolejne nawiązanie do Karate Kid.
Dopijam chłodną już kawę, wyrzucam fusy i odwracam się na pięcie, udając się do mojego pokoju. Tam wkładam buty, a następnie chwytam telefon, żeby schować go w tylnej kieszeni. Jednocześnie przychodzi mi do głowy lepszy pomysł. Zerkam na komórkę, waham się jakąś chwilę, i podłączam ją do ładowarki.
Zamykam za sobą drzwi. Kiedy idę w kierunku schodów, nasłuchuję, czy z pokoju jego syna – tego, którego już poznałam – nie wydobywają się jakieś dźwięki świadczące o tym, że już wstał.
Nic nie słyszę.
Wychodzę z domu. Na werandzie zwalniam kroku, żeby w pełnym świetle dnia przyjrzeć się z tego miejsca szczytowi widniejącemu za koronami drzew.
Biorę głęboki wdech. Zamykam na moment oczy, próbując nasycić się leśno-jodłowym zapachem. Chłodne poranne powietrze jeży mi włosy na rękach, ale nie wywołuje dyskomfortu. Przyglądam się masywnym pniom drzew otaczających dom i spoglądam w głąb spowitego cieniem lasu. Nagle nachodzi mnie ochota na spacer. Założę się, że można włóczyć się tu całymi godzinami, nikogo nie widząc ani nie słysząc.
Przedni taras jest ogromny. Równie szeroki jak wnętrze domu i w połowie zadaszony. Przestrzeń tę przyozdabiają dodatkowo bujane fotele i huśtawka. Na podwórzu stoi kilka pojazdów, a kawałek dalej, gdzie teren robi się spadzisty, zaczyna się las. W oddali natomiast znajduje się miasto.
Tak mi się przynajmniej wydaje. Stamtąd ciągnie się ta żwirowa droga prowadząca do domu. Nie byłam jeszcze na tyłach, jednak zakładam, że tamtędy też można wejść do lasu.
Spoglądam w prawo. Jake idzie podjazdem i zatrzymuje się przy schodach. Znowu ma na sobie koszulkę.
– Umiesz jeździć? – pyta.
Konno czy…? Wydaje mi się, że chodzi mu o konie, więc przytakuję.
– A strzelać umiesz?
Zaprzeczam w milczeniu.
– Potrafisz odpowiadać inaczej niż tylko gestami i pojedynczymi słowami?
Gapię się na niego. Nie pierwszy raz to słyszę.
Kiedy nie odpowiadam, zaśmiewa się cicho i kręci głową, a następnie pokazuje machnięciem ręki, bym za nim poszła.
Powoli schodzę z tarasu na małe, porośnięte gdzieniegdzie zielenią, błotniste podwórko upstrzone z rzadka kałużami. Po drodze do stodoły rosa z niekoszonej trawy moczy mi spody nogawek i wierzchy stóp obutych w turkusowe tieksy³. Szare, popękane deski budynku wyraźnie gniją u dołu. W górze widać otwarte drzwi do poddasza, natomiast wejściowe na dole są zamknięte. Zanim jednak do nich docieramy, Jake skręca w lewo, do jakiejś mniejszej złączonej ze stodołą konstrukcji. Wchodzę za nim. Wewnątrz natychmiast uderza mnie znajomy zapach zwierząt. To stajnia.
Otwiera trzecią przegrodę. Przyglądam się z tyłu, jak wyprowadza osiodłaną już, brązowej maści klacz z białymi plamami przy pysku i na nogach od kolan do kopyt. Zerkam na moje balerinki. Całe ubłocone. Mam jeszcze tenisówki, ale jeżeli mam tu zostać, to na bank będę musiała kupić w mieście jakieś obuwie robocze. I to jak najszybciej.
Wyprowadza konia na zewnątrz. Idąc za nimi, dostrzegam zbliżającego się Noaha, który rzuca dwie łopaty na jakąś stertę przy stodole.
– Boże, nic ci nie jest? – wykrzykuje z zatroskaniem w oczach. – Czyżby zaatakowało cię jakieś zwierzę?
Co? Widzę, że gapi się na moje designerskie jeansy z dziurami, które osobisty stylista moich rodziców dał mi kilka tygodni temu. Spomiędzy rozdarć ciemnego, spranego materiału widać moje uda. Jake śmieje się pod nosem z aroganckiego żartu Noaha.
Zaciskam zęby i odwracam się w drugą stronę. Drażni się ze mną. Nie mam na to ochoty. Od lat nie miałam na to ochoty. Taka już chyba po prostu jestem.
