- W empik go
Cuban Girl's Guide 1: To Tee and Tommorow - ebook
Cuban Girl's Guide 1: To Tee and Tommorow - ebook
Miłość nie zawsze jest częścią planu... Poruszająca historia o dziewczynie z Miami, która niespodziewanie odnajduje uczucie - i samą siebie - w małym angielskim miasteczku.
Lilii Reyes nie planowała lata w Anglii. Zdecydowanie nie miała zamiaru utknąć w małym miasteczku Winchester, zupełnie pozbawionym słońca i z pewnością nieprzypominającym Miami. Kiedy Lila w lokalnej herbaciarni poznaje Oriona Maxwella, jej koszmarna wycieczka zaczyna nabierać kolorów. Czy Lila porzuci wszystko co zaplanowała do tej pory i podąży za głosem serca?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-10-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Nazwij to, jak chcesz. Wakacjami. Prezentem z okazji zdania matury. Może nawet ucieczką. Wiem jedynie, że jeszcze nigdy nie byłam tak daleko od Miami.
Jestem tu, ponieważ kubańskie lekarstwo zawiodło. Jest stare jak świat i brzmi niczym przepis, a raczej receptura. Choć składniki – w zależności od rodziny – mogą się różnić, ich połączenie powinno dać zawsze ten sam efekt terapeutyczny: gdy masz złamane serce, twoja rodzinka je uleczy. Z tym wyjątkiem, że mojego złamanego serca żadna gromada krewnych ani żadna ilość jedzenia nie są w stanie ukoić, więc – jak w jakiejś telenoweli, którą ogląda mama – wrobili mnie.
– Następny, proszę – celnik z lotniska London Heathrow przywołuje mnie do siebie. – Jaki jest cel pani wizyty? – pyta, gdy wręczam mu paszport.
Mijają dwie sekundy, cztery, a potem wypowiadam wierutne kłamstwo:
– Wakacje.
Nic więcej nie mówię, ponieważ jeden z krewnych mających mnie gościć tego lata, Spencer, już czeka, a wizja, że miałabym być poddana kontroli osobistej, obejmującej wyrywanie zębów i badanie ginekologiczne, czyha za rogiem. Ale, _Dios_¹, jak bardzo chciałabym dać popalić temu celnikowi i całemu dniu. Ledwo się powstrzymuję, by nie zbliżyć się do niebieskiego munduru celnika i nie wykrzyczeć: „Jestem tutaj. Nie tylko dlatego, że moja najukochańsza babunia nie żyje, ale też z dwóch innych powodów. W ciągu dwóch miesięcy od śmierci babci moja najlepsza przyjaciółka mnie porzuciła, a chłopak, z którym byłam przez prawie trzy lata, zostawił mnie przed samą studniówką. Nazywam to potrójnym pechem. Najwyraźniej nie poradziłam sobie z tą kumulacją zdarzeń wystarczająco szybko, toteż moja rodzina wysłała mnie tu, żebym ochłonęła. Nie chciałam przyjeżdżać do twojej Anglii, ale mama wyciągnęła z rękawa największego asa ze wszystkich możliwych, może nawet większego niż ciastka z gujawą i inne typowe kubańskie lekarstwa na złamane serce. Wyciągnęła babcię. Więc odpowiadając na twoje pytanie: W moim pobycie tutaj nie ma żadnego celu”.
Trzask. Urzędnik wbija pieczątkę w paszporcie i przesuwa go w moją stronę.
– Miłego pobytu.
Bez szans.
Dwie godziny później, po niemal zupełnie cichej jeździe autobusem, nastąpiła całkowicie milcząca jazda taksówką, aż wreszcie kierowca wysadził mnie w miejscu, które widziałam tylko na zdjęciach. Na nieszczęście słońce chyba zapomniało o tym miejscu. Trzęsę się pod nijakim niebem, gdy Spencer wyszarpuje moje dwie duże walizy z bagażnika.
Zatem to jest Winchester w hrabstwie Hampshire w Anglii.
Przechodzę przez wąską ulicę i zbliżam się do pensjonatu Pod Sową i Wroną. Jak wiele innych budynków, które minęliśmy w miasteczku, Pod Sową i Wroną też wygląda jakby był wzięty prosto z powieści Jane Austen. Ogromny tort weselny z pomarańczowo-czerwonej cegły góruje nad okolicą. Bluszcz oplata portyk, czyli frontową kolumnadę wspierającą dach. Pnie się po trzypiętrowym hotelu alejami zielonych kłączy. To miejsce krwawi historią.
Nic w Miami nie jest tak stare. Nawet señora Cabral, która co poniedziałek z trudnością nadal przychodzi do naszej rodzinnej piekarni, a była już sędziwa, zanim moi rodzice się urodzili – nawet ona nie jest aż tak stara.
Spencer Wallace wpycha moje walizki pod obrośniętą różami bramę. Widząc go tutaj, a nie w Miami, kiedy odwiedzał nas z żoną i synem, uświadamiam sobie, jak bardzo jego wygląd wtapia się w ten murowany pensjonat. Świeżo posiwiałe rude włosy. Wąska kozia bródka i wąsik połączone w jedno. Ma nawet na sobie ciepłą tweedową marynarkę. I to właśnie to pierwsze spojrzenie na dalekiego krewnego na lotnisku sprawiło, że moja podróż stała się jeszcze bardziej surrealistyczna, niż kiedy wsiadałam do samolotu. Matka i ojciec wysłali mnie do obcego kraju, w którym mężczyźni noszą tweedowe marynarki. W czerwcu.
– W takim razie chodź, Lila – mówi Spencer od drzwi. – Cate powinna już wrócić z rehabilitacji. W środku jest miło i ciepło – zamykając drzwi, potrąca mnie w ramię. – Przepraszam – mówi i rzuca kolejne, pełne niepokoju spojrzenie na mój strój podróżny. To samo, którym obdarzył mnie, kiedy wyszłam z odprawy celnej. Jak się zorientowałam w terminalu piątym na Heathrow, moje białe dżinsy, złote sandałki i cienki, wściekle różowy top nie są typowym ubraniem na angielskie wakacje, nawet wczesnym latem. W moim Miami to jednak zupełnie normalny strój. Nie ma znaczenia, czy jest mi zimno, czy nie.
Wewnątrz jest ciepło, ale nie parno i pachnie masłem oraz cukrem. Wdycham te wonie i próbuję je w sobie zatrzymać. Całym domem, jaki teraz mam, są znane zapachy. Ciotka Cate pojawia się na dole wypolerowanych, drewnianych schodów.
– A oto i ona – podchodzi i zaplata wokół mnie ramiona. – Przepraszam, nie mogłam pojechać ze Spencerem na lotnisko.
