- W empik go
Crimen. Opowieść sensacyjna z XVII wieku - ebook
Crimen. Opowieść sensacyjna z XVII wieku - ebook
Gdzieś na pograniczu dzisiejszej Polski i Ukrainy na Pogórzu Sanockim stoi chudy i zaniedbany majątek Błudnickich. Do niego zdąża po ośmiu latach wojny i rosyjskiej niewoli syn tego domu Tomasz.
Ojciec jego w niejasnych okolicznościach stracił niedawno życie. Nie zdążyli się spotkać.
Syn czuje, że musi tę pośpieszną śmierć wyjaśnić. Wiele pytań, mało odpowiedzi. Od czego zacząć, kto może być zabójcą. Czy miejscowy infamis, czy zbójnicka gromada, czy możny sąsiad, który tak szybko przejął ich dobra ziemskie.
A jak to w życiu się zdarza zazwyczaj – na drodze staje mu piękna kobieta i miłość przychodzi znienacka.
Snująca się jak dym po rzece opowieść sensacyjna z XVII wieku – czasów Zygmunta III Wazy. Wspaniale pokazane sylwetki szlachciców i szlachetków, łotrów i infamisów, spotkania katolików, arian, muzułmanów i żydów, zwykłych chłopów i jednej szczególnej wieśniaczki.
Miękko zapaść się w fotel, przymknąć oczy i poczuć się w tamtym miejscu i tamtych czasach.
Warto bardzo przeczytać!
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-751-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I tak ruszyli we czterech.
Wtedy byłem sam, przypomniał sobie. Wtedy, gdy wymykał się z chutoru nad Donem. Noc jeszcze była, Agafia spała, rozrzucone nogi wystawały spod pierzyny, sen miała mocny, równy, ale niechby kur dwakroć zapiał, a wnet by się ocknęła, jak żołnierz na pobudkę. Jej dzieci też spały – słyszał, stojąc u drzwi, ich równe oddechy, tylko to najmłodsze, kokluszem obłożne, krztusiło się przez sen. Narzuciłem kusy kożuszek na rubachę, przypomniał sobie, buty wetknąłem pod pachę. Drzwi skrzypnęły, dziecko zakaszlało. Zamarłem, ale nic się nie stało. Agafia nadal spała. Poczuł tkliwość dla jej czworga dzieci, dla tej ciepłej, sennej izby, którą porzucał. Bosymi stopami szorowałem po przymarzłym błocie, szkliwo pękało z trzaskiem, jeszcze teraz mam go w uszach. Puścił Cyryla przodem, ujął kniazia pod ramię. Boże, westchnął, wciąż uciekam, wciąż się komuś wymykam. I zawsze o tej samej porze – kiedy niebo i ziemia szarzeją. Biełka zaszczekała radośnie, skoczyła mi na piersi, nie chciała odstąpić, biegła wytrwale aż za chutor, dopiero kiedy zacząłem w jar się spuszczać, przystanęła. Rozkazał jej wtedy: „do domu, Biełka, domój dawaj”, popatrzyła nań żałośnie, zrozumiała, ogon podwinęła i zawróciła do chutoru. Dalej szedł sam. Na zachód.
Teraz on kroczył przodem, chłopiec trzymał za rękę kniazia, Zagwojski zamykał pochód. Cisza zstąpiła na rynek, ognisko dogasało, straże snuły się niemrawe. Zagwojski wyprowadził z podwórza swojego konia, w mig go oporządził. Usłyszeli dalekie pianie kogutów z odległych jakichś wiosek. Późno, pomyślał, trzeba się śpieszyć. Agafia obudziła się, spojrzała na puste miejsce na pryczy – gdzie się podział ten czortowy Polak? – Foma, Fomuszka, kuda diełsja, proklatyj? Szlachcic wiarołomny, Foma niewierny, pomyślała z gniewem, pociągnęło w końcu grzeszną duszę do puchów pańskich! A może tylko ramionami wzruszyła, westchnęła z rezygnacją: wiedziałam, że tak się skończy, nie wytrzyma bez swoich, przecież on pan, a ja Kozaczka prosta, przecież on do miast i pałaców priwykszyj, a tu step i step, jary i chełmy, i znowu step, musiał uciec ode mnie Tomasz niewierny. A tam już jej mąż Kozak z żołnierskiej tułaczki wrócił, znowu Agafia ma kogo do babiej piersi tulić, komu onuce i rubachy przepierać i plecy szorować.