Zakładam włosy za ucho. Noah wreszcie idzie dalej, powstrzymując się od śmiechu.
– Tiernan! – woła Jake.
Podchodzę do wuja stojącego przy koniu. Kiedy podaje mi lejce, biorę je w jedną rękę, a drugą chwytam się siodła, po czym wkładam lewą stopę w strzemię. Podciągam się, siadam okrakiem i wkładam drugą stopę w prawe strzemię. Pasuje idealnie, nie ma potrzeby nic poprawiać. Nie pytam nawet, co robimy ani dokąd jedziemy. Wiem, że nie ma to żadnego znaczenia. Nie będę się przecież spierać.
Zastanawiam się, gdzie jego koń, lecz on wskakuje nagle na klacz i sadowi się za mną. Co on wyprawia?
– Umiem jeździć – mamroczę.
Mimo to wyrywa mi lejce z rąk. Łapię więc łęk obiema rękami, przesuwając się jak najdalej do przodu. Bo on jest tuż za mną, a ja praktycznie siedzę mu na kolanach.
Moje serce przyspiesza wraz z narastającą irytacją.
– Nie potrzebuję pomocy – mówię mu.
On jednak cmoka tylko na konia, którego popędza dodatkowo szturchnięciem. Objeżdżamy drewniane ogrodzenie okalające stodołę i galopujemy w głąb lasu, gdzie w cieniu drzew wspinamy się na strome wzgórze. Ściskam łęk z całych sił, aby tylko nie zsunąć się do tyłu. Chociaż staram się, jak mogę, nasze ciała wciąż się ze sobą stykają.
Wjeżdżamy w zacienioną, przesiąkniętą chłodem gęstwinę. Pomimo tych niedogodności obcowanie ze zwierzęciem sprawia mi przyjemność. Czuję pod nogami, jak mięśnie konia pracują, gdy wspina się pod górę. Puls mi przyspiesza, ale to nic. Powiedziałabym nawet, że to dość orzeźwiające uczucie. Jake siedzi za mną stabilnie, dając mi poczucie bezpieczeństwa. Na chwilę.
– Wygodnie ci? – zagaduje.
Jego głos wibruje na moich plecach. Nie odpowiadam.
– Wygodnie ci? – Nie odpuszcza.
Nadal milczę. Co za różnica? Narzucił mi się pomimo sprzeciwu. Jakie to ma teraz znaczenie? Przecież nic go to nie obchodzi. Chce tylko wydobyć ze mnie odpowiedź.
Czuję na uchu jego westchnienie.
– Twój ojciec też potrafił mnie wkurzyć samym milczeniem.
Nie słucham go jednak. Siedzę zagnieżdżona między jego udami, nasze nogi stykają się całą swoją powierzchnią. Wtulona. Chroniona.
Wygodnie ci? Nie wiem, lecz domyślam się, że może powinno mi być wygodnie. Dziwne. Nie powinniśmy tak siedzieć.
Wciąż wspinamy się na wzgórze. Spod końskich kopyt pryskają kamienie i błoto. Oglądam się, by zobaczyć, jak daleko jest dom. W końcu teren się wyrównuje, więc Jake popędza zwierzę, a ja rozluźniam się w jego objęciach. Obydwoje podskakujemy w rytm jazdy.
Dmucha kilka razy, jakby miał coś na twarzy. Nagle przesuwa dłonią po moim karku. Sztywnieję i po chwili przebiega mnie dreszcz.
– Mam prośbę – mówi, odsuwając mi włosy na prawe ramię. – Staraj się zawsze mieć je związane. Jest tu sporo maszyn, w które mogłyby się wkręcić.
Przekładam włosy na przód, z dala od jego twarzy.
Zatrzymujemy się na szczycie wzgórza.
– Wieża ciśnień, stodoła, warsztat… – Wskazuje na swoją posiadłość. – Za tamtą górką jest jeszcze szklarnia.
Patrzę razem z nim w dół, na widniejące za drzewami ranczo. Dom stoi pośrodku, tyłem do nas. Po lewej stronie jest przyłączony do niego garaż czy raczej warsztat, jak nazywa to Jake, a po drugiej stodoła. Wieża ciśnień znajduje się po prawej. Skaliste wzgórze, z którego obserwujemy okolicę, piętrzy się właśnie za domem. Zgaduję, że gdzieś tam jest też zbiornik z gazem i agregat.
Liście tańczą wraz z powiewami porannego wiatru. Z prawej słyszę coś jakby jednostajny, delikatny chlupot. Może to strumień?