– Podróż autobusem była spoko – mówię, natrafiając w powitalnym uścisku na jej ramię, otulone gryzącą wełną. Niski blond kok jest taki sam, jak pamiętam, ale jej akcent stał się bardziej płaski niż wcześniej. Czy to jest to, co dwadzieścia pięć lat spędzonych w Anglii robi z Wenezuelką, urodzoną jako Catalina Raquel Mendoza? Tu, z tym mężem, w tym średniowiecznym miasteczku w Hampshire nazywa się Cate Wallace.
– No proszę. Prawie osiemnastolatka – Cate cofa się, marszcząc brwi. – Chodźmy do salonu na herbatę, a Spencer wniesie na górę twoje bagaże. Pali się w kominku i mogę dać ci sweter, zanim się rozpakujesz. Masz cienką bluzkę, a nie chcemy, żebyś się przeziębiła.
Żebra naciskają mi serce i wtedy… to się dzieje. Tutaj, w przytulnym holu pensjonatu Pod Sową i Wroną z wyblakłymi drewnianymi deskami pod moimi sandałami i wysokimi pojemnikami, wypełnionymi spiczastymi parasolkami obok drzwi. Nie wydarzyło się na lotnisku Miami International, kiedy przybrałam niezłomny wyraz twarzy, całując obowiązkowo _mis padres_² i siostrę Pilar. Nie stało się, kiedy patrzyłam, jak gwiezdny pył miejskich świateł znikał pod skrzydłem odrzutowca. Wtedy nie płakałam. Nie mogłam. Ale Catalina-Cate Wallace doprowadza mnie do tego tutaj i nie mogę się powstrzymać. Oczy napełniają mi się łzami, gardło zaciska na samo wspomnienie, które nigdy mnie nie opuści.
_¡Ponte un suéter, que te vas a resfriar!_
Załóż sweter, bo się przeziębisz! – kubańska mantra wszystkich mantr. Wytatuuj to sobie na czole. Zapisz niezmywalnym atramentem na naszej pachnącej fiołkami papeterii. Wykrzycz na cały regulator z okna do dzieci liżących lody na patyku na ulicach Little Havana. Moja babcia na lewo i prawo rzucała wirtualnymi swetrami. Aż do tego chłodnego marcowego poranka, kiedy już nie mogła. Najzimniejszego ze wszystkich dni.
Moja dłoń wędruje do złotego gołąbka zawieszonego na szyi, prezentu od babci sprzed lat. Cate zauważa to, jej wytworne rysy więdną.
– Och, twoja wspaniała babunia. Była cudowną kobietą, kochanie.
Kochanie. Nie mija. Nie dla angielskiej Cate.
– Babcia praktycznie i mnie wychowała – Cate patrzy mi w spuchnięte oczy. – Żałuję, że nie mogłam przyjechać na pogrzeb.
– Mama zrozumiała. To przecież długa podróż – siedem tysięcy pięćdziesiąt kilometrów.
Cate kładzie dłonie na moich policzkach. Ten gest tak bardzo przypomina mi babcię, że znowu zaczynają kapać mi łzy.
– Powiedz prawdę – mówi. – Chociaż tuż przed pogrzebem babci miałam operację szyi, twoja matka i tak znalazła sposób, żeby mnie obwiniać za nieobecność, prawda?
Śmieję się. Anglia nie przywłaszczyła sobie wszystkiego. Zaciśnięte usta, wysunięte biodro i wyzywające spojrzenie pochodzą wprost od Cate, którą pamiętam z ostatniej podróży Wallace’ów do Miami.
– Skąd wiesz?
– Uwielbiam twoją matkę. Ale kobiety z telenoweli mogłyby się od niej niejednego nauczyć.
Dramat opery mydlanej. Mama nigdy nie poszła na studia, ale i tak specjalizowała się w dramacie. A dodatkowy fakultet miała w robieniu czegoś na przekór mnie.
– Usiądź w salonie, a ja przyniosę herbatę, którą Polly dla nas przygotowała – mówi Cate i, zanim odchodzi, gestem wskazuje sklepione przejście.
Zdejmuję czarną torebkę; z przedniej kieszeni wysuwa się formularz celny. „Miłego pobytu”. Zgniatam papier w jak najmniejszą kulkę. Żadne tak zwane wakacje mi nie pomogą.ROZDZIAŁ 2
2
Rozumiem, dlaczego goście pensjonatu Pod Sową i Wroną zachwycają się podwieczorkiem podawanym w salonie, ale ta babeczka jest za słodka. Chociaż konsystencję ma niemal idealną, to jednak ilość cukru jest tym, na czym potyka się wielu piekarzy. Mąka, masło i cukier są tylko nośnikiem innych smaków – przypraw i ekstraktów, owoców oraz kremu i czekolady. Ciasto nigdy nie musi być przesadnie słodkie. Wystarczy, że zapadnie w pamięć.
Nie jestem ekspertką od babeczek; prawda jest taka, że nigdy ich nie piekłam. Ostatnio jadłam je cztery miesiące temu, kiedy Pilar chciała świętować swoje dwudzieste pierwsze urodziny popołudniową herbatą w hotelu Miami Biltmore.
Ten salon, podobnie jak tamto historyczne miejsce, ze swoimi lodowato niebieskimi ścianami i brokatowymi tkaninami, bardziej przypomina obraz niż pomieszczenie. Tutaj jestem postacią wciągniętą w cudze życie.
Nazwę je „Kubanka z przesłodzoną bułeczką w nie-Miami”.
– …i spacery, a wieś jest tak blisko. Możesz wszędzie jeździć na jednym z rowerów gości i naprawdę odpocząć. W centrum miasteczka są kawiarnie i małe sklepiki, które na pewno pokochasz – między kolejnymi łykami mocnej czarnej herbaty Cate, jak jakaś agentka nieruchomości, ostatnie pięć minut poświęciła na próby przekonania mnie do Winchester.
Przez cały czas uśmiechałam się sztucznie, jakby mogła mi coś sprzedać.
– Brzmi świetnie. I dzięki za gościnę – wyobrażam sobie przestrzeń między chęcią utopienia wszystkich moich słów w imbryku pomalowanym w róże a okazaniem szacunku kobiecie, którą znam od urodzenia – oto, na czym stoję.
– Bez kitu – mówi Cate. – Możesz być ze mną szczera.
– Jasne – odstawiam filiżankę z krępującym stukotem. – Nie chcę tu być.
Słowa nie robią na niej wrażenia – jest opanowana jak białe, marmurowe niebo za oknami. Cate wodzi palcami po rancie filiżanki. Jej owalne paznokcie lśnią lakierem w kolorze czereśni. – Oczywiście, że nie. Nie ma co udawać. Ale twoi rodzice uważają, że trochę czasu z dala od domu dobrze ci zrobi…
– A co z moim zdaniem? Z tym, jak ja się czuję? – jestem jak zdarta płyta, powtarzając tekst, który recytuję od momentu rezerwacji lotu. Wszelka pomoc, jakiej potrzebuję, jest siedem tysięcy kilometrów za Atlantykiem. To miejsce, gdzie kilka tygodni temu miałam wszystko, czego chciałam. To budynek naszej piekarni, którą przejmę i rozwinę – piekarni, która zawsze będzie opierała się na korzeniach babci. _Panadería³_ La Paloma. Jej duch i pamięć o niej nadal są w tych ścianach, ale mnie tam teraz nie ma.