Chłopiec przystanął i obejrzał się na niego. Naprzód, Cyrylku, stale naprzód. Ech, gdyby pan Tarnawski choć odrobinę podejrzewał, kto mu się spod nosa wymknął, zaraz by nam drogę zagrodził! Szczęściem, śpi napojem struty i tylko pęcherz przepełniony go uciska. Ich kroki głucho dudniły na klepce drewnianej. Wyminęli senne patrole, co się przy ognisku grzały, wcisnęli się na Bednarską ulicę. We wnęce domu stał bosy lisowczyk, w hajdawerach i bez koszuli, trzymał się za brzuch, usiłując rzygnąć w ścianę. „Chorujesz?” – mruknął Tomasz, przechodząc. Lisowczyk obrócił ku niemu wzrok zamglony i wywarczał: „Kto tę gorzałę na naszą mękę wymyślił?”. Cyryl zachichotał, Tomasz położył palec na ustach: spokój! Doszli do wylotu ulicy, za którą łąki szeroko się rozrzuciły, zsiniałe od przedbrzasku, z lekką mgiełką oparów unoszących się nad nimi. W oddali stała nieruchomo czarna ściana lasu.
Znowu usłyszał dalekie pianie kogutów. I zaraz, o wiele bliżej, rżenie koni. Zagwojski skoczył na swoim w tamtą stronę, po chwili wrócił z trzema wierzchowcami i ciurą pana Jacka.
– To te – powiedział. – Osiodłane, tylko popręgi wzmocnić i wędzidło wrzucić.
Tomasz poklepał ciepły, muskularny zad zwierzęcia. Więc koń, pomyślał z rozrzewnieniem. Nareszcie koń – po tysiącach mil pieszej wędrówki. Pomógł staremu dosiąść wierzchowca, spytał:
– Utrzymasz się, ojczulku?
– Ho! – odpowiedział stary. – Nie będę wam ciężarem.
– O ciebie tu właśnie chodzi, kniaziu. My możemy w Sańsku ucztować.
– Prawda, prawda. Dzięki za uczynność.
Tomasz dosiadł konia, poklepał go po szyi. Rozrzewnionyś, szczęśliwy – pomyślał – bo masz konia, suknie czyste w jukach, młodzieńca dzielnego, co ci swoje służby ofiarował. Byle co cię rozrzewnia, stary żołnierzu, czas byłoby zmądrzeć. Zwrócił się do Zagwojskiego:
– Panie Jędrku, pokłusuj przodem… Czy tam jakichś czujek nie ma…
Zagwojski skoczył w szarość, zatarł się w niej wkrótce wraz z koniem jak w otchłani. Kiedy znowu się pojawił, zameldował:
– Są jakieś patrole, ale tak myślę, że wstrętu czynić nie będą. Spieszmy się, wasza miłość, bo rychło pobudka.
Ruszyli, ale nie galopem, żeby nadmiernym pośpiechem nie zwrócić uwagi tych z miasteczka. Zagwojski skakał pierwszy, Tomasz zamykał pochód. Przy brodzie okrzyknięto ich. Lisowczycy.
– To ci? – zwrócili się do Zagwojskiego.
– Ci – odpowiedział.
Jeden z lisowczyków, bawiąc się krócicą, zagadnął Tomasza:
– A ciebie to znam.
– To się cieszę.
– Widziałem cię spętanego, a potem jak cię rotmistrz ułaskawił.
– Dobrześ zapamiętał.
– I dokąd tak wczas? – spytał lisowczyk, zaglądając krócicy w rurę.
– Do domu.
– A ci czego z tobą? – Lisowczyk wskazał na kniazia i Cyryla.
– Goście moi.
– A mnie w gości nie zaprosisz?
– Przyjeżdżaj do Błudnik, głodny nie będziesz.
Lisowczyk spojrzał nań ostro.
– I powiadasz, że masz zezwolenie rotmistrza?
– Mam. Przecież widziałeś, jak mi życie uratował.
– Widziałem. – Nagle lisowczyk warknął: – Hasło?
– Maryna.
Na moją cześć to hasło, przyszło mu na myśl. I dodał:
– Czekam odzewu, panie żołnierzu.
– Moskwa – odpowiedział lisowczyk. – W drogę!
Przeszli brodem na zachodnią stronę rzeki, potem na południe pod kątem prostym zawrócili, skokiem pomknęli, aż dotarli do traktu, który ich do przecinki leśnej doprowadził. Dziad postękiwał, ale głośno się nie skarżył. Znalazłszy się w lesie, zwolnili trochę.
– Tutaj nas nie ogarną – zapewnił Zagwojski. – Pan rotmistrz nie lubi z wojskiem do lasu się zapuszczać, zawsze z tego straty jakieś wynikają.