Jake obraca konia i ruszamy jeszcze dalej w głąb lasu. Spoglądam w dół: ściska mocno lejce dłońmi, które opiera niemal na moich udach. Siedzę zamknięta w jego ramionach. Jest mi ciepło pomimo chłodu poranka.
– Samochodem tu nie wjedziesz, za to konie i quady dadzą radę – oznajmia. – Niech Noah pokaże ci najpierw, jak się nimi jeździ, dobra?
Przytakuję. Byłam raz na letnim obozie poświęconym sportom ekstremalnym, gdzie miałam do czynienia z takimi maszynami, ale to pewnie go nie przekona.
Jedziemy dalej. Chociaż od dłuższego czasu nic nie jadłam, odczuwam tylko lekki głód. Napiłabym się za to kawy. Jazda konno relaksuje, a to rytmiczne kołysanie sprawia, że robię się senna. Nic jednak nie mówię. O niczym tu nie myślę. Jest miło. Zamykam oczy.
Niedługo potem szum wody robi się głośniejszy. Gdy koń staje na skraju klifu, rozchylam powieki i spoglądam w dal. Szczyt. Biorę głęboki wdech, czując, jak na ten niezmącony niczym widok przyspiesza mi serce. Mój Boże.
W dole, pomiędzy dwiema górami, rozciąga się wąska dolina. Jedną z nich spływa wodospad wpadający do rzeki. W oddali natomiast widać ów szczyt. Ciemnoszara skała upstrzona zielenią. Wspaniały.
– Podoba się? – pyta.
Przytakuję.
– Podoba ci się? – powtarza z uporem, aby wyciągnąć ze mnie konkretną odpowiedź.
Ale ja patrzę tylko przed siebie i jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić, to szept:
– Jest piękny.
– Skoro znasz już drogę, możesz tu przyjeżdżać, kiedy zechcesz. – Czuję, jak porusza się za mną wraz z siodłem. – Musisz tylko pamiętać, żeby nie wychodzić z domu bez zabezpieczenia, rozumiesz?
Przytakuję ponownie, lecz prawie go nie słucham, przejęta widokiem. Łapie mnie więc za brodę i odwraca w swoją stronę.
– To bardzo ważne – naciska. – Rozumiesz? To nie Los Angeles ani Denver. Możesz się tu natknąć na czarnego niedźwiedzia, pumę, kojota, czasem grzechotnika… Musisz mieć oczy szeroko otwarte. Jesteś na ich terytorium.
Wyrywam się z jego uścisku i odwracam z powrotem do przodu. Widzę jednak, że coś wyciąga, zatem znów odrywam wzrok od szczytu. Trzyma w ręku broń. Karabin.
Pokazuje mi znajdujące się w komorze podłużne, ostro zakończone naboje o złocistej barwie. Następnie zamyka ją ponownie i przeładowuje, upewniając się, że obserwuję, jak to robi.
– Widzisz ten zniszczony most linowy?
Kieruję spojrzenie na drugą stronę rzeki, gdzie znajdują się zwisające ze skały pozostałości drewnianego mostu linowego. Jezu. Serce bije mi mocniej, gdy uświadamiam sobie, jaka to wysokość. Ciekawe, czy kiedyś faktycznie go używano…
Jake podaje mi karabin.
– Wyceluj w niego.
Chwytam broń, czując chłód stalowej lufy i gładką powierzchnię drewnianego łoża. Jestem w jakiś sposób wdzięczna, że nie przymusza mnie do rozmowy.
Tym zabił tamtego jelenia? Wypuszczam powietrze. Pewnie nie. Ktoś, kto mieszka w takim miejscu, z pewnością ma całą szafę wypełnioną bronią.
Waham się przez moment, aż ostatecznie unoszę karabin, opierając trzewik na ramieniu, po czym obejmuję palcami kabłąk i spust. Przymykam lewe oko, aby wycelować we wskazane miejsce.
– Dobra – mamrocze. – Teraz uspokój oddech. Nabój jest już w komorze, wystarczy więc, że spojrzysz przez celownik, namierzysz…
Naciskam spust. Wystrzał wywołuje echo. Pocisk trafia w skałę naprzeciwko nas, wzbijając kurz i rozcinając deskę na pół. Obie części opadają zwieszone chwiejnie na podtrzymujących je linach.
Wiatr mierzwi mi lekko włosy, a ja opuszczam karabin. Otwieram drugie oko, a huk niknie w oddali i ustępuje szumowi wodospadu.
Jake siedzi za mną nieruchomo. Oddaję mu broń i chwilę później znów kieruję wzrok na szczyt, gdzie przelatuje jakiś wielki ptak.
Odchrząkuje.