Nie potrzebuję Anglii. To Miami jest moim miastem. Domem, w którym przez siedemnaście lat tak często odnosiłam zwycięstwo. Przyzywa mnie, co odczuwam do szpiku kości. „Jesteś moja – woła. – Możesz znowu wygrać”.
Ale nie tutaj. Nie w Anglii.
Miami pamięta o moich najważniejszych relacjach i osobach, za którymi po kryjomu płaczę. Babcia. Andrés. Stefanie. Moje serce, ciało i pamięć nie uporały się jeszcze ze stratą. A teraz, w ciągu osiemdziesięciu pięciu dni, które mam spędzić w Anglii, wiele może się zmienić, a mnie nie będzie na miejscu, żeby temu zapobiec.
– Cierpisz, Lila. I przestraszyłaś rodziców – mówi Cate. – Twoje zdrowie psychiczne jest w tej chwili ważniejsze niż przejęcie od razu La Paloma.
_Bueno⁴_. Zasada „bez kitu” działa w obie strony. Radziłam sobie jednak. Potrzebuję więcej czasu, a nie więcej gadania. Ani nie więcej przestrzeni. Dlaczego rodzice tego nie widzą?
Cate kręci blond kosmykiem, który wymsknął się z koka. – Obiecaj mi jedno, ponieważ obie wiemy, do czego zdolna jest _tu mama⁵_.
Podnoszę wzrok na dźwięk języka hiszpańskiego.
– Spróbuj tu znaleźć swoje miejsce. Może nawet odrobinę radości. Ale zrób to rozsądnie, dobrze? – brzmi, jakby pół godziny spędzone ze mną sprawiło, że jej akcent skręcił nieco na południowy zachód. – Nie biegaj samotnie po zmroku ani nie rób niczego… lekkomyślnego.
Lekkomyślnego. Jak to, co zrobiłam dwa tygodnie temu? Policzki płoną mi gniewem i żalem. Byłam tak głupia. Nieostrożna.
Nie odzywam się. Chowam resztę werbalnej reakcji pod ostatnimi kęsami babeczki z czarną porzeczką, którą przygotowała Polly. Tak, za słodka.
Zostało mi jeszcze pół filiżanki herbaty, kiedy Cate potrąca mnie w ramię. – Rozgość się. Spencer pewno już zaniósł twoje bagaże na górę – wstaje, pokazując mi, żebym poszła za nią szerokimi schodami do holu i na piętro.
Na piętrze pensjonatu Pod Sową i Wroną jest osiem pokoi gościnnych. Cate wspomniała, że wszystkie są zarezerwowane, lecz nie spotykamy innych gości. Korytarz, wyłożony boazerią, zajmują tylko rzędy mosiężnych kinkietów. Ogromne złote skrzydła ptaków ozdabiają po bokach każdą lampę.
Zatrzymujemy się przed szerokimi, nieoznakowanymi drzwiami z klawiaturą. – Tu są schody do naszego prywatnego mieszkania. Kod do drzwi to kod pocztowy Miami dla naszej starej dzielnicy – nostalgia łagodzi rysy Cate. Kiedy jej rodzice przeprowadzili się z Wenezueli do Miami, Cate spędzała z mamą tak dużo czasu w domu babci, że stał się on jej drugim domem. Pilar i ja nigdy nie nazywałyśmy jej kuzynką. Zawsze będzie naszą ciocią.
Ruchem ręki nakazuje mi wprowadzić pięć cyfr, które tak dobrze znam. Po sygnale drzwi się otwierają, odsłaniając wejście na kolejne rzeźbione, kręte schody.
Stopnie doprowadzają nas do rozległej przestrzeni przypominającej poddasze. Cate wskazuje na jeden z korytarzy.
– Pokoje moje i Spencera są tam – obraca się, prowadząc mnie przez salon do drugiego skrzydła. – Po tej stronie są twój pokój gościnny, łazienka i pokój Gordona. Jest teraz ze swoją grupą naukową w bibliotece.
Jak przez mgłę przypominam sobie, jak mówiono mi, że egzaminy szkolne trwają tutaj aż do lata. – Nie mogę uwierzyć, że Gordon ma szesnaście lat.
Uśmiecha się.
– Jest tak wysoki, że ledwo go rozpoznasz. Ostatnio, kiedy się widzieliście, miał chyba dwanaście lat. Tuż przed naszą wycieczką na Key West.
– Tak, uwielbiał biegać po kuchni w La Paloma, a ty i mama popijałyście kubańskie espresso na zewnątrz.
Na twarz opadają mi ciemne włosy, które pachną samolotem. Odgarniam je.
– Za każdym razem, kiedy babcia wyciągała z pieca tacę z _empanadas⁶_, próbował jedną zwinąć. Uderzała go ręcznikiem, ale to go nie powstrzymywało.
Wybuch wspomnień piecze jak strzał z gumki.
Odwracam wzrok, aż Cate ściska mnie za ramię. Otwiera wyłożone drewnem drzwi i przytrzymuje je dłonią.
– Jesteśmy. Wiesz, gdzie mnie szukać. Kolacja jest o siódmej.
Zostaję sama. Sypialnia, w której spędzę następne osiemdziesiąt pięć dni, ma prawdziwe łóżko z baldachimem. Nie jakiś specjał z Ikei, ale autentyczny mebel pasujący do epoki regencji lub, jak kto woli, epoki georgiańskiej opisywanej przez Jane Austen. Rzucam torebkę i przejeżdżam palcami po słojach wiśniowego drewna. Podobnie jak pozostała część pensjonatu łoże sprawia wrażenie starego.
Spencer postawił moje walizki obok szarej aksamitnej ławy. Przyglądam się przestrzeni – komoda z telewizorem na górze, szara kwiecista dwuosobowa kanapa, biurko. Na jednej ze ścian jest duże okno z taflą szkła, przez które wpada teraz mroczne światło z ulicy. Na drugiej ścianie znajduje się szersze okno, ale z mechanizmami korbowymi. Odsuwam kremowe jedwabne zasłony. Kiedy przekręcam klamkę i wystawiam na zewnątrz tułów, ramy okienne wydają jęk nie z tego świata. Pochylając się nad parapetem, spoglądam, ponad koronami drzew, na otoczony murem kościelny dziedziniec, który sąsiaduje z moją częścią pensjonatu Pod Sową i Wroną. Oczy, nawykłe do widoku palm, z trudem przestawiają się na pejzaż ze zwietrzałą cegłą i z iglicami kościołów jak w maleńkim kamiennym kościółku obok.
Pokój jest wspaniały. Ale część mnie nadal chce walić pięściami w ścianę, wykrzykując dzikie dźwięki, które dotąd odbijały mi się echem w głowie. Cały marzec, kwiecień i maj. Nie powstrzymam się chyba przed chęcią schowania się pod wygodną puchową kołdrą.