Ma jakieś ludzkie cechy pan rotmistrz, pomyślał Tomasz, dzięki i za to.
– Wasza książęca mość – zwrócił się do starego. – Nie wolisz do domu?
– Nie.
– Droga przed nami ciężka i daleka…
– Niech będzie.
– Pamiętaj, namyślisz się, to rzeknij jeno, do grodu odwieziemy.
– Uchowaj Boże – zatrząsł się kniaź.
– Nagrodę nam wypłacą i po połowie się podzielimy. Do tych pieniędzy już ci się szanowna małżonka nie dobierze!
– Nie skusisz mnie, chłopcze. – Stary spojrzał na niego nieufnie. – Chyba żeby ciebie skusiło.
– Jak na razie to nie – odpowiedział Tomasz. – Może później.
W lesie gdzieniegdzie jeszcze płaty śniegu leżały, ale kiedy wydostali się na przestrzeń otwartą, dzień tam był jasny i gorący, nasłonecznione zbocza pachniały gorzko-słodko.
Potem znowu był las, a w nim dukt przez ludzi wyrąbany. Nietrudno by im było nas tu dognać, pomyślał Tomasz, ale z drogi nie zbaczał. Usłyszymy ich i zawsze zdążymy w gęstwinie się zaszyć, chyba żeby z psami na nas polowali. Pamiętam tę drogę, pomyślał, przed zmierzchem do polany powinniśmy dotrzeć, a tam dalej smolarnia, którą Balowie postawili. Jeśli nie zbójcy w niej osiedli, będzie w niej można zjeść i przenocować.
– Głosy słyszę – zameldował o zachodzie słońca Zagwojski.
– Stój! – zakomenderował Tomasz. – Skąd głosy?
– Przed nami.
Tomasz zafrasował się.
– Nie słyszę.
– Wasza miłość, głosy wyraźne. Ludzie śmiejący się.
– Oszalałeś, panie Jędrku.
– Nie, wasza miłość.
Nie, nie wygląda na szalonego, pomyślał. Zsiadł z konia. Chodźmy, pociągnął za sobą sługę. Czyżbym nie słyszał? – zaniepokoił się. Te uderzenia pięścią w głowę, zrozumiał. Musi to przejść. W głowie szumiało, kiedy przemykał się między sosnami. Stanęli u skraju lasu.
– Są – powiedział Zagwojski, wskazując na obozowisko.
Tomasz przyłożył dłoń do czoła. Na oblanej złotem polanie dymiły ogniska. Widzę dobrze, pomyślał z ulgą. Namioty, konie, wozy, jacyś ludzie.
– Spokojni – powiedział Tomasz.
– Ale żołnierze.
– Sabaci dworscy.
– Gdybyż wiedzieć czyi – westchnął Zagwojski.
– Wiem – powiedział Tomasz, wytężając wzrok. – Tak, wiem. Bełzeckich barwy.
– Czy to dobrze? – spytał Zagwojski.
– Nie najgorzej. Ojciec mój pana Bełzeckiego majętnościami zarządzał. Ale bardziej byli przyjaciółmi niż panem i sługą.
– A jeśli to buntownicy?
– Nie wyglądają mi na takich. Panie Jędrku, słuch mi osłabł, ale widzę dobrze. Trzeba powiadomić starego.
Kniaż, usłyszawszy nowinę, milczał przez chwilę, a potem rozejrzał się trwożliwie dokoła (jamy szuka, w którą by się zaszyć można, pomyślał Tomasz) i spytał:
– A co, jeśli to Hlebowicze?
– Nie, to pana Bełzeckiego ludzie z Bolatyna.
– Ale z Hlebowiczami w zmowie.
– Nie, ojczulku. To jakiś przypadkowy oddziałek. A mogą nas przed pościgiem obronić.
– Nakarmią? – spytał stary.
– Może i nakarmią.
– Głodny jestem – poskarżył się kniaź. – Cyrylku, jakby co, to obroń mnie, wnusiu, nożem pchnij, a zaprzedać nie daj. Pamiętaj, wnusiu…
Chłopiec uśmiechnął się.
– Pan Błudnicki obroni – zapewnił.
Szli potem rudziejącą w niskim słońcu łąką, prowadząc konie za powody. Zauważono ich od ognisk, skoczyli ku nim sabaci, kilku z szabelkami obnażonymi, dwaj kozacy konno, dzierżąc przed sobą długie piki. Zagwojski spojrzał na Tomasza, ten mruknął:
– Czerń. Pogadamy z dowódcą.
Tamci otoczyli ich, groźnie po niemiecku i węgiersku wykrzykując. Tomasz zawołał:
– Gdzie komendant? Z komendantem chcemy mówić!