– No… Miałem powiedzieć chłopcom, żeby opróżnili dla ciebie kilka butelek, byś mogła poćwiczyć, ale… wygląda na to, że nie ma takiej potrzeby. Czy ty przypadkiem nie mówiłaś, że nie umiesz strzelać?
– Nie umiałabym strzelić do zwierzęcia – oświadczam. – Myślałam, że to miałeś wtedy na myśli.
Szczyt jest ogromny. I tak blisko. Ogarnia mnie dziwne uczucie: z jednej strony przypomina, jacy jesteśmy mali, a z drugiej – że stanowimy część świata pełnego niesamowitych rzeczy. Wspaniale jest móc widzieć coś takiego i uświadamiać sobie te prawdy na nowo z każdym dniem.
Jake zsiada z konia, dzięki czemu mogę się wreszcie rozluźnić. Siodło wciąż emanuje jego ciepłem.
– Sprawdzę kilka pułapek, dlatego wrócę do domu pieszo – oznajmia.
Patrzę mu w oczy, chwytając lejce.
– Jak wrócisz, zacznij robić śniadanie – dodaje. – Ale przedtem rozsiodłaj konia.
Mrużę oczy bez namysłu. Gotowanie? Nie mam nic przeciwko pomaganiu w domu, tylko dlaczego akurat to? Odwracam wzrok.
– Chętnie pomogę, jednak nie będę kucharką. – Nie jestem pewna, czy mój opór wynika z niechęci do samego gotowania, czy może z faktu, że on tego ode mnie oczekuje. Co to ma znaczyć? Baba do garów, bo nie umie strzelać ani jeździć konno?
– A umiesz hodować warzywa? – parska.
Prostuję się, ponieważ wiem już, do czego zmierza.
– Pielić, podlewać, nawozić? – kontynuuje. – Utleniać glebę, sadzić? Wiesz, jak zabezpieczyć rośliny na zimę, żeby zapewnić pożywienie dla koni i innych zwierząt?
Nadal na niego nie patrzę.
– Umiesz doić krowy? – ciągnie rozbawiony. – Tresować konie, posługiwać się piłą łańcuchową, skórować jelenie?
Dobra, zrozumiałam.
– Umiesz wekować, jeździć traktorem, budować motocykle od zera?
Zaciskam zęby, lecz nie odpowiadam.
– No, czyli zostajemy przy śniadaniu – puentuje. – Tiernan, każdy ma swoje zadanie do wykonania, jeśli chce jeść.
Chętnie zrobię, co trzeba, a nawet więcej, ale mógł poprosić, a nie wydawać rozkazy. Odwracam się w jego stronę.
– Nie jesteś moim ojcem, wiesz? Przyjechałam tu z własnej woli i w każdej chwili mogę wyjechać.
Jednak zamiast odejść lub mnie zignorować, uśmiecha się błazeńsko.
– Może… – mówi drwiąco. – A może zdecyduję, że pobyt tu wyjdzie ci na dobre i że nie możesz wyjechać.
Serce mi przyspiesza.
– Przynajmniej nie do momentu, kiedy zaczniesz się uśmiechać – dopowiada. – Albo krzyczeć, płakać, kłócić się lub żartować. I to za pomocą czegoś więcej niż tylko kiwnięć głową i pojedynczych słów.
Wpatruję się w niego, czując, jak oczy płoną mi gniewem. Marszczy brwi.
– Może postanowię uszanować wolę twoich rodziców i zatrzymam cię tu, aż osiągniesz pełnoletność.
– Będę „pełnoletnia” za dziesięć tygodni.
– Za osiem zasypie nas śnieg. – Odwraca się z rechotem.
Mam ochotę mu odwarknąć.
Odchodząc, wydaje mi jeszcze jedno polecenie:
– Pamiętaj, żeby przypalić boczek, Tiernan. Taki lubimy najbardziej.¹ Tieksy – rodzaj balerinek, który posiada elastyczną, dwuczęściową podeszwę, dzięki czemu buty mogą być składane na pół (przyp. red.).
² Preppers – osoba, która lubi być przygotowana na każdą ewentualność i jest skupiona na przetrwaniu. Może to polegać m.in. na gromadzeniu zapasów żywności i innych produktów niezbędnych do przeżycia (przyp. red.).
³ „Jeśli człowiek się z tobą konfrontuje, jest wrogiem. A wróg nie zasługuje na litość” – cytat z filmu Karate Kid z 1984 roku. Nazwa sieci Wi-Fi to z kolei odniesienie do serialu Cobra Kai, który jest kontynuacją wspomnianego filmu (przyp. red.).