Zadowalam się przeturlaniem walizek w stronę drzwi – nie jestem gotowa ogarniać nowej rzeczywistości. Na łóżku rozpinam dużą podręczną torbę. W środku jest Miami. Zapachy cytrynowo-octowego środka do czyszczenia kafelków używanego przez mamę i mojego spreju do pokoju o woni gardenii przywierają do całej zawartości, której będę dziś potrzebować. Prawie, jakby to babcia spakowała tę torbę.
To ona sprawiła, że ani Pilar, ani ja nigdy nie odważyłybyśmy się wsiąść do samolotu bez zabrania ze sobą zapasowej pary bielizny i ubrań na zmianę. „Przecież linie lotnicze mogą zgubić wasze walizki”! Babcia nigdy nie ufała bagażowym.
A ja nie zaufałam im w sprawie tych konkretnych rzeczy. Po legginsach i długiej koszulce wyciągam kultowy biały fartuch babci. Ten, który trzymałam na kolanach podczas jej pogrzebu. Potem rodzinne zdjęcie, moje, rodziców i Pilar w ogrodzie mojego stryjecznego dziadka. I kolejną małą fotografię babci, którą zrobiłam rok temu: drobna postać z zawadiackimi, siwiejącymi czarnymi włosami uśmiecha się podczas jedzenia prostego śniadania złożonego z _café con leche_ i _pan tostado⁷_.
Babcia i ja byłyśmy jedynymi osobami w rodzinie, które trzymały _recuerdos-memento⁸._ Pili nie miała tego sentymentalnego genu, a mama nienawidzi bałaganu. Jednak nadal nie sprzątnęła z komody babci ołtarzyka z kartek, zdjęć, figurek i suszonych kwiatów. Nie zrobiła z sypialni babci pokoju gościnnego ani nie usunęła z tarasu jej znoszonych drewniaków ogrodowych. Jak na razie nawet ona zatrzymała rzeczy.
Ustawiam mój przeszczepiony ołtarzyk, układając przedmioty z Miami na szafce nocnej. Serce zahacza o ostatnią rzecz w torbie: biały T-shirt z napisem Uniwersytet Miami, który kupiłam dla Stefanie. Jest to _recuerdo_ o wielkiej wadze, _memento_ o planach największej przyjaźni, której nie jestem jeszcze w stanie odłożyć do szuflady.
Ta koszulka jest najważniejszym powodem, dla którego tutaj jestem.
Zamówiona dwa tygodnie temu, jak jakiś chory żart, dotarła do piekarni La Paloma dokładnie tego samego dnia, kiedy odleciał samolot Stefanie. Stef już nie szła na uniwersytet. Moja przyjaciółka już donikąd się nie wybierała w Miami. Nie ze mną.
Początek naszego końca zaczął się dwa dni przed dostawą. Walnęłam się na jej łóżku tak samo jak zawsze, z tą różnicą, że teraz ogromna torba zagarnęła dywanik Stef. Na biurku leżały jej paszport, stos dokumentów podróżnych i przesyłka z Katolickiego Stowarzyszenia Misjonarzy Południowej Florydy.
Koniec naszego końca miał miejsce, gdy trzasnęłam drzwiami i wybiegłam z domu, w którym przez lata czułam się jak członek rodziny.
A pomiędzy początkiem a końcem końca moja najlepsza przyjaciółka przyznała, że od listopada przygotowywała się do dwuletniej pracy na stanowisku pomocy medycznej. Miesiące szkoleń, o których nigdy nie wspomniała. Stef, bez słowa, zastąpiła przyjęcie na uniwersytet odległą afrykańską wioską.
Dwa tygodnie temu, będąc sama w biurze piekarni, wpatrywałam się w logo uniwersytetu na koszulce. Wypowiedziane przez nas słowa spadły na mnie jak grad.
– Nie mogłaś mi powiedzieć?
– Przepraszam, Lila. Wybiłabyś mi to z głowy.
– Nieprawda.
– Muszę jechać.
– Całkiem zmieniłaś swoje życie za moimi plecami?
– Dopiero co zmarła twoja babcia. A po tym, co się stało z Andrésem… Poza tym wiesz, że kłóciłybyśmy się. I jak zawsze wygrałabyś.
Potem pobiegłam do domu i płakałam nad naszym selfie z ukończenia szkoły, które zrobiłyśmy tydzień wcześniej. Moja czarna grzywka i jej delikatne blond włosy wystawały nam spod czapek absolwenta, zabarwionych ciemnym kolorem oszustwa.
W biurze piekarni dotyk miękkiej bawełnianej koszulki tylko utwierdził mnie w przekonaniu: mój smutek zmienił się, przechodząc z linii między dwoma pulsującymi punktami końcowymi – babcią i Andrésem – w nowy kształt. Trójkąta.
I ten trójkąt był tak wielki, że nie mogłam się go pozbyć. Nie potrafiłam odnaleźć siebie pod czarną pustką. Serce rozpadło mi się na kawałki, a oddech przypominał wstęp do burzy. Musiałam się ruszyć. Musiałam biec.
Przepis na porzucenie przez najlepszą przyjaciółkę
Z kuchni Lili Reyes
SKŁADNIKI: Jedna spakowana torba sportowa z biura taty. Jedna para butów do biegania Nike’a. Jedna wściekle niebieska koszulka. Jedna para legginsów kompresyjnych Adidasa.
PRZYGOTOWANIE: Przebrać się i wybiec przez tylne drzwi serwisowe. Udać się do miasta swojego urodzenia, do swojego Miami. Jest tak duże, że wchłonie człowieka. Odzyskać miejsca i ulice, które cię znały, które znały twoją miłość i radość, zanim ostatnie trzy miesiące tak wiele ci zabrały. Odzyskać to wszystko.
* Przestać roztrząsać sprawę Stefanie ze swoją rodziną. To twoja strata i sobie z tym poradzisz.
TEMPERATURA GOTOWANIA: 246 stopni – dokładna temperatura odczuwalna, kiedy biegasz po Miami w godzinach południowych.
Tamtego popołudnia, dwa tygodnie temu, poszłam na boczny parking i zamknęłam w moim turkusowym mini cooperze wszystko, za wyjątkiem breloka zbliżeniowego i telefonu. Wyginając się i rozciągając, przygotowałam się do wykonania tego, co na drugim miejscu wychodziło mi najlepiej ze wszystkiego. Pobiegłam dalej niż kiedykolwiek wcześniej, na taki dystans, na którym ludzie zdobywają medale i szarfy. Moją jedyną zdobyczą była wymęczona nagroda za uporczywy opór. Przez wiele godzin lekceważyłam każde ostrzeżenie organizmu, mijając granice dzielnic, aż nadeszła i minęła pora obiadu. Jedna myśl przebijała się przez pot, żar i ból, aż w końcu moje kończyny poddały się: gdybym biegła wystarczająco długo, może udałoby mi się wybiec z własnej skóry.
Dziś zastanawiam się, czy Stef miała rację, czy rzeczywiście mogłam sprawić, by zmieniła zdanie. Przecież siła perswazji nie zadziałała na moją rodzinę.
Opadam na szarą aksamitną ławę i staram się siedzieć w jak największym bezruchu. Udaję, że jeśli się nie ruszę, to miejsce, z którego przychodzę, też tego nie zrobi. West Dade zamknie się w czasoprzestrzeni, dopóki nie wrócę do domu.ROZDZIAŁ 3
3
Po dobie spędzonej w pokoju nie mam pojęcia, jaka jest temperatura na zewnątrz ani ile kroków dzieli pensjonat od centrum Winchester. Znam natomiast każdą tajemniczą smugę na suficie i wiem, że od drzwi do łazienki dzieli mnie sześć kroków. Piętnaście mam do kuchni na poddaszu i z powrotem.
Wallace’owie nie komentują mojej hibernacji, tace z posiłkami znajduję na kuchennym blacie – niech ich Bóg błogosławi. Na jednej z nich był liścik:
_Odpoczywaj. Jestem w kontakcie z Twoją rodziną. Mami dzwoniła tylko sześć razy. Cate._
Cate nie wspomniała też nic o walizkach, które nadal stoją przy drzwiach. Ani o wyłączonym telefonie położonym na wyłączonym laptopie.
Jest jeszcze Pilar. Przypominam sobie szczery uśmiech mojej siostry i jej spokojne, rozsądne oczy i zastanawiam się, ile wiadomości mi wysłała. A może i ona się ode mnie odcięła, wiedząc, że nie mogę trzymać się z dala zbyt długo? Zerkam na telefon, głos najważniejszej dla mnie osoby w życiu jest tylko dwadzieścia sekund ode mnie. Ale nie. Jeszcze nie. Nie jestem całkiem gotowa na poważną rozmowę z nią. A przynajmniej taką, która nie będzie doprawiona największymi przekleństwami, jakie znam, w dwóch językach.
Biała koszulka być może sprowokowała moją ucieczkę, ale lot do Anglii mogła równie dobrze zabukować niejaka Pilar Veronica Reyes. Od chwili wylądowania kilkanaście razy myślałam o owej północy w mojej sypialni w West Dade – tej, która rozegrała się po tym, jak uciekłam z La Paloma na wielogodzinny, samotny bieg. Następstwem tego był huragan. Choć siostra wzbudza we mnie irytację, to bardziej wściekła jestem na samą siebie za to, że byłam taka nieostrożna.
Mój organizm też zapłacił wysoką cenę za moją lekkomyślność. Pamiętam, jak wszystko mnie bolało. Jak włókna mojego szaro-białego pledu drażniły palące mięśnie i spieczoną słońcem skórę.
– _Más⁹_ – powiedziała tamtej nocy Pilar, trzymając setną łyżkę _caldo de pollo¹⁰_. Zrobiłam tę partię magicznego rosołu z przepisu babci. To plus porządna warstwa Vivaporú – maści Vicks VapoRub – mogło wyleczyć każdą chorobę. – Więcej, Lila – Pilar skierowała łyżkę do mojej trzęsącej się głowy i zaciśniętych ust.
– Wystarczy – stwierdziłam. W głowie waliły mi bębny.
Pili żachnęła się i walnęła miską o szafkę nocną. Ta kobieta, specjalizująca się w księgowości, podeszła jak pielęgniarka na wojnie, stoicka i silna, do naszej małej apteczki.
Jej dłonie wtarły więcej chłodzącej, szczypiącej maści w moje łydki. Skrzywiłam się, kiedy sięgnęła po kolejną dawkę balsamu na pęcherze.
– Dobrze ci tak – więcej balsamu na piętach i palcach, zerwane płaty skóry. – Jeśli już nigdy nie założysz tych czerwonych sandałków na szpilkach, to twoja wina, _hermana¹¹_.
Tak, moja wina. Tak się dzieje, jak się biegnie przez ponad pięć godzin i ponad trzydzieści dwa kilometry, by pod koniec już się czołgać. Kiedy zaczęłam, nie mogłam skończyć. A poza tym nie zależało mi.
Pilar krążyła po mojej sypialni, poprawiając poduszki i napełniając szklankę wodą, wystawiając głowę, żeby sprawdzić, gdzie byli mami z papi. Mruczała coś cicho po hiszpańsku:
– Głupia dziewczyna. Bezmyślna, pochopna i samolubna. A co by było, gdybym cię nie znalazła? Co wtedy? Boże, Lila.
To słyszałam.
To widziałam.
Mama i tata skulili się w drzwiach z wyrokiem sądowym. Ojciec pochylił głowę, odsłaniając szpakowate włosy i łysinę.
Mama ściskała zwitek chusteczek.
– Właśnie skończyliśmy rozmawiać z Cataliną i Spencerem.
Jej słowa były szybkie i ostre: Anglia. Lato w pensjonacie Pod Sową i Wroną. Uspokoić się. Dać sobie czas.
Pod koniec mama płakała, a moja klatka piersiowa była wydrążoną jamą.
– Anglia? Żartujesz?
Tata zrobił krok wprzód.
– To dla twojego zdrowia. Już wiosna była dla ciebie nie do zniesienia, a teraz Stefanie wyjechała.
Powinni mnie po prostu zostawić w spokoju. Pozwolić samej sobie z tym poradzić.
Mama odgarnęła z twarzy czarne fale włosów.
– Myślisz, że cię nie widzimy? Jak od tygodni płaczesz po kątach. Skulona i niemal rozbijająca się o ściany. Ojciec znajduje cię zapłakaną w chłodni piekarni. Samotną i zmarzniętą. Tak nie może być, Lila.
Ale tak było bardziej niż właściwie. Pamiętałam niebywałą ulgę odrętwienia od stóp do głów, chłodziła palącą stratę babcinych pocałunków w czoło. I stratę Andrésa i jego czułości. Przytulał mnie mocno, tak całkowicie. Jego ciepłe od kostek po uszy objęcia były jedynym miejscem, w którym czułam się jednocześnie ogromna jak planeta i lekka jak piórko. W chłodni szukałam tylko kilku minut cichego wytchnienia. Ale tata wparował do środka, zaniepokojony i nadmiernie reagujący.
– Nie możecie mnie odesłać. Nie z La Paloma. Nie z mojego Miami. Mojej rodziny.
– Ale ludzie z dzielnicy, _también¹²_. Mówią o tobie częściej niż zazwyczaj. Nie możesz wyzdrowieć, kiedy…
Kiedy co? Kiedy o moich osobistych sprawach szepcze się w całym mieście? Och, nie było trudno zrozumieć dlaczego. To trwało już prawie od trzech lat. Jedyne, co musiałam zrobić, to usidlić Andrésa, syna prominentnego kongresmena, Millana, z eleganckiego Coral Gables. Andrés pojawiał się w lokalnych magazynach i rubrykach towarzyskich. Podczas kampanii pokazał swoją gwiazdorską twarz w telewizji, z rodziną. Klienci, sąsiedzi i właściciele innych sklepów kibicowali nam; uważali, że nasza historia jest urocza. Kiedy cztery lata temu zajmowałam się cateringiem podczas zbiórki pieniędzy przez jego rodziców, wtedy po raz pierwszy spróbował zrobionych przeze mnie ciastek z gujawą. Przez dwa lata, co tydzień, przychodził do La Paloma po więcej, aż w końcu się ze mną umówił. Miałam piętnaście lat i byłam zabujana bez pamięci w synu kongresmena.
Kubańska bajka z West Dade. Ale Andrés wycofał się z naszego zamku.
Rodzice spojrzeli na Pilar, niemal odwracając się do mnie tyłem.
– Elena z Dadeland Bridal była w La Paloma w zeszłym tygodniu – powiedziała mama. Powstrzymała spazm. – Opowiadała mi, że między pracownikami a częścią naszych regularnych klientów trwa jakaś gra. Założyli się o to, kiedy Lila wybierze swoją _vestido de boda¹³_.
_Suknię ślubną? Serio?_ Zagotowałam się w środku.
– Mamo! Czy ty siebie słyszysz?
– Ale to prawda – powiedziała mama. – Bardzo mi przykro.
– Teraz plotka jest już inna – zwrócił się ojciec do Pili. – Dlaczego Andrés z nią zerwał? Jak Stefanie mogła tak bez uprzedzenia zostawić swoją najlepszą przyjaciółkę? Straszne. Ludzie gadają w winiarniach, spożywczakach, kioskach.
Pilar siadła na moim łóżku.
– Wiem. Też to słyszę.
Czy ja tu w ogóle byłam? Czy to było moje życie? Ich mała, za dużo mówiąca trójca przegięła, przechodząc przez ewidentnie niewidoczną mnie.
– Wystarczy, w porządku?
Wreszcie matka spojrzała na mnie.
– Nie wystarczy, ponieważ nigdy nie mówisz nam, co czujesz. Nie możemy ci pomóc, jeśli nie wiemy, co się dzieje.
Wyprostowałam się, nogi miałam zdrętwiałe i obolałe.
– Nie mam potrzeby opowiadać o tym, co straciłam. Muszę to odreagować.
– A co, jeśli to niemożliwe? – zapytała mama.
Niemożliwe. Słyszałam już to słowo wcześniej i rozbijałam je jak twardą skorupę kokosa. A potem używałam soczystego białego miąższu do ciasta.
– Zmarła twoja babunia – miękkim głosem powiedział tata. – Największa część twojego serca.
– Tato – zaczęłam. Ale słowa były grube i ciemne. Postanowiłam: nie będę płakać, nie mogą widzieć moich łez. Ból był prawdziwy i był mój. Mój, by przecierpieć, i mój, by sobie z nim poradzić. Rozmawianie o nim nie sprawiało, że stawał się ich, aby mieli mi „pomagać” i mną sterować. A teraz, wysyłając mnie za granicę, chcieli mi jeszcze bardziej „pomóc”?
– W Anglii będzie ci dobrze. _Chisme¹⁴_, wszystko ucichnie i wrócisz wypoczęta.
Zadzwonił telefon komórkowy mamy.
– To Catalina.
Rodzice wyszli z pokoju. Szeroko i bezradnie wyciągnęłam ramiona w stronę Pilar. Chciałam, żeby się włączyła i wybiła im z głowy ten niedorzeczny pomysł. Zrobi to. Byliśmy drużyną: rodziną Reyesów.
Teraz, kiedy skończyłam szkołę, byłam wreszcie gotowa, by objąć rolę głównej, pełnoetatowej piekarki i przyszłej właścicielki _panadería_ La Paloma, na równi z Pilar. Nie potrzebowałam studiów podyplomowych – wszystkiego nauczyłam się od babci. Firma była do przejęcia za rok. Nasze dziedzictwo, nasza przyszłość. Zaczęło się od babci, a my od tego lata mieliśmy kontynuować jej dzieło. Nie mogłam tego robić zza oceanu.
– Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co zrobisz – powiedziałam, śmiejąc się gorzko.
Pilar wstała, wmuszając w moje gardło kolejny łyk wody. Tym razem byłam posłuszna. – Zrobię? – zapytała.
– Jak wybawisz mnie z tej całej akcji z Anglią. Nie mamy na to czasu. Musimy przygotować biznesplan, ofertę i przemyśleć zmiany kadrowe…
– Lila – obróciła się, spuszczając brązowe oczy. – Mają rację. Potrzebujesz tego wyjazdu. Kocham cię, ale muszę cię puścić. Tylko na chwilę, dobrze?
Miałam wrażenie, że każdy krok, który postawiłam w Miami tego popołudnia, zwrócił się przeciwko mnie i nadepnął na piersi. Wzdrygnęłam się. Mogłam tylko potrząsać głową. Nie_._ Nie. Nie.
– Nie mogę.
Pilar chwyciła biały fartuch babci z niebieską literą L z przodu. Włożyła go w moje ramiona. Kilka godzin temu ociekały potem i solą.
– Co ona by na to powiedziała? – Pilar gestem wskazała na moje przemęczone ciało.
– Twoja siostra ma rację, dzieciaku – te słowa wypowiedziała mama, która wróciła do pokoju. – Babcia zostawiła ci swoje umiejętności i determinację. Więcej niż tylko przepisy. Uszanuj to, Lila. Ty, w chłodni, zapłakana. Ty, wrak człowieka, trzydzieści parę kilometrów stąd, strasząca nas, niedbająca o siebie – czy ona by chciała, żebyś nadal tak postępowała? – łzy płynęły mamie po twarzy. – Jak możesz pozwolić, żeby patrzyła z góry i widziała cię w tym stanie?
Chciałam wrzasnąć: Jak ja mogę? Mogę, ponieważ jedyne, czego babcia mi nie zostawiła, to przepis na poradzenie sobie z żalem. Przepis na to, co zrobić w swoim wnętrzu, kiedy umarła i zbyt wcześnie nas zostawiła. Kiedy chłopak kopnął mnie prosto w serce, a moja najukochańsza przyjaciółka podeptała zaufanie. Milczałam jednak i, trzęsąc się, ściskałam fartuch i trzymałam się wspomnień.
– _Óyeme mi amor_¹⁵ – powiedziała babcia kilka miesięcy temu, po jednej z kłótni z Andrésem. – Kochasz tego chłopaka tak, jak kochasz kuchnię – mieszała w misce polewę z mango. – Ale czasami dodajesz siebie jak zbyt dużo cukru. Zbyt wysoką temperaturę.
Wtedy to wyśmiałam, zignorowałam.
– _Mi estrellita_¹⁶, jeśli będziesz zbyt jasno świecić na niebie, spalisz go. Spalisz też siebie.
Tamtego dnia wypaliło mi całe ciało. Podniosłam temperaturę własnego organizmu i straciłam panowanie.
– Lila, pojedziesz do Anglii – powiedziała w końcu matka. – Nie możemy przekazać ci miejsca, które babcia stworzyła, skoro nie czujesz się dobrze.
I tak się stało.
Mój wcześniejszy bieg – wyczerpanie wewnętrzne i zewnętrzne – zablokował waleczne słowa. Kiedy ojciec zalogował się na stronę British Airways, tylko wgapiałam się w L na kieszeni fartucha.ROZDZIAŁ 4
4
Dwa tygodnie po tym, jak tata zarezerwował mój lot, biały fartuch babci leży złożony na nocnej szafce w Anglii. Minął ponad dzień od mojego lądowania, ale niemal nie wstaję z łóżka.
Spoglądam na zegar, jest prawie dwudziesta, z drugiego końca korytarza dobiega kakofonia syntezatorów i uderzeń perkusji. Pewno z pokoju Gordona. Nie mogę sobie wyobrazić Cate ani Spencera puszczających rocka z lat osiemdziesiątych, w przerwach między zabawianiem gości a opieką nad posiadłością. Z chwilą, kiedy zidentyfikowałam zespół jako Van Hallen, muzyka ucichła. Ale niecałe dziesięć sekund później basowe intro, z innego kawałka, wibruje przez delikatną, drewnianą boazerię, głośność przytłacza. Wtedy… po kilku taktach milknie. _¿Cómo?¹⁷._
Oczy znajdują ukojenie i wytchnienie w małym pamiątkowym ołtarzyku – zdjęciach w ramkach i białej koszulce. W haftowanym niebieskim L.
Pamiątki mają nietypową moc miłości, historii i dziedzictwa. Tutaj ta pamiątka przywołuje mnie do porządku, krzycząc – mam wrażenie – na całe gardło, głośniej niż muzyka, i językiem, który mnie wychował. Babcia nie zniosłaby tego, że siedzę bezczynnie, ledwo wstając z łóżka przez więcej niż dzień. Zrobię to dla niej, wstanę i rozpakuję się.
Gdy tylko wyszłam spod kołdry, do moich uszu doleciała grzmiąca fala elektronicznego techno-popu. Czy to czas, by wszechświat, w postaci Gordona Wallace’a, przekazywał mi, że etap mojej hibernacji oficjalnie dobiegł końca? Tak czy owak, nie spodobała mi się taka wiadomość. _Ten straszny hałas przez całe lato zdecydowanie mnie nie zachwyci_ – myślę. Lecz nim dotrę do drzwi, muzyka gwałtowanie ucichnie, tak samo jak przedtem. Czekam na jakąś okropną powtórkę, ale nic się nie dzieje. „Hm” – mówię do siebie i stawiam czoła walizkom.
Dziesięć minut później, włożywszy buty i ubrania do komody i szafy, zabieram się za drugą torbę. Prostownica do włosów i kosmetyczka są na samej górze. Ale pod szlafrokiem znajduję karteluszek ze znajomym pismem mojej siostry:
_Hermana, nie złość się, ale znam Cię._
_Kocham Cię, ale bardziej tęsknię już. P._
Nie złość się? Jednym z niezawodnych sposobów, w jakie Pili doprowadza mnie do szału, jest mówienie mi, żebym się nie złościła, więc z tym większą ostrożnością wyciągam grubaśną paczkę. Pierwszą rzeczą, którą odwijam z papieru pakowego, jest czarny sweter z wełny merynosów.
Nie spakowałam żadnego swetra.
A potem to już się wymyka spod kontroli.
Kolejny identyczny sweter w szarym kolorze. Krótki, czarny, wodoodporny trencz. Dwie kurtki biegowe. Para ciemnych dżinsowych rurek. Dwie koszulki z długim rękawem, jedna w biało-niebieskie pasy, a druga gładka granatowa. Wreszcie wielki szaro-czarny szal w panterkę.
Teraz moje podejrzenie wzbudza wszystko, co jest w tej walizce. Grzebię w niej w poszukiwaniu kolejnych dowodów na manipulację i znajduję parę butów do kostek, które Pilar kupiła, gdy zeszłej jesieni odwiedziłyśmy Nowy Jork. Chcę ją wyściskać. Chcę rzucić jednym z butów w kierunku jej okrągłej kubańskiej pupy. Ani jedno, ani drugie nie wchodzi w grę, łamię zatem siostrzane milczenie i sięgam po telefon.
Zablokowany ekran rozświetla się, pokazując cztery wiadomości głosowe i szesnaście powiadomień tekstowych od mamy. Nic od Pilar.
– Wiedziałaś, Pili! – mówię, kiedy owalna twarz mojej siostry pojawia się na FaceTime’ie. Siedzi w czarnym skórzanym fotelu ojca na zapleczu piekarni.
– Cóż, dzień dobry – mówi Pilar. – Nie odzywałaś się przez dwa dni i to jest wszystko, na co cię stać?
– Wysłałam do ciebie i mamy esemesa po wylądowaniu – macham czarnym swetrem do kamerki. – Wiedziałaś.
– Co? Że pakujesz się w nerwach?
Wydmuchuję powietrze.
– Oraz – kontynuuje – że kiedy sprawdzę twoje walizki, to jedyne, co znajdę, to twoje _camisas pequeñas¹⁸_ i letnie sukienki? Oczywiście, że wiedziałam. I miałam rację. Angielskie lato to nie jest normalne lato. Mama mówiła ci, co spakować, Cate ci mówiła i ja ci mówiłam, ale…
– Będę się ubierać, jak chcę.
Wzdycha, niemal czuję jej wirujący oddech. – Winchester to nie Miami.
Ciskam z oczu sztyletami w FaceTime’a.
– Lila, czy tobie się wydaje, że nie rozumiem? Przecież ja bez ciebie nigdy nie czuję się dobrze, ale to było jedyne wyjście.
– Radziłam sobie. Z tym – mówię przez zaciśnięte zęby.
– Radziłaś sobie? Ty, znikająca, i tata, który widział twój samochód na parkingu i myślał… Co byś pomyślała, będąc na jego miejscu? A kiedy wreszcie cię znalazłam… co znalazłam? _Dios_, Lila, nie na tym polega radzenie sobie.
Pilar rzadko płacze. Rozważa i analizuje. Organizuje i szufladkuje. To jeden z powodów, dla których tak dobrze nam się współpracuje. Ja marzę i kreuję oczami. Potem przygotowuję jedzenie, które wypełnia żołądki po brzegi, podczas gdy ona robi wszystko, by to sprzedać. Ale teraz pociąga nosem, z którego kapie jak z nieszczelnego kranu, a ja głupia myślałam, że tylko ja sama to przeżywam. Że tylko ja straciłam babcię.
– Przestań, Pili. Wiem, że cię przestraszyłam. Po prostu chcę do domu.
Do domu, gdzie wszystko z powrotem poskładam.
Wydmuchuje nos w chusteczkę, jakby dęła w róg.
– Dom nie był dla ciebie ostatnio sprzyjającym miejscem. Dowiodłaś tego.
– Piekarnia…
– …to coś, co przerabiałyśmy już ze dwadzieścia razy. Angelina sobie poradzi.
Nie mam zaufania do nowej piekarki, która praktykuje raptem od kilku miesięcy.
– Tylko przez jakiś czas – mówię.
– _Claro¹⁹_. Zawsze będziemy ty i ja. Potrzebuję mojej siostry z powrotem. Poświęć trochę czasu i pozwól Cate zaopiekować się sobą.
Znowu wydmuchuje nos i pochyla się.
– Więc jak tam jest?
– Chodzi ci o to, jak jest na zewnątrz? Nie mam pojęcia.
– Powinnam się domyślić, patrząc na kołtun na twojej głowie. Ale dwa dni!?
– Jutro, dobrze?
Muzyka znów wybucha, zagłuszając jej odpowiedź. Tym razem to wrzeszczący riff gitarowy. – Gordon – mówię w stronę zaciekawionej twarzy Pilar.
– Brzmi jak _Gimme Shelter_ – ocenia.
– Ty wiesz lepiej.
Zamiłowanie Pilar do klasycznego rocka, zwłaszcza w formie płyt winylowych, to jedyne, czego nie podzielamy.
– Robi to… – znowu muzyka cichnie. – Nie mam pojęcia co, ale każę mu natychmiast przestać. Zadzwonię do ciebie jutro.
– _Espérate²⁰_ – Pilar wyciąga rękę. – Nowe ubrania są ładne, co nie?
– Paskudne – odpowiadam. Ale nie mogę przestać głaskać miękkiej wełny z merynosów.
Parska śmiechem.
– Od miesięcy zazdrościłaś mi butów.
– _Si, pero²¹_ to nie znaczy, że je założę.
Na twarzy mojej siostry pojawia się bruzda.
– Ale włożysz je do szafy. Podobnie jak bluzki i kurtkę.
I wtedy na twarzy czuję zmarszczkę, której nie jestem w stanie kontrolować, choćbym nie wiem, jak się starała.
– Kto wie.
Rozłączam się, kolejna trzydziestosekundowa improwizacja Gordona powoduje, że pukam, a potem walę. Potem walę i wrzeszczę. Hałas wreszcie ustaje, a zbuntowany DJ otwiera drzwi swojego pokoju.
Ciemnorude włosy – lustrzane odbicie ojca – zebrane ma w rozczochrany kucyk na karku.
– Siemanko. W takim razie faktycznie nie jesteś martwa.
Trzyma kredkę. Ignoruję to i kontynuuję:
– Więc, w sprawie muzyki.
– O co chodzi?
– O głośność – pomagam sobie rękoma. – Jest za wysoka. Strasznie głośno.
Jakby głowę rozświetliła mu żarówka.
– Aha. Góra domu jest odpowiednio wyciszona, a ja nie jestem przyzwyczajony do gości w tym skrzydle.
– Nie mam z tym nic wspólnego.
Gordon płaskim końcem kredki pociera skroń.
– Jasne, muzyka pomaga mi osiągnąć pewien poziom kreatywności.
– A czy cichsza wersja tej samej muzyki nie pomogłaby w tym twórczym nastrajaniu się?
– Cóż…
Z rozmachem odsuwa się na bok. I… o rany. Ściany pokryte są oprawionymi rysunkami domów w każdym architektonicznym stylu, jaki tylko można sobie wyobrazić. Misterne szczegóły i kolorowe akcenty krajobrazowe wypełniają każdy obrazek.
– Narysowałeś to wszystko?
Wskazuje głową w kierunku stołu kreślarskiego, na którym znajdują się przyrządy pomiarowe, tęcza kolorowych kredek i nowy kwadrat pergaminu w kolorze kości słoniowej.
– Tak, przez lata. Takie hobby.
Przechodzę wzdłuż dzielnicy maleńkich budynków Gordona, mijam kamienne domki, wiktoriańskie i angielskie domy w stylu Tudorów. Pod oknem widzę czarny gramofon Crosleya z głośnikami. Płyty włożone w sześciennym pojemniku czekają, aż Gordon wyżyje się na nich w decybelach.
– Znalazłam źródło hałasu.
Podchodzi.
– Przepraszam za te wszystkie początki i końce. Nie mogłem zdecydować się na jedną konkretną. Spróbuję ciszej.
– Dzięki.
Biorę album Rolling Stones _Gimme Shelter_.
– Pilar też kolekcjonuje płyty. Zawsze szuka rzadkich okazów.
– Szokujące, za ile niektóre z nich idą. Mamy tu sklep z płytami U Farleya. Tak dobry, że wielu przyjezdnych odwiedza miasteczko, żeby tam wstąpić. W centrum, zaraz przy High Street.
Zapamiętuję to, zanim zacznę przyglądać się pozostałym pracom Gordona. Może to kwestia koloru czy kształtu, ale od razu przyciąga mnie rysunek piętrowego domu w barwie jasnej brzoskwimi z terakotowym dachem. Delikatne liście palmy kołyszą się nad zielonym trawnikiem Gordona, a różowe pnącza bugenwilli wspinają po jasnym stiuku. Oglądam się przez ramię.
– Czy to jest…?
Podnosi głowę.
– Tak myślałem, że to wybierzesz. Prosto z Miami, Coral Gables, o ile sobie przypominam, z ostatniej wizyty. Spodobały mi się styl i kolory.
Dom. Serce mi wali, jakby wiedziało. Potem odsuwam się o krok i przyglądam całej ścianie. Obok rysunku Coral Gables widzę idealne odwzorowanie pensjonatu Pod Sową i Wroną oraz domku rzemieślniczego. Pośród ceglanych rezydencji federalnych i chat krytych strzechą brzoskwiniowy otynkowany dom wygląda zupełnie nie na miejscu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Boże.
2.
Moich rodziców.
3.
Piekarnia.
4.
Dobrze.
5.
Twoja mama.
6.
Pierożki, często w kształcie dużego pieroga nadziewanego dowolnym farszem, na przykład mielonym mięsem lub farszem warzywnym.
7.
Kawa z mlekiem i tosty.
8.
Wspomnienia, pamiątki.
9.
Więcej, jeszcze.
10.
Rosół z kurczaka.
11.
Siostro.
12.
Również.
13.
Suknia ślubna.
14.
Plotka.
15.
Posłuchaj, kochanie.
16.
Moja gwiazdeczko.
17.
Jak?
18.
Małe koszule.
19.
Oczywiście.
20.
Zaczekaj, poczekaj.
21.
Tak, ale.
22.
Muszę biec, pędzić, spieszę się.
23.
Jaka piękna.
24.
Troszkę.