Od ogniska zbliżał się ku nim niski, długowąsy wachmistrz. Zagadał coś szybko i niezrozumiale.
– Umiesz waść po polsku? – spytał Tomasz.
– Umiem. Dobrze umiem.
W głowie szumiało. Ale go słyszę, pomyślał, poprzez ten szum.
– Pozwolisz nam przy twoim obozowisku przenocować? – spytał.
– Kto nocować? – spytał wachmistrz. – Wieviel?
– Czterech nas. Ja, ten żołnierz, ten starzec i pacholę.
– Pacholę – powtórzył oficer. – Pacholę też bum-bum może. Zapytam jego miłość. Jego miłość zgoda, ja wachmajster, ja proszę, bitte.
– Pytaj, panie wachmistrzu.
Dotknął obolałej głowy. Jak w browarze, pomyślał. Sen mi potrzebny, pocieszał się. Wachmistrz rozmawiał z kimś w głębi namiotu. Sabaci nie spuszczali z Tomasza groźnych spojrzeń. Jego miłość rozkaże, to przerżną nam gardła, za co w pierwszą sobotę miesiąca pobiorą dodatkową lafę. Gardeł przerżniętych cztery po pięć groszy na głowę. Wachmistrz zasalutował i odsunął się na bok. Z namiotu wyszedł wysoki, smukły szlachcic, ciemnowłosy, o pięknych, nieco wyostrzonych rysach. Ten by wśród fraucymeru królowej sukcesy odnosił! Szlachcic zbliżył się ku nim szybkim krokiem i można było dostrzec, że twarz ma pobrużdżoną, w opuchniętych oczach zmęczenie, niejedno przeżył i niejeden kufel wychylił, owych sukcesów także sobie pewnie nie żałował, domyślił się Tomasz. Szlachcic, stanąwszy przed nimi, ogarnął ich uważnym spojrzeniem, a następnie zwrócił się do Zagwojskiego:
– To wy chcecie przy nas nocować? – I nie czekając na odpowiedź, przyzwolił z miejsca: – Nocujcie.
Uznawszy sprawę za załatwioną, zawrócił do namiotu. Naraz zatrzymał się.
– Co za jedni? – spytał, zwracając się do Zagwojskiego.
– Podróżni – odpowiedział Tomasz.
– Stul pysk, ciebie nie pytam.
– Ale ja odpowiadam.
– W samej rzeczy – przyznał szlachcic, udając zdumienie. – Zadziwiasz mnie logiką. Strawę macie? – spytał.
Tomasz spojrzał na niebo nad zaroślami. W czerwieni zachodzącego słońca biło skrzydłami ptactwo.
– Upolujemy – powiedział.
– Upolujecie – powtórzył z powątpiewaniem szlachcic. – Wachmistrzu, dajcie im chleba i kaszy! – Postąpiwszy krok do przodu, szlachcic przyjrzał im się bacznie. – Dziwna z was kompania: kot, pies, lis i jagnię w świat poszli razem… – Zwrócił się do wachmistrza: – Szpiedzy, co?
– Jawohl, Herr Kommandant.
– Wszędzie widzicie szpiegów – westchnął szlachcic. – I co panowie szpiegujecie? – spytał wesoło Zagwojskiego.
– Miejsce dla noclegu – znowu odpowiedział Tomasz.
– To twój sługa, ten gaduła? – szlachcic spytał Zagwojskiego.
– Nie, to mój pan.
– Hm, pan. Trochę obdarty… A już myślałem, że zuchwalec. Szkoda, że nie – uwielbiam zuchwalców. Szukam ich! A dokąd idziecie – zwrócił się do Tomasza – jeśli wolno zapytać?
– Na południe – odpowiedział wymijająco Błudnicki.
– I my na południe. Bliżej Karpat?
– Tak. Do bukowych lasów.
– I my do bukowych. Już wiem: do nowochrzczeńców idziecie. I my do nich – mówił, drocząc się, szlachcic.
– Z misją od pana Bełzeckiego? – spytał podejrzliwie Błudnicki.
– Ach, rozpoznałeś nas. W porządku, ale nie pytaj za wiele. Żeby nie było nieporozumień: nie jestem Bełzeckich oficer ani ich sługa. Jestem przyjacielem chorążego Łukasza Bełzeckiego – jeśli go znasz.
– Owszem, znam.
– Coraz więcej mnie zaciekawiasz. Toś musiał i o mnie słyszeć: Stefan Ligęza jestem, z Jaćmierza – powiedział szlachcic i wyraźnie czekał na efekt.
Chyba się zawiódł.